Egzotyka czasu przemian

Transkrypt

Egzotyka czasu przemian
Rzeczpospolita. – 02.01.2014
Marcin Kube
Egzotyka czasu przemian
Екзотика змін
Земовіт Шчерек, автор книжки „Прийде Мордор і нас з’їсть, або Таємна історія
слов’ян”, про свої подорожі по Україні і на пострадянському „Хардкорі”. Кореспондент:
Що поляки шукають в Україні у вашій книзі? – Земовіт Шчерек: Те, що вони найбільше
ненавидять і заперечують про себе. – Ви пишете, що в Україні "так само, як у Польщі,
тільки більше". – Там є пострадянський безлад, якого нема в нас. Тому ми вважаємо себе
більш європейськими і "цивілізованими", але настільки дурні, щоб не піти в Чехію, аби
мати можливість дивитися на Польщу з тієї ж точки зору. Якщо Чехія виглядає трохи
прісним і бідним варіантом Німеччини, то Польща нагадує злегка узахіднену версію
"Русі" у Східній Європі. Мій персонаж з кожної поїздки в Україну привозить щось нове.
Починає приймати точки зору місцевих жителів. "Мордор" починається з точки зору
туриста, який шукає досвіду. Закінчується із зворотною течією, фокусуючись на
українцях, він намагається зайти Польщу.
http://www.rp.pl/artykul/1076337-Egzotyka-czasu-przemian.html
Ziemowit Szczerek
źródło: materiały prasowe
Ziemowit Szczerek - "Przyjdzie Mordor i nas zje"; Kaorporacja Ha!Art, 2013
źródło: Ha!art
Ziemowit Szczerek o swych wędrówkach po Ukrainie i postsowieckim „hardkorze" opowiada Marcinowi Kube.
Rz: Czego na Ukrainie szukają Polacy w pana książce?
Ziemowit Szczerek: Wypatrują tego, czego sami najbardziej u siebie nienawidzimy i
skrzętnie wypieramy. Zobacz na Empik.rp.pl
Pisze pan, że na Ukrainie jest „tak samo jak w Polsce, tylko bardziej".
Tam postsowiecki bałagan był na widoku, więc można powiedzieć, że takich rzeczy u nas
nie ma. Czujemy się więc bardziej europejscy i dowartościowani jako „cywilizowany kraj", choć
wystarczy pojechać do głupich Czech, by z tej samej perspektywy móc patrzeć na Polskę.
Najmocniejszy fragment „Mordoru" to dla mnie scena, gdy polscy studenci przymuszają
ukraińskiego dziadka i jego syna do pijaństwa, bo chcą się napić z „lokalsami".
Takich scen widziałem więcej, spotkałem wielu rodaków szukających mitycznego
„ruskiego hardkoru". Młodzi artyści fotografowali to, co najbardziej pokraczne i ponure. Potem
robili z tego wystawy w Polsce, rozczulając się nad wschodnią biedą, choć nasz kraj też nadaje
się na miejsce kontemplacji wschodniego „hardkoru". Jeśli Czechy trochę wyglądają jak przaśna
i biedna wersja Niemiec, to Polska kojarzy się z nieco uzachodnioną wersją „ruskiej" Europy
Wschodniej.
Nie oszczędza pan nikogo.
Nie chciałbym przesadzać, bo na Wschód gna nas także ciekawość świata. Nie jeździmy
tylko po to, by się dowartościować, ale też by zobaczyć to, co wydaje się u nas już niemożliwe
wskutek przemian. Na nasz sposób podróżowania nakładają się klisze i stereotypy – tradycje
kresowe, schulzowski Drohobycz. Ostatecznie jednak podróżujemy, bo jesteśmy ciekawi tej
krainy na wschodzie, jej kultury i tego, co nas łączy. Problem leży w tym, do czego się często
ograniczamy w naszych podróżach.
„Gonzo", do którego pan się odwołuje, to reportaż pełen zmyśleń. Wierzy pan w
obiektywizm i prawdę w reportażu?
Rzetelny reportaż to jedno, ale w literaturze nie jest to dla mnie najważniejsze. Nie lubię
pisać dokumentalnych relacji, bez elementów fikcyjnych. Każdą literacką opowieść
przetwarzam, dzięki temu bohater może zrobić więcej, niż ja bym sobie pozwolił. Rozumiem
tych, którzy bronią rzetelności reportażu, sam, gdy go piszę, trzymam się faktów. Ale nie
wszystko musi być klasycznym reportażem.
„Gonzo" ma także tę zaletę, że może pan się za nim schować jako autor. Na pytanie, czy
narrator jest panem, można odpowiedzieć: Daj spokój, to „gonzo".
Lubię, kiedy twórca rozmywa swoją biografię. Gdzie się podział motyw autora, który w
każdym wywiadzie zmyśla na nowo swój życiorys? Gdzie się podział element autokreacji?
Brakuje mi tego i dlatego sięgnąłem po metodę „gonzo". Mogłem obdarzyć bohatera
doświadczeniami, których nie mam. Mógł przeprowadzić rozmowy, których nie
przeprowadziłem, i robić rzeczy, których bym nie zrobił, jak choćby – uwaga, drogie dzieci –
jazda samochodem pod wpływem alkoholu.
Ziemowit Szczerek
Ur. w 1978 w Radomiu, dziennikarz, podróżnik, pisarz. Jeden z najciekawszych
debiutantów 2013 roku, w którym ukazały się jego dwie książki, tzw. reportaże „gonzo":
„Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian" (Ha!Art) oraz „Rzeczpospolita
Zwycięska" (Znak) o alternatywnej historii Polski w XX wieku. Za „Przyjdzie Mordor"
nominowany do Paszportu „Polityki".
Czyli Łukasz Ponczyński – bohater i narrator „Mordoru" – jest alternatywną wersją
Ziemowita Szczerka?
Tak jakby. To nie jest moje alter ego, ale wiadomo, że obdarzam go swoją biografią i
doświadczeniem. To jest sztuka, by wyjść od pisania o sobie, a dalej postać powinna zacząć żyć
własnym życiem. Najlepszy przykład to Gombrowicz, który cały czas chował się za Witoldem,
który był i nie był nim.
Jak długo zbierał pan reportaże do „Mordoru"?
Podróżowałem na Ukrainę od dekady, ale poszczególne rozdziały powstały w dość
krótkim czasie. Korzystałem z licznych notatek, moich dawnych artykułów, rozmów i
wspomnień.
„Mordor" zaczyna się od przekraczania i kończy się powrotem. Co się zmieniło w
spojrzeniu Łukasza na Ukrainę?
Mój bohater z każdą podróżą na Ukrainę dostrzega coś więcej. Zaczyna przyjmować
perspektywę miejscowych. „Mordor" rozpoczyna się z perspektywy turysty, który szuka wrażeń.
Kończy się powrotnym przejściem, a opis skupia się na Ukraińcach próbujących wjechać do
Polski.
Ukraina nadal tak wygląda?
Coraz lepiej odnajduje się w rzeczywistości. Nieco inaczej niż Europa Środkowa, inaczej
niż Zachód, ale się odnajduje. Wtedy był to dla mnie postsowiecki Disneyland, świat, który
pamiętałem z wczesnego dzieciństwa w PRL, restauracje, w których wiecznie obrażone kelnerki
w papierowych diademach łaskawie podawały jedzenie. A w kartach menu były jakieś kuriozalne
tłumaczenia w stylu „Kurczak po pekińsku" – „chicken on People's Republic of China". Parę
rzeczy się jednak nie zmieniło, wie o tym każdy, kto próbował robić tam interesy.
A gdzie dzisiaj należy jechać w poszukiwaniu postsowieckiego „hardkoru"?
Sam nie wiem, to był bardzo specyficzny czas. Ukraina otworzyła się na turystów, a
jeszcze nie zaczęła reform wewnętrznych i można było zobaczyć świat zanurzony jedną nogą w
sowieckim totalitaryzmie, a równocześnie nieporadnie raczkujący w kapitalizmie. Znamy to
doskonale z Polski. Często zapominamy, że u nas było, a miejscami ciągle jest, podobnie.
Studiował pan historię, a skończył prawo, teraz pisze pan doktorat z politologii na temat
Ukrainy. Mocno panem kręciło.
Studiowałem, a w międzyczasie podróżowałem. Po studiach próbowałem pracy biurowej,
ale byłem niezdyscyplinowanym, kiepskim pracownikiem – bez motywacji. Cisnąłem to w
cholerę. Zrozumiałem, że nie chcę spędzić życia w biurze. Nie nadaję się na „normalsa", nie
potrafię prowadzić poukładanego życia, choć rozumiem, że gdyby nie armia „normalsów"
utrzymujących jaki taki ład i porządek, nie byłoby miejsca dla takich jak ja.