REPORTER nr 9(60)
Transkrypt
REPORTER nr 9(60)
GOSTYŃ / KOŚCIAN / LESZNO / RAWICZ REKLAMA DWUTYGODNIK BEZPŁATNY NR 9 (60) 11 - 24 czerwca 2015 r. NAKŁAD 35 000 egz. www.reporterleszczynski.pl Dizajnerzy Kolejny numer Reportera leszczyńskiego 25 czerwca 2015 AUTOPROMOCJA fot. Archiwum Jacek Kowalski PRL-u Marzył o niej każdy. Kąt, prostokąt, kwadrat, poziom, pion. Była piękna. I była w każdym domu. Funkcjonalna, łatwa w utrzymaniu i... nie zajmująca zbyt wiele miejsca w ciasnym „M-ileś tam”. Piszemy o ludziach, którzy ją wymyślili i na lata ukształtowali gusta milionów Polaków czytaj str. 8 i 9 oraz 10 i 11 Ile i komu Leszno płaciło za promocję czytaj str. 3 2 Nr 9 (60) 11 - 24 czerwca 2015 r. 35 000 EGZEMPLARZY PROMOCJA Ratujmy wzrok naszym dzieciom Od 25 maja w salonie VISION OPTYK przy ul. Westerplatte w Lesznie trwa akcja „Ratujmy wzrok naszym dzieciom”, w ramach której małych pacjentów przyjmuje lekarz specjalista chorób oczu dzieci i noworodków. Z właścicielem salonu, mgr Dorotą Michalską-Wolniak, rozmawia Joanna Lubomirska Podczas akcji zgłosiło się wiele dzieci z podejrzeniem zeza. Zez jest formą zaburzeń widzenia obuocznego spowodowanych nieprawidłowym ustawieniem gałek ocznych. Jest on jednym z najczęstszych schorzeń narządu wzroku u dzieci. Ważne jest, by leczenie zeza rozpocząć jak najszybciej, aby u dziecka prawidłowo wykształciło się widzenie przestrzenne. Skąd bierze się ta wada? Oko porusza siedem mięśni gałki ocznej. Jeżeli mięśnie te pozostają w równowadze, obie gałki oczne REKLAMA zawsze ustawiają się równolegle, a w czasie ruchu poruszają się zgodnie w różnych kierunkach. Prawidłowe ustawienie obu gałek ocznych powoduje, że obraz przedmiotu pada równocześnie na odpowiednią część siatkówki w obu oczach. W zezie następuje rozkojarzenie tych funkcji i koordynacji widzenia. Przy patrzeniu na jakiś przedmiot tylko jedno oko ustawione jest prawidłowo, drugie odchyla się, gdyż jeden lub kilka mięśni wykazuje przewagę czynnościową. W wyniku odchylenia gałki ocznej od osi optycznej obraz powstaje na siatkówce zezującego oka w nie- prawidłowym miejscu, co powoduje, że jest on nieostry. Poza tym obraz odbierany przez ośrodki nerwowe z różnych części siatkówki obu oczu jest podwójny. Takie zaburzenia uniemożliwiają wykształcenie się u dziecka fuzji, czyli procesu umożliwiającego złączenie dwóch obrazów odbieranych przez oczy w jeden. Co może być konsekwencją zeza? Zez prowadzi do obniżonej ostrości widzenia i niedowidzenia jednoocznego. Jest to spowodowane tym, że obraz powstający w niewłaściwym miejscu siatkówki jest nieprawidłowy i jest on tłumiony w celu uniknięcia dwojenia. Zaburzenia widzenia obuocznego powodują niemożliwość wykształcenia widzenia przestrzennego. Zez niewyleczony w dzieciństwie w życiu dorosłym uniemożliwia podjęcie pracy w wielu zawodach. Poza tym stanowi poważny problem estetyczny. Jakie są przyczyny powstawania zeza u dzieci? Główne przyczyny to wady wzroku, w szczególności słaba ostrość widzenia jednego oka, a także choroby zakaźne, choroby ośrodkowego układu nerwowego, urazy lub zatrucia. Zezowi może towarzyszyć nadwzroczność, krótkowzroczność lub astygmatyzm. Kiedy rodzice po winni zgłosić się do okulisty? U noworodków czy niemowląt, u których zauważono odchylanie się oka od prawidłowej osi, należy bezwzględnie przeprowadzić badanie okulistyczne. Jest to konieczne do wykluczenia wady wrodzonej oka czy chorób nabytych jako przyczyny zeza. Jeżeli zez jest spowodowany zaburzeniami ostrości wzroku, czasem już u niemowląt konieczna jest korekcja wady wzroku. Nie wolno odkładać badań diagnozujących zeza na okres późniejszy, gdyż w niektórych postaciach tej choroby może szybko powstać niedowidzenie. O terminie leczenia zeza powinien zadecydować wyłącznie lekarz okulista: czy można jeszcze czekać, czy rozpocząć leczenie. Na jakie pytania ze strony specjalisty chorób oczu u dzieci powinni być przygotowani rodzice? Będą to pytania dotyczące czasu zezowania, czyli od kiedy dziecko zezuje; czy zez wystąpił nagle, czy stopniowo; czy „uciekanie oczka” obserwuje się okresowo, czy stale; które oko więcej i częściej zezuje. Lekarz zapyta również o przebieg porodu, a także o to, czy odchylanie się oczka pojawiło się po jakiejś chorobie (np. infekcji wirusowej), bądź po urazie. Istotne są również informacje o aktualnych i przebytych chorobach neurologicz- nych i laryngologicznych malca. Jak wygląda leczenie zeza u dzieci? Leczenie zeza powinno być przeprowadzone jak najwcześniej, ponieważ proces widzenia obuocznego wykształca się do szóstego roku życia. Wczesna terapia daje dużą szansę na przywrócenie prawidłowego ustawienia oczu i wykształcenie widzenia przestrzennego. Leczenie uzależnione jest od przyczyny wywołującej zeza. Przy wadach wzroku polega ono na zlikwidowaniu ewentualnego niedowidzenia poprzez stosowanie odpowiednio dobranych szkieł korekcyjnych. W celu wytworzenia widzenia obuocznego i przywrócenia prawidłowego ustawienia oczu, stosuje się wyłączanie zdrowego oka, najczęściej poprzez zasłanianie go. Leczenie takie wspomagane jest przez ćwiczenia ortoptyczne. W razie nieskuteczności takiej terapii czasami wykonuje się zabieg operacyjny przywracający równowagę mięśniową. Wyleczenie zeza po 10 roku życia jest bardzo trudne i sprowadza się zwykle do zabiegu operacyjnego przywracającego prawidłowe ustawienie gałek ocznych. Wówczas jednak przywrócenie widzenia obuocznego jest raczej rzadkie. W przypadku zeza porażennego leczeniem powinien zająć się również neurolog. Który moment, w przypadku niemowląt, powinien rodziców wyczulić na obserwację dziecka pod kątem zeza? Niemowlę w 2-3 miesiącu życia zaczyna wodzić oczami za przedmiotami i wykazywać zainteresowania przedmiotami w ruchu, a od czwartego miesiąca występuje prawidłowa fiksacja (ustawienie) obu oczu. Stąd też czwarty miesiąc to granica wieku, kiedy rozpoznaje się zeza i uważa go za objaw nieprawidłowy. Odróżnić należy zez patologiczny od tzw. zeza fizjologicznego, czyli skłonność do zbieżnego ustawiania gałek ocznych przy patrzeniu na przedmiot z bliska. Objaw ten zanika najpóźniej między 912 miesiącem życia, a utrzymywanie się tego objawu powyżej jednego roku życia wymaga konsultacji okulisty. W ostatnich latach przybyło dzieci noszących okulary. Na ulicy, w przedszkolu, w parku można spotkać coraz więcej małych okularników. Czym jest to spowodowane? Obecnie jest lepsza profilaktyka. Wcześniej dzieci nie były badane, nie nosiły okularów, a do okulisty trafiały zwykle po szóstym roku życia z dużym, trudnym do wyleczenia niedowidzeniem. Teraz pediatrzy są bardziej wyczuleni na problem wad wzroku i dzięki temu naszymi pacjentami są już czteromiesięczne niemowlaki. ul. Westerplatte 7, 64-100 Leszno, tel. 65 520 30 67 Nawet tak małym dzieciom dobieramy odpowiednie okulary. Dzięki temu mają też szanse na widzenie obuoczne, czyli to, co w tej chwili jest bardzo ważne. Dlaczego obuoczne widzenie jest tak ważne? Jest ono bardzo ważne dla prawidłowego rozwoju dziecka a potem zdobycia wymarzonego zawodu. Brak obuocznego widzenia praktycznie wyklucza wykonywanie wielu zawodów. Z taką wadą nie można zostać np. kierowcą zawodowym, licencjonowanym ochroniarzem, operatorem wózka widłowego, kosiarki czy specjalistą obsługi różnorodnych maszyn a nawet kucharzem. Nie ukrywam, że przysłuchiwałam się pani rozmowie z jedną z mam, która w oczekiwaniu na wizytę swego noworodka u specjalisty spytała: co widzi jej dziecko?. No więc, co widzi noworodek? Przez pierwsze kilka dni noworodek widzi świat do góry nogami, w dodatku niewyraźnie – na odległość co najwyżej 20-30 centymetrów. To, co na dalszym planie, to dla niego tylko zamazane plamy. Jego wzrok nabierze ostrości dopiero za kilka miesięcy. Teraz widzi tylko to, co dla niego najważniejsze – twarz mamy w czasie karmienia. Jej kształt rozpoznaje już po kilku dniach. Początkowo każde oko dziecka porusza się po swojemu. To normalne. Mięśnie utrzymujące gałkę oczną są na razie tak słabe, że trudno im utrzymać oczy równolegle i skoordynować ich ruch. Za pół roku wszystko będzie już w porządku. Już jednak kilkudniowy malec potrafi wodzić wzrokiem za przedmiotami (jeśli pokazujemy mu je z odległości 20-30 cm), choć jego oczy poruszają się przy tym zrywami. A skąd się bierze kolor oczu u noworodka? Wszystkie dzieci przychodzą na świat z niebieskimi oczami. Dzieje się tak dlatego, że w przedniej warstwie tęczówki noworodka nie ma pigmentu. Prześwieca przez nią barwnik znajdujący się głębiej. Kolor oczu ustala się w ciągu pierwszego roku życia. O tym, jaki będzie miał odcień, decydują geny. Jeśli jedno z rodziców ma ciemne oczy, oczy dziecka najprawdopodobniej też będą miały taki kolor, bo gen ciemniejszych oczu jest dominujący. Zdarza się jednak, że dziecko brązowookich rodziców ma oczy niebieskie. „Winny” za taki stan rzeczy jest gen odziedziczony przez matkę lub ojca po którymś z przodków. Dlatego nie można, patrząc na przyszłych rodziców, ze stuprocentową pewnością odgadnąć, jaki kolor oczu będzie miało ich dziecko. LESZNO 35 000 EGZEMPLARZY Nr 9 (60) 11 - 24 czerwca 2015 r. 3 Transparentność ciąg dalszy W numerze 5/2015 Reportera Leszczyńskiego informowaliśmy o skierowanym do Urzędu Miasta w Lesznie wniosku o udostępnienie informacji publicznej dotyczącej poniesionych przez samorząd wydatków na zakup usług promocyjnych, reklamowych, ogłoszeniowych, wydawniczych, agencyjnych oraz usług w zakresie współpracy medialnej. Trochę to trwało, trochę się przeciągało, ale wreszcie otrzymaliśmy odpowiedź Jeśli ktoś nie czytał kwietniowej informacji odsyłam na naszą stronę www.reporterleszczynski.pl do Archiwum. Znajdzie tam wspomniany numer Reportera i pełną treść wniosku. Dlaczego w ogóle zwróciłem się z takim wnioskiem? Odpowiedź jest prosta, to tytuł tego, jak i kwietnio- jak i na co są one wydawane i komu. Ktoś powie, że to nieładnie zaglądać do czyjejś kieszeni. To prawda, ale nie w przypadku pieniędzy publicznych. Jeśli ktoś decyduje się po takie pieniądze sięgać, musi zaakceptować to, że będzie z tego rozliczany. To rzecz oczywista i przez nikogo nie REKLAMA wego tekstu: transparentność. Chodzi o transparentność. Pieniądze wydawane przez urzędników nie są ich własnością, to nie oni je wypracowali, nie wzięły się wprost z ich pracy. Na kwoty, które wydają urzędnicy, nieustannie składamy się my wszyscy, podatnicy. To są nasze pieniądze i dlatego mamy prawo wiedzieć, REKLAMA kwestionowana. Po to zresztą między innymi powstały przepisy nakazujące ogłaszanie przetargów, konkursy ofert, zapytania o cenę i inne mechanizmy kontroli, w tym także ustawa o dostępie do informacji publicznej. Każdemu obywatelowi tego kraju daje ona prawo wglądu wewnątrz publicznych instytucji, urzę- dów, spółek komunalnych, zakładów budżetowych. W ich strukturę i w ich... kasę. Każdy potrzebuje promocji i reklamy, każda firma i każdy samorząd. Promocja kosztuje. Jak promocję sfinansuje prywatna firma, to jej sprawa, bo to jej pieniądze. Jak promocję sfinansuje samorząd to już trochę inna rzecz, bo gra idzie o grosz publiczny. Nie chodzi o to, by coś urzędnikom nakazywać i zakazywać, chodzi o to, by podejmowane przez nich decyzje były transparentne. A przez lata w Lesznie decyzje w kwestii wydawania pieniędzy na promocję transparentne nie były. Na przykład samorząd od wielu lat finansuje wkładkę w prywatnej gazecie. Nie wiadomo jakimi kryteriami samorząd kierował się wybierając i utrzymując akurat taką opcję. Nie wiadomo, co przekonało samorządowców do takiego wyboru, nie wiadomo jaki jest nakład tej wkładki, jakie dotarcie do odbiorców, jaka skuteczność? Być może to cudowny instrument dotarcia do mieszkańców, ale jeśli tak jest, to co za tym przemawia? Nigdy nigdzie nie natrafiłem (być może źle szukałem) na informacje, ile samorząd wydaje na sfinansowanie tego wydawnictwa. Nigdy nie został na ta- kie wydawnictwo ogłoszony przetarg. Prawdopodobnie nigdy nie zwrócono się nawet z zapytaniem ofertowym do innych publikatorów. Nie było wiadomo jakie i z kim samorząd Leszna zawarł inne umowy, na co konkretnie, za ile. To wszystko kwestie, o których mieszkańcy mają prawo wiedzieć, a urzędnicy obowiązek informować. A że tego nie robili, stąd wziął się mój wniosek. Pieniądze wydawane przez urzędników nie są ich własnością, to nie oni je wypracowali, nie wzięły się wprost z ich pracy Na kwoty, które wydają, nieustannie składamy się my wszyscy, podatnicy Teraz wiemy trochę więcej. Wiemy na przykład, że umowa na wspomnianą wkładkę obowiązuje nieprzerwanie od... 1991 roku. W 2013 roku została aneksowana. 3-stronicowa wkładka, ukazująca się raz w tygodniu kosztuje 3770 zł brutto. Od 2010 do 2014 roku miasto Leszno wydało na wspo mnia ną wkładkę po nad 901.000 zł oraz ponad 61.000 zł na dodatkowo zlecane ogłoszenia w tej samej gazecie, w sumie to prawie milion złotych. W latach 2010-2014 publikacja ogłoszeń w kilkunastu innych gazetach kosztowała miasto nieco ponad 291.000 zł, dysproporcje są więc znaczne. Miasto ma jeszcze dwie stałe umowy z mediami. Z Telewizją Leszno – 120.000 zł rocznie za transmisje z sesji rady Miejskiej oraz radiem Elka – w 2014 roku na 39.050 zł za emisję audycji samorządowych. Do tego wykupuje w tych mediach ogłoszenia. Ogłoszenia to tylko jeden z wycinków samorządowych wydatków na promocję. Więc odpowiedź na pytanie, jakie zadałem to obszerny, liczący kilkadziesiąt stron materiał. W gazecie nie mamy miejsca by go publikować. Dlatego wszystkie odpowiedzi znajdziecie Państwo na naszej stronie internetowej www.reporterleszczynski (nieco ją odświeżyliśmy i zdynamizowaliśmy – zapraszam). Znajdziecie tam Państwo wszystkie dokumenty jakie otrzymaliśmy. Niech będzie TRANSPARENTNIE. Z podobnym pytaniem jak do Urzędu Miasta zwróciłem się też do jednostek samorządowych i spółek miejskich. ARKADIUSZ JAKUBOWSKI 4 Nr 9 (60) 11 - 24 czerwca 2015 r. 35 000 EGZEMPLARZY SENAT RP REKLAMA Sięgnąć po słońce i wiatr Drzwi dla zielonej energii w Polsce zostały szeroko otwarte. Uchwalona ustawa o OZE nie tylko spowoduje wzrost produkcji energii z odnawialnych źródeł, ale będzie miała też swoje skutki na naszym terenie. Być może dzięki niej definitywnie zarzucone zostaną plany budowy kopalni odkrywkowej w rejonie Krobi i Miejskiej Górki Prosument: dla siebie i na sprzedaż Prace nad ustawą o Odnawialnych Źródłach Energii (OZE) trwały kilka lat. Przyjęte zapisy są jednak bardzo korzystne dla osób, które zdecydują się zainwestować w systemy pozyskiwania energii ze źródeł odnawialnych. W myśl porozumień z Unią Europejską do 2020 roku aż 20 procent produkowanej w Polsce energii ma pochodzić ze źródeł odnawialnych, czyli z wiatru, energii słonecznej i z biogazu. W myśl przyjętej właśnie ustawy państwo, aby osiągnąć taki poziom, przez 15 lat będzie wspierało OZE. Ustawa wprowadza pojęcie tak zwanego prosumenta, czyli osoby, REKLAMA która produkuje prąd na własne potrzeby oraz na sprzedaż. Innymi słowy każdy będzie mógł na swoim terenie: ogródku, podwórzu czy na polu zainstalować małą elektrownię wiatrową, instalację fotowoltaiczną albo biogazownię i wyprodukowany przez te instalacje prąd wykorzystać na własne potrzebny, a nadwyżkę najzwyczajniej sprzedać koncernom energetycznym, które będą zobowiązane ją zakupić. Było to wprawdzie możliwie też i do tej pory, ale obwarowane wieloma wymogami formalnymi i, przede wszystkim, nie tak korzystne finansowo – uzyskiwało się cenę stanowiącą tylko 80 procent ceny rynkowej. Ustawa o OZE gwarantuje natomiast posiadaczom takich przydomowych instalacji o mocy do 10kW nie tylko odkup „zielonej” energii, ale gwarantuje też cenę wyższą niż rynkowa. W przypadku mikroinstalacji o mocy do 3kW ta cena wynosi aż 75 groszy za jedną kWh. Przy mikroinstalacjach o mocy od 3 do 10 kW ceny są uzależnione od rodzaju instalacji i wahają się od 45 do 70 groszy. I w tym momencie do tej beczki miodu musimy dodać łyżkę dziegciu. Nie wiadomo, czy te bardzo korzyst- ne stawki się utrzymają. Prawdopodobnie od stycznia, zaraz po wejściu w życie, czeka nas nowelizacja usta- cy i rodzaju instalacji. Ceny miałyby się zamykać w przedziale od 33 do 75 groszy. prosumencki charakter przepisów i na produkcji prądu przydomowymi sposobami będzie można zarobić. To się po prostu opłaca fot. Archiwum – Ustawa stwarza nowe możliwości rozwoju polskiej energetyki – mówi senator Marian Poślednik, członek senackich Komisji Środowiskowej oraz Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi. – Wielkopolska wraz ze swoim wysoko rozwiniętym i wydajnym rolnictwem, poprzez wykorzystanie odpadów rolniczej produkcji zwierzęcej i roślinnej może się stać regionem, w którym nastąpi dynamiczny rozwój sektora zielonej energii. Senator Marian Poślednik podczas prac Senatu nad ustawą o OZE wy i obniżenie cen. Wstępnie Ministerstwo Gospodarki proponuje wprowadzenie niższych przedziałów taryf gwarantowanych w zależności od mo- Niezależnie od tego, na jakim poziomie stawki zostaną ostatecznie ustanowione, najważniejsza informacja jest taka, że zostanie utrzymany – Rozwój odnawialnych źródeł energii będzie miał duży wpływ na rozwój lokalnych gospodarek, także na naszym terenie – uważa senator Marian Poślednik reprezentujący Okręg Wyborczy nr 94, w skład którego wchodzą cztery powiaty regionu leszczyńskiego: leszczyński i Leszno, kościański, gostyński i rawicki. – Chodzi nie tylko o potencjalne oszczędności czy zyski osób, które z takich instalacji będą korzystać – mówi senator. – Z pewnością rozwój OZE pociągnie za sobą rozwój sektora drobnych przedsiębiorstw. Można się spodziewać, że wkrótce jednym z najbardziej poszukiwanych zawodów będzie monter instalacji OZE. W uchwalonej ustawie senator Poślednik upatruje też oręża w walce z planami budowy odkrywkowej kopalni w rejonie Krobi i Miejskiej Górki: – Ustawa po pierwsze doprowadzi do powstania na naszych rolniczych terenach biogazowni, w któ- SENAT RP Nr 9 (60) dzy nimi prąd stały, który w tzw. inwerterze zamieniany jest na prąd zmienny 230 V. Panele fotowoltaiczne mogą być to stosunkowo niewielkie konstrukcje przeznaczone do za- Każdy będzie mógł na swoim terenie zainstalować małą elektrownię i... zarabiać centowania, to mi lepiej zainwestować w instalację, która w przyszłości pozwoli mi przez lata oszczędzać na rachunkach za prąd. To po prostu inwestycja. Portal pb. pl przytacza też dane z ankiet przeprowadzonych przez Instytut Energetyki Odnawialnej (IEO). Wynika z nich, że od stycznia do kwietnia 2015 roku zainstalowano w Polsce instalacje fotowoltaiczne o mocy 12,7 MW, podczas gdy w całym w całym 2014 r. było to 15,7 MW. Można więc przypuszczać, że obecny rok, jeszcze bez obowiązującej ustawy, i tak będzie już rekordowy. Potwierdzają to właściciele firm montujących fotowoltaikę mówiac o bardzo dużym popycie na swoje usługi. – Przybywa też elektrowni wiatrowych – zauważa senator M. Poślednik. – Na przykład wkrótce ruszy budowa wielkiej farmy wiatrowej w rejonie Miejskiej Górki i Jutrosina. – Zdecydowałem się zainwestować w panele fotowoltaiczne u mnie w domu – mówi Adam Kowalczyk z Leszna. – Mam niezbyt duży dom, instalacja kosztować będzie 20.000 zł. Wiem, że ustawa przewiduje jakieś preferencyjne kredyty i dofinansowanie, ale ja z nich nie skorzystam, bo się jeszcze nie załapałem. To nic, bo i tak obliczyłem, że jeśli mam trzymać te 20.000 zł na koncie bez opro- Warto parę słów poświęcić rodzajom odnawialnych źródeł energii. Najbardziej popularne są na razie dwa: panele fotowoltaiczne i elektrownie wiatrowe. Panele fotowoltaiczne nazywane są potocznie bateriami słonecznymi. Składają się z cienkich płytek krzemowych. W momencie padania promieni słonecznych tworzy się mię- rych z odpadów roślinnych i zwierzęcych, których przecież u nas nie brakuje produkowane będzie ciepło – mówi. – To z kolei ujawni energetyczny potencjał tego regionu. Jednocześnie rozwój biogazowni doprowadzi do złagodzenia wpływu intensywnego rolnictwa na środowisko naturalne. Korzyści będę wielowymiarowe. O tym jak wielki potencjał tkwi w OZE najlepiej świadczą dane przytaczane niedawno przez internetowy portal Pulsu Biznesu (pb. pl). Portal donosi, że dynamicznie wystrzelił w Polsce popyt na tak zwaną fotowoltaikę. Mimo że ustawa jeszcze nie weszła w życie, Polacy od kilku miesięcy masowo inwestują w energię elektryczną ze słońca. REKLAMA Prąd ze słońca i wiatru Odpowiednia konfiguracja sprzętu i parametrów urządzeń umożliwia efektywne korzystanie z systemu solarnego nawet przez 30 lat. Na tyle bowiem oceniana jest sprawność ener- mą z 1887 na 1888 roku. Niejaki Charles F. Brush zbudował z drewna cedrowego pierwszą, prymitywną i mało wydajna, ale działającą siłownię wiatrową zdobywając tym sobie miejsce w historii. Moc współczesnych przydomowych elektrowni wiatrowych (zwanych turbinami) waha się od 0,5 do 5 kilowatogodzin. Te najmocniejsze umożliwiają bezpośrednie zasilanie budynków. O wiele większe elektrownie wiatrowe budowane są w ramach tak zwanych farm wiatrowych. Turbiny tam montowane mogą posiadać moc nawet kilku megawatów. Na przykład 11 turbin wiatrowych, które tworzą farmę wiatrową koło Krobi, wytwarza prąd, który może zasilić miejscowość liczącą 40.000 mieszkańców. Ciepło od rolnika Nowa ustawa z pewnością spowoduje wzrost liczby elektrowni wiatrowych opatrywania w energię elektryczną urządzeń elektrycznych wszelkiego rodzaju. Ale mogą one też tworzyć ogromne elektrownie słoneczne, tak zwane farmy fotowoltaiczne, o powierzchni wielu hekatrów, które zaopatrują w energie elektryczną całe miejscowości. 5 11 - 24 czerwca 2015 r. fot. Arkadiusz Jakubowski 35 000 EGZEMPLARZY getyczna paneli. Po 25 latach wciąż zachowują co najmniej 80 procent początkowej mocy. Kolejnym obok słońca odnawialnym źródłem energii jest wiatr. Nad tym jak przerobić wiatr na prąd głowiono się już w XIX wieku. Udało się to w Stanach Zjednoczonych, zi- Trzecim odnawialnym źródłem energii jest biogaz, powstający wskutek procesów gnilnych i wykorzystywany przede wszystkim do produkcji energii cieplnej. Idealnym surowcem są odpady roślinne produkcji rolnej lub gnojowica. – Warto stawiać na te wszystkie wymienione źródła, choćby dla samej ich definicji – mówi senator M. Poślednik. – One są odnawialne, czyli nigdy się nie wyczerpią. Tak czy inaczej, to jest przyszłość. ARKADIUSZ JAKUBOWSKI 6 Nr 9 (60) 11 - 24 czerwca 2015 r. REPORTAŻ 35 000 EGZEMPLARZY Leszczynianin mistrzem Francji „Nie myśl, że dużo pieniędzy mam, będę bogaty za dwa lata” - pisze do matki w Lesznie w połowie lat czterdziestych. A po kilku latach: „mogę wam powiedzieć, że jestem bogaty teraz” Leszczynianin Zanim Franciszek Olejniczak, rocznik 1910, został gwiazdą ligi francuskiej: – z rodzicami i młodszym rodzeństwem mieszka na Nowym Rynku w Lesznie, – w latach dwudziestych udając z kolegami Indian próbuje wysadzić linię kolejową Poznań-Wrocław, – wyrzucają go za to z liceum, – gra w piłkę w dwóch klubach: w Polonii i w Sokole Leszno; w tym drugim dostaje pięć złotych za każdy wyREKLAMA grany mecz, – wyjeżdża za chlebem do północnej Francji. [...] Jeżeli mnie nie zabiją, to się za rok zobaczymy [...] Szkoda, że wziąłem płaszcz zimowy, bo taka gorączka, że nie idzie wytrzymać. List z Francji I Le Martinet, 3.12.1930 Kochana Mamo, Mieciu i Kaziu Szczęśliwie zajechałem do Francji [...] Jechałem cały tydzień. Jestem całkiem na południu, na granicy Hiszpańskiej, nad Morzem Śródziemnym. Całkiem dzikie strony, tylko góry, rzeki, doliny i wodospady. Góry wysokie na 1000 metrów [...] Rataj mnie dobrze przyjął Franz We Francji Franciszek Olejniczak: – wysyła matce sto franków miesięcznie, – nie potrafi żyć bez piłki, – szuka klubu, – znajduje go w niewielkiej wiosce w Kraju Loary (na jedynym z zachowanym zdjęciu klubowym Etoile Spor- tiv de Martinet stoi piąty od lewej), – zmienia nazwisko na Franz Olej, bo Francuzi nie radzą sobie z polską wymową, – przenosi się do lepszej drużyny w Alès w Langwedocji, – poznaje Francuzkę o imieniu Lisette. List z Francji II Alès, 3.12.1932 Kochana Mamo. List Wasz otrzymałem, za który Wam dziękuję. Marych jakieś dwa tygodnie jak odjechał, dałem mu 700 franków na podróż. Dość wstydu mi narobił, straciłem przez niego 1000 franków. Ten pan nie raczył do mnie napisać, a mógł przenocować, gdyby chciał, obok Alès, grałby w klubie tam, ale myślał, że go będzie ktoś prosił, a tego nie ma we Francji. Tutaj sobie z ładnego nic nie robią, on głupio zarozumiały jest, a bezsilny jak małe dziecko. REKLAMA Wspomnieliście o Lisecie. Nie wiem, co jest, ale się jakoś pogardliwie odnosicie do niej. Ja z nią jestem zaręczony i na drugi rok, zdaje się, że się ożenimy. Ale nie chcę, żebyście się o niej źle wyrażali, bo mnie to boli. Ona jest bardzo młoda, 17 lat dopiero skończyła w tym miesiącu. I do tego bardzo bogata, jej bracia żonaci i siostra też, i każdy ma samochód, jakiego w Polsce nie ma. Jej rodzice byli przeciw mnie z początku, zabronili jej rozmawiać ze mną, chcieli ją wysłać do Afryki, do jej wuja bardzo bogatego, który ma tam olbrzymi hotel, prawie milioner, i który jest bezdzietny. Były awantury, a ja miałem już dosyć wszystkiego, chciałem skończyć z nimi wszystkimi, ona chciała się zastrzelić [...] Jej bracia są za mną, przyjeżdżają na mecz, kiedy gramy w Alès. Francuz W prezencie ślubnym dostają od jej rodziców: 50 tysięcy franków w go- 35 000 EGZEMPLARZY Nr 9 (60) 7 11 - 24 czerwca 2015 r. fot. Archiwum rodzinne x3 REPORTAŻ Olimpique Marsylia na stadionie Parc des Princes w Paryżu zdobywa Puchar Francji. F. Olejniczakowi gratuluje prezydent Francji Albert Lebrun Franz Olej, czyli Franciszek Olejniczak z Leszna Restauracja Oleja w Brignoles. Bywali w niej: królowa Bułgarii, córka Marii Skłodowskiej i najbogatszy człowiek świata tówce, dom i hotel. Przenoszą się do Marsylii. W 1937 roku, w wieku 27 lat, Olej gra już w pierwszym składzie Olimpique. Rok później (8 maja) na stadionie Parc des Princes w Paryżu zasiada 33.044 widzów. Olimpique Marsylia gra w finale z FC Metz. Zdobywa z drużyną Puchar Francji. Na stadionie w Paryżu gratuluje mu francuski prezydent Albert Lebrun. Wcześniej Olimpique zdobywa mistrzostwo kraju. Od tego momentu zespół z Marsylii uważany jest za najsilniejszą francuską drużynę. Podczas kolejnego pucharowego finału w 1943 roku Olej gra już jako Francuz. Jego drużyna remisuje z Girondins Bordeaux 2: 2. Federacja zarządza dodatkowy mecz. Olimpique gromi w nim rywali 4: 0. Lisette młodo umiera. Olejniczak żeni się po raz drugi. Z Lucille. Myślę, że ją dostaniecie, ona nie może więcej ważyć jak jeden kilo. Lucyna kupiła dla synków od Kazi małe spodenki, wyślę dwie paczki. Myślę, że wojna się skończy niedługo. rze myje. Ja mam króliki, kaczki, trzy świnie, już 130 kilo jedna ma [...] Nie myśl, że dużo pieniędzy mam, będę bogaty za dwa lata... Hotelarz W Brignolaise do dzisiaj szczycą się, że grał w ich klubie Franz Olej. Fran- cie mnie. Na drugi rok, jeżeli wszystko dobrze idzie, to samochodem do Polski przyjedziemy. Mamo, mogę Wam powiedzieć, jestem bogaty teraz, za mój Hotel chcieli nam dać trzy milion jakbym go chciał sprzedać [...] Już mi bardzo źle po polsku idzie, piszę lepiej po francusku albo italiańsku. List z Francji III Marseille, 19 Juillet 1944 Poznałem tutaj żołnierza, który jest z Bydgoszczy, nazywa się Wesołowski, przez niego mogę wam wysłać paczkę. REKLAMA Trener W 1947 roku, w wieku trzydziestu siedmiu lat, kończy karierę w Olimpique. Kupuje hotel z restauracją przy Place du Palais de Justice w Brignoles. Prowadzi hotel, a dla rozrywki jest grającym trenerem Association Sportive Brignolaise z Prowansji. List z Francji IV Brignoles, połowa lat 40. Droga Kaziu. Nie myśl, że o Was zapomniałem. Wczoraj wysłałem jedną paczkę i jutro wysyłam drugą, trochę pieprzu, czekoladę, jeden perfum, sweter dla Matki, małą butelkę likieru dla Matki i dla Ciebie. Nie masz pojęcia co my za pracę mamy. Zobacz naszą terrassę, to możesz sobie wyobrazić, mam dwóch kucharzy, cztery kobiety co do stołu serwują, jedną kobietę co tylko tale- REKLAMA KREDYTY DLA FIRM bez PIT-u! BEZ WYKAZYWANIA DOCHODÓW, NA OŚWIADCZENIE. DLA ROLNIKÓW HIPOTECZNE Z OPÓŹNIENIAMI W BIK, KRUS, PODATKI. NA DOWÓD DO 10 TYS. ZŁ. tel. 798 975 384 506 506 024 ciszek doprowadził swój zespół do piątej rundy Pucharu Francji i odkrył Jeana Jacquesa Marcela, później gwiazdę zespołów: Sochaux, Toulon i Racing Paryż. Od tamtego czasu piłkarzy z prowincjonalnej drużyny w nazywają od nazwiska leszczynianina „Oléjiens”. List z Francji V Brignoles, 24 Juillet 1948 Aż do ostatniej chwili myślałem, że jechać będę mógł do Polski. Ale w tym roku jeszcze się nie zobaczymy. Mam mój paszport francuski, tylko mi wizy polskiej brakuje. Jak wiecie, kupiłem z Lucyną Hotel, kosztował mi jeden milion, teraz jest sezon wakacji, bardzo dużo obcokrajowców mamy, Amerykanów, Szwajcarów, Belgia i innych narodów, wszyscy jadą do Nicei i Italii. Zasyłam Wam fotografię naszego Hotelu. Mam jedenaście pokojów, dwie sale do jedzenia, mam jednego kucharza, dwie kobiety do służenia, jednego kelnera, który jest Hiszpanem. W tej chwili jest nam niemożliwe z Lucyną opuścić Hotel, zrozumREKLAMA W 1948 roku kupuje w Marsylii cztery metry sukna jedwabnego, płaci za nie sześć tysięcy franków i wysyła matce. Z Lourdes przesyła figurkę Bernadety. List z Francji VI Brignoles, data niepodana Kazio Droga. List Wasz i fotografię dostałem, za które Wam bardzo dziękuję. Bardzo ładni jesteście wszyscy, najładniejsza to jest moja mała Lucyna, Mama też bardzo ładnie wygląda, a ty też bardzo ładnie i dosyć gruba jesteś [...] W tym miesiącu jadła u mnie ta co była królową Bułgarii, córka króla Italii Joanna. I też córka Marii Skłodowskiej Ewa Curie, rozmawiałem po polsku z niom. Bardzo zadowolona była. List z Argentyny Buenos Aires, 7.2.1950 Szanowna Pani. Przypuszczam, że syna jej syna Franka – Mariana Grzesińskiego Pani jeszcze w pamięci zachowała. Kreślący tych kilka słów to właśnie wyżej wspomniany przyjaciel Franka. Otóż tak się w życiu złożyło, że na początku ubiegłego miesiąca mnie los na kilkanaście dni do Marsylii zapędził [...] Franka wraz z jego żoną zastałem właśnie przy obiedzie, gdy tak niespodziewanie jak z nieba do nich wpadłem. Po tych latach naszego niewidzenia poznaliśmy się jednak natychmiast. Franek na początek z oniemienia słówka nie mógł przemówić, aż ja dopiero do niego przemówiłem. Pierwsze jego słowa po pewnym czasie były „napijesz się czegoś?”, rzeczywiście, że ja nie odpowiedziałem nie. A że nasze spotkanie w jego hotelu się odbyło i bufet wraz z barem pod ręką miał, więc też rozpoczęliśmy wermutem, martini, cognac, no i wszystko co pod ręką miał [...] A teraz co do Franka to mieszka sobie w pięknie położonej miejscowości, posiada piękny hotel, przeważnie sama wykwintna klientela do niego zajeżdża i się stołuje. List z Francji VII Brignoles, 1952 Jutro mam 42 lata. Otrzymałem twój list, mam w domu 3 koty, 6 psów, 3 świnie, już ma 160 kilo jedna, jednego osła, który się nazywa Nina, jedną kozę, dużo królików, kaczki i krowy i mam samochód. Myślę, że na drugi rok do Was przyjadę samochodem. Kilka dni temu to u mnie jadł najbogatszy człowiek na świecie Ali Khan [...] W zeszłym tygodniu dostałem największą odznakę sportową Francji. Zaginiony W 1955 roku z okazji Bożego Narodzenia wysyła do Polski ostatnią kartkę. Pisze na niej tak: Kochana Mamo, Kaziu. [...] Zasyłam Wam wszystkim dobrych świąt. Na drugi rok przyjadę do Polski; wszystkim dobrze idzie [...] Już kupili nasz Hotel. Przyślę nowy adres. Adresu nigdy nie przysyła. Nigdy nie wraca do Polski. Rodzina z Leszna – choć kilkakrotnie pytała o to w konsulacie – do dziś nie wie, co stało się z Franzem Olejem. MIROSŁAW WLEKŁY Autor jest reporterem „Dużego Formatu”. Ostatnio napisał książkę „All inclusive. Raj, w którym seks jest bogiem”. 8 Nr 9 (60) 11 - 24 czerwca 2015 r. 35 000 EGZEMPLARZY LUDZIE I RZECZY REKLAMA Cała Polska Kowalskich Kąt, prostokąt, kwadrat, poziom, pion. Kąt, prostokąt, kwadrat, poziom, pion... Była marzeniem milionów. Milionom towarzyszyła w najważniejszych momentach życia. Po latach miliony zamieniły ją na sprowadzane z Zachodu bądź na podróbki tych zachodnich, bo przecież wreszcie Polacy mogli sprawić sobie coś innego, niż najpowszechniejszy mebel PRL-u. Stefan i Teresa Okno jasne, zwykłość prosta, Kąt, prostokąt, kwadrat, poziom, pion. Mondrian mały, buk i sosna, To mój dom. Nad Mondrianem Matka Boska, Kalki szelest, farb olejnych woń. Pochylona Ojca postać, Matki oko, profil, giętka dłoń. fot. Archiwum Jacek Kowalski – Tak było, ale nie u nas – zastrzega pan Stefan, emeryt, niegdyś pracownik Metalplastu. – Dobrych rzeczy się nie wyrzuca, a to dobra rzecz. O, proszę spojrzeć. Nadal służy. Do pokoju w blokach nie ma nic lepszego jak meblościanka. Ta, która stoi w pokoju na drugim piętrze bloku w Lesznie została kupiona pod koniec lat sześćdziesiątych. – Mieliśmy naprawdę sporo szczęścia, że udało się nam ją zdobyć. Bo wtedy takie rzeczy się zdobywało – dopowiada żona pana Stefana, Teresa. – Byliśmy dwa lata po ślubie, syn w drodze, a my na dorobku. Lekko nie było. – Rodzice oddali nam jeden pokój i te meble były jak znalazł. Ojciec pomagał mi je składać. Ubrania było gdzie schować, książki, rzeczy dla dziecka, talerze, garnki – kontynuuje pan Stefan. – Swoje mieszkanie w blokach dostaliśmy dopiero dziesięć lat później. Meblościanka została rozmontowana na pojedyncze klapki, które sznurkiem powiązano w paczki i syrenką sąsiada zawieziono na nowe osiedle. Tam ponownie poszczególne elementy pan Stefan złożył i meblościanka stanęła w miejscu, gdzie stoi do dzisiaj. – Tak, przypominam sobie. Mówiło się wtedy na nie Meble Kowalskich, ale nie sądziłem, że to chodzi o ludzi, którzy je wymyślili. Nobel im się należy za te meble. Tylu rodzi- nom w całej Polsce ułatwili życie. Prototyp Mebli Kowalskich 1962 r. Czesław i Bogusława – Można powiedzieć, że to moje rodzeństwo, choć nieco starsze – mówi Jacek Kowalski, syn Bogusławy i Czesława Kowalskich, poznańskich projektantów. Twórców jednego z najbardziej rozpoznawalnych sprzętów epoki PRL-u – meblościanki, czyli segmentów meblowych do samodzielnego składania. Przełom lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych to czas odradzania się pol- skiego wzornictwa po zapaści czasów stalinowskich. – W1961 roku Zjednoczenie Przemysłu Meblarskiego w Poznaniu i poznański oddział Związku Polskich Artystów Plastyków ogłosiły konkurs na projekt pełnego wyposażenia do M-4 (dwa pokoje z mikroskopijną kuchnią i maleńkim przedpokojem w bloku) – opowiada Jacek Kowalski. – Chodziło o konkretne mieszkanie robotnicze. Określony został maksymalny koszt produkcji mebli – 15 tysięcy. Warto dodać, że ówczesna średnia pensja wynosiła 1784 złotych. Bogusława Michałowska-Kowalska tak wspomina moment rozpoczęcia pracy nad projektem: „Ogłoszono [...] konkurs na meble [...]. Tanie meble dla ludzi, którzy mają malutkie mieszkanka, konkretnie dla tkaczy łódzkich. […] Czesław postanowił, że weźmiemy udział […] sam siedział i dłubał, i myślał, i myślał, aż wreszcie mówi: „słuchaj, mam pomysł, zobaczysz, będzie piknie” – to było takie Czesia powiedzenie. No i zaczął tłumaczyć, co wymyślił: system kasetonowy. [...] Meble składały się z paru elementów, jak klocki dla dzieci, które można skręcać w dowolny sposób. [...] nasza praca przeszła pierwszy etap i została wytypowana do realizacji. [...] Następny etap to przegląd na Targach Poznańskich. [...] Wszyscy nasi koledzy byli bardzo zajęci swoimi stoiskami, a Czesław musiał wyjechać [...] No i zostałam sama z tymi klapkami – bo to były takie klapki [...] wydawało mi się, że wszyscy ironicznie spoglądają, co też tam u mnie z tych klapek wyrasta. [...] ustawiłam – i dopiero zaczęło się wydziwianie. Niektórzy dyskretnie pukali się w czoło, dawali do zrozumienia, że to nie są meble. [...] No, bo to prawda: to nie są meble. To są klapki, które można skręcać i robić z nich, co się chce, a nie tradycyjne meble [...] jakie było nasze zaskoczenie, kiedy usłyszeliśmy, że mamy pierwsze miejsce. Nie tylko mnie to zaskoczyło. Naszych starszych kolegów także. [...] Oni przecież już przed wojną odeszli od tradycji, starali się mieć bardzo nowoczesne spojrzenie. Ich projekty [...] były doskonałe [...] – ale bez tego rewolucyjnego pomysłu. Ten pomysł należał do mojego męża.” REKLAMA Kowalscy Oryginalność przyjętego przez Czesława Kowalskiego rozwiązania nie polegała na zaprojektowaniu meblościanki. Tego typu meble już istniały, choć w Polsce nie były jeszcze seryjnie produkowane. Sedno rewolucyjnego pomysłu było ukryte gdzie indziej. – Zupełnie nowym rozwiązaniem było zastosowanie przez mojego ojca LUDZIE I RZECZY „kasetonu”, czyli rodzaju prostokątnego cokołu, obudowy, którą montowało się na różnych wysokościach, dokręcając do niej wszelkiego rodzaju ścianki boczne i drzwiczki – tłumaczy Jacek Kowalski. – Taka konstrukcja umożliwiała montaż podstawowych elementów w różnych konfiguracjach. Był zestaw ze składnym łóżkiem, wysuwanym blatem stołu bądź biurka. Był też zestaw dla dzieci, do kuchni, przedpokoju. W ten sposób na jednej ścianie małego mieszkania mogła 35 000 EGZEMPLARZY Nr 9 (60) okresie stalinowskim, wchodziła w okres względnego spokoju. Kraj nadal był biedny, ale sytuacja na tyle się normalizowała, że Polacy chcieli nowości. Meble Kowalskich odpowiadały na te potrzeby. Były proste, funkcjonalne, łatwe do utrzymania i, co najważniejsze, mieściły się w małych mieszkaniach nowych osiedli, w których tradycyjne meble, z powodu swoich rozmiarów, nie miały racji bytu. Inną sprawą jest to, że z czasem pierwotne założenia projektantów zaczęły zyskiwać nowy, znacznie mniej Może się więc wydać, że małżonkowie powinni się dorobić sporego majątku. Nic bardziej mylnego. Owszem w czasach PRL-u twórcy mogli liczyć na etat w którejś z państwowych lub spółdzielczych instytucji, ale o zarabianiu na projektach wdrażanych przez przemysł nie było wtedy mowy. Cały zysk z produkowanych według ich projektów przez dziesięciolecia mebli ograniczył się do niewygórowanych honorariów i konkursowych nagród. Minimalizm Meblościanka była nieodrodnym dzieckiem swoich czasów. Polska po drugiej wojnie światowej, a następnie REKLAMA REKLAMA Przyjaciel REKLAMA powstać wielofunkcyjna meblościanka. Jej dodatkową zaletą było i to, że wszystkie elementy skręcało się jednakowymi śrubami o „motylkowych” nakrętkach, co pozwalało na ręczny montaż bez użycia narzędzi. Jesienią 1963 roku w sklepach meblarskich kilku największych miast w Polsce pojawiły się w sprzedaży pierwsze zestawy mebli kasetonowych, które szybko zaczęto powszechnie nazywać „Meblami Kowalskich” lub po prostu „Kowalskimi”. – Dziś większość z Polaków albo już o „Kowalskich” zapomniała, albo też sądzi, że w popularnej nazwie chodziło tylko o chwyt propagandowy. Tymczasem Meble Kowalskich to rzeczywiście dzieło Kowalskich. Konkretnie – małżeństwa: Bogusławy Michałowskiej-Kowalskiej i Czesława Kowalskiego, poznańskich architektów wnętrz – podkreśla Jacek Kowalski. 11 - 24 czerwca 2015 r. korzystny wyraz. Działo się tak przede wszystkim z powodu braków materiałowych i spadającej jakości wykonania kolejnych wersji mebli segmentowych. W rezultacie w latach osiemdziesiątych meblościanki stały się symbolem peerelowskiej szarzyzny i „urawniłowki”. Tym niemniej wzornictwo lat sześćdziesiątych do dzisiaj cieszy się sporym uznaniem właśnie ze względu na swoją prostotę i minimalizm. Generacje Bogusława i Czesław Kowalscy w roku 1973 ponownie startują w konkursie meblarskim i ponownie ich projekt zyskuje najwyższe uznanie. Od chwili wypuszczenia na rynek pierwszego zestawu mebli segmentowych ich autorstwa, przez następnych 30 lat powstają kolejne generacje meblościanek Kowalskich o różnych kształtach i nazwach (między innymi: „Łask”, „Łódź”, „Widzew”, „Koszalin”). produkowanych następnie w całym kraju w milionach egzemplarzy. W tym samym roku, gdy do sklepów trafiają pierwsze zestawy mebli segmentowych, Czesław Kowalski rozpoczyna pracę w Państwowej Wyższej Szkole Plastycznej w Poznaniu. Wykłada w niej do roku 2000 przechodząc od stanowiska asystenta do profesora. Bogusława w 1968 roku podejmuje pracę w cepeliowskiej spółdzielni „Rzeźba i Stolarstwo Artystyczne” w Poznaniu, w której zostaje kierownikiem artystycznym. W swojej pracy zawodowej i twórczej Kowalscy związani byli z innymi poznańskimi projektantami, w tym z pochodzącym z Krobi Rajmundem Hałasem. Czesław Kowalski i Rajmund Hałas przyjaźnili się od czasów studiów, a następnie przez wiele lat wykładali na tej samej uczelni – poznańskiej PWSP. Wprawdzie nigdy niczego razem nie zaprojektowali, ale za to wspólnie z dwoma innymi twórcami – Leonardem Kuczmą i Januszem Różańskim – założyli „Koło 63”. Później od tej właśnie grupy twórców wyjdzie inicjatywa zorganizowania w Poznaniu Biennale Mebla, w kilkanaście lat potem Międzynarodowego Triennale Mebla. KAROLINA STERNAL W tekście wykorzystałam fragment wiersza i zarazem autorskiej piosenki Jacka Kowalskiego, adiunkta w Instytucie Historii Sztuki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Tekst został zamieszczony w jego książce pt. „Meble Kowalskich”. Z tej samej publikacji pochodzi fragment cytowanych wspomnień Bogusławy Michałowskiej-Kowalskiej. Biuro reklam tel. 730 388 885 9 10 Nr 9 (60) 11 - 24 czerwca 2015 r. 35 000 EGZEMPLARZY LUDZIE I MIEJSCA Mistrz designu powraca Syn, wnuk, prawnuk krobskich stolarzy. Sam też stolarz, ale jednocześnie artysta, projektant, wykładowca. Ikona polskiego designu. Choć chyba sam by tak o sobie nie powiedział REKLAMA to określenie Profesor by przyjął. Przecież był mistrzem, mistrzem stolarskim. Mistrzem designu został nieco później. Fabryka przy torach Krobia. Podwórko wybrukowane polnymi kamieniami, ogród, rozrosłe drzewa, dom ocieniony winogronem, gazowe lampy, stare budynki z czerwonej cegły, a w nich dawne maszyny i urządzenia. Czas się tu zatrzymał. Jest tak, jak w chwili, gdy Rajmund i jego brat Zygmunt poznawali pierwsze tajniki stolarskiego fachu. Choć czegoś, a właściwie kogoś brakuje. Brakuje ojca Rajmunda i Zygmunta – właściciela fabryki – doglądającego pracy, czeladników pochylających się nad robotą, uczniów biegających z poleceniami z miejsca na miejsce, parskających koni zaprzęgniętych do wielkiej platformy załadowanej meblami, które niebawem trafią do jed- nego ze sklepów, wreszcie żony właściciela, która niebawem zawoła zgłodniałych uczniów na obiad. – To miejsce wybrał mój dziadek, Teofil Hałas, syn mistrza stolarskiego Franciszka Hałasa posiadającego swój zakład stolarski oraz wnuk mistrza stolarskiego Jakuba Węcławskiego z Krobi – Marek Hałas zaczyna rodzinną opowieść. Jest piątym pokoleniem krobskich stolarzy, synem Zygmunta, a bratankiem prof. Rajmunda Hałasa. To on jest teraz gospodarzem przedwojennej fabryki mebli wybudowanej przez jego dziadka, prowadzonej następnie przez ojca. To jemu stryj Rajmund powierzył większość dorobku swojego twórczego życia. – Gdy jako dorosły już mężczyzna dziadek stanął przed wyborem swojej drogi życiowej, był świadom zawodowej spuścizny przodków i postanowił kontynuować ich dzieło – kontynuuje Marek Hałas. – Widząc jednak jak ojciec ciężko pracuje, głównie ręcznymi narzędziami, postanowił zmechanizować swoją pracę, dzięki czemu mógł wytwarzać meble na większą skalę niż mój pradziadek. W tym celu Teofil Hałas kupił spory kawałek ziemi przy torach kolejowych w Krobi z domem, niegdyś posterunkiem pruskiego policjanta konnego. Wszystko było dobrze przemyślane. Przy torach, bo będzie łatwiej transportować towary do i z fabryki. Dom, bo przecież ożenił się nie z byle kim, tylko z córką znanego i poważanego w Krobi człowieka, właściciela przedsiębiorstwa budowlanego – Jana Rutkowiaka. Spory kawałek ziemi, bo wierzył, że meble z jego fabryki znajdą uznanie i z czasem trzeba będzie ją rozbudowywać. Na początek pomógł teść, który wykonał dla zięcia projekty przyszłej fabryki (zachowane do dziś) i nadzorował prace budowlane. Około roku 1922 ruszyła praca w stolarskich warsztatach fabryki mebli Teofila Hałasa w Krobi. Obok narzędzi, które otrzymał w spadku po swoim dziadku, Jakubie Węcławskim i ojcu, Franciszku Hałasie, wyposażył fabrykę w nowoczesne maszyny. Niebawem otworzył dwa firmowe sklepy – jeden na miejscu w Krobi, drugi w Kaliszu. Jak głosiły reklamowe hasła firmy, fabryka oferowała szeroki asortyment – od kołyski do trumny, od mebli prostych do wykwintnych. Z zachowanych ksiąg wynika, że wśród klienteli byli nie tylko okoliczni gospodarze, kupcy, przedsiębiorcy, ale cia techniczne swojej epoki i podążała za najnowszymi trendami i modami znajdując uznanie na wystawach, a nabywców nawet poza gracami Polski – w Berlinie i Wiedniu – ośrodkach, gdzie stolarstwo stało na najwyższym światowym poziomie – podkreśla Marek Hałas. Z Krobi do Cieplic Dla dwóch synów Teofila, Rajmunda i Zygmunta, już od najmłodszych lat stolarnia była miejscem zabawy, wprawiania się w rzemiosło i zasady prowadzenia firmy. Ten naturalny proces dorastania i kształcenia przerwał wybuch drugiej wojny światowej. Fabryka została przejęta przez Niem- fot. Monika Hałas Dlaczego prof. Rajmund Teofil Hałas nie przystałby na tak ostatnio modne i często używane wobec niego określenie? To oczywiście bardziej przypuszczenie, niż stwierdzenie, jednak trudno mi sobie wyobrazić, aby ten człowiek wychowany w wielkopolskiej rodzinie stolarzy, w etosie solidnego rzemiosła myślał o sobie w ten sposób. Co innego już słowo „design” (czyt. dizajn). Tak, z tym angielskim słowem określającym wzornictwo przemysłowe, grafikę i sztukę użytkową prof. Hałas miał wiele wspólnego. Przecież sam zainicjował w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Poznaniu taki właśnie kierunek kształcenia – wzornictwo przemysłowe. Z czasem do polskiego nazewnictwa dołączyło angielskie słowo „design”. Zatem jeśli nie ikona, to może mistrz polskiego designu? Sądzę, że REKLAMA Rajmund Teofil Hałas z córką bratanka, Zosią Hałas przed domem w Krobi także ziemianie, przemysłowcy, a nawet arystokraci. Meble z fabryki Hałasa zamawiali Potworowscy z Goli, Fenrychowie z Pudliszek, książęta Czartoryscy z Rokosowa. – Całość zachowanych budynków, maszyn, wyposażenia, dokumentacji stanowi pełny obraz fabryki, która choć działająca na prowincji wykorzystywała najnowsze osiągnię- ców, a Hałasowie zostali w niej robotnikami. Po wojnie na kilka lat fabryka odżywa, a nawet się rozbudowuje. Nie trwa to jednak długo. Przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych to czas ustrojowej walki ze wszystkim co prywatne. Hałasowie na pewien czas tracą swoją własność, jednak po kilku latach udaje się im ją odzyskać. Zyg- LUDZIE I MIEJSCA 35 000 EGZEMPLARZY Nr 9 (60) funkcjonalne i ładne. Nie bez znaczenia było także i to, że twórcy projektów zdawali sobie sprawę w jakiej rzeczywistości żyją. W rzeczywistości braku wielu towarów, materiałów, ograniczeń technologicznych. Pomimo wychowania w tradycji wzornictwa jeszcze przedwojennego, chcieli tworzyć projekty nowoczesne, odmienne od tego, co już było. Już pod koniec studiów Rajmund podejmuje pracę w przemyśle meblarskim, zostaje kierownikiem Pracowni Projektowania Mebli w Zjednoczeniu Przemysłu Meblarskiego w Poznaniu dla całej branży meblarskiej w Polsce. Niebawem też wiąże się ze szkolnictwem wyższym prowadząc zajęcia i wykładając w dwóch wyższych szkołach artystycznych w Poznaniu i Warszawie. Zaczyna jako asystent, kończy jako profesor. Ogromne znaczenie dla jego rozwoju twórczego miało stypendium ONZ i pobyt na zagranicznych uczelniach w Finlandii i w Wielkiej Brytanii, gdzie pracował z światowej sławy projektantami: Alvar Aalto, Tapio Wirkhala, Ilmari Tapiovaara i sir Gordonem Russellem. Podróże zaowocowały w 1971 roku inicjatywą powołania Katedry Wzornictwa Przemysłowego w PWSSP w Poznaniu. Dwadzieścia lat później, już jako profesor, prowadzi pracownię Designu Inspirującego. Równolegle Rajmund Hałas projektuje na potrzeby przemysłu. Najczęściej meble, ale także produkcyjne linie automatyczne, urządzenia elektroniczne, lokomotywy spalinowe oraz wyposażenie i wnętrza kościołów. Zdobywa nagrody, wyróżnienia. – Jak często podkreślał, w pracy pomagało mu wyniesione jeszcze z rodzinnej fabryki w Krobi rozumienie tworzywa drewna – opowiada Marek Hałas. – W projektach konieczna jest głęboka znajomość i parametry techniczne materiału, a tą wiedzę dały mu nauka rzemiosła u swojego ojca, a następnie w szkole w Cieplicach. Kochał drzewa i cenił dobrze wykonane przedmioty, nie tylko z drewna. REKLAMA munt, który zdaje egzamin mistrzowski i przejmuje dorobek ojca, prowadzi już nie prężną fabrykę, a bardziej warsztat stolarski i kontynuuje stolarską tradycję rodziny. Pod koniec swojego życia zawodowego zajmuje się renowacją mebli wyprodukowanych w fabryce jego ojca jeszcze przed wojną, a których wiele do dzisiaj zachowało sie w domach w Krobi i okolicach. Tym czasem Rajmund zamiast do gimnazjum w Lesznie, w którym miał podjąć naukę 1 września 1939 roku, trafia do Gimnazjum Snycersko-Rzeźbiarkiego w Cieplicach Zdroju. To właśnie ta szkoła ugruntowała w dobrze zapowiadającym się adepcie stolarskiego rzemiosła z Wielkopolski bardziej artystyczne i twórcze podejście do zawodu. – Wspominając ten okres życia stryj podkreślał, że miał szczęście do wspaniałych ludzi – nauczycieli i wykładowców. Wielu z nich to byli profesorowie uczelni z dawnych Kresów II Rzeczypospolitej, którzy po wojnie trafili do szkoły w Cieplicach – opowiada bratanek. – Stryj zdał egzamin mistrzowski we Wrocławiu, ale było już wiadomo, że będzie się dalej kształcił. Wybrał Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych w Poznaniu na Wydziale Architektury Wnętrz. Na Zachodzie Współcześnie design to często przelotna moda, potrzeba stworzenia czegoś, co przyciągnie klientów do nowego towaru. Design w wydaniu prof. Rajmunda Hałasa i wielu jego koleżanek i kolegów projektantów, był traktowany jako zawodowa odpowiedzialność za to, aby rzeczy i urządzenia produkowane przez przemysł były REKLAMA Zmienne wysokości W ubiegłym roku podczas Targów Arena Design w Poznaniu oprócz prac młodych, polskich projektantów zaprezentowano meble mistrzów polskiego designu – Jana Węcławskiego i Rajmunda Teofila Hałasa. Karol Starczewski, założyciel fundacji nowymodel. org powołanej do tego, by stworzyć rynek dla polskiego designu, przekonuje, że najwyższy czas przestać czerpać z Zachodu i przypomnieć sobie, że w Polsce mieliśmy znakomitych projektantów. „Jesteśmy krajem, który ma największy potencjał w przetwórstwie drewna, ale ogranicza się do bycia podwykonawcą – mówi Karol Starczewski. Zdecydował, że jeśli budowaniem marki polskiego designu nie są zainteresowani ani politycy, ani biznes, a mebla zaprojektowanego przez polskiego projektanta nie sposób znaleźć w sklepie, to ktoś musi się tym zająć. Nowymodel. org skupia więc projektantów, realizuje prototypy z projektów prac studentów, a także odkopuje w archiwach projekty mebli polskich mistrzów designu, których nigdy nie zrealizowano. Projekty opiniuje Katarzyna Laskowska z katedry mebla na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu, a realizację krótkich serii mebli fundacja zleca polskim firmom. Tak powstał na przykład regał o zmiennych wysokościach Rajmunda Teofila Hałasa – zaprojektowany w 1959 roku przez jednego z najwybitniejszych polskich designerów, profesora poznańskiej PWSSP.” (za www.gloswielkopolski.pl) Oprowadzając po dawnej fabryce, Marek Hałas wskazuje na pojemniki z rysunkami, projektami i innymi dokumentami stryja. Czy kryją się tam przedmioty równie proste, funkcjonalne i piękne jak regał o zmiennych wysokościach, stół o trzech nogach i nieregularnym blacie, taboret Imugo, czy krzesła Czerwone-Białe-Czarne... KAROLINA STERNAL W Krobi została powołana Fundacja im. prof. Rajmunda Teofila Hałasa, która w dawnej fabryce mebli prowadzi Muzeum Stolarstwa i Biskupizny 11 - 24 czerwca 2015 r. 11 12 Nr 9 (60) 35 000 EGZEMPLARZY 11 - 24 czerwca 2015 r. KULTURA KINO-TEATR W LESZNIE KINO-TEATR W LESZNIE KINO-TEATR W LESZNIE KINO-TEATR W LESZNIE KINO-TEATR W LESZNIE KINO-TEATR W LESZNIE KINO-TEATR W LESZNIE W Kino-Teatrze w Lesznie trwają przygotowania do kolejnej premiery. Tym razem sztuka „Kufehek" Jana Purzyckiego, scenarzysty „Wielkiego Szu" i „Piłkarskiego pokera" „Kufehek”, bo jeden z bohaterów nie wymawia głoski „r”. To historia dwóch więźniów. Wencel boi się przestrzeni, a Biały zamkniętych pomieszczeń. Jeden buja w obłokach, drugi twardo stąpa po ziemi. Ten – okrutny, tamten – łagodny. Jeden po uniwersytecie, a drugi po poprawczaku. Ktoś napisał, że są jak Chrystus i Judasz, ład i chaos, dwie połówki połączone zbrodnią i cierpieniem. Największą karą za popełnione zbrodnie jest skazanie na własne przeciwieństwo. Więźniowie nienawidzą się, a jednocześnie nie potrafią bez siebie żyć. Jan Purzycki był doradcą Lecha Wałęsy, współtworzył jego zwycięską kampanię wyborczą. Przede wszystkim jednak zasłynął jako scenarzysta. Napisał scenariusze m.in. do „Wielkeigo Szu” (1982), „Piłkarskiego pokera” (1988) i „Złotopolskich” (19972008). „Kufehek” to jego pierwszy dramat teatralny. Napisał go zainspirowany autentyczną historią sprzed lat. Jej bohaterem był morderca, który usuwał ze społeczeństwa osoby, które jego zdaniem, nie zasługiwały na to, by żyć, za co sam został skazany na karę śmierci. Sposób na przeniesienie tej historii na scenę Purzycki znalazł podczas podróży przez bezkresne przestrzenie Arizony. Tam właśnie udają się więźniowie. Na chwilę i tylko duchowo. Za pomocą medytacji, co bardziej wykształcony z więźniów proponuje koledze. Premiera sztuki w reżyserii Kariny Piwowarskiej odbyła się 11 lat temu w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu. „Jednak „Kufehek” [...] nie jest jeszcze jedną opowieścią z cyklu „czarny chleb, czarna kawa, opętani samotnością”. Purzycki nie mami nas fałszywym współczuciem dla skazanych ani nie próbuje przerazić obrazami więziennej przemocy. Tematem jest tu coś innego – gra na śmierć i życie pomiędzy dwoma mordercami” – pisał w recenzji w „Gazecie Wyborczej” Roman Pawłowski. I dodawał: „Sztuka Purzyckiego to głęboka przypowieść o winie i odkupieniu, w której nie chodzi o portretowanie ludzkiej bestii, ale poszukiwanie w bestii człowieka”. W spektaklu właśnie przygotowywanym na scenie w Lesznie wystąpią Kamil Pruban i Adam Serowaniec. Wencel i Biały „jadą” do Arizony, by oczyścić się z grzechu. Czy im się uda, skoro za jednym z nich podąży fot. Beata Ciesielska/CKiS Leszno Trup w kuferku tytułowy kuferek, w którym kiedyś ukrył ciało kobiety? * Zanim doczekamy się premiery „Kufehka”, na scenie Kino-Teatru zobaczymy dwa inne wyreżyserowane tu spektakle: „Męża i Żonę” na podstawie komediodramatu Fredry oraz mickiewiczowskie „Dziady” (tu wystąpi wspomniany już Kamil Pruban). Okazja, by zasiąść na widowni jest nie lada, bo z okazji 250-lecia teatru publicznego w Polsce obniżono ceny biletów do zaledwie... 250 groszy. Poza tym darmowe koncerty w klubie Za Kulisami. Najbliższy (już 13 czerwca): Joe Colombo. To bluesman, gitarzysta, specjalista od grania na gitarze rezofonicznej i wirtuoz techniki slide. Pisano, że gitara „w jego dłoniach po prostu poraża diabelską ekspresją i anielską śpiewnością”. Urodził się w Szwajcarii, ale już od najmłodszych lat muzyka amerykańska, szczególnie blues, zdeterminowała jego przyszłość jako muzyka. W duecie z Kasią Skoczek w nowy oryginalny sposób zaprasza słuchaczy na dobrze znaną wędrówkę starą amerykańską drogą do bluesa. Tydzień później (20 czerwca): Michał Zygmunt i „ODER Solo Akt”, czy- W spektaklu „Kufehek" na scenie w Lesznie wystąpią Kamil Pruban i Adam Serowaniec li zbiór muzycznych historii wciągających jak rzeczne wiry. Program stanowią sztandarowe kompozycje Zygmunta: „Odra”, „Na Kujawach” oraz nowe utwory wzbogacone dyskretną elektroniką. Transowy blues, naturalne odgłosy rzeki i sample z przedwojennych płyt tworzą niezapomniany klimat. A warto dodać, że Michał Zygmunt jest nie tylko muzykiem i kompozytorem, ale też pomysłodawcą serii profesjonalnych instrumentów, zbudowanych wyłącznie z drzew rosnących nad Odrą. MIROSŁAW WLEKŁY W Kino-Teatrze Teatr: Aleksander Fredro „Mąż i Żona. Komedia w trzech aktach”, 11 czerwca, godz. 19. Bilety 250 gr (2,50 zł). Koncert: Joe Colombo feat. Kasia Skoczek, 13 czerwca, godz. 21. Wstęp wolny. Koncert: Michał Zygmunt „ODER Solo Act”, 20 czerwca, godz. 21.Wstęp wolny. Teatr: Adam Mickiewicz „Dziady”, 21 czerwca, godz. 19. Bilety: 250 gr (2,50 zł). Koncert: Lord & The Liar, 26 czerwca, godz. 21. Wstęp wolny. Teatr: Jan Purzycki „Kufehek”, premiera: 10 lipca autor: Maciej Wendowski ROZRYWKA Rozwiązanie krzyżówki z Reportera leszczyńskiego nr 7 (58): WIARA, KTÓRA NIE WĄTPI JEST MARTWĄ WIARĄ Litery z pól ponumerowanych w prawym dolnym rogu, uporządkowane od 1 do 55 utworzą rozwiązanie - myśl Oscara Wilde’a. Poziomo: 4) gimnastyczny - to kozioł lub drążek, 11) płaski, rozległy teren, 12) z Addis Abebą, 13) Willliam, autor „Hamleta”, 14) kolegium, zespół, 15) po zagłębieniu się w dno utrzymuje statek w jednym miejscu, 16) jest i plastyczna, 17) między archaikiem i paleozoikiem, 18) sylwetka człowieka stworzona przez pisarza, 21) dobrze mieć własne, 25) trefniś w kartach, 26) oko zwierzęcia, 27) nędzny kawałek, 31) naiwniak, 34) 15 sztuk, 35) błona lub pasmo zbudowane z tkanki łącznej, podtrzymujące lub wzmacniające niektóre narządy, 39) drewniane wiórki, 40) wylansował „Autobiografię”, 41) namawia do złego, 42) zboże siane jesienią, 43) strzelisty pomnik, 44) honor, wyróżnienie. Pionowo: 1) słup hańby, 2) z knotkiem, 3) oratorianie (na Świętej Górze w Gostyniu), 4) sznur gór, 5) angielskie lub jaskółcze, 6) rządzona z Kremla, 7) kocyk araba, 8) jedno z wielu w wieżowcu, 9) szybki bieg, 10) ostra niewydolność krążenia, 18) niecelny strzał, 19) skaczący Kamil, 20) szeroka ulica miejska, 22) „zielony”, 23) chłodzący lub gorący, 24) wyzywał przeciwników do walki w pojedynkę przed rozpoczęciem bitwy, 28) duży, łowny kurak, 29) zwodzenie, mamienie, 30) działalność władz państwowych, zwłaszcza rządu, 31) piłka nożna, 32) ukochany Afrodyty, 33) Krakowska, grała Jagnę, 35) spis, rejestr, 36) lampka na grobie, 37) kompletny brak cywilizacji, 38) warstwa ochronna przewodu elektrycznego. tel. 730 388 885 Reporter leszczyński tel. 730 388 885 Reporter leszczyński tel. 730 388 885 WYDARZENIE 35 000 EGZEMPLARZY Nr 9 (60) 13 11 - 24 czerwca 2015 r. Wodociągi nie muszą być nudne... fot. Andrzej Przewoźny x3 ...potrafią być fascynujące. Zarówno dla młodszych jak i starszych. Przekonali się o tym uczestnicy pikniku rodzinnego, który 30 maja zorganizowało Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Lesznie. A przyszło ich blisko trzy tysiące. I nikt się nie nudził Spacer po zmodernizowanej stacji uzdatniania wody Gośćmi opiekowali się pracownicy Zabawy i zajęcia plastyczne dla dzieci wzbudziły wielkie zainteresowanie Dorosłych najbardziej interesowały zagadnienia techniczne związane z uzdatnianiem wody oraz rozprowadzaniem jej za pomocą sieci wodociągowej do odbiorców. Pracownicy przedsiębiorstwa szczegółowo tłumaczyli procesy filtracji wody, pokazywali nowoczesne rozwiązania techniczne oraz działanie komputerowe systemów monitorowania czystości. Była okazja do obejrzenia z bliska nowoczesnych urządzeń z tym związanych. Zwiedzających interesowała także działalność zakładowego laboratorium wykonującego badania chemicz- ku 115 lat temu i w nim zaczęła się histo ria leszczyń skich wo do cią gów – opowiada Jacek Schubert, kierownik działu komunikacji i edukacji w MPWiK. – Zachował się w formie szczątkowej. Ale dzięki życzliwości wielu mieszkańców Leszna udało się zgromadzić wiele archiwalnych zdjęć, które przybliżyły nam wiele szczegółów zarówno obiektu, jak i jego otoczenia. Dzięki temu wiemy dokładnie, jak wyglądał na początku. Mnóstwo atrakcji czekało na dzieci. Były interesujące gry i zabawy, a także konkursy o tematyce ekolo- gicznej związanej z dbałością o czystość wody. Na tablicy interaktywnej najmłodsi mogli obserwować w jaki sposób woda dostaje się do domu i którą drogą ścieki trafiają do oczyszczalni. Julia Tobółka ma 5 lat. Na piknik przyjechała wraz z mamą. Obydwie rowerami, bo ekologia jest im bardzo bliska. Julię fascynuje czysta woda, a pracownicy działu edukacji MPWiK wiedzą na ten temat wszystko i chętnie dzielili się z najmłodszymi swoją wiedzą – w sposób zabawowy, w formie konkursów plastycz- ne i mikrobiologiczne wody, ścieków oraz gleby. Leszczyńskie wodociągi to nie tylko nowoczesność. To również fascynująca historia, której można dotknąć. Dla zwiedzających przygotowano podróż w przeszłość, zarówno realną, jak i wirtualną – w formie multimedialnego pokazu. Po historycznym budynku pierwszej stacji uzdatniania wody pozostały już tylko piwnice, które – po wyremontowaniu i adaptacji – zostały udostępnione zwiedzającym. – Obiekt został oddany do użyt- nych rozwijających wyobraźnię. Izabela Warciarek uczestniczyła w pikniku wraz z córką Anią, która uwielbia rysować i brała udział we wszystkich konkursach plastycznych dla dzieci przygotowanych podczas imprezy. – Myślę, że takie imprezy to fantastyczna inicjatywa, by pokazać – szczególnie dzieciom – trudne zagadnienia w sposób przystępny i ciekawy, a przede wszystkim kształtować świadomość ekologiczną – mówi Izabela Warciarek. ANDRZEJ PRZEWOŹNY EKONOMIA w Reporterze leszczyńskim Akcyza – super dochód rządowej kasy Kiedy ktoś dowie się, że koszt wyprodukowania półlitrowej butelki wódki wynosi przeciętnie niewiele ponad 2 złote, albo zwyczajnie w to nie uwierzy, albo z miejsca zacznie przeklinać producentów destylatu od oszustów i złodziei. Kto to bowiem widział, żeby sprzedawać trunek w sklepie z 10-krotną przebitką! Tymczasem, mimo ceny przekraczającej 20 złotych za butelkę, wytwórcy i dystrybutorzy ledwie są w stanie na tym zarobić. Kto wobec tego zabiera te wszystkie pieniądze ze sprzedaży alkoholu? Zagadka rozwiąże się dopiero kiedy przyjrzymy się papierowej banderoli naklejonej na nakrętkę butelki. Akcyza. Słowo klucz, które mówi, kto tak naprawdę zarabia na spirytusowym biznesie Po ostatniej podwyżce udział akcyzy w cenie 40-sto procentowego destylatu wynosi prawie 11,40 zł za półlitrową butelkę. Do tego należy dodać jeszcze podatek VAT wynoszący 23 procent. W tym przypadku płacimy więc de facto podatek od podatku. Ingerencja państwa w rynek sprawia, że wartość obciążenia fiskalnego producentów i dystrybutorów wynosi niemal 80 procent ceny detalicznej alkoholu sprzedawanego w sklepie. Sprawia to, że łączna marża przedsiębiorców działających w branży spirytusowej to zaledwie 2 złote, co stanowi niespełna 10 procent tego, co płacą konsumenci. Od zysku należy się oczywiście podatek dochodowy CIT wynoszący 19 procent. Rząd wprowadzając na początku ubiegłego roku podwyżkę cen akcyzy na alkohol etylowy średnio o 2 zł na butelkę, spodziewał się z tego tytułu uzyskać proporcjonalnie wyższe dochody budżetowe. W rzeczywistości tak radykalny wzrost kosztów narzucony przez państwo spowodował znaczny spadek sprzedaży mocnych alkoholi. Ministerstwu Finansów nie tylko nie udało się zrealizować prognozy przychodów, ale nawet osiągnąć wyniku porównywalnego ze stanem sprzed podwyżki. Zwiększenie akcyzy o 15 procent poskutkowało spadkiem wpływów budżetowych o prawie 10 procent. Stratny jest nie tylko budżet państwa, ale przede wszystkim producenci, których łączne przychody ze sprzedaży wyrobów spirytusowych spadły w ubiegłym roku o kilka miliardów złotych. Z jednej strony narzucenie opodatkowania na używki, jakimi są alkohol czy tytoń, można traktować jako formę chronienia przez państwo obywateli przed chorobami związanymi z ich nadużywaniem. Mimo tego ciężko jednak pozbyć się myśli, że wprowadzanie tak wysokich stawek akcyzy jest zabiegiem służącym jedynie realizacji założeń budżetowych. Ciekawy jest również fakt, że w przypadku słabszych wyrobów alkoholowych stawki rządowego podatku są znacznie niższe. Akcyza na wino to 1,58 zł za litr, a w przypadku piwa jedynie 30-40 groszy za puszkę (zależnie od zawartości ekstraktu). Czyżby więc nadal żywy był w Polsce stereotyp, że piwo i wino to nie alkohol? Inny mit mówi, że alkohol zza naszej wschodniej granicy jest taki tani, ponieważ jest dużo gorszej jakości. Tymczasem głównym czynnikiem powodujących różnicę w cenie jest właśnie wysokość państwowej akcyzy. Stawki na Białorusi, Ukrainie czy w Rosji są średnio 2-3 razy niższe niż u nas, przez co przedsiębiorcy są w stanie oferować swoje wyroby taniej. RAFAŁ JANIK Więcej o rynkach finansowych na www.rafaljanik.pl 14 Nr 9 (60) 11 - 24 czerwca 2015 r. 35 000 EGZEMPLARZY Ukochany wnuczek Z SĄDU OGŁOSZENIA DROBNE Stał w szerokim rozkroku, siekierę unosił wysoko, na ile pozwalała mu niska powała w piwnicy, i walił z całej siły. O babci wtedy nie myślał Babcia Franciszka jest żywym dowodem na to, że przysłowia nie kłamią. W tym przypadku chodzi o to, które mówi, że rodzice są od wychowywania, a dziadkowie od rozpieszczania. Bo o ile pan Stefan, syn pani Franciszki, nosił jeszcze w zakamarkach pamięci wspomnienia, w których mama a to pasem po tyłku, albo ścierką po głowie zdzieliła go za jakieś przewiny, to już jego syn a wnuk pani Franciszki, czyli Marek, absolutnie takich wspomnień mieć nie może. Babcia Franciszka przez całe jego dzieciństwo jawiła mu się jako anioł, który zstąpił na ziemię w celu przychylenia mu (czyli Markowi) nieba. A to babcia Franciszka własnym ciałem zasłaniała wnuka, gdy coś przeskrobał i rodzice nerwy tracili i chwytali za pasek (a było to w czasach gdy jeszcze posłowie nie uchwalili tej ustawy, która za pasek REKLAMA chwytać zabrania), a to wnukowi grosz jakiś ze swej skromnej emerytury wciskała do ręki w charakterze kieszonkowego. O tak, babcia Franciszka kochała Marka nad życie. I dlatego z wielkim bólem obserwowała, jak się chłopak miota się w swoim życiu i stacza. Broniła go w duchu i przed swym synem, zrzucając winę na złe towarzystwo, w które Marek popadł. To stąd Stefciu, tłumaczyła swemu synowi, ten alkohol i różne wybryki. Rozmawiała też z samym Markiem na ten temat wiele razy starając się odwieść od złego i na powrót przywrócić na łono rodziny. Ale z marnym skutkiem. W końcu i ona opuściła ręce i postanowiła, oszczędzając zdrowie i nerwy, nie angażować się w spory między wnukiem i jego ojcem. Pogodzona z losem, obserwowała rozwój wydarzeń. Raz nawet, przez moment, wyda- wało się, że jej codzienne modlitwy przyniosły wreszcie skutek i Marek znalazł spokój serca. Zgodził się na terapię odwykową i obiecał, że rzuci picie raz na zawsze. Pierwsze dni po powrocie Marka z odwyku babcia Franciszka wspomina jak życie w raju. Chłopak siedział w domu, rzadko wychodził, często się za to uśmiechał. Ale nie trwało to długo. Może to przez ten brak perspektyw, myślała sobie. Co takiego młodego czeka w życiu? Roboty nie ma, prawa do zasiłku też nie, dochodów zero, a potrzeby są. Często to ona była dla tego chłopca jedyną deską ratunku. Nie miała serca odmawiać. Tamtego dnia też przyszedł do niej i poprosił o pieniądze. Wyjęła ze sfatygowanej portmonetki 50 złotych i podała mu banknot. Jakby się zawstydził, a może jej się tylko zdawało. Szybko wyjął jej z ręki pieniądze i wyszedł. – Poszedłem do Biedry – opowiadał potem podczas przesłuchania. – Po piwo. Wypiłem w krzakach sześć, może siedem puszek i wróciłem do domu. Oddałem babci resztę, jakieś trzy dychy i poszedłem do siebie. Babcia krzątała się w kuchni, on drzemał w swoim pokoju. Trzeźwiał i nabierał ochoty na kolejne piwa. Był tylko jeden problem: pieniądze. Na babcie nie miał już co liczyć, na pewno mu nie da. Kombinował, skąd wziąć kasę. I w końcu wymyślił. Początkowo Franciszka zajęta przygotowywaniem obiadu nie zwróciła uwagi na hałasy. Te jednak stawały się coraz bardziej donośne i w końcu zagłuszyły skwierczenie mięsa na gazowej maszynce. Pani Franciszka chwilę wsłuchiwała się w stuki. Dobiegały z piwnicy: REKLAMA – Ktoś młotkiem walił w jakiś metal – orzekła bez cienia wątpliwości. Powiedziała wprawdzie „ktoś”, ale dobrze wiedziała, że to mógł być tylko Marek. Nie miała jednak ani ochoty, ani sił schodzić na dół, by się przekonać co ten chłopak tym razem wymyślił. Spytała go o to, gdy wrócił po kilku minutach na górę, ale on zbył ją milczeniem. Zaraz zresztą wyszedł z domu i tyle go widziała. Miała złe przeczucia. Sprawdziły się, gdy jej syn Stefan wrócił z pracy do domu. Gdy mu opowiedziała o tajemniczych stukach z piwnicy, popędził do swego pokoju. Pufa, w której trzymał metalową kasetkę z gotówką na czarną godzinę zniknęła. Znalazł ją rozwaloną w piwnicy. Rozwaloną i pustą. To jednak nie znikniecie pieniędzy przyprawiało go o wielki ból głowy: – W kasetce miałem pistolet gazowy z pełnym magazynkiem – tłumaczy. – Jego też n ie było. Dlatego ani chwili nie wahał się, czy powiadamiać policję. Zresztą, myślał Stefan, Marek już dawno otrzymał od niego ostatnią szanse i z niej nie skorzystał. Jako ojciec czuł, że teraz nie może tego zostawić bez reakcji. Nie miał też pojęcia co może strzelić do głowy uzbrojonemu i pijanemu chłopakowi. Marek miał jednak więcej rozumu w głowie, niż mogło się wydawać. Pistolet z nabojami ojciec znalazł nazajutrz w pokoju syna, wciśnięty za książki na półce. Trochę mu ulżyło. O Marka aż tak bardzo się nie martwił. Wiedział, że chłopak z większą gotówką w kieszeni na pewno nie zginie. I na pewno nie pojawi się w domu wcześniej nim nie wyda wszystkich pieniędzy. A trochę tego było. Z kasetki zginęło 1900 złotych, więc ich wydanie mogło trochę potrwać. Markowi zajęło to trzy pełne dni. W poniedziałek zniknął, a w czwartek pojawił się w domu, o czym ojciec natychmiast powiadomił policję. Chłopak podczas przesłuchania był potulny jak baranek. Przyznał się do kradzieży i ze szczegółami opowiedział, jak siekierą, a nie młotkiem, rozwalał w piwnicy metalową skrzyneczkę. Ze skradzionych pieniędzy nie został nawet jeden grosz. – Kupiłem sobie spodnie za dwie stówy, a resztę przepiłem – zeznał. Marek za kradzież został skazany przez leszczyński sąd na półtora roku więzienia w zwieszeniu na 3 lata i dozór kuratora. Babcia Franciszka ma cichą nadzieję, że ten kurator coś wskóra i Marek wyjdzie jednak na ludzi. Nadzieja jest, bo po tej kradzieży i sprawie w sądzie jakby się zmienił. I ma robotę. Pracuje gdzieś w magazynie. Podobno jest tam jakaś fajna koleżanka. MACIEJ GÓRECKI PS Imiona zmieniono Redaktor naczelny: Arkadiusz Jakubowski; Adres redakcji: ul. Hiszpańska 11 (wejście z boku budynku), 64-100 Leszno, tel. 730 388 885 [email protected], www.reporterleszczynski.pl; Redaguje zespół: Karolina Sternal, Arkadiusz Jakubowski Współpracownicy: Stanisław Zasada, Krzysztof Stephan, Daniel Nowak, Justyna Rutecka-Siadek, Jacek Marciniak (Radio Merkury Poznań), Damian Szymczak, Mirosław Wlekły Reporter leszczyński: Wydawca: Agencja Promocyjna Ajak Arkadiusz Jakubowski, ul. Dąbrówki 4, 64-100 Leszno; Druk: Polskapresse Oddział Poligrafia Drukarnia Poznań, ul. Malwowa 158, 60-175 Poznań; Biuro reklam i ogłoszeń: tel. 730 388 885, [email protected], ISSN: 2299-4777 Za treść reklam i głoszeń redakcja nie odpowiada. Wydawca nie przyjmuje i nie publikuje reklam i głoszeń o zabarwieniu erotycznym. REPORTAŻ 35 000 EGZEMPLARZY Nr 9 (60) 15 11 - 24 czerwca 2015 r. REPORTAŻYŚCI w Reporterze leszczyńskim Rowery we mgle Niektórym do pobudzenia wyobraźni wystarczają same nazwy. Butembo, Rutshuru, Ruwenzori, Tanganika. Kongo. Kongo! Nawet nie aż tak ważne, do czego się odnoszą. Ważne, jak brzmią. I jeszcze rzut oka na mapę. Góry, jeziora, sawanna. Źródła Nilu. Już bardziej afrykańsko się nie da. Jak raz dokładnie ta okolica, w której sto kilkadziesiąt lat temu Henry Stanley rozpoczął rozmowę z białym nieznajomym, rzucając oszczędne: – Doktor Livingstone, jak sądzę? sporą hurtownię motoryzacyjną i jest ojcem trzech córek. Ale zupełnie nie dba o rozgłos. Realizuje cel i kiedy skończy, nie traci już czasu, by się promować, tylko znajduje następny. Krzepa facet. Kawał twardziela. Korona Ziemi to najwyższe szczyty wszystkich kontynentów. – Jak go poznałeś? – Nie poznałem. Wiedziałem, że ktoś taki istnieje, bo przeczytałem książkę Martyny Wojciechowskiej o jej wejściu na Mount Everest. Ona tam pisze o wszystkich uczestnikach swojej ekspedycji, ale Adamskiemu poświęca raptem jedno zdanie. Że Janusz to bardzo zadaniowy facet. Coś w tym stylu. I nic więcej. Ale gdy robi się tam naprawdę gorąco, to właśnie Adamski jest jedną z dwóch osób, które od razu podejmują akcję ratunkową w bardzo ciężkich warunkach. Zamknięty w sobie gość, skoncentrowany na działaniu. Wiedziałem, że raczej nie chciałbym z nim nigdzie jechać, ale że idealnie nada się do poprowadzenia trudnego etapu przez wschodnie Kongo. Adamski zgodził się zostać liderem szóstej zmiany Afryki Nowaka. Do składu dobrał sobie Przemka Kruszyńskiego, żeglarza i alpinistę, z którym był wcześniej na kilku wyprawach, oraz Kubę Gurdaka, który mimo młodego wieku mógłby zawstydzić podróżniczym dorobkiem niejednego wygę. Mieli dokonać czegoś, co nie udało się Kazimierzowi Nowakowi – wejść na Szczyt Margherity, najwyższy wierzchołek pasma Ruwenzori, legendarnych Gór Księżycowych. Wysokość 5109 metrów. Jak Nowak, nie dali rady. Hej. Zeszliśmy z gór – oj, dużo się działo. Ze dwa dni lizania ran i w drogę do Kongo. Relację napiszę na dniach. Pozdro. [Janusz Adamski, sms z 25 kwietnia 2010 roku] Adamski słowa dotrzymał i rzeczywiście napisał relację, ale najciekawsze, a przynajmniej najbardziej dramatyczne fragmenty zachował dla siebie. – Ze względu na dobro śledztwa i wyostrzoną troskę naszych najbliższych – uzasadnił. Gdyby nie miał takich skrupułów, sprawozdanie mogłoby wyglądać tak: Sztafetową pałeczkę przejmuje na równiku Kuba Gurdak. Czeka. Skraca czas, eksplorując bary w Kasese. Po czterech dniach wieczorem dołączają do niego Adamski z Kruszyńskim jadący z Zambii białym land roverem defenderem. Następnego ranka uzgadniają warunki ekspedycji, negocjują, ustalają cenę. Ruszają jeszcze tego samego dnia. Idzie z nimi dwóch przewodników, dziesięciu tragarzy i kucharz. Pierwszy nocleg na wysokości 2700 metrów, ostatnie godziny podejścia w strugach równikowego deszczu. Obóz na grani, wygodne piętrowe prycze z desek, kolacja. I co tu ukrywać ze względu dla dobra śledztwa? Są sami, przewodnicy śpią w innej chacie, powyżej. Druga w nocy, ktoś puka. Przewodnik. Prosi o lekarstwa. Przewodnik? Brzmi dziwnie. Otwiera Kuba. To nie przewodnik. – Dawać pieniądze! Kuba też krzyczy. W jego pierś wymierzone są ostrza włóczni. Prosi, żeby darowali mu życie, błaga. Jest ciemno. Widać tylko to, co pokaże się w świetle czołówki Kuby. Janusz zeskakuje z pryczy, chowa się za plecakiem. Czeka na odpowiedni moment. Odpycha Kubę, upadają przy ścianie. Czołówka wariuje po całym pomieszczeniu, błyskają ostrza włóczni. Kłują ciemność. Janusz znów czeka na odpowiedni moment. Chwyta klingę. Strach. Adrenalina. Nie odróżnisz. Wyrywa włócznię, staje naprzeciw drzwi, kłuje ciemność. Na oślep. Dwa razy. Trafia dwa razy. Zapada cisza. Czekanie na świt za zaryglowanymi drzwiami. Rano Janusz chowa do plecaka ostrze. Na pamiątkę. – Mieliśmy, stary, naprawdę cholernie dużo szczęścia – wspomina. Następne trzy dni to marsz stromą ścieżką w górę. Już bez takich przygód. Paprocie, drzewa pokryte mchem, soczysta zieleń. Błoto. Schronisko Elen Hut na wysokości 4500 metrów. Potworne zmęczenie. W końcu lodowiec! Legendy o tym, że gdzieś głęboko w Afryce znajdują się góry trwale pokryte śniegiem, pobudzały umysły geografów od dawna. Na swojej słynnej i wcale nie tak niedokładnej, jakby się mogło wydawać, mapie zaznaczył je Ptolemeusz. To w nich miały się znajdować źródła Nilu. Śnieg leży nadal, choć lodowiec Margherity znika w oczach. W ciągu ostatnich pięć- fot. Wydawnictwo W.A.B. Niby nic, a do historii przeszło. Zagrało miejsce. Afryka. Samo bijące serce. No pewnie, że kalka, stereotypy, spłaszczanie (chociaż te góry), cukierkowanie i klisza. Folder zamiast podręcznika historii albo nawet zwykłej gazety codziennej. Zielone wzgórza zamiast strategii antylop (o ile ona byłaby prawdziwsza). Ale co zrobić? Czytało się te Śniegi Kilimandżaro (Ernest Hemingway; widok z odlatującego samolotu taki, że nawet śmierć przychodzi lekko). Po długiej przeprawie przez Sudan i spory kawałek Ugandy kolejne trzy etapy Afryki Nowaka miały prowadzić właśnie tamtędy, wzdłuż gęsto zaludnionej zachodniej linii Wielkich Rowów Afrykańskich, przez wschodnią część Demokratycznej Republiki Konga, Rwandę, Burundi, znów DRK, i dalej przez Zambię. Jeśli jak twierdzi Pająk, jedną z największych wartości sztafety była jej różnorodność, to na tym właśnie odcinku najlepiej ją widać. Wizerunkowo (po kolei): hardkor z adrenaliną, kraina łagodności i wreszcie Ordnung (co prawda tylko w wydaniu wielkopolskim, ale jednak). Sudoł: – Janusz Adamski to jest gość, o którym w Szczecinie nie słyszał prawie nikt, chociaż on, po pierwsze, zdobył Koronę Ziemi, a po drugie – dwa razy ukończył „Selekcję Żołnierza Polskiego”, najtrudniejszą w Polsce grę terenową, po czym zaproponowano mu, żeby został jej instruktorem, czyli de facto szkolił ludzi, którzy potem zostają komandosami. Do tego ma dziesięciu lat jego powierzchnia zmniejszyła się sześciokrotnie. Mimo wszystko śnieżyca. Mgła. Niewiele widać. Mnóstwo szczelin. Dziesięć godzin zmagań i szukania drogi w labiryncie. Wreszcie udaje się dotrzeć do kopuły szczytowej. Na tym koniec. W 1933 roku Nowak dał radę wspiąć się w Ruwenzori na wysokość 4500 metrów. Spędził na niej noc, ale nie mając odpowiedniego sprzętu, nawet namiotu, wraz z dwójką tragarzy zdecydował się na odwrót w śnieżycy. Adamski z zespołem dotarli wyżej, niż prowadziły pozostawione w śniegu ślady Kazika, ale również zmuszeni byli się wycofać. Gdyby szeroka szczelina brzeżna lodowca była wypełniona śniegiem, ostatnie kilkadziesiąt metrów do szczytu może dałoby się jakoś pokonać. Lecz nie była. 5030 metrów. W tył zwrot i na dół. Trochę szkoda, ale wystarczy się rozejrzeć i od razu odechciewa się narzekać. Inna droga: jezioro Kitandara, zielone doliny, strome, ośnieżone skały. Sam środek pory deszczowej. Ścieżki wyżłobione w zboczach zamienione w potoki. Rzeki pędzące masą spienionej wody. Błotniste trawersy i bagienne płaskowyże. Widoki. Nasze miejsce, nasi mieszkańcy KAMPANIA SPOŁECZNA Fundacja Zwierzęce SOS w Lesznie F Fundacja Zwierzęce SOS rozpoczęła swoją oficjalną działalność w listopadzie 2013 roku. Wcześniej przez kilka lat zajmowałyśmy się bezdomnymi zwierzętami jako osoby prywatne oraz wolontariuszki w schronisku. Nasza działalność obejmuje; zapewnienie opieki bezdomnym i zaniedbanym psom i kotom, ich wyleczenie jeśli tego wymagają, a następnie znalezienie im nowych domów. W ciągu roku pod naszą opieką znajduje się około 60 psów i 40 kotów. Dodatkowo prowadzimy KONTO 55 1140 2017 0000 4402 1306 2552 również akcję sterylizacji kotów wolnożyjących oraz przeprowadzamy zajęcia edukacyjne w szkołach i przedszkolach. Fundacja to tak naprawdę dwie osoby. Robimy to w ramach wolontariatu i choć często brakuje nam czasu, to staramy się wszystko pogodzić. Niestety zbliża się trudny okres dla chyba każdej organizacji prozwierzęcej, czyli wakacje. W tym czasie ludzie najczęściej stwierdzają, że pies lub kot, który był z nimi już od jakiegoś czasu zaczął zawadzać. Oczywiście nikt wprost nam KRS: 0000487577 tego nie mówi. Ludzie podają różne wymówki, lecz można wyraźnie zauważyć zwiększenie liczby oddawanych i porzuconych zwierząt właśnie w wakacje. Niestety nie jest to jedyny problem. W tym okresie praktycznie nie ma adopcji, ponieważ ludzie nie chcą brać na siebie dodatkowych obowiązków przed urlopem. Wszystko to sprawia, że najbliższe miesiące będą bardzo ciężkie i ponownie liczba zwierząt, które znajdą się pod naszą opieką osiągnie maksymalny możliwy poziom. Dziwi nas to tym bardziej, że aktualnie istnieje wiele rozwiązań i nie trzeba się specjalnie starać, by je znaleźć. Po pierwsze można zabrać zwierzaka ze sobą na urlop, coraz więcej hoteli i pensjonatów dopuszcza taką opcję. Drugie rozwiązanie to opieka petsittera na czas naszego wyjazdu. Taka osoba będzie przychodzić do domu, aby wyprowadzać oraz karmić zwierzaka w trakcie nieobecności właścicieli. Kolejną opcją jest skorzystanie z hotelu dla psów, gdzie nasz pupil będzie przebywał pod dobrą opieką i bezpiecznie spędzi czas aż do powrotu rodziny. Marcelina Drozda 668 045 313 Anna Janiak 603 716 582 16 Endemiczna przyroda. Mieszanka z innej planety. 30 kwietnia uczestnicy etapu byli już w Beni. To Kongo. To duże. Demokratyczna Republika. Od czasów Kazika trochę się pozmieniało, nie tylko nazwy. Wtedy Kongo Belgijskie, potem Zair, dzisiaj Demokratyczna Republika Konga. W latach 1998–2003 toczył się tu, właśnie na wschodzie tego ogromnego kraju, najkrwawszy konflikt zbrojny na Ziemi od zakończenia drugiej wojny światowej – afrykańska wojna światowa, która kosztowała życie ponad pięć milionów ludzi. Zaangażowanych w nią było dziewięć państw oraz co najmniej kilkanaście zbrojnych bojówek i milicji. Rok po jej zakończeniu nad jeziorem Kiwu wybuchł kolejny konflikt. Trwał teoretycznie do marca 2009, kiedy to zwaśnione strony podpisały porozumienie pokojowe. W praktyce jednak napięta sytuacja utrzymuje sie tam do dzisiaj. Z całą pewnością wschodnia część DRK nie jest najbezpieczniejszym miejscem do życia i do podróżowania. Te same pozostały góry. Janusz, Przemek i Kuba jechali w systemie dwa plus jeden. Dwóch na rowerach, jeden autem, zmieniali się. Dzięki temu, utrzymując ze sobą kontakt radiowy, mogli czuć się przynajmniej odrobinę pewniej. Cześć. Jesteśmy w Butembo. Za nami REKLAMA Nr 9 (60) 11 - 24 czerwca 2015 r. połknięte kolejne 50km. Droga jest faataalna! Cały czas gora–doł i dziury w błocie, poprzetykane kamieniami. To cud, że brennabory to wytrzymują. Podejrzewamy, że budowniczym imponująca, wtedy skromna, kryta strzechą z drewnianą dzwonnicą. Bez ścian. Alumni jednak wertowali dalej. Kolejna strona: Nowak przy upolowanym wężu, następna – Nowak REKLAMA drogi ktoś podłożył plany rollercoastera! Ludzie przyjaźni. Rano, w misji św. Gustawa koło Beni, powiesiliśmy kolejną kazikową tabliczkę. Na frontowej ścianie kościoła! Pozdrawiam. [Janusz Adamski, sms z 1 maja 2010 roku] Powiesili, ale wcześniej wywołali konsternację. Opowiadając historię Nowaka alumnom z seminarium sąsiadującego z kościołem, pokazali im książkę, a w niej zdjęcie misji zrobione przez Polaka siedemdziesiąt siedem lat wcześniej. Dziś murowana, REPORTAŻ 35 000 EGZEMPLARZY reperuje rower koło namiotu, dalej – młoda dziewczyna z ponętnie sterczącym biustem. Chichotanie. Chłopcy nie wiedzieli, gdzie patrzeć. Za nami kolejne dni w górach. Setki kilometrów błota, dolin, przełęczy, niekończących się podjazdów i karkołomnych zjazdów. Kolejne górskie wioski, ludzie, wojsko i rebelianci – jesteśmy zmęczeni. [Janusz Adamski, sms z 4 maja 2010 roku] Do tego sceneria nie tak kojąca, jak w Ruwenzori i już z tej planety: spa- lone domy, kikuty ścian, żołnierze. Karabiny maszynowe, granatniki, po cztery magazynki spięte w pęk, przytroczone. Za Butembo wozy bojowe z rannymi siedzącymi na pancerzach. Obandażowane głowy, poszarpane mundury, dlaczego mieliby odpowiadać na pozdrowienia? W okolicy Alimbongo znów zrobiło się niebezpiecznie. Ciemność. Chociaż wielokrotnie ich ostrzegano, by pod żadnym pozorem nie jeździli po zmroku, tego dnia słońce zaszło dla nich zbyt szybko. Zatrzymali się przed szlabanem. – Którędy do Alimbongo? Przy barierze, oprócz ich defa, stały już zepsuta ciężarówka oraz dwa busy. Z ciemności zaczęli wyłaniać się ludzie. Coraz więcej. Jeśli już ktoś zadał sobie trud, by odpowiedzieć, pokazywał raczej w przeciwnym kierunku. Większość jednak była zainteresowana czym innym. Prosili, domagali się. Coraz śmielej i bardziej natarczywie. – Daj papierosa. – Daj buty. – Daj namiot. – Daj rower. – Daj samochód. Z każdą minutą gorzej. PIOTR TOMZA Tekst jest fragmentem książki reporterskiej „Afryka Nowaka”, wyd. W. A. B., Warszawa 2014 REKLAMA