Straszny, bardzo straszny dwór

Transkrypt

Straszny, bardzo straszny dwór
Straszny, bardzo straszny dwór
Na widownię wśliznąłem się już po wygaszeniu świateł, by po omacku dotrzeć do swego
miejsca, toteż moje spojrzenie, przelotnie rzucone na zajmującą sąsiedni fotel dziewczynę, niewiele
zdołało pochwycić. Wystarczyło jednak do skonstatowania, że pięknością ona nie grzeszy. Rysy
twarzy, owszem, regularne, tylko jakieś duże to oblicze, o parę centymetrów kwadratowych
większe niżby było wskazane.
Pośrodku sceny, w otoczeniu swych pancernych towarzyszy, dwaj bracia szlachcice ślubują
zachować kawalerski stan. Drą się: „Nie-e-masz nie-e-wiast w na-a-szej chacie...” itd. Odchyla się
płachta namiotu i bezwąsy hajduk w śmiesznej wysokiej czapie wychodzi dzierżąc oburącz jakoweś
naczynie. Znika, by po minucie znów się wyłonić ze swoim nocnikiem, a potem jeszcze raz.
Przypomina to mechaniczną szopkę, gdzie figury ze stopami przytwierdzonymi do ruchomej taśmy
wynurzają się zza kulis i wsiąkają, przy czym te wejścia i wyjścia powtarzane są z regularnością
zegara. Rozumiem intencję reżysera: w obozie wojskowym musi „coś się dziać”. Ruch, krzątanina,
kipiące życie.
W przerwie między prologiem a pierwszym aktem robi się nieco widniej. Zerkam kątem oka na
swoją sąsiadkę. Zupełnie nie znana mi twarz. Dziwi mnie to. Spodziewałem się ujrzeć którąś z
koleżanek po fachu. Wyprawa do opery została zorganizowana przez szkołę, w której belfrowałem.
Za bilety płaciliśmy w szkolnym sekretariacie. Gdzie zatem są moi koledzy i koleżanki? Owszem,
są – nieco dalej. Za sąsiadującym z moim i zajętym przez obcą mi dziewoję fotelem widzę dalsze,
wypełnione znanym mi ciałem pedagogicznym. Nauczycielki, starsze panie. Olśnienie: aha, ta
najbliżej usadowiona to córeczka jednej ze starszych pań. I następna refleksja: chcą mnie swatać.
Bilety zostały odpowiednio rozdzielone. Siedząca w tym samym rzędzie polonistka, matrona w
wieku przedemerytalnym, upatrzyła sobie mnie, młodego kolegę, na zięcia. Ona właśnie, pospołu z
sekretarką, zajęła się rozdziałem biletów.
„Jakże się teraz, paniusiu, czujesz? Udało ci się doprowadzić do tego, że obok twojej córy i
zarazem panny na wydaniu tkwi kawaler, chłopak do wzięcia. Wybieg się udał, podchody zostały
uwieńczone powodzeniem. Dobrze. Ale jednocześnie słychać ze sceny: Wiwat semper wolny stan!
Tego chyba nie zdołałaś przewidzieć. Przewidzieć mimowolnej aluzji, słów, które stawiają cię w
głupiej sytuacji. A przecież należało być przewidującą. Libretto Moniuszkowskiej opery powinno
być tobie, polonistce, znane!”
Lewe ramię jej córki styka się niemal z moim prawym ramieniem. Po zakończeniu pierwszego
aktu, gdy zapłoną światła, nie pozostanie mi nic innego, tylko przystąpić do akcji. Nie bardzo mi się
to uśmiecha.
Tymczasem śledzę akcję na scenie. Szlachcice wrócili z pola bitwy, wita ich stary Maciej, a na
cześć szczęśliwego powrotu pod swojską strzechę zarządza popijawę. Klaszcze na chłopca
kredensowego. „Wina przynieś, a żywo!” Zjawia się ten sam statysta, co przedtem trzy lub cztery
razy wychodził z namiotu i znikał za węgłem. Zdążył się przebrać w odmienny nieco strój i teraz
wnosi z kolei gąsior z winem. Odebrawszy gąsior Maciej przepędza lokajczyka strzepnięciem
chusty, tak jak się odpędza muchę. Ot taki pański gest starego szlachciury. Wobec paniczów
uniżony, wobec sługusów wyniosły. Panicze wznoszą toast, stary nie śmie się przyłączyć, ale on
też, panie dzieju, pierwszy do szabli i do szklanki, więc ukradkiem wychyla szklenicę, po czym z
fantazją ociera wąsa. Aha, myślę sobie, pan reżyser nam się kłania. Każe nam podziwiać swoją
inwencję. To ma być taki pyszny sarmatyzm, za który wdzięczna publiczność zrobi mu owację.
Na scenie zjawia się Cześnikowa i próbuje zeswatać braci ze swoimi pupilkami. Ci jako
zaprzysiężeni kawalerowie uciekają przed nią w drugi kraniec sceny. Jeszcze jedna gierka pana
reżysera. Gdzież się podziała niedawna rycerska postawa? Nie ma już rycerzy, a tylko dwaj
speszeni gówniarze, z podkulonymi ogonami zmiatający przed niewiastą.
Im dłużej trwało przedstawienie, im bardziej naprzykrzały się ciury z nocnikami i szlachciury ze
szklenicami, tym bardziej rosła moja wściekłość na myśl o szkolnej intrydze, tym większą niechęć
czułem do siedzącej obok dziewczyny. Im bardziej byłem niechętny wobec dziewczyny, im bardziej
wściekły na jej przedsiębiorczą matkę, istną Cześnikową, tym większym obrzydzeniem
przejmowały mnie brewerie sceniczne. Typowe błędne koło.
Koniec pierwszego aktu, oklaski, kurtyna opada, rozbłyskują światła. Czmycham wśród tego
zamieszania, mimo woli naśladując strwożonych szlachciców. Schodami w dół, prosto do szatni. Z
płaszczem na ręku – do wyjścia. Czym prędzej zatrzasnąć za sobą drzwi strasznego dworu.