„JOHN WESLEY: Jego parafią był świat” Rozdział
Transkrypt
„JOHN WESLEY: Jego parafią był świat” Rozdział
„JOHN WESLEY: Jego parafią był świat” Rozdział 7: Georgia Jako przywódca grupy John był przekonany, że od siebie powinien wymagać jeszcze więcej. W ciągu dnia starał się modlić przez pięć ostatnich minut każdej godziny. Prowadził też dziennik, w którym zapisywał wszystkie drobne szczegóły swoich uczuć, wiary i uczynków. By mieć pewność, że zapisków tych nikt inny nigdy nie przeczyta, wykonywał je specjalnym kodem, który sam stworzył. (Został on rozszyfrowany dopiero w latach trzydziestych dwudziestego wieku). Prowadził także publiczny pamiętnik, który planował opublikować w przyszłości. Na jego stronach zapisywał wydarzenia, które wywarły na nim największy wpływ podczas długiej podróży do Georgii. Około pierwszej po południu [w niedzielę, dwudziestego piątego stycznia 1736 roku], gdy wyszedłem za drzwi wielkiej kabiny, morze, dotychczas spokojne, uderzyło w bok statku pełną, gładką falą. W jednej chwili znalazłem się pod wodą i byłem tak przerażony, że nie spodziewałem się już podnieść głowy aż do dnia, w którym morze wyda umarłych. Dzięki Bogu nic mi się nie stało. Około północy sztorm ucichł. Następny dzień był jednak jeszcze gorszy. John pisał: O czwartej wiatr był tak silny, jak nigdy dotąd. Teraz rzeczywiście mogliśmy mówić: „Fale morskie były potężne i straszliwie wzburzone. Wznosiły się aż do nieba w górze i sięgały aż do głębin ziemi”. Wicher wył dookoła nas. Nigdy wcześniej nie słyszałem, by zawodził w tak niezwykły sposób, jakby to był głos ludzki. Statek nie tylko z najwyższą siłą kołysał się tam i z powrotem, ale także szarpał i podskakiwał nierównymi wstrząsami tak, że nie można było stać nie trzymając się czegoś z wielkim trudem. Co dziesięć minut przychodziło uderzenie w rufę lub burtę statku, które powinno roztrzaskać jego belki w tysiące kawałków. W samym środku sztormu przyniesiono dziecko, wcześniej ochrzczone prywatnie, by zostało publicznie przyjęte przez kościół. Po ceremonii chrztu, którą John wykonał najlepiej, jak było to możliwe w takich warunkach, poszedł do kabiny Morawian, by zobaczyć, jak oni sobie radzą. Widok, który ujrzał, zdumiał go ogromnie. Właśnie byli w trakcie nabożeństwa. Opisał je tak: Podczas psalmu rozpoczynającego nabożeństwo morze rozdarło na strzępy główny żagiel, przykryło statek i wlewało się pod pokład przez szpary między deskami, jakby wielka głębia już nas pochłonęła. Straszny krzyk wyrwał się z ust Anglików. Niemcy spojrzeli tylko w górę i bez żadnej przerwy śpiewali spokojnie dalej. Później spytałem jednego z nich: „Czy się nie baliście?”. Odpowiedział: „Dzięki Bogu, nie”. „Ale czy nie bały się wasze kobiety i dzieci?” - spytałem ponownie. Odpowiedział spokojnie: „Nie. Nasze kobiety i dzieci nie boją się śmierci”. Przez następne dni podróży John nie mógł odpędzić od siebie obrazu Morawian podczas sztormu. Choć wygłosił już niezliczoną ilość kazań na temat ufności do Boga i o tym, że nie trzeba bać się śmierci, podczas sztormu on sam bał się tak samo, jak wszyscy inni Anglicy. Jedynie Morawianie byli niewzruszeni w wierze, przekonani, że spełni się wola Boga wobec nich – czy to w życiu, czy w śmierci. Choć robił to z wielką niechęcią, musiał przyznać, że nie posiada takiej wiary jak oni, wiary obejmującej wszystko. Bał się śmierci tak samo jak każda inna osoba na pokładzie. Uświadomienie sobie tego wstrząsnęło nim do głębi. Zaczął wątpić, czy w ogóle nadaje się na misjonarza dla Indian, nie mówiąc już nic o świadectwie życia oddanego Bogu wobec rodaków.