Fallaci_wywiad z wladza.indd
Transkrypt
Fallaci_wywiad z wladza.indd
Robert Kennedy Spotkanie miało się odbyć w hotelu Carlyle, gdzie Robert Kennedy zwykł zatrzymywać się podczas wizyty w Nowym Jorku (ma dom na Long Island, nie na Manhattanie). Drzwi otworzyła mi ochrona, dwaj uzbrojeni mężczyźni, którzy chodzą za nim wszędzie, na ulicy jeden idzie z przodu, drugi z tyłu, w miejscach zamkniętych siedzą obok. Nawet podczas wizyty dziennikarza tkwią nieruchomo, patrząc na niego nieprzyjaźnie, podejrzliwie, jakby zawsze gotowi do strzału. Sekretarka, równie oziębła i wroga, poinformowała mnie, że senator pobiegł do lekarza, ponieważ rozbolało go kolano, przez co miałam stracić pół godziny, które trudno mi będzie nadrobić. Tego dnia były urodziny bratanka John-Johna, syna Jacka i Jacqueline, gdyby senator spóźnił się na przyjęcie, John-John rozpłakałby się. Czekałam więc na senatora, nie kryjąc niezadowolenia. Pokój hotelowy przypominał kościół, na każdym stoliku, niczym świeczki, stały zdjęcia rodzinne. Zdjęcia senatora z dziećmi, z bratem Tedem i ze zmarłym bratem. Zdjęcia zmarłego brata. Największa fotografia, w srebrnej ramce, przedstawiała zmarłego brata. Kiedy na nią patrzyłam, nadszedł Robert Kennedy. Przy swoich trzydziestu dziewięciu latach wyglądał młodziej, ale w porównaniu z pozostałymi braćmi wydawał się stary, drobny, bezbronny i smutny. Z głową wciśniętą w ramiona, ze spuszczonym wzrokiem szedł nieśmiało, z wahaniem, gestem dłoni dawał do zrozumienia, jak wiele go kosztuje spotykanie się z innymi ludźmi. Wyciągnął ją do mnie jakby z nadzieją, że nie podam mu ręki. Kiedy ją napotkał, uścisnął bez entuzjazmu, rzucając mi obojętne, nieprzyjemne spojrzenie i czerwieniąc się aż po nasadę jasnych włosów, które były zaczesane na lewą 179 stronę, tworząc zakręcony kosmyk, typowy dla Kennedych. Patrząc na niego, trudno było uwierzyć, że to przyszły prezydent Stanów Zjednoczonych oraz najbardziej lubiany i zarazem najbardziej znienawidzony człowiek Ameryki, którego jedni uważali za „nieczułego, twardego, próżnego, aroganckiego, porywczego, bez skrupułów, przebiegłego, nieumiejącego przegrywać”, drudzy natomiast za „odważnego, zdecydowanego, pełnego temperamentu, szybkiego, kompetentnego, agresywnego, potrafiącego tylko wygrywać”. Trudno było uwierzyć zwłaszcza w słowa, którymi go opisywano. Ojciec wyraził się w ten sposób: „Spośród wszystkim moich synów najbardziej podobny do mnie jest Bobby: potrafi nienawidzić jak ja. Jack umiał przekonać ludzi do zrobienia czegoś, Bobby rozkazuje ludziom, co mają robić”. Matka mówiła o nim tak: „Bobby jest siódmym z dziewięciorga dzieci, czwórki synów i pięciu córek. Dorastał w cieniu najstarszego Joego i Jacka, obok sióstr i Teda, najmłodszego. Był najniższy i najszczuplejszy, obawialiśmy się, że wyrośnie z niego rozpuszczona dziewczynka. Ale szybko zorientowaliśmy się, że nie ma powodu do obaw, przeciwnie”. Siostra Jean stwierdziła: „Bobby to wulkan, nawet Jack taki nie był. Ale Jack miał zawsze wiele wątpliwości, Bobby przeciwnie. Jego hasłami były kompetencja i zwycięstwo”. Żona Ethel powiedziała: „Według niego świat dzieli się na kapelusze białe i czarne. Kapelusze białe są z nami, czarne przeciwko nam. Bobby dostrzega tylko ludzi dobrych i złych, rzeczy dobre i złe. Według niego dobre rzeczy to męskość, odwaga, ruch, wściekłość. Nie ma cierpliwości do osób słabych i niezdecydowanych”. Sam Kennedy, kiedy stawił czoło gangsterowi Joemu Gallo, powiedział tak: „Uważa się pan za twardziela, ale tak nie jest. Chciałbym pobić się z panem na pięści, aby tego panu dowieść”, a kiedy przeciwstawił się grupie posłów, zawołał: „Jesteście bandą plotkarzy”. Ta milcząca szorstkość, rumieniec wstydu przemawiały za przyznaniem racji osobom, które uważały Kennedy’ego za „Savonarolę w krótkich spodenkach, dorosłego w stroju harcerza”, wspominając o jego zamiłowaniu do lodów czekoladowych, polanych płynną czekoladą, o częstym graniu w piłkę, o surowej elegancji „ministranta”, o niejasnym poczuciu winy z powodu nadmiernej zamożności (jego osobisty majątek miał wartość 12 miliardów), o purytańskiej miłości do rodziny, złożonej z ósemki dzieci (dziewiąte w drodze) oraz żony Ethel, wesołej, prostej kobiety, która mówiła: „Nic na to nie poradzę, że lubię takie filmy, jak South Pacific, spektakle teatralne 180 w rodzaju My Fair Lady, książki typu Król musi umrzeć. Nie czujemy się dobrze w towarzystwie intelektualistów, nie znamy się na muzyce”. W naturalny sposób opowiadała: „Poznałam Bobby’ego na nartach, byłam koleżanką z klasy Jean. Spotykałam się z Bobem przez kilka tygodni, później zakochał się w mojej siostrze Pat. Dwa lata później Pat poślubiła irlandzkiego architekta i Bobby, dzięki Bogu, wrócił do mnie”. Czyż Kennedy nie wydał mi się taki miesiąc wcześniej, gdy śledziłam jego kampanię wyborczą w Nowym Jorku, kiedy surowy, opanowany, uprzejmy przemawiał do tłumu, jakby powtarzał wyuczoną lekcję? Żadnych zagięć na spodniach czy niezdecydowania w oczach, uśmiechał się tak rzadko, że na najmniejsze rozchylenie warg błyskały flesze fotografów, jakby była burza, tak rzadko podnosił głos, że na najmniejszą zmianę tonu publiczność ożywiała się, myśląc, tak, jest bardzo podobny do brata, ale tylko z rysów twarzy, niczego więcej. Ale z chwilą gdy podniósł głowę, powieki, a rumieniec zniknął, stało się jasne, że jest do niego podobny w dużo większym stopniu. Koścista, męska twarz miała tę samą energię. Białe zęby, jak u wiewiórki, miały podobny kształt. Spojrzenie niebieskich, zimnych oczu było równie przenikliwe, docierało w głąb duszy, tak że od razu stawało się jasne, dlaczego podczas wieców w Harlemie czy Brooklynie ludzie narażali się na stratowanie, żeby go zobaczyć i posłuchać, dlaczego w ministerstwie sprawiedliwości wszyscy się go bali, dlaczego nie mając w sobie żarliwości, klasy, daru wymowy, budził sympatię mężczyzn i miłość kobiet. Ponieważ był Kennedym o blond kosmyku, a w Kennedych jest coś, co przewyższa ich seksapil, bogactwo, magiczne nazwisko – umiejętność zwyciężania, zawsze, za wszelką cenę, na przekór nienawiści, antypatii, przekleństwu ciążącemu na ich rodzie niczym w greckiej tragedii, którego dowodem były śmierć, zabójstwa, choroby, katastrofy lotnicze. Ponieważ był najwspanialszym Kennedym spośród wszystkich Kennedych; podobno nigdy nie chciał być drugi, zawsze narzucał swoje zdanie, gardził pokonanymi, wszystko robił dobrze, bez względu na to, czy chodziło o grę w piłkę, tenisa czy golfa, czy o uprawianie polityki, pisanie książek, płodzenie dzieci. Jedna rzecz jest pewna, nigdy nie poznałam nieśmiałej osoby, która potrafiłaby onieśmielać innych w równym stopniu jak Robert Kennedy. Nie jestem nieśmiała, ale natychmiast uległam jego grze, która polegała na tym, by dużo powiedzieć, używając niewielu słów, bez odkrywania się, bez spowiadania, bez schodzenia z piedestału 181 skromności i godności. Tej samej grze, z powodu której nie mówił „mój brat” lecz „prezydent Kennedy”. Zdania krótkie, suche, bezosobowe, na końcu każdego zdania kropka, która zamykała omawiany temat, nie zostawiając pretekstu, by do niego powrócić. Rzadko zdarzał mi się tak męczący, trudny wywiad. Podczas trzydziestopięciominutowego spotkania w głębi duszy pragnęłam, żeby się ze mną pożegnał. Nie z powodu jego nieuprzejmości, przeciwnie. Był taktowny, cierpliwy, miły. Nie okazywał zniecierpliwienia, zgadzał się na wszystkie pytania, nawet najbardziej brutalne, okrutne, wścibskie. Ale im więcej czasu mijało, tym bardziej się zamykał, sztywniał na tym smutnym, zimnym piedestale, nie zmieniając pozycji, z wyprostowanymi plecami, nogami założonymi jedna na drugą, złączonymi dłońmi, nie modulując monotonnego, przenikliwego głosu, nie pozwalając sobie na chwilę wylewności, zaufania. „Zawsze taki jest?”, spytałam ochroniarza, kiedy w pewnej chwili Kennedy wstał, żeby odebrać telefon. „Tak, zawsze”, odparł ochroniarz. „Nie wiedziała pani o tym? Wyciągnięcie z niego odpowiedzi jest trudniejsze od wyrwania zęba. Trzeba użyć obcęgów”. Ostatnie pytanie było najbardziej delikatnym punktem rozmowy, bowiem dotyczyło pogłosek, jakoby Bob Kennedy miał startować w wyborach prezydenckich w 1972 roku. Odpowiedział z rozbrajającą szczerością, w sposób niepozostawiający wątpliwości, po czym podniósł nieśmiały, niewzruszony zarazem wzrok, zaczerwienił się i wyszeptał: „Pozwoli pani, że na tym skończymy?”. Szybko wstałam, zupełnie jakby wypędził mnie z krzykiem. W pośpiechu podziękowałam mu, pożegnałam się, wsiadłam do windy, która na parterze otworzyła się i ujrzałam przed sobą, dziwnym zbiegiem okoliczności, wiceprezydenta Humphreya, najbardziej otwartą i pogodną postać Ameryki. „Witam pana! Jak się pan miewa?”, zawołałam, choć nigdy wcześniej nie spotkałam Humphreya, a on nie miał pojęcia, kim jestem. Odpowiedział mi serdecznym klepnięciem po ramieniu, spytał, skąd pochodzę, wygłosił mowę o urokach Włoch, podziękował mi. Spotkanie z Humphreyem, podobnie jak wywiad zaprezentowany poniżej, wiele mówi o osobie Roberta Kennedy’ego. ORIANA FALLACI. Panie senatorze, przed laty brat podarował panu szkatułkę na papierosy, na której kazał wygrawerować zdanie: 182 „Dla Boba. Kiedy ja skończę, dlaczego ty nie miałbyś zacząć?”. Rozmyślałam nad tym zdaniem, kiedy walczył pan w listopadowych wyborach do Senatu, rozmyślam także teraz, kiedy pan wygrał, rozmyśla wiele osób. Nasuwa mi się pytanie: Czy już wtedy myślał pan o tym, by pewnego dnia zająć miejsce brata? Innymi słowy, zostać prezydentem zamiast niego? ROBERT KENNEDY. Nie, nie myślałem o tym. Albo raczej wtedy nie zastanawiałem się nad tym. Z pewnością nie jako chłopiec lub kiedy byłem bardzo młody. W młodości myślałem tylko o tym, że chciałbym pracować dla rządu, a później, za życia prezydenta Kennedy’ego, jako minister sprawiedliwości miałem tak dużo pracy, że nie brałem pod uwagę możliwości zostania prezydentem. Raczej o tym nie myślałem. Zacząłem się nad tym zastanawiać po jego śmierci, pragnąc kontynuować to, co zaczął, a właściwie co razem zaczęliśmy. Nie tylko prezydent, ale my wszyscy byliśmy zaangażowani w pewne zadania, w pewne marzenia. On chciał doprowadzić je do końca, wprowadzić w życie. Niespodziewanie go zabrakło. Natychmiast podjąłem decyzję, zrozumiałem, że to ja muszę je dokończyć. Urzeczywistnić. Wystartowałem więc w wyborach, aby ubiegać się o fotel senatora stanu Nowy Jork. Tamto zdanie nie znaczyło jednak, zajmij moje miejsce. Kazał je wygrawerować tuż po kampanii wyborczej i znaczyło raczej, co zrobisz, kiedy ja skończę… ty, jako człowiek. Wiele osób uważa, że ostatecznym bodźcem do podjęcia tej decyzji była odmowa Johnsona, który zeszłego lata nie chciał pana uznać za ewentualnego kandydata do roli wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Powszechnie wiadomo, że nie lubi pan przegrywać i poczuł się pan urażony tą odmową. Tak, oczywiście. Kiedy do tego doszło… musiałem się zastanowić, zdecydować, co mam zrobić ze swoim życiem. Kontynuować pracę w rządzie, nadal zajmować się polityką, czy nie? Chciałem pozostać przy polityce; aby stało się to możliwe, musiałem zostać wybrany. Postanowiłem więc, że chcę, muszę wygrać w wyborach. 183 Wiedząc, że nie jest pan zbytnio lubiany przez Amerykanów, Senatorze Kennedy, czy zdaje pan sobie sprawę z tego, jak bardzo pana nie lubią? Zaskoczyło mnie wrogie nastawienie wobec pana. Tak, jestem tego świadomy. Doskonale wiem, że wiele osób mnie nie lubi, ale przestało mnie to dziwić, nie przeszkadza mi już, nie obchodzi mnie. Ale rozumiem powód tej antypatii, byłem za mocno zaangażowany w walki, w zbyt wiele walk. Są jednak ludzie, którzy mnie lubią, przecież mnie wybrali. Lubią mnie ubodzy, Murzyni, Portorykańczycy. Krótko mówiąc, odrzuceni. Są ze mną, wiem o tym. Są też ze mną ci, którzy rozumieli prezydenta Kennedy’ego, naszą administrację w ciągu tych dwóch i pół roku, nie sądziłem, że jest ich tak wielu. Nie oczekiwałem, że będzie ich więcej. Niech inni mówią, co chcą. Dobrze wiem, co o mnie mówią! Mówią, że jest pan twardy, arogancki, nieustępliwy, porywczy, przebiegły… Bez skrupułów. Istotnie, tak twierdzą: bez skrupułów. Cóż mam pani odpowiedzieć? Nie byłbym obiektywny, mam uprzedzenia. Uprzedzenia, które zupełnie nie odpowiadają prawdzie. Pewność. Ale nie będę się poddawał psychoanalizie, zajmują się tym inni. Zdaje się, że wszyscy psychoanalizują mnie i Kennedych. Jest aniołem czy diabłem? Świętym czy tygrysem bengalskim? Ten, kto na mnie głosował, z pewnością nie myślał, że jestem diabłem. Mówi się też, że posłużył się pan i nadal posługuje imieniem brata, że to dzięki niemu został pan wybrany. Mówi się, że nie wystarczył panu jeden Kennedy w senacie, czyli Ted, i że dwóch braci senatorów to za wiele… Bardzo się cieszę, że mój brat Teddy jest w senacie. Kiedy dowiedziałem się, że jemu też się powiodło, jego sukces cieszył mnie bardziej niż mój własny. Bardzo kocham Teddy’ego. Nie pracowałem z Teddym w równym stopniu jak z prezydentem 184 Kennedym, ale jestem z nim całym sercem. My, bracia Kennedy, jesteśmy bardzo ze sobą związani, podobnie jak cała nasza rodzina, w której wszyscy się kochają. Sądzę, że miłość i więź rodzinna leżą u podstaw naszej siły, stanowią naszą siłę. Zupełnie mi to nie przeszkadza, że dwaj bracia siedzą obok siebie w parlamencie. Nie jest to częste zjawisko, zgoda, ale nie jest też bezprecedensowe. W historii Stanów Zjednoczonych jest to drugi przypadek, pierwszy miał miejsce sto pięćdziesiąt lat temu. Co się tyczy szczegółu, że zostałem wybrany dzięki prezydentowi Kennedy’emu, to istotnie, fakt, że jestem bratem prezydenta, bardzo mi pomógł. Bez wątpienia. Nazwisko Kennedy może stanowić przeszkodę, ale otwiera też wiele możliwości. Nie posłużyłem się bratem… Miałem go zawsze w pamięci. Czyż pamięć o nim nie jest częścią celu, o który walczę? Czyż nie walczę, aby kontynuować to, co razem robiliśmy? Mówi się też, że pragnie pan stworzyć dynastię Kennedych. Monarchię. Na dowód tego przytacza się pewien przykład, nie wiem, czy prawdziwy. Chodzi o zdjęcie, które jest podobno w pańskim posiadaniu, zdjęcie pańskiego syna Davida w Białym Domu. Na odwrocie John Kennedy napisał: Przyszły prezydent Stanów Zjednoczonych przeprowadza inspekcję przyszłej… …posiadłości. Tak, to prawda. Zdjęcie naprawdę istnieje, stoi na moim biurku. Na odwrocie znajduje się przytoczone przez panią zdanie, które skomentowałem: „Oto dowód na istnienie dynastii”. Co z tego? Czego to dowodzi? Wyłącznie tego, że większość Amerykanów nie ma poczucia humoru. Nikt obdarzony poczuciem humoru nie uznałby podobnego zdania za dowód zagrożenia, niebezpieczeństwa. Niech wszyscy wyciągają wnioski, jakie chcą. Rodzina Kennedych ma duże poczucie humoru, jak również zamiłowanie do polityki. Gdyby pani zapytała, czy chciałbym, by mój syn lub synowie zostali politykami, udzieliłbym pani odpowiedzi twierdzącej. Nie uczyniłbym niczego, aby ich do tego zachęcić, wpłynąć na nich, ale chciałbym. Polityka może zranić, ale w życiu jest tyle innych rzeczy, które ranią. Dlaczego więc nie miałaby to być polityka? 185