Kino Sahara - Jakub Ciećkiewicz

Transkrypt

Kino Sahara - Jakub Ciećkiewicz
C14
7.01.2011
Historie z paragrafem
Śmierć za więziennym murem
Ewa Kopcik
W
krótce
miną trzy
lata od
śmierci
Claudiu
Crulica,
Rumuna, który zagłodził się
w krakowskim areszcie przy
ul. Montelupich. Za więziennym murem już prawie o niej
zapomniano. Nikt nie poczuwa się do winy. O swojej niewinności zapewniają również
lekarze, których proces toczy
się przed sądem.
33–letni Claudiu Crulic
trafił na „Monte” we wrześniu 2007 r. jako podejrzany
o kradzież pieniędzy z bankomatu i portfela sędziego. Od
razu zapowiedział, że będzie
głodował – w proteście przeciw aresztowaniu i oskarżeniu. Żądał kontaktu z konsulem rumuńskim. Dostał jednak tylko list z ambasady,
w którym stwierdzono, że ma
zaprzestać głodówki i obiecano mu dobrego adwokata.
Nie doczekał się go. Z dnia na
dzień tracił na wadze.
– Nie jadł, ale mimo to
dużo ćwiczył, robił nawet
80 pompek. Miał ołtarzyk wycięty z gazety z Chrystusem
w koronie cierniowej i modlił
się 8 godzin dziennie. Pisałem
mu list do ambasady – zeznawał niedawno w sądzie aresztant, przebywający z nim
w jednej celi.
Crulic wielokrotnie był
konsultowany przez więziennych lekarzy, ale dopiero
3 stycznia 2008 r., czyli prawie cztery miesiące po rozpoczęciu głodówki, władze
aresztu wystąpiły do sądu
o zgodę na przymusowe karmienie. Posiedzenie sądu odbyło się na „Monte” po sześciu dniach. Aresztant został
na nie przyniesiony na noszach. Pozytywna decyzja zapadła, ale bez klauzuli natychmiastowej wykonalności.
Lekarze postanowili na nią
czekać, jednak po dwóch
dniach stan zdrowia pacjenta
pogorszył się tak dramatycznie, że zmielili decyzję i podjęli przymusowe karmienie.
Nieskutecznie – przebili mu
opłucną. Wreszcie 16 stycznia
– na ich wniosek – Crulica
zwolniono z aresztu. Trafił do
szpitala MSWiA w stanie ago-
nalnym, gdzie po dwóch
dniach zmarł, ważąc 40 kg.
O jego dramacie cała Polska dowiedziała się dopiero
po upływie 2,5 miesiąca…
z „Tygodnika Powszechnego”. Nazajutrz na „Monte”
pojawili się kontrolerzy
z Warszawy, a minister sprawiedliwości i szef więziennictwa zapowiedzieli dokładne wyjaśnienie sprawy i wyciągnięcie konsekwencji wobec winnych. Kontrola z centrali zakończyła się jednak już
po dwóch dniach, nie stwierdzając żadnych uchybień
aresztu. Podobnie zakończyło
się postępowanie wyjaśniające sądu penitencjarnego.
– Nie mogłem się z tym zgodzić. Uważam, że w takiej sytuacji należało działać jak z samobójcą, którego trzeba ratować i nie dopuścić – nawet siłą
– aby się zabił – mówi Zygmunt Lizak, były szef Okręgowego Inspektoratu Służby
Więziennej w Krakowie, kojarzony z tzw. ludzką twarzą
służby więziennej. Zapewnia,
że o głodówce i śmierci Rumuna – tak jak cała Polska – dowiedział się z prasy.
Sam powołał kolejną komisję, która miała wyjaśnić
wszystkie aspekty tej sprawy.
Tym razem raport wskazywał
winnych wśród funkcjonariuszy więziennych. Główny nacisk położono w nim na brak
przepływu informacji pomiędzy wychowawcami, psychologami, lekarzami, ochroną
i dyrektorem aresztu. Padły
stwierdzenia, że Crulic mimo
fatalnego stanu zdrowia częściej przebywał w celi niż
w więziennym szpitalu. Na
jego postawie Luiza Sałapa,
rzeczniczka Centralnego Zarządu Służby Więziennej informowała: „Przepisy nie zostały złamane. Ale zabrakło
umiejętności przewidywania
i przede wszystkim zwykłej
ludzkiej wrażliwości. Za późno powiadomiono sąd penitencjarny, za późno podjęto
decyzję o dokarmianiu. Spóźnione były decyzje medyczne.
Ten człowiek przez cztery
miesiące odmawiał posiłków
i badań lekarskich, a mimo
to, nie było w porę właściwej
reakcji”.
Paradoksalnie jednak miesiąc później stanowisko stracił Lizak, dzięki któremu krytyczny raport w ogóle powstał. Wniosek o jego odwołanie ze względu na „ważny
interes służby” złożył szef
więziennictwa, a jego rzeczniczka wyjaśniała: „Został odwołany za całokształt działalności, poniekąd również za
brak nadzoru”. Posadę stracił
wówczas także dyrektor krakowskiego aresztu.
Sprawę głodowej śmierci
Claudiu Crulica krakowska
prokuratora badała przez
ponad rok. Zakończyła ją
w połowie 2009 r., sporządzając akt oskarżenia przeciwko trójce lekarzy z więziennego szpitala. Zarzuty
niedopełnienie obowiązków
i narażenie aresztanta na
niebezpieczeństwo utraty życia lub nieumyślne doprowadzenie go do śmierci przedstawiono dyrektorce szpitala, ordynatorowi oddziału
wewnętrznego i kierowniczce ambulatorium.
Proces w tej sprawie toczy
się już od kilkunastu miesięcy
i powoli zbliża do finału. Lekarze nie przyznają się do
winy i twierdzą, że nie ponoszą odpowiedzialności za
śmierć pacjenta.
– Opinia publiczna wierzy,
że lekarze ze szpitala w areszcie beznamiętnie przyglądali
się, jak umiera głodujący czło-
wiek. Ale to nieprawda. Pacjent
do 14 stycznia był w stanie stabilnym i wszystko wskazywało
na to, że to się dobrze zakończy
– mówił w czasie jednej z rozpraw oskarżony Piotr S., ordynator oddziału wewnętrznego.
Zapewniał, że razem z innymi
lekarzami „wydzwaniał po
krakowskich szpitalach”, szukając dla Crulica pomocy.
W grudniu sąd przesłuchał ostatnich świadków. Lekarz psychiatra, która konsultowała głodującego aresztanta dwa tygodnie przed
śmiercią, zeznawała m.in.:
„Był w pełni świadomy, zorientowany w sytuacji, protestował przeciwko badaniu.
Mówił, że zakończy głodówkę, jeżeli zostaną spełnione
jego postulaty: spotkanie
z konsulem i przeniesienie do
innego aresztu. Nie mówił, że
nie chce żyć. Nie stwierdziłam choroby psychicznej”.
Zygmunt Lizak, który po
odwołaniu ze stanowiska odszedł na emeryturę, po raz
kolejny powtórzył w sądzie:
„Zawiodły procedury i ludzka
wrażliwość”.
Wyrok w tej sprawie powinien zapaść w najbliższych
miesiącach.
podchodzi do aparatury w dachu:
majstruje, mruczy i narzeka…
Brzmi to jak: „Znowu się spieprzyło”. Tymczasem w dole widać
już Saharę, a na jej skraju szkarłatną warownię.
Mohamed jest „iklanem”
– wędrownym rzemieślnikiem,
wytwórcą żelaznej biżuterii. W ciągu ostatnich 5 lat przemierzył na
wielbłądzie niemal całą Saharę
– pracował w Libii, w południowej
Algierii, w Mali i w Burkina Faso.
A teraz w Ait Benhaddou sprzedaje wykonane przez siebie broszki,
pierścionki, kolie, bransolety...
Zabłąkany koczownik otwiera
magiczne drzwi, wiodące do tajemniczego świata.
fotelu, siedziała Angelina Jolie
– wynajęty przewodnik, Mustafa,
próbuje wywołać szokujące wrażenie. – Tutaj kręcili wszyscy wielcy.
– Jacyś Polacy?
Przewodnik uśmiecha się i sylabizuje: – Po–lska–mi–ze–ria!
A więc tylko wycieczki.
Wokoło stoją hektary dekoracji – wykorzystanych i porzuconych, nikomu już niepotrzebnych. Oto dwie tekturowe piramidy, lekko przegniły sfinks na
szkielecie z listewek i ogromne
schody, prowadzące do egipskiej
świątyni, której kolumny pokrywają liszaje zniszczenia.
Wewnątrz ciągnie się tekturowa biblioteka Dalajlamy. Nieco dalej zainscenizowana wioska Betlejem przechodzi w oberżę. Wędrujemy od filmu do filmu, z pomieszczenia do pomieszczenia, ze studia
do studia – w aurze nierealności,
zagubienia, w świecie prowizorycznym i niedokończonym, który
wyzwolił przecież kiedyś tyle zachwytu, tyle porywów serca, wzruszeń, a czasem nawet płacz…
Wszystko tandeta.
– A teraz kto u Was kręci?
– pytam.
– Teraz to nikt. Bo teraz jest
światowy kryzys.
Pobliska restauracja była kiedyś tęgą, pijacką speluną, prowadzoną przez Greka, który jako
14–latek wysiadł ze statku w Ca-
sablance i założył knajpę na Saharze. – Jego syn, obecny właściciel,
grał w „Lawrence w Arabii” – wyjaśnia Mustafa. W Warzazacie
każdy w czymś grał albo statystował i może dlatego miasto otacza
fantastyczna aura.
Jeszcze bardziej obfotografowany jest pobliski Marakesz.
Pierwszy film nakręcili tu w 1897
roku bracia Lumiere! 33 lata
później Marlena Dietrich debiutowała w skandalizującym obrazie „Maroko”, który ze względu
na długi, przeciągły pocałunek
kobiet, przeszedł do historii kinematografii. Hitchcock wykorzystał marokańskie plenery
w „Człowieku, który wiedział za
dużo”, Orson Welles w „Otellu”,
a potem kręcili wszyscy wielcy:
David Lean, John Huston, Oliver
Stone… Nawet twórcy popularnych reklam.
Pewnie dlatego na południu
panuje atmosfera filmowego planu, łatwo natknąć się na aktorów,
reżyserów, celebrytów, a wielu
zwykłych Berberów wychwala się,
że grało w jakimś bardzo znanym
filmie. Wokoło przenikają się fikcje, sny, magia, arabskie baśnie,
światy równoległe i miejsca absolutnie fantastyczne...
Afrykański dla początkujących *
Kino Sahara
Jakub
Ciećkiewicz
M
ury miasteczka
oblepia gęsta
opończa wilgotnego zmroku. Tylko
gdzieniegdzie,
tuż przy ziemi, bieleją pryzmy
śmieci, sterczące z asfaltu jak wielkie kretowiska. Lśnią kawałkami
szklistego plastyku, wydzielając
intensywny zapach sfermentowanych owoców, gnijących warzyw,
śmierdzącego mięsa...
Wzdłuż ścian i na podniszczonych ławkach dworca autobusowego pochrapują pasażerowie
nocy – nieogoleni mężczyźni
w ciemnych, spłowiałych płaszczach. Mają puste, białe, umęczone oczy – pielgrzymów wędrujących po osobnych światach.
Stojąca w końcu korytarza
kasa, oświetlona mdłym blaskiem
słabej, mlecznej żarówki, przypomina staroświeckie kino. Zaspany
staruszek, w grubej, brązowej galabii, powoli skreśla ołówkiem
kratkę w diagramie i z mozołem
wypisuje bilet. – Sahara la – wskazuje palcem peron, gdzie siedzi
smutny, żółty pies, odgrywający
w tym przedstawieniu rolę konduktora. Rozespani podróżni idą
do autobusu powoli, lekko kołysząc się na nogach. Małymi łyczkami połykają świt, jak popularną
wodę Sidi Ali.
Projekcja dnia zaczyna się od
szarości kamiennych miasteczek.
Po pół godzinie jazdy czerwone
góry rozprasza ostre światło
brzasku, spadające gęstymi potokami z ośnieżonych szczytów Atlasu. Za oknami migają dęby, gaje
orzechów włoskich, krzewy oleandra. Widać brązowe wioski Berberów, młodych sprzedawców
trzymających w wyciągniętych
dłoniach minerały, właścicieli zaimprowizowanych grillów w oparach błękitnego dymu. Każdy
z nich jest reżyserem własnego
spektaklu, aktorem monodramu,
mistrzem ceremonii.
Wąska droga pnie się ostro ku
górze, przykleja do skał, ponad
czeluściami przepaści, aż do przełęczy Tizi N’Tiszka, na wysokości
2260 metrów, a potem raptownie
spada w dół. Rzężący silnik mamrocze wszystkie znane sobie modlitwy do Allaha, a piszczące hamulce litanijnie wtórują: – Allahu
al–ahad, Allahu mahabbah, Allahu akbar...
Nagle do wnętrza pojazdu zaczyna się sączyć biały dym z klimatyzacji. Ktoś krzyczy. Kierowca
szarpie ręczny. Słychać przeciągły, metaliczny pisk, a potem całą
serię przekleństw. Śniady szofer
***
Budowlę wypełnia labirynt wąskich, glinianych uliczek, przejść,
balkonów widokowych, ścieżek,
wiodących aż do szczytu, skąd
rozciąga się pyszny, wręcz filmowy widok. To Ait Benhaddou
– miejsce akcji ponad 20 najlepszych egzotycznych fabuł światowej kinematografii.
Właśnie tutaj kręcono „Gladiatora”, „Lawrence’a z Arabii”, „Jezusa z Nazaretu”, „Aleksandra
Wielkiego”, „Saharę”, „Królestwo
Niebieskie”, „Helikopter
w ogniu”… a w pobliżu „Kunduna
– życie Dalaj Lamy”. Niby Tybet,
a tymczasem Maroko!
Wędrujący po uliczkach
ogromnego zamczyska Tuareg
z Nigru – Mohamed, ubrany
w powiewny, błękitny strój, pokazuje palcem na stojącą w dole
czerwoną bramę, pod którą Michael Douglas przeleciał awionetką w filmie – „Klejnot Nilu”. – To
była niezapomniana scena
– wspomina z uśmiechem. Jego
rozwiany, romantyczny zawój, na
tle szkarłatnych murów, wygląda
bajecznie.
***
Wytwórnia filmowa w Warzazacie
leży na skraju pustyni. Przed wejściem stoją dwa czerwone kabriolety, tekturowa replika samolotu
i podniszczony posąg egipskiej
bogini. Wewnątrz, w ekskluzywnym, klimatyzowanym hallu,
ustawiono stare projektory, a na
ścianach zawieszono wyblakłe
plakaty: Peter O’Toole w białej
galabii i długim zawoju – żywcem
wyjęty z fresku Davida Leana,
kadr z „Cleopatry”, Gerard Depardieu w przygodach „Asteriksa
i Obeliksa”, Russel Crowe w zbroi
Rzymianina, afisze z „Człowieka,
który chciał być królem”, „Hidalgo”… a dalej reklamy obrazów,
których nie znam: „Szeherezada”,
„Salomon end Saul”, „Paps Joan”
– zdaje się o naszym papieżu…
– Tu, gdzie pan stoi, stał Martin
Scorsese, a w tamtym, czerwonym
*Teksty z cyklu „Afrykański dla początkujących”
pisywałem w ubiegłym roku na łamach
sobotniego magazynu „Pejzaż Polski”.

Podobne dokumenty