Wszelkie prawa do tekstu zastrzeone. Tekst jest
Transkrypt
Wszelkie prawa do tekstu zastrzeone. Tekst jest
Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. 1 Pisk opon. Krzyk. Uderzenie. Ciało dziewczyny odbiło się od maski srebrnego samochodu, obróciło wolno w powietrzu z lekkością znaną tylko baletnicom, po czym bezwładnie, zupełnie już bez gracji, opadło na ziemię. Z wiklinowego koszyka szybującego wysoko rozsypały się dookoła soczyste, dojrzałe truskawki, tworząc wokół miejsca tragedii wielkie, lśniące czerwienią plamy. Czas zaskoczony tragedią zatrzymał się na kilka sekund, by popatrzeć. Ulica zamarła. Spacerujący w leniwe niedzielne popołudnie ludzie zatrzymali się i wstrzymali oddechy. Gołębie zazwyczaj ruchliwe ponad miarę, przerwały swój lot - spore stadko bezgłośnie przysiadło na chodniku, jakby w oczekiwaniu na to co wydarzy się dalej. Ucichł szelest liści na wietrze. Trwające sekundy ciszy, stały się schronieniem dla przerażenia i bezradności w obliczu rozgrywającej się właśnie kolejnej ludzkiej tragedii. A potem wszystko zaczęło dziać się jednocześnie. Kierowca rozbitego Mercedesa szamocząc się rozpaczliwie z zablokowanym pasem bezpieczeństwa, nie szczędząc przy tym soczystych przekleństw wysyłanych w stronę nieznanych adresatów, próbował niezdarnie wydostać się z samochodu. W tym samym czasie do nieprzytomnej dziewczyny o włosach rudych jak u młodej wiewiórki, podbiegł starszy mężczyzna w tweedowej, zielonej marynarce. Pochylił się zwinnie nad jej ciałem i przyciskając smukłe palce do jej tętnicy sprawdził czy żyje. Muśnięciem dłoni odgarnął z jej twarzy kosmyki włosów. Dziewczyna była ranna; głęboka rana z prawej strony żeber krwawiła mocno. Należało zatamować krwotok, zanim będzie za późno. Mężczyzna zdecydowanym ruchem ucisnął krwawiące miejsce, czując pod palcami gorąco krwi sączącej się przez materiał letniej sukienki. Gdy z mieszaniną lęku i zaciekawienia zaczął przyglądać się twarzy dziewczyny, jej ciało, jakby rażone prądem, lekko drgnęło. Żyła. Mimo to oddychała płytko. Zbyt płytko, by liczyć na to, że wytrzyma do przyjazdu karetki. Tłum gapiów na chodniku gęstniał z minuty na minutę, ale nikt poza mężczyzną nie odważył się wyjść na ulicę. Możemy skłamać, że widząc leżącą na rozgrzanym asfalcie dziewczynę w lnianej sukience pokrytej wielkimi plamami krwi ludzie nie mogli zapanować nad lękiem. Rzeczywistość wyglądają jednak tak, że ich zdaniem lepiej byłoby, gdyby dziewczyna wstała, otrzepała się i prędziutko poszła do domu. Ludzie bowiem w obliczu tragedii wolą zachować dystans, by nie zapadła im w pamięci na dłużej niż do kolacji. Rozgniecione soczyste truskawki leżały na ulicy. Ich sok miejscami mieszał się z krwią. Na jezdnię wybiegło dwóch policjantów. Zupełnie niechcący rozgnietli kilka truskawek; młodszy policjant, ocierając pot z czoła, w myślach przeklinając panujący tego dnia w Warszawie upał, wzywał przez radio karetkę, starszy zatrzymywał przejeżdżające ulicą samochody. Było nieznośnie gorąco. W powietrzu roznosił się wolno mdły zapach krwi, truskawek i płynu do spryskiwacza. Z daleka dało się słyszeć coraz głośniejsze wycie syren pogotowia. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Klęczący przy dziewczynie mężczyzna korzystając z panującego dookoła zamieszania, podniósł z ziemi zwiniętą w rulon kartkę oplecioną czerwoną wstążką i zręcznie wsunął ją do wewnętrznej kieszeni swojej marynarki. Potem nachylił się nisko nad twarzą dziewczyny i głaszcząc ją po włosach wyszeptał: - Wiem że mnie słyszysz. Pozwól się uratować. W Twoich żyłach płynie Agape. W niedalekiej odległości od Placu Konstytucji rozległ się grzmot. Niebo, parę minut wcześniej całkiem pogodne, zachodziło ciemnymi, ciężkimi chmurami, których granat wpadający w czerń wolno przysłaniał promienie lipcowego słońca. Na chodniku przy Marszałkowskiej w zwartym jak salceson tłumie gapiów stał grubas z bujną czupryną, w wymiętoszonej ponad wszelkie granice koszulce polo. Żywo gestykulując, relacjonował zebranym przebieg wypadku. Dziewczyna, całkiem ładna, wybiegła na czerwonym świetle prosto pod koła nadjeżdżającego Mercedesa, a potem tylko pisk, zgrzyt i o! O proszę… tu wzdychając wskazał paluchem w stronę ulicy. - Po niej! Ludzie, mówię wam, jak te truskawki poleciały w powietrzu, to Jezus Maryja jak to wyglądało! Nie przerywając opowiadania obserwował mężczyznę klęczącego przy dziewczynie. Od chwili gdy zauważył, że tamten podniósł jakiś zwitek z ulicy i schował do kieszeni marynarki, uznał, że nie może spuścić go z oka. Sekundy mijały, zamieniając się w minuty. Stojący przy rozbitym Mercedesie wysoki policjant, po tym jak zatrzymał ruch na ulicy, zajął się pilnowaniem kierowcy Mercedesa, który potrącił dziewczynę. Za sam wygląd spuściłbym mu niezły wpierdol – pomyślał policjant. Zrobiłby to, gdyby tylko nie był na służbie. No właśnie, od pięciu minut powinien być już po pracy. Przyglądając się z pogardą twarzy kierowcy myślał o tym, czy żona ugotowała mu obiad, czy jak zwykle będzie musiał zadowolić się mrożonkami. Odkąd urodziła dziecko, przestała o niego dbać. A może to on przestał dbać o nią? Nie ważne. Nie należy zbyt wiele o tym myśleć. Zerknął w stronę leżącej na ulicy dziewczyny i klęczącego obok niej faceta. Żałował jej. Była ładna. I taka młoda. Przez głowę przebiegła mu myśl o tym jak to dobrze, że jego żona jest teraz w domu i że to nie ją potrącił samochód. Nie mógł wiedzieć, że właśnie w tej chwili gdy o niej pomyślał, spadła z drabiny w kuchni szukając płatków mlecznych. Policjant rozmyślał o swoich sprawach, nerwowo rozglądając się po ulicy, mając nadzieję, że przyśpieszy tym przyjazd kolegów z drogówki, którym będzie mógł zostawić kierowcę, świadków i całe to zamieszanie. Jako policjant widział już wiele, ale ta ruda dziewczyna w białej sukience leżąca w kałuży krwi, te truskawki rozsypane dookoła niej… Tego widoku łatwo nie wymaże z pamięci. Wzdychając, spojrzał w niebo. Upał gęstniał. Powietrze traciło resztki tlenu. Kierowca Mercedesa o zagadkowym imieniu Dimitr - niski, niebieskooki blondyn, wyglądem przypominający prosię, stał oparty o uchylone drzwi samochodu. Z miną wyrażającą rozpacz i niedowierzanie, zerkał bezradnie na klęczącego przy dziewczynie lekarza i stojącego obok niego faceta w dziwacznej marynarce, licząc w myślach ile dostałby za spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym - Broń Boże, żeby tak nie było - a ile lat mniej za samo potrącenie pieszej na pasach. Nie mógł znieść widoku rozbitej maski swojego nowiutkiego, srebrnego samochodu, którym kilka minut wcześniej wyjechał z myjni, a którym za tydzień miał zamiar pojechać w odwiedziny do matki na wieś. Zaciągał się mocno papierosem. Kłęby dymu zawieszone w gęstym od upału powietrzu, leciały w zwolnionym tepie prosto w stronę policjanta stojącego obok, wywołując u niego dudniący kaszel. - A uduś się, sukinsynu! - szeptał Dymitr za każdym razem, gdy wypuszczał z ust kolejny obłoczek dymu. Powiedzmy szczerze i niech Dimitr nie ma nam tego za złe - nie było mu żal tej dziewczyny. W tamtej chwili żałował jedynie, że w porę nie udało mu się odjechać z miejsca wypadku. Nie byłby to ani pierwszy ani ostatni raz. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Nad Placem Konstytucji przeleciało stado gołębi, najwyraźniej znudzone oglądaniem scen ratunkowych. Jeden ptak przysiadł na latarni i narobił na plecy młodszego z policjantów. który szedł właśnie w stronę ludzi stojących na chodniku. - Kto z państwa widział wypadek? - Ja! - krzyknął grubas komentator, wypuszczając w ramach gruźliczego kaszlu pocisk ze śliny prosto w oko małego chłopca wiszącego jak małpka w objęciach strapionej matki. Kilka osób korzystając z zamieszania, w obawie przez kontaktem ze stróżem prawa, a może także wielce obrzydliwym brzuchem grubasa, czmychnęło. Mężczyzna w tweedowej marynarce, obserwujący grubasa z ulicy, ruszył szybkim krokiem w stronę chodnika. W jego brązowych oczach pojawił się strach. Jeśli nie zdąży na czas, grubas może wszystko zepsuć. - Złoży pan zeznania? - Pewnie panie milicjancie, że złożę…. - Milicji to dawno już nie ma, teraz są psy co z nimi nawet suki nie chcą tańcować! - krzyknął ochryple staruszek stojący z tyłu powodując tym zamęt w tłumie, po czym odszedł w stronę Kruczej. Przez tłum przetoczyła się fala śmiechu. - Kontynuuj pan! - Tak, no więc stałem, dokładnie, żeby nie skłamać, o tu – palcem wskazał w stronę latarni, co na niej ptaszysko siedziało - i czekałem, bo się światła zmieniły, nie zdążyłem przejść, te zielone to strasznie krótko świeci! Tłum głośno przytaknął. Kobieta o piskliwym głosie stojąca obok grubasa dodała, że to skandal, że co chwila jakiś wypadek przez te światła, ktoś powinien wreszcie się za to zabrać, ale nie ma kto, bo w tym mieście to o nic się doprosić nie można. - Bardzo państwa proszę…- zaapelował policjant, ocierając ręką pot z czoła. - Ci państwo mają rację! Głowy zebranych odwróciły się jednocześnie w stronę z której dobiegł silny, stanowczy głos. Mężczyzna w tweedowej marynarce z groźną miną przeciskał się przez tłum. Przez to, że chwilę temu ratował dziewczynę, stał się w oczach ludzi bohaterem. Bo ludzie chcą wszędzie dookoła widzieć bohaterów. Potrzebują ich, by spokojnie żyć i umierać, i by odpowiedzialność za ich złe wybory spadła ewentualnie na kogoś innego. Tłum rozstępował się na boki, próbując zrobić mężczyźnie miejsce. Ten ścierając ligniną krew z rąk, przyglądał się grubasowi. - No więc mówi pan, że widział wypadek?! - Widziałem, czy nie, nie pana sprawa. - A ja panu mówię, że moja. Pan nic nie widział, i perfidnie kłamie, żerując na ludzkiej tragedii. Tłum zamilkł. Grubas nerwowo zamrugał, jakby nie mógł uwierzyć, że ten dziwak w zielonej marynarce grubszej niż jesienne palto, próbuje właśnie podważyć wagę jego słów i odebrać należny mu z urzędu kloszarda podziw i szacunek. Zdaniem Grubasa, mężczyzna ten tamten ło wpierdala się właśnie w nie swoje sprawy. Ale czy naszym zdaniem, jako porządny obywatel, nie ma do tego prawa? Czy po tym jak, miejmy nadzieję, uratował dziewczynie życie, albo chociaż przedłużył je o kilka minut - bo po minach ratowników układających ją na noszach, nie można domyślić się w jakim teraz jest stanie - nie ma prawa podważyć wiarygodności jakiegoś śmierdzącego typa? W obliczu szykującego się mordobicia, ludzie w tłumie zaczęli się wolno odsuwać. - Powtórz mendo, coś powiedział? - Powiedziałem, że pan jest łajdakiem, do tego całkiem pijanym. - Ja pijany? Ja ci sukinsynie zaraz pokaże pijanego! - Na jedno wychodzi, czy ja widzę, czy pan mi pokaże. - mężczyzna w marynarce mówiąc to, puścił oko do dwóch chłopaków stojących najbliżej niego. Byli gotowi do akcji. DRES DRES BĘDZIE FEST! Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Panowie, proszę o spokój! - krzyknął policjant, zerkając błagalnie w niebo, gdzie czarne chmury całkiem już zakryły słońce. - Wszyscy jesteśmy zdenerwowani, ale to nie…- Taki jesteś cwaniak? To pokaż coś schował do kieszonki! Tak ratowałeś dziewczynę, żeś ją obcyndolił z paru groszy, całkiem kurwa przy okazji. - rzucił oskarżenie Grubas, machając palcem w stronę mężczyzny w marynarce, jakby chciał wydrylować wiśnię. - Jak Pan śmie oskarżać tego człowieka! Przecież on uratował życie tamtej biednej dziewczynie! Tłum wyraźnie podzielał oburzenie atrakcyjnej blondynki. Rozległo się głośne buczenie i gwizdy kierowane w stronę grubasa. - Zamknij mordę tłuściochu! - krzyknął ktoś z tyłu, zdaje się, dla kurażu, bo potem zwiał prędko. SŁOWA NA WIATR, WIATR NA SŁOWA. - Ja niczego nie ukradłem temu biednemu dziecku - tłumaczył mężczyzna w tweedowej marynarce - Na dowód tego mogę poddać się rewizji, choćby i w tej chwili.- Nie trzeba! Pan jesteś bohaterem! - krzyknęła starsza kobieta stojąca gdzieś w tłumie. Kilka osób zaczęło bić brawo. Mały chłopiec trzymający się kurczowo ramion matki, krzyknął „Bis!” sądząc, że bierze udział w jakimś przedstawieniu. - Spokój!- próbował przekrzyczeć tłum zdezorientowany policjant. Mężczyzna w tweedowej marynarce przyglądając się grubasowi powiedział: - Ten pan ma w kieszeniach ze dwa albo trzy portfele, które ukradł przed chwilą korzystając z zamieszania. – Napięcie które z powodu upału, a przede wszystkim problemów osobistych każdego z osobna i wszystkich razem narastało w ludziach, wreszcie znalazło możliwość ujścia. Dwóch chłopaków stojących obok mężczyzny w marynarce podbiegło do grubasa i złapało go za ręce, wykręcając je do tyłu jak mokrą szmatę. Grubas wyjąc z wściekłości i z bólu wyrywał się i szamotał. Polała się krew. Ktoś w tłumie odepchnął policjanta próbującego przecisnąć się w kierunku bójki, wytrącając mu z rak kajdanki. Starsza Pani kwiaciarka stojąca blisko krawężnika, niedowidząc na prawe oko, krzyczała głośno „Ludzie, łapać złodzieja!”. Z bramy kamienicy przy Marszałkowskiej, jak na wezwanie przybiegło dwóch pijaków. Zupełnie niezorientowani w obrocie spraw, krzycząc „Kobietę bijesz?”, rzucili się na stojącego na chodniku przypadkowego mężczyznę, ciągnąc go za włosy i kopiąc w łydki, sprawnie powalając go tym na ziemię. Bity próbował krzyczeć że to pomyłka, ale w odpowiedzi usłyszał tylko „ Pomyłka, to ma na imię moja była żona, frajerze!”. Matka dziecku, moja żona, co mi zostało, odstawiwszy syna w bezpieczne miejsce za filarem kamienicy biegiem wróciła w tłum, próbując odzyskać swój portfel. Osłaniając rękoma głowę przed przypadkowymi ciosami, krzyczała głośno „Zabierzcie mu portfel!”- na co jeden z mężczyzn wstał, rozejrzał się dookoła mętnym wzrokiem i wycierając dłonie o poły marynarki odpowiedział że bić może, ale kraść nie będzie. Blondynka łapiąc się bezradnie za głowę, nie próbując nawet tłumaczyć sedna sprawy sama przecisnęła się do grubasa i klękając przy nim wyjęła z kieszeni jego spodni trzy portfele w tym swój, pokazując je zdziwionym mężczyznom. GRZMIAŁO, HUCZAŁO, WSZYSTKO SIĘ POMIESZAŁO. Policjant odnalazł w rynsztoku kajdanki, które o mały włos nie wpadły do studzienki ściekowej. Wzywając przez radio pomocy, przeciskał się przez tłum. Niebo przecinały kolejne błyskawice. Najwyższy czas by zaczęło padać, minął już dobrą chwilę temu. Najwyraźniej niebiosa zrozpaczone tragedią dziewczyny, czekały na boski znak, by zalać okoliczne ulice i chodniki strugami swoich łez. Starsza Pani stojąca przy krawężniku, ta sama która chwilę wcześniej wzywała zebranych do łapania złodzieja, obserwowała z groźną miną policjanta przeciskającego się w tłumie. Zdjęła z nogi pokaźnych rozmiarów kalosz, rozejrzała się, po czym z rozmachem rzuciła go w stronę policjanta. Kalosz z impetem spadł na głowę chłopaka, który z przytkniętą do krwawiącej wargi dłonią próbował wycofać się z tłumu. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - CO ZA CHUJ?!Rozzłoszczony nie na żarty chłopak klnąc dalej pod nosem, złapał kalosz i zanurkował w tłumie szukając kogoś, kto miałby na nodze o jednego gumiaka za mało. Prostując się zobaczył stojącego przed nim policjanta. MUKA. - Jebnąć ci? „Wariat, trzeba z nim ostrożnie!” pomyślał policjant, chowając pałkę za plecami, i przyglądając się dokładniej chłopakowi. - Niech pan pójdzie do karetki, powinien zobaczyć pana lekarz. - Lekarza to ty będziesz potrzebował, jak nie wypierdolisz stąd do domu. - Jeżeli się pan nie odsunie będę musiał użyć siły. - powiedział stanowczo policjant, próbując ominąć chłopaka do którego kończyła mu się już cierpliwość. - Dobra. Albo nie. Policjant otrzymał od chłopaka cios prosto w twarz. Z nosa trysnęła mu fontanna krwi. Zachwiał się, po czym runął w tył, wpadając na ludzi stojących tuż za nim. Tracąc przytomność zdążył pomyśleć tylko o tym, że miało być tak pięknie… planował dziś spędzić upojny wieczór z kochanką. Drugi policjant biegł w stronę wzburzonego tłumu wlekąc za sobą na smyczy z kajdanek kierowcę Mercedesa. - Proszę się rozejść. Spokój mówię! - Uważaj jak się ciebie boją. Wpierdolą ci tak jak twojemu koledze i jeszcze ja oberwę przy okazji!- A ciebie łajzo kto pytał o zdanie? Zamknij gębę i ruszaj się! Policjantowi zaświtała w głowie pewna myśl. Spojrzał na kierowcę i na agresywny tłum. - To ten facet, to on potrącił dziewczynę! - krzyknął głośno odpinając kajdanki. HUZIA NA JUZIA A HUZIO ZDECHŁ. Policjant ledwo zdążył odskoczyć na bok, kiedy tłum staranował go jak stado koni na padoku, rzucając się na kierowcę Mercedesa. Łysy mężczyzna stojący najbliżej kierowcy zsunął mu spodnie, co spotkało się z wielkim uznaniem tłumu; posypały się kopniaki prosto na goły tyłek. Z daleka słychać było wycie syren radiowozów. Mężczyzna w marynarce, stając na ulicy, z uśmiechem przyglądał się szalejącemu na chodniku tłumowi. Wszystko dobre, co się dobrze kończy – pomyślał mężczyzna. Zwinięta w rulon kartka spoczywała bezpiecznie w wewnętrznej kieszeni jego marynarki. Na niebie rozległ się grzmot. Pierwsza kropla deszczu, zesłanego nareszcie by zmyć z ulicy cierpienie i krew, spadła na głowę lekarza pogotowia. Zamykając drzwi samochodu przyglądał się przez okno bójce na chodniku, nie mogąc uwierzyć w latające nad tłumem kalosze. Syrena karetki przeciągłym wyciem oznajmiła radosną nowinę - dziewczyna żyje. 2 Czuję nic. Nic nie czuję. Ale mogę myśleć. Czy ten stan to właśnie śmierć? Błoga lekkość, która niczego nie ogranicza, niczego nie wymusza. Ciemność, która otacza mnie zewsząd, nie powoduje strachu. Daje raczej poczucie wolności. Myślę że tak, tego właśnie oczekiwałam. Wolności. Spokoju. Braku rozczarowań, które tak bardzo zatruwały moje życie. Rozkoszuję się niebytem, nicością, wolnością i pustką, które mnie otaczają. Przyznaję spodziewałam się, że będzie trochę inaczej, że odczucia i wizje będą głębsze, że będę mogła spojrzeć na swoje ciało z góry, uwolniona od trosk i lęków, że pokażę wszystkim środkowy palec i rozpłynę się w światłości. Tymczasem trwam w ciemności, otoczona pustką i myślami. O czym to ja właściwie… Nagłe uczucie spadania. Czuję się jakbym pogrążona w głębokim śnie leciała w otchłań i nie mogła się obudzić. Jakie to okropne! Rozsadza mnie od wewnątrz ogromne ciśnienie, każdą część ciała z osobna i wszystkie razem. Wszystkie fragmenty mnie rozsypują się w nicości Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. zwanej wszechświatem jak po wielkim wybuchu. Moja dusza, lekka jak mgiełka, unosi się w niespokojnych wiatrach nicości. Potem widzę światło, razi mnie w oczy tak bardzo, że nie mogę wytrzymać. No nie po oczach! Gdybym miała dłoń, mogłabym je zasłonić. Gdybym miała ciało, mogłabym odwrócić głowę. A tak, mogę jedynie obserwować biernie swoje cierpienie. Pod tym względem w takim razie niebyt jest niedoskonały. Nie podoba mi się! Won z nim! Czuję wstrząs. Silny, jakby podłączono moje ciało do prądu. Czy to kara? Czy trafiłam do piekła? Przepraszam, Jezu, przepraszam za wszystko, nie chciałam, cokolwiek zrobiłam, teraz wiem że to było złe i bardzo przepraszam, niech tylko odłączą mnie od tego prądu, nie wytrzymam dłużej! Jakby na życzenie czuję silne szarpnięcie, i nagłe zderzenie z czymś twardym, ciepłym, miejscami miękkim. Czyżby to było moje? Czy znam ja to? Nie, to niemożliwe… Próbuję sama sobie wmówić że to nie to. Nie mogłam zderzyć się ze swoim ciałem! A jednak… Wlazłam w nie, jak butem w gówno na ulicy. Oto święty Franciszku, Matko Tereso zameldowana w Kalkucie, czasowo przebywająca pod innym adresem i reszto ledwo co poznanych mieszkańców niebios, moja dusza, spotkała się z cierpiącym ciałem. Tak się niefortunnie złożyło, że znowu jestem całością, jednym istnieniem, niedoskonałą pełnią boskiej woli. Wiem to. Przypomina mi o tym ból. Niewyobrażalnie silny. Pulsujący. To pojawia się, to znika. Jakby ktoś wyrywał mi żebra. Nagły ucisk w lewym boku, tak silny, że nie mogę oddychać, jakby ktoś położył mi cegłę na żebrach, pozbawiając mnie tchu. Ból nie słabnie ani na chwilę. Czuję swoje ciało z niezwykłą intensywnością, każdy jego centymetr jest przepełniony cierpieniem. Ni cienia rozkoszy, za to boli mnie wszystko, tak bardzo, że nie mogę wytrzymać, nie potrafię odróżnić bólu w poszczególnych częściach ciała, cała jestem nim, a on jest mną - pełna synchroniczna jedność. Boże, Bożuniu, Bożunieńku, nie wytrzymam! Może to nie potrwa długo. Może to tylko chwila, po której wrócę do wcześniejszego stanu błogości. Tereso Matko Kalkutko, nie siadaj na moim ciepłym miejscu, poczekaj jeno chwilę! Ja wrócę. W moich uszach dzwonią tysiące dzwoneczków. Próbuję wyobrazić sobie, że to piękne dzwoneczki, złote, trzymane przez elfy albo wróżki, które latają wokół mojej rudej głowy. Na chwilę pomaga. Potem jednak dzwoneczki cichną i zastępuje je niewyraźne wołanie, męski, silny głos, który rozsadza mi głowę - Wiem że mnie słyszysz. Pozwól się uratować. W Twoich żyłach płynie Agape. Agape? Czym jest Agape? Czy to lek? Czy to pomoże mi pozbyć się bólu? Pozwoli rozpłynąć się w błogiej nirwanie? Czy ten męski, stanowczy głos to głos Buddy? Albo Boga? Czy suma sumarum to nie jedno i to samo? Znowu szarpnięcie. Ucisk na żebrach wraca ze zdwojoną siłą. Dlaczego ktoś chce mnie udusić? Dlaczego uciska tak mocno moje żebra? Z daleka słyszę krzyk - Łapać złodzieja! Czyżby to on próbował wyrwać mi serce, powodując ten okropny ból? Złodziej serc zaczaił się akurat na mnie? Dlaczego? Czy nie wystarczy mu moje duchowe cierpienie? W uszach znowu dzwonią dzwoneczki, lecz teraz łatwiej mi oddychać - ktoś otworzył mi płuca jak okna w wiejskim domu w letni poranek. Błoga cisza otacza mnie wolno z każdej strony. Ból ustaje, a razem z nim odpływa świadomość. Kolejne szarpnięcie. Świadomość wraca. Kto mną tak szarpie? Czy tak trudno jest postępować z ciałem delikatniej? Nagle wszystko dookoła zaczyna drgać, jakbym leżała na pędzącej motorówce, która przecina wysokie fale. Głowę rozsadza mi przeciągłe wycie, na pewno to już nie dzwoneczki, ale coś głośniejszego i o wyższych tonach, co staje się nie do wytrzymania. Głowę rozsadza mi ból, pulsujący, silny, jakby ktoś uderzał młotkiem o moją czaszkę w równych odstępach czasu. Próbuję otworzyć oczy - jeśli żyję, i jeśli to co się dzieje, dzieje się naprawdę, powinno się udać… Moje powieki drgają, ale poza lekkim uchyleniem nie dają się otworzyć. Są ciężkie i jakby sklejone poranną BLECH ropą. W ustach Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. czuję smak krwi, cierpki, metaliczny. Próbuję poruszyć rękoma, ale nie mogę. To samo z nogami. Bezwładne ciało i władny umysł. Najgorszy z możliwych scenariuszy. Nadal nie wiem gdzie jestem i co się ze mną stało. Może to dobrze. A może źle. Może powinnam uciekać, krzyczeć, wołać o pomoc? A może za chwilę obudzę się i będę szczęśliwa, że to wszystko było tylko koszmarnym snem. - Dziewczyna 23 lata, potrącona przez samochód, stabilna, otwarte złamanie żeber, złamanie podudzia lewego z przemieszczeniem, wstrząśnienie mózgu, nieprzytomna. Ale ktoś się urządził! Jak to trzeba na siebie uważać! Czuję się trochę niezręcznie podsłuchując czyjąś rozmowę, ale co tam, facet mówi tak głośno, że chcąc nie chcąc, muszę go słuchać. Szkoda mi tej dziewczyny co o niej mówi, naprawdę jej współczuję. Jest w moim wieku. Na pewno miała tyle planów, pomysłów, a tu nagle BĘC i po krzyku. - Dzięki, przejmujemy ją. - kobiecy niski głos, który jakby znam, dochodzący jakby znad mojej głowy - A. dobrze, że jesteś, mamy krwotok, co prawda zatamowany, ale zerknij. Nie wygląda najlepiej. Do tego zrobiłabym rentgen i tomografię głowy… - Dobra. Dzwoniłaś na ortopedię? - Tak, operują, ktoś zaraz zejdzie. - Neurolog też się przyda. - Schodzi z oddziału. HMM…. Skądś znam ten męski głos. Znam jakby bardzo dobrze. Jest podobny do głosu A., mojego niedoszłego kochanka i obecnego przyjaciela. A. jest chirurgiem w szpitalu. Nie znam lepszego lekarza niż on. Jest tak zdrowo pierdolnięty, że śmiało można uznać go za wybitnego. Podchodzi pod wszelkie paragrafy bycia geniuszem w dziedzinie chirurgii, a w innych to nie wiem…Na jego widok robię się mokra. Niestety przez skrupuły nie mogę z nim kopulować jak dzikie zwierze. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że jest żonaty, chociaż oficjalnie nigdy się do tego nie przyznał. To skomplikowana relacja, jak wszystko w moim życiu. Jedynie proste jest to, że zajętych nie tykam, bo takie relacje się potem długo trawi i często prowadzą do niestrawności - zgaga i te sprawy. Zazwyczaj kobieta wychodzi z takiej relacji, że tak powiem, przerżnięta na pół, a facet cały i oczyszczony ze złogów zalegających mu na kręgosłupie. A. podoba mi się prawie tak jak R.. To znaczy, żebyśmy się dobrze zrozumieli - z A. mogłabym się pieprzyć, a R. urodziłabym dzieci i gotowałabym obiady na deser rozkładając nogi. R. też jest lekarzem, tyle, że ginekologiem. Obaj z A. pracują w tym samym szpitalu. Na tym samym piętrze. Mogłabym dawać dupy im obu, biegając między oddziałami w te i we w te. Gumy brałabym od R., ma ich w kieszeniach dużo. Jakby ktoś mnie zatrzymał na korytarzu i zapytał co robię, powiedziałabym że jestem z neurologii. - Podłączcie jej płyny… - Robi się, słoneczko! - kobiecy, kokieteryjny głos znowu nad moją głową, szuranie butami i po tym lekkie skrzypienie drzwi po którym następuje cisza. - Sandy, słyszysz mnie? - znowu ten męski, silny głos. Ale przypadek, że jakąś dziewczynę ten facet nazywa tak jak mnie A.! Niezły numer! - Sandy….słyszysz? - ten sam co chwilę temu męski głos, dochodzący z bardzo bliska, jakby ktoś mówiąc nachylał się nad moją głową. I ten zapach perfum, ostry, znajomy. - Jesteś w szpitalu, miałaś wypadek, wszystko będzie dobrze. Czyjaś ręką głaszcze mnie po głowie. Czyjeś słowa w kilka sekund rozdzierają moje serce i duszę, powodując, że wszystko w mojej głowie natychmiast wraca na swoje miejsce. Bezgłośny szloch wolno rozchodzi się po mojej duszy, wstrząsając ciałem. Pulsujący ból ciała miesza się z rozpaczą. Płaczę i czuję jak łzy, mimo zamkniętych powiek zalewają moje policzki. Czyjaś ręką ociera je delikatnie. - Nie płacz, wszystko będzie dobrze. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. To A. Teraz jestem pewna. A skoro A. to A., to znaczy, że jestem w szpitalu. Jestem tą dziewczyną o której chwilę temu rozmawiali lekarze i którą ich zdaniem potrącił samochód. To znaczy, że nie wiedzą, nikt nie powiedział im, że to nie tak, że ja… Brakuje mi powietrza. Nie mogę złapać tchu. Ból rozsadza mi klatkę piersiową. Słabnę. Otwieram oczy. Zapadam się w ciemność widząc ją. Krzyki ludzi dookoła mnie cichną. - Kurwa mać!, Podłącz ją pod tlen, znowu krwotok z tętnicy, uciskaj… - krzyczy A.. Jego głos jest stanowczy, silny, ale znam go i wiem, że jest w nim też strach - Dzwoń na blok operacyjny, otwieramy ją! Nie chcę na blok operacyjny! Już nie chcę umierać. Teraz, jak nigdy wcześniej bardzo chcę żyć. Mamo! Próbuję skupić swoje myśli na tym, że chcę, bardzo chcę żyć, nie umierać. W głowie słyszę piskliwy głos: - Raz podjęta decyzja, jest wiążąca dla obu stron. – - Ale ja chcę się wycofać, natychmiast. – - Ale już za późno! - 3 Za oknem świeci księżyc. Jest druga albo trzecia rano. Gwiazdy rozświetlone złotym blaskiem, czerpiąc rozkosz z ostatnich chwil zanim wzejdzie słońce, mrugają do mnie zalotnie. Gdzieś daleko szczeka pies; pewnie nie może znieść tego, że trzymają go na uwięzi. Myślę o tym biednym psie, a na parapecie okna ląduje w tym czasie maleńki ptaszek. Jest śliczny. Przez to, że jest ciemno nie widzę jakie kolory mają jego piórka. Tymczasem on przechyla główkę w prawo i zerka w moją stronę przystawiając dziubasek do okna, jakby chciał zrobić nim STUK PUK. Krótką chwilę przypatrujemy się sobie, po czym ptaszyna odlatuje rozpływając się w ciemnościach. Wolność… on odleciał, ja nie. Próbuję rozejrzeć się dookoła, ale moja szyja, sztywna, zabezpieczona kołnierzem ortopedycznym, ani drgnie. Głowa jest ciężka, jakbym miała w niej parę kilo mąki. Jedyne czym mogę ruszać to ręce i prawa noga. Pulsujący ból, delikatniejszy niż wcześniej pojawia się to tu, to tam, przypominając mi, że żyję. Więc jednak decyzja była odwracalna…. Staram się zamknąć oczy i zasnąć, ale im bardziej próbuję, tym więcej myśli pojawia się w mojej głowie mieszając się ze wspomnieniami i pytaniami. Wiem że nie ucieknę od nich. Pozwalam im wiec swobodnie płynąć, przesuwać się jak film w starym kinie, wędrować gdzie chcą i jak chcą, w dowolnych konfiguracjach i układach. Moją duszę przygniata wielki ciężar. To poczucie winy tańcuje z moim sumieniem. Łatwo się ich nie pozbędę, a może być tak, że nie opuszczą mnie nigdy. Nie znam nikogo, kto byłby w stanie przed nimi uciec. Są jak sędziowie, którzy znając dokładnie wszystkie akta sprawy lepiej niż ktokolwiek, wydają wyrok nie zważając na wnioski obrońców. Nie uznają odroczeń ani wyroków w zawieszeniu. Winna! - głos w mojej głowie zdaje się krzyczeć - Wyrok skazujący na wieczne potępienie! Łzy napływają mi do oczu. Zamykam je zaciskając mocno wargi i bezgłośnie szlocham. Gdybym chociaż mogła przycisnąć twarz do poduszki, ukryć swój żal, zostać z nim sam na sam, bez wystawiania go na widok publiczny, byłoby mi łatwiej to wszystko znieść. Palcami wędruję po ciele, żeby jakoś odwrócić uwagę od nieszczęścia wolnych myśli. Skóra boli od najlżejszego dotyku, wyczuwam wiele zadrapań i płytkich ran. Z lewej strony, tuż pod sercem wymacuję wielki opatrunek. Trochę brzydzi mnie dotykanie go, i trochę boję się, że dotykając go wyczuję szwy ukryte pod nim. Całą klatkę piersiową mam obklejoną plastrami; to pewnie czujniki od aparatury badającej bicie serca i inne takie. Czyżby lekarze bali się, że mogę umrzeć? Czy A. jest gdzieś w szpitalu? Myśl o śmierci w samotności przeraża mnie. Łzy znowu tryskają mi z oczu, tym razem nie mogę jednak opanować towarzyszącego im głośnego szlochu. Nie jestem w stanie zapanować nad emocjami. Z resztą, mam już dość Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. udawania, że chcę nad nimi panować, że jestem silna i dam radę. To co się wydarzyło, stało się właśnie dlatego, że zbyt długo próbowałam udawać, że panuję nad sytuacją. Nie, nie panuję. Jestem bezradna. Zagubiona. Potrzebuję pomocy. Zrobiłam coś strasznego. Nie mogę znieść myśli o tym, że się na to odważyłam. Nie wiem jak żyć. Nie wiem w jakim stanie jest moje ciało, wiem jedynie, że dusza jest już prawie martwa. - Kochana, nie płacz, już dobrze…! Do sali wchodzi pielęgniarka, zapalając lampy od których kręci mi się w głowie. Odruchowo zaciskam powieki. - Przepraszam, zapalę lampkę przy Twoim łóżku. - mówi z troską w głosie, zerkając na aparaturę zawieszoną nad moją głową, pikającą miarowo. - Coś cię boli? Nie mogę odpowiedzieć. Słowa grzęzną mi w gardle, a z ust wylatują w zastępstwie pojedyncze koślawe sylaby, brzmiące koszmarnie. Jedyne w pełni wartościowe dźwięki jakie mogę z siebie wydawać to szloch i wycie. Cóż za ironia - ja, do tej pory taka wygada, pyskata, mówiąca z prędkością karabinu maszynowego, nie mogę wydusić z siebie nawet zdechłego - Nie boli!. Pielęgniarka podłącza mi kolejną kroplówkę, głaszcze mnie po głowie i wychodzi. Teraz wszyscy będą się nade mną litować i okazywać mi współczucie. Nie dziękuję, nie życzę sobie! Wypierdalać z mojej sali prędziutko! TUP TUP TUP. Najmniej zależy mi, żeby po tym co się stało odbywały się tu pielgrzymki i nawiedzania litościwie współczujących. Sanktuarium Maryjne pod wezwaniem Zatroskanych i Cierpiących znajduje się w innej sali, na innym oddziale, w innym szpitalu, w innym mieście! Jakby kto pytał, zależy mi wyłącznie na poczuciu szczęścia i spokoju, których bardzo mi brakuje od nawet nie wiem kiedy, i których na pewno, biorąc pod uwagę okrutne okoliczności, prędko nie zaznam. Z tą myślą zasypiam. Kiedy się budzę, za oknami jest już jasno. Po sali krzątają się pielęgniarki i salowe. Z korytarza dobiega szum życia szpitalnego - pierdnięcia, charknięcia, beknięcia i nawoływania sióstr, zmieszane razem jak dobry koktajl. A więc podsumujmy; z tego co widzę unosząc leciaśnie głowę, jestem w sali pooperacyjnej, na oddziale chirurgii ogólnej. Znam to miejsce dobrze, bo kilka miesięcy temu leżała tu moja silnie przestraszona matka. Na szczęście, nie była w tak złym stanie jak ja teraz. Odwiedzałam ją. Codziennie siedziałam przy jej łóżku. I co? I nic. Teraz kiedy zły los odwrócił nasze role, matki mej ani widu, ani słychu. Naprzeciwko mojego łóżka leży kobieta z rurą wpuszczoną przez nos do żołądka. Przez tę sadomaso rurkę, cofa się z żołądka strawione albo i niestrawione jedzenie, przepływając swobodnie i bez wstydu do worka leżącego przy jej nogach - moja matka miała założoną podobną przyjemność, którą zaordynował jej drugi po A. najlepszy chirurg na oddziale. Tych dobrych chirurgów wcale nie ma tu tak wielu, ale można liczyć, że nawet jeśli nie są śmietaną szpitala, nie wysyłają od tak pacjentów na łono wuja Abrahama. Za bardzo boją się zaniżać statystyki oddziału zgonami. Jak pacjent ma zamiar wyzionąć ducha, to oni go HOP SIUP na wózeczek, i biegną z nim na oddział wewnętrzny ile sił w nogach. A jak umrze w windzie, to wtedy zawieszają mu plakietkę NN i uciekają. No więc pani leżąca naprzeciwko, odbywa właśnie poranną toaletę. Czy ja też będę myta? Czy to, że leżę na sali pooperacyjnej oznacza, że byłam operowana? Co będzie ze mną dalej? Czy będę żyła? Czy ktokolwiek z moich bliskich wie, że tu jestem? Tyle pytań i żadnych odpowiedzi. Podchodzi do mnie pielęgniarka, i byłabym ją capnęła... - Jak tam kochanieńka? Lepiej? Przespałaś dwa dni.- Bleachg… - Co? - Bleamcm… - Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Nic nie rozumie ta moja pielęgniarka, musi jakaś mało kumata. A. tłumaczył mi, że pielęgniarki na tym oddziale dzielą się na kumate i brzydkie i niekumate, ale dobrze dające dupy. Na którą wypadło dziś, nie trudno odgadnąć. Oby A. nie miał dyżuru. Przespałam dwa dni. Nie mogę w to uwierzyć. Skoro dwa dni to dwa dni, to dziś musi być środa. Nieźle naszprycowali mnie lekami. Gdzieś w oddali słychać syrenę karetki. Nie wiem czemu, ale im głośniej ją słyszę, tym bardziej mam ochotę zwiać z oddziału. Już widzę oczyma wyobraźni, jak kuśtykam korytarzem ciągnąc za sobą kable od aparatury niczym meduzie macki. Myślę że ten strach, wynika z podświadomego lęku przed tym, co działo się ze mną po wypadku. Tak, to dobre wytłumaczenie, zostawiam je sobie. Z wypadku pamiętam tylko jedno słowo, Agape. Pojawiło się w mojej głowie nagle i nie wiem skąd, lecz, gdyż, podoba mi się, i przez to powtarzam je w myślach co i rusz. O, nawet teraz je powtarzam, patrząc na salową idącą w moją stronę z czerwoną miską pod pachą. Broń Cię Boże kobieto myć mnie w tym siedlisku bakterii i płynów ustrojowych innych pacjentów! Won z tym od mojego tyłka! - Pani Krysiu panienkę myjemy ostrożnie, bez sadzania. - rozkazuje jej pielęgniarka. Z tej pielęgniarki to grubszy cwaniak, mówi my, a potem wychodzi z sali. Pani Krysia bezceremonialnie nalewa do miski wody i pierdoląc z grubsza niuanse wrzuca w nią mydło i gąbkę, pobierając je z mojej szafeczki. Środki ochrony czystości mam jak widzę własne. Bogu i Matce dzięki! Pierwszy raz w życiu nie mogę umyć się sama. Jakie to uwłaczające czuć czyjeś palce w tyłku. Pozbawiona władzy nad własnym ciałem, jestem zdana na łaskę i niełaskę obcych ludzi. Gdzie jest moja matka? Matka ma obowiązek siedzieć z tyłu! Tak powiedział! A gdyby tu nagle w przyszłości, był dom starców i Pańska matka by tędy przechodziła, to co? I nie mówcie mi, że nie macie matki, bo w każdej chwili możecie ją mieć! No więc dlaczego moja matka nie może przyjść do szpitala, żeby mnie umyć? Ale, ale, zaraz potem pojawia się kolejna myśl - czy na pewno chcę ją tu widzieć? Czy mam ochotę patrzeć na jej bezradne spojrzenia pełne lęku? Tym razem niestety nie będę mogła jej pomóc. Pierwszy raz w życiu. Czy ona będzie w stanie pomóc mi? Nie sądzę. Po myciu śniadanie. Nie dostaję nic. Za cały posiłek muszą mi wystarczyć kroplówki. Wielkie bańki, chyba z osiem sztuk, stoją na stoliku przy łóżku i czekają na swoją kolej, by rozpłynąć się żyłami po moim organizmie. Są jak nektar bogów, jak życiodajna ambrozja. Pies jebał ambrozję, dajcie chleba! Rozglądam się ostrożnie, unosząc lekko głowę. Nic w tej sali się nie zmieniło. Zawsze zadziwia mnie, że szpitale niezależnie od pory roku, upływu czasu, rotacji pacjentów, wyglądają tak samo, zaopatrzone w te same sprzęty, aparatury, narzędzia i naczynia niezbędne do ratowania ludzkiego życia. Niezależnie od tego kiedy bym się tu nie pojawiła i w jakich okolicznościach, wszystko jest tu identyczne, stoi w tych samych miejscach, wydaje takie same odgłosy. Nawet lekarze ciągle są ci sami i wyglądają tak samo - co nie dla wszystkich oznacza komplement. Za oknem śpiewają ptaki. Widać czubki drzew rosnących w lesie kołyszące się lekko na wietrze. Słońce powoli wznosi się na horyzoncie, co inne opada. Zapowiada się piękny, letni dzień. Pielęgniarka, która mówiła, że spałam dwa dni weszła znowu, otworzyła okno i wyszła. Do sali wdarł się powiew letniego powietrza. Tęsknię tak bardzo za tym, by móc znaleźć się w lesie, pójść na spacer, na rower, gdziekolwiek byle poczuć wolność, bez nogi w gipsie, opatrunku na piersi, całej tej aparatury i kroplówek. Wzdycham głośno, odwracając głowę w stronę drzwi. Stoi w nich A. przyglądając mi się z błogą miną, zupełnie nie pasującą do wykonywanego przez niego zawodu RACH CIACH CIACHA. - Cześć Sandy! Jak się dziś czujemy? - Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Zabrzmiało to tak, jakbyśmy wczoraj rozmawiali i dziś mogły zajść nowe okoliczności. Mimo wszystko uśmiecham się do niego. A. podchodzi wolno do mojego łóżka, zerka na monitor aparatury, na kroplówkę skapującą wolno, potem na gips na mojej nodze, a na koniec odsłaniając kołdrę także na opatrunek na moich żebrach. Ewidentnie boi się spojrzeć mi w oczy. - Dobra… muszę iść na blok, ale potem wpadnę zobaczyć co i jak – Na krótką chwilę nasze oczy spotykają się, po czym speszony A. odwraca się i wychodzi. Dobra. Jak musisz to musisz - myślę. Rozbawiła mnie ta jego nieśmiałość, która zupełnie nie pasuje do tego jak wygląda. Niski, łysy, muskularny, dobrze zbudowany brunet, a w bezpośrednim kontakcie całkowicie nieśmiały i zagubiony chłopiec w okularach i sweterku we serek. Kochany A. Po tym jak wyszedł A., leżałam nie wiem jak długo, starając się odganiać natrętne myśli. Naszpikowana lekami, nie czuję bólu, na którym mogłabym skupić uwagę. W tej sytuacji byłoby łatwiej, gdyby ktoś zechciał mnie odwiedzić. Niestety, brutalna prawda i teraz zajrzała mi bezlitośnie w oczy - nie mam przyjaciół. Nie mam znajomych. Mam tylko rodzinę, a i ta pozostawia wiele do życzenia. Musi dochodzić trzynasta, bo na korytarzu pojawił się wózek z obiadami dla pacjentów. Zerkając na niego, na samą myśl o jedzeniu, odczuwam przykre mdłości. Odwracam głowę w stronę okna. Po chwili, mimochodem zerkam jednak w stronę drzwi. Stoi w nich salowa. Z Rozgląda się po sali z miną wypłoszonej sarny, ewidentnie kogoś szukając. Kiedy mnie zauważa, uśmiecha się i konspiracyjnie przykładając palec do ust, rusza w moją stronę. Czego do cholery chce? Czyżby coś się stało? W wyobraźni widzę idących korytarzem policjantów z kajdankami i zamiennie wściekłego kierowcę tego nieszczęsnego samochodu, który we mnie wjechał, mającego zamiar urządzić mi dziką awanturę. Przygotowuję się na najgorsze, a salowa podchodzi wyciągając z kieszeni…. stronę wyrwaną z gazety Super Express. Nie rozumiem zupełnie o co chodzi. Salowa chyba wyczytała to z mojej miny, bo mówi tak: - Zobacz, piszą o Tobie.Zostawiła mi wspomniany fragment gazety i wyszła rozwozić dalej obiady po salach. Porzuciła mnie od tak, żebym się mogła pomartwić zanim przeczytam artykuł. Paniczny lęk rozlewa się we mnie jak farba z pękniętej puszki. To znaczy, że już wiedzą. Wszyscy wiedzą, że ja… OJ OJ OJ! To dlatego A. nie chciał spojrzeć mi w oczy. To dlatego pielęgniarki są takie miłe i współczujące. Wszystko jasne. Nagle ogarnęło mnie poczucie wstydu. Patrzę w stronę otwartych drzwi i przechodzących korytarzem ludzi, zerkających w moją stronę. Oni pewnie też już wiedzą. Wszyscy wiedzą. R. i moja matka. Biję się z myślami będąc bliska płaczu. Dobra, przeczytam artykuł. Wolno rozkładam stronę gazety jakby miało wypaść z niej wielkie, śmierdzące kupsko i zerkam na nią to prawym, to lewym okiem. Nagłówek rozkładówki z poniedziałkowego wydania, wytłuszczony, widoczny z daleka, zapowiada niezłą sensację. Do tego zdjęcie - duże, kolorowe, rozmiar na pół strony. Chyba się powtarzam, ale NIE ROZUMIEM. Czytam: Potrącił i chciał uciec Młoda dziewczyna potrącona na pasach w centrum Warszawy. Dramatyczna akcja ratunkowa. Samosąd na kierowcy. W niedzielę w godzinach popołudniowych, na przejściu dla pieszych przy Placu Konstytucji mieszkankę Warszawy (23l.), potracił luksusowy Mercedes. Z informacji, jakie otrzymaliśmy od dyrekcji Szpitala do którego przewieziono dziewczynę, jej stan jest stabilny, ale trudno przewidywać co wydarzy się w kolejnych godzinach. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Agresywny kierowca luksusowego mercedesa D.(32 lata), po próbie ucieczki z miejsca wypadku, został zatrzymany przez stołecznych funkcjonariuszy. Przebywa w areszcie. Wypadek wzbudził tak ogromne emocje świadków, że w tłumie doszło do bójki, w której wzięło udział około trzydziestu osób. Co zaskakujące, były wśród nich także osoby starsze, w wieku od 50ciu do nawet 80 lat. Z relacji świadków wynika, że pośrednim powodem zamieszek było złapanie na gorącym uczynku kieszonkowca, który podając się za świadka wypadku, relacjonując zebranym przebieg zdarzenia, okradł z portfeli kilka z osób stojących w tłumie. W bójce ranny został jeden funkcjonariusz policji, kierowca samochodu i kilku uczestników. W najgorszym stanie jest młody chłopak ugodzony kaloszem w głowę. Z podejrzeniem urazu wewnątrzczaszkowego został przewieziony do jednego z warszawskich szpitali. Do uspokojenia agresywnego tłumu wezwano cztery radiowozy i kilkudziesięciu funkcjonariuszy. Poza pałkami i gazem łzawiącym, funkcjonariusze musieli użyć także armatek wodnych. W trakcie starć z policją zatrzymano piętnaście osób. - Nie spotkaliśmy się wcześniej z taką agresją wśród świadków wypadku drogowego, nawet biorąc pod uwagę dodatkowe okoliczności w postaci kradzieży na miejscu zdarzenia - mówi rzecznik prasowy Komendy Stołecznej Policji - Niewiarygodne wydają się powody, podawane przez tłum, świadczące o tym, że bójkę sprowokował starszy mężczyzna, jak podają świadkowie ubrany w tweedową, zieloną marynarkę, który według zeznań uratował życie dziewczyny ciężko rannej w wypadku drogowym. Nikt ze świadków nie jest w stanie opisać dokładnie jego wyglądu, co znacznie utrudnia ewentualne poszukiwania – dodaje rzecznik. Chwilę po wypadku, nad Warszawą przeszła ogromna nawałnica. Jak mówi meteorolog z którą udało nam się skontaktować, to właśnie bliskość burzy, mogła wpłynąć na pobudzenie świadków zdarzenia, a w efekcie lincz i zamieszki uliczne. Nie mogę uwierzyć. Czytam artykuł jeszcze raz i znowu przyglądam się fotografii. Radiowozy na sygnale, leżący na ulicy ludzie z kajdankami na rękach, szamocząca się kobieta, płaczące dziecko, armatki wodne, kilkudziesięciu rozproszonych po ulicy policjantów, kilka karetek. Wszystko skąpane w strugach deszczu. Dopiero po chwili zauważam na zdjęciu stojący na środku ulicy samochód. Srebrny. Mercedes klasy S. Przyglądam mu się intensywnie szukając wiem czego. Samochód stoi w deszczu, popękana przednia szyba, wgnieciony przód maski. Lewy reflektor wybity. Krew na ziemi. Czyja? Moja. MO –JA. Nie żeby duża kałuża, ale wyraźnie widoczne plamy; trochę na masce i na szybie, najwięcej na ulicy. Przy przednich kołach auta leży mój zielony koszyk. Dookoła samochodu rozsypane truskawki i ich PLASK plamy. - Tidi… mjejfe… - próbuje wyszeptać sama do siebie – To moje.Przykładam drżącą dłoń do ust. Z moich oczu płyną wolno łzy KAP KAP. Robi mi się zimno. Naciągam mocniej kołdrę, próbując zakryć nią twarz i przycisnąć skrawek do oczu. Strona gazety szybuje jak samolocik z papieru, spadając obok łóżka. Trzęsę się z przerażenia i z bezradności. Gdybym mogła cofnąć czas, wrócić tam, złapać się za ramię i powiedzieć nie rób tego! Ale nie mogę. Niczego nie da się cofnąć. Naprawić. Przez moją głupotę, ucierpiało tylu ludzi. Jest za późno. Próbuję pocieszać się tym, że nikt nie wie co stało się naprawdę. Przynajmniej na razie, ale co będzie jeśli się dowiedzą? Kiedyś w końcu to nastąpi, a wtedy KLOPS. Spoglądam w okno obserwując wolno sunące po niebie jasne chmury i wsłuchując się w śpiew ptaków. Robi mi się tak bardzo żal mojego życia. Mojej męki. Tragedii, które co chwila atakują mnie z każdej strony, jak sępy chcące rozdziobać moje ciało i duszę. Płakam. Bardzo, bardzo mocno. Łzy płyną po moich policzkach nie jak wcześniej KAP KAP, ale jak woda w strumyku. Rozbolała mnie głowa. Ból, silny, pulsujący, atakuje mnie od wewnątrz, jakby wymierzając zasłużoną karę. - Co się dzieje? Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Do sali wchodzi pielęgniarka. Widząc że płaczę, nie wie co robić. Nie jest przygotowana na mój wylew emocji - nie ma przy sobie żadnych pigułek ani nic. Patrzy przez chwilę na mnie, potem jej wzrok czujny kieruje się na podłogę i leżącą tam gazetę. Podnosi ją. Czyta. Macham na nią ręką jakbym chciała odpędzić muchę, wyję jak hiena, łzy ciurkiem płyną, kurek się urwał. Pielęgniarka zabiera gazetki część i wychodzi. Ledwie mija kilkanaście sekund gdy słyszę awanturę wielką: - Kurwa mać! Pani Krysiu co to jest! - Ale co? - Kto zaniósł to gówno tej dziewczynie z pooperacyjnej? -Jakie gówno?- To… Następuje chwila ciszy. Salowa pewnie czyta artykuł. Struga durnia. - Nie… nie wiem! Ja byłam u chorych, potem myłam podłogi, nie widziałam, ja na pewno nie! - Co jest? - do rozmowy włączył się stanowczo A., pewnie wrócił z operacji. - No zobacz… Znowu następuje chwila ciszy przerywana szelestem papieru. Przerywa ją pielęgniarka: - To ja jej podaję końskie dawki leków uspokajających, od rana ćwierkam z radości, że już nie trzeba, bo się obudziła i jest spokojna, a tu masz. Ktoś się zabawia w informatora. Uprzejmie donosi jakby to było teraz najważniejsze. - Daj spokój, nic jej nie będzie. Tak czy siak kiedyś by to zobaczyła. – to głos A. - Ale to za wcześnie, dwa dni po operacji, pacjentka leżąca, stale na lekach nasennych i uspokajających! - pielęgniarka nie daje się przekonać - Od wczoraj odbieram co chwile telefony z policji, tak się śpieszą, żeby ją przesłuchać. Dziś już ze trzy razy dzwonili. - No to im powiedz jak znowu zadzwonią, że damy znać jak się będzie nadawała do rozmów. I przestań się tak denerwować - A. uspokaja dalej pielęgniarkę. - A róbcie co chcecie! Ja nie mam czasu biegać wokół jej jednej. Mam tu kilkudziesięciu pacjentów i nie wiem w co ręce włożyć. - Ja bym Ci mógł coś zasugerować, ale to później. O Ty kutasie! Zupełnie nie tego spodziewałam się po A. Powinien wejść do mnie na salę, zapytać jak się czuję, sprawdzić stan opatrunków, czy co tam jeszcze. Wtedy mogłabym bezkarnie płakać dalej, za pozwoleniem i w asyście lekarza prowadzącego i przyjaciela w jednym. Już ja mu pokażę jak dojdę do siebie, co myślę o jego trosce i propozycjach kierowanych do pielęgniarek! Mimo wściekłości na A., skupiam się na analizowaniu co powiem policjantom, kiedy przyjadą mnie przesłuchać. Boję się. Do tego nie pamiętam ani sekundy z wypadku. W pamięci zostały mi tylko wspomnienia z kilkunastu minut przed nim, ale ich jakość nie jest w HD. Może to dobrze, przynajmniej nie będą mnie długo męczyć. Znowu przypomina mi się to słowo - Agape. Zamykam oczy. Próbuje przypomnieć sobie dlaczego to słowo ciągle do mnie wraca. Nie przypominam go sobie z życia przed wypadkiem. Ani z książek, ani filmów, ani muzyki. Usłyszałam je podczas wypadku. Jakim sposobem zostało mi w głowie tylko jedno słowo? Agape. Teraz brzmi to jak buddyjska mantra. Powtarzam Agape, Agape, Agape, tak długo, aż zasypiam. Śni mi się las, ciemny, złowieszczy, w którym nie mogę znaleźć ścieżki. Goni mnie niedźwiedź, wielki, biały, za którym ciągnie się długi, ciężki łańcuch. Próbuje złapać ten łańcuch i pogłaskać niedźwiedzia, ale kiedy się do niego zbliżam, znika. - Dziś się ocknęła. Była przytomna przez kilka godzin. Jest zmęczona, proszę jej nie budzić. Sen to dla niej najlepsze lekarstwo. - Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Na wpół śpiąc przysłuchuję się rozmowie prowadzonej przy moim łóżku. Rozpoznaję głos A.. Z kim rozmawia? Mówi spokojnie, jak zawsze, ale jego głos jest zimny i stanowczy. To musi być ktoś spoza szpitala. OBCY. Czuję jak czyjaś dłoń bierze moją dłoń w swoją i delikatnie ją głaszcze. Dłoń obcego jest bardzo miękka, delikatna. OBCY MIĘKKOSKÓREK DWUPAZURZASTY. - A co z nią będzie? Poprawia się? - Proszę Pani za wcześnie żeby mówić o tym, że jest lepiej. Na pewno jest stabilna. Wybudziła się samodzielnie, nic w jej zachowaniu nie wskazuje na to, że ma uszkodzenia mózgu, tomografia też to wykluczyła, to naprawdę dobry znak. Jest słaba, ale trudno się dziwić po utracie takiej ilości krwi. A. mówi dalej. Nie słucham go, ponieważ moje myśli krążą wokół Agape. Krew. Agape. Krew. Przypomniało mi się! - W Twoich żyłach płynie Agape. - męski głos rozbrzmiewa w mojej głowie. Czyj to głos? Kto wypowiedział to słowo? Ktoś z tłumu? A może lekarz z pogotowia? Nie wiem. Nie wiem wcale. - A krwotok? Czy może znowu dojść do krwotoku? - Po dwóch dniach rana jest świeża, nie mogę dać żadnej gwarancji. Moim zdaniem nie powinno być żadnych komplikacji. Wszystko teraz zależy od niej, od jej organizmu, jak szybko się zregeneruje. - Czyli trzeba czekać? - Tak. Proszę się nie martwić, wszystko będzie dobrze. A. wyszedł, obca kobieta została. Obca nie jest obca. Znam dobrze jej głos. To głos mojej matki. Nie chcę jej widzieć. Udając że śpię mocno zaciskam powieki. Walczą we mnie dwa przeciwstawne odczucia - nienawiść i miłość. Z jednej strony kocham ją za to, że jest przy mnie niezależnie od wszystkiego. Z drugiej mam jej za złe jej nieporadność, brak siły, niezdecydowanie i to, że zawsze musiałam we wszystkim jej pomagać. Jakby to ona była moją córką, a nie ja jej. Dziś nie jestem gotowa na to by spojrzeć jej w oczy. Nie wiem czy kiedykolwiek będę miała tyle odwagi, by to zrobić. - Córcia, śpij. - szepcze mi do ucha swoim kobiecym, delikatnym głosem w którym wyczuwalne jest ogromne cierpienie. Jeśli mówi do mnie córciu, to znaczy że jest źle, bardzo źle. - Wszystko będzie dobrze. Spotkałam na korytarzu R., powiedział, że przyjdzie później zobaczyć co u Ciebie. Postała jeszcze chwilę trwającą wieczność i wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi. Chciałam krzyknąć - Mamo wróć, nie zostawiaj mnie! - ale było już za późno. Poza tym, zupełnie rozbiła mnie myśl o tym, że R. już wie, że tu jestem i ma przyjść do mnie. Zobaczy mnie po raz nie wiem który w zupełnej rozsypce, tym razem leżącą bezradnie na szpitalnym łóżku. Kiedy przychodziłam tu zimą odwiedzać mamę, wiele razy wyobrażałam sobie, że R., troskliwy, czuły, delikatny, przychodzi do mnie, przytula, szepcząc do ucha, że jest przy mnie i wszystko będzie dobrze. Poza przelotnymi spotkaniami na szpitalnych korytarzach, nigdy nic takiego się nie stało. Mimo to R. znaczy dla mnie wiele. Bardzo wiele. Zbyt wiele. Gdybym mogła decydować, kogo chcę zobaczyć przy moim łóżku, wybrałabym właśnie jego, i tylko jego. Mój Boże, jaka jestem głupia! Tymczasem minuty mijają. Strasznie wolno, jak przystało na wyczekiwanie. Co chwilę zerkam na zegar wiszący na ścianie obok drzwi. Dwudziesta dwadzieścia pięć… sześć.. trzydzieści… Późno. Przyjdzie czy nie? Może odbiera poród? Albo się boi? Może nie chce mnie widzieć, nie interesuje go to w jakim jestem stanie? Przecież nie musi chcieć wiedzieć. Nic nas nie łączy. Nie mamy domu, psa, ani dzieci, które tęsknią za mamą. Nie mamy wspólnych planów. Gdybyśmy mieli, nie byłoby mnie tutaj. Nic złego by się nie stało. Od dziecka wierzyłam, że miłość może rozwiązać wszystkie problemy. Tak bardzo chciałam kochać i być kochaną, że nigdy nie mogłam doświadczyć pełni tego uczucia, bojąc się, że je Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. stracę. Obezwładniający, niszczący wszystko strach. Teraz też go czuję. Płynie w moich żyłach razem z krwią i glukozą z kroplówki. Rozchodzi się wolno po moim ciele powodując niemal fizyczne cierpienie. Około dwudziestej drugiej tracę nadzieję na to, że R. przyjdzie. Nawet gdyby przyszedł - ma przecież tak blisko, chirurgia i ginekologia znajdują się na tym samym piętrze - pewnie o tej porze nikt by go nie wpuścił. Jedyne co mi pozostaje, to spróbować zasnąć. Jak powiedział A., sen to dla mnie najlepsze lekarstwo. Lekarstwo na życie. 4 - Nie myśl, że tak łatwo Cię zostawię! - piskliwy, okropny głos, dochodzi z ciemności, rozbija się po mojej głowie - Wrócę po Ciebie szybciej niż myślisz.Budzę się gwałtownie. Moje ciało jest mokre od potu. Siniaki pulsują. Zadrapania swędzą i szczypią. W głowie słyszę nadal ten głos, który chwilę temu mówił, że wróci po mnie. Cieszę się, że to był tylko sen, ale potem zastanawiam się, czy aby na pewno. Za oknem jest już jasno. Poranny śpiew ptaków jest taki radosny, ożywczy. Przychodzi mi do głowy, że nigdy wcześniej nie cieszyłam się mogąc go usłyszeć, tak samo jak nie dostrzegałam piękna wschodzącego słońca. Oto drobiazgi, które nabierają wartości dopiero, gdy ocieramy się o śmierć. Czuję się lepiej. Dużo lepiej. Coś jakby glizda, łaskocze mnie w gardło od środka. Próbuję ją wykrztusić pokasłując delikatnie, cichutko tak, żeby nie obudzić sąsiadki. I w pewnej chwili zamiast kaszlu wychodzi mi z ust słowo Agape. Powiedziałam Agape! Cieszę się, BRAWO BRAWO, wymyślam następne słowo warte wypowiedzenia w moim nowym życiu. Będzie to….miłość. Tak. Przyglądam się miłości dokładnie, obracam ją, ważę i powoli składając litery wymawiam. Potem wymawiam jeszcze słowa - szczęście, pasja, spełnienie, wiara, siła, działanie, nadzieja, odwaga i bogactwo. Powtarzam je cicho jeszcze kilka razy, upajając się głębią i siłą ich znaczenia, kiedy ze stanu radości wyrywa mnie pielęgniarka wchodząca do sali. - Kto naciskał dzwonek? - pyta zaspanym głosem. - Ja! – mówi starsza pani leżąca naprzeciwko mnie. - Co się stało? Coś boli? - Pani podejdzie do mnie. Pielęgniarka staje przy jej łóżku, a starsza pani szeptem mówi do niej pokazując w moją stronę machaniem zamkniętej dłoni wokół czoła: - Ja z psychiczną leżeć nie będę, potrzebuję spokoju! Pielęgniarka idąc w moim kierunku odpowiada staruszce, że na pewno nie jestem chora psychicznie, ale że miałam uraz głowy i to przejdzie. - Ale co ma przejść? - pytam ją z uśmiechem. - Nic. Tamta Pani mówi, że powtarzasz jakieś dziwne słowa. Cieszę się, że zaczęłaś mówić, szybko wracasz do sił! Pielęgniarka zerka na mnie radośnie, zabiera pustą butelkę kroplówki odłączając mnie na jakiś czas od krępującego ruchy prawej ręki kabelka i wychodzi. Staruszka – donosicielka udaje że śpi, chociaż kiedy na nią spoglądam widzę, że obserwuje mnie spod na wpół przymkniętych powiek, jakby bała się, że w zemście wstanę (nie wiem jak miałabym to zrobić) i pójdę ją zamordować, korzystając przy tym z wymyślnych tortur na jakie stać tylko najbardziej obłąkanych maniakalnych morderców powtarzających od wczesnego ranka słowa takie jak miłość i szczęście. Co za pizda grochowa, aż słów brak! Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Koło ósmej przychodzi do mnie A. Zmęczony po nieprzespanej nocy na dyżurze, ma podsinione oczy i zmęczone brwi Breżniewa. Przeciąga się zerkając to na monitor aparatury, to na mnie. - Wyglądasz, jakbyś się mnie bał. A. zerka na mnie wyraźnie zaskoczony tym, że wrócił mi głos. Uśmiecha się, szczypiąc mnie figlarnie w ramię. - Wiesz że się Ciebie nie boję. Mówiłem Ci już kiedyś, że nie boję się kobiet. - Srata tata - odpowiadam zaczepnie bo wiem, że się boi. - Nie srata tata, tylko tak. I nie kłóć się ze mną, bo jako Twój lekarz prowadzący mogę zaaplikować Ci pokaźny zastrzyk w dupsko na uspokojenie, i skończy się zabawa. Chciałam odpowiedzieć mu, że zabawa skończyła się kilka dni temu, ale zepsułabym radosny nastrój flirtu. - No i nad czym tak myślisz Sandy? - Nad niczym słońce. Idziesz do domu? - mówię z lekką chrypką w głosie. - Idę, ale strach się bać co nawywijasz jak pójdę. - Jak mogę nawywijać, z nogą w pozycji horyzontalnej i cała w bandażach. - Już ja Cię znam. Jakby coś to dzwoń. Będę jutro. - Nie odchodź, umiłowany mój, podobny do gazeli, do młodego jelenia! - Spadaj mała na bambus! - Na mercedesa chyba. Mój żart wcale go nie rozśmieszył, mnie też po chwili zastanowienia wydał się idiotyczny. A. wyszedł z sali. Znów zostałam sama. Do południa leżałam, starając się skupić na powtarzaniu mantry - Om Mani Padme Hum skierowanej do Awarokiteśwary, jednego z pierwszych Buddów. Jej znaczenie to - naucz mnie współczucia dla innych. Interesuję się Buddyzmem i Ajurwedą i czym to ja się jeszcze nie interesuje, oj tak. Będąc w tym zasranym szpitalu, leżąc w łóżku bez możliwości wykonywania istotniejszych ruchów, z cewnikiem szczypiącym w cipkę, zabandażowana, z bolącą głową, mam do wyboru - skupić się na swoim cierpieniu, albo na cierpieniu innych. Zdecydowanie wolę to drugie. Zawsze kiedy medytuję skupiając się w całości na sensie mantry, oddając swoje istnienie w ręce wyższej energii, dzieje się coś dobrego. Nie, wcale nie oczekuję, że i tym razem coś dobrego wydarzy się od tak bo chcę, poza tym uważam, że chwilowo nie zasługuję. Okno. Za oknem słońce wypuszcza promienie jak strzały wycelowane prosto w moją twarz. Leżę zatopiona w cieple, otoczona światłem, z twarzą zwróconą w stronę wiadomą. Cieszę się z błogiego spokoju, zaczynam czuć się nawet przyjemnie, gdy ni stąd ni zowąd, przy oknie pojawia się pielęgniarka oddziałowa, kolejna znajoma twarz jeszcze z czasów, gdy była tu mama. Pokaźnych rozmiarów brunetka o mocno zielonych oczach i spojrzeniu ostrym jak brzytwa, zasłania ciałem całe wpadające do sali słońce. MOJE SŁOŃCE ZASŁANIA MI. Zerkam na nią z miną kota na pustyni srającego. Odpowiedź jej brzmi: - Kochanieńka oszalałaś chyba! Trzeba było wołać, że słońce daje Ci po oczach, a nie leżeć jak trup i ani be ani me! - Kiedy ja chciałam… - O! A co ja bym chciała! Po urazie głowy nie ma mowy o żadnym słońcu. CIACH, zasłoniła roletę w oknie. - Trzeba było nie zasłaniać rolety tylko stać dalej. - Już Ci lepiej, co?- Było mi lepiej, ale już nie jest. Ciemność, widzę ciemność! - Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Oddziałowa wyszła z sali śmiejąc się i kiwając groźnie palcem, jakbym była dwulatkiem chcącym zjeść mydło (tak, zjadłam mydło, wystawiłam rączki z kojca i zgarnęłam kostkę Bambino, a potem cały dzień puszczałam bańki nosem i ustami). Nie minęło nawet kilka minut, drzwi sali uchyliły się znowu. - Słońca nie ma, jestem grzeczna, rączki na kołderce! - krzyczę z zamkniętymi oczami, pewna, że to znowu salowa przyszła sprawdzić czy jakimś cudem nie odsłoniłam okna. - Na kołderce mówisz? No, to jest gorzej niż myślałem. I wtedy słuchaj, ja tu patrzę co nie, a tam, normalnie, no weeeź…. Patrzę, a w drzwiach stoi R. Uśmiecha się jak zawsze słodko wachlując przy tym firaną rzęs z niewinnym spojrzeniem, na jakie stać tylko wziętego ginekologa. Do chwili kiedy go poznałam, byłam pewna, że to moje rzęsy trafią kiedyś do księgi Guinessa. - No jak tam biedactwo się czuje? R. nigdy jeszcze nie powiedział do mnie po imieniu. Mimo tego, że jesteśmy od ponad dwóch miesięcy na Ty, i że nasze kontakty dawno przestały być tylko formalno - pacjencko medyczno - normalne. Znamy się ponad pół roku, a nigdy nie zwrócił się do mnie po prostu S. - Czemu Ty nie mówisz do mnie po imieniu? Podobno ludziom chorym wolno więcej. Postanawiam właśnie teraz skorzystać z nieformalnej Karty Praw Pacjenta. R. stoi dalej w drzwiach, jakby bał się zaryzykować wejścia na salę. Zastanawia się nad odpowiedzią, widzę to po jego nieobecnym wzroku. Dopiero teraz zauważam, że jest w ubraniu prywatnym, nie w kitlu. Korzystając z jego zamyślenia, analizuję ile razy wyobrażałam sobie jak zrywam z niego lekarski uniform, najpierw niebieską koszulkę, potem białe spodnie, albo w odwrotnej kolejności. Rozpatrywałam warianty i wariacje na ten temat setki razy - w trakcie badania z nogami szeroko rozstawionymi na fotelu, przed badaniem zanim zdejmę majtki, żeby mógł zdjąć mi je sam, albo po badaniu kiedy stoję goła od pasa w dół… Jest tylko jedno ale… R. nie jest moim lekarzem, tylko mojej matki. Raz nawet byłam przy tym jak ją badał. Czy to już podchodzi pod zboczenie? Patrzeć jak facet, któremu chcesz urodzić dzieci wkłada w cipkę Twojej matki wziernik? Wysoki Sądzie - nie zrobiłam się wtedy mokra! Nie podnieciło mnie to. A jak tam u niego było, to nie wiem. No, czyli z kitla już go w myślach rozbierałam. Ale nigdy nie myślałam o tym jak rozbieram go z normalnego ubrania i ta wizja wydała mi się teraz tak szalenie kusząca mimo stanu w jakim się znajduje. Przyglądałam mu się przez chwilę, może zbyt intensywnie, bo chyba zauważył te iskierki w moich oczach i lekko się zaczerwienił. Gdyby był ogierem, pewnie zacząłby strzyc uszami. - No wiesz, po prostu…- No po prostu co? - No, Twoje imię jest zbyt…- Zbyt co? Wyuzdane? Erotyczne? Nie podoba Ci się? Podnieca Cię? - lekko i niewinnie próbuję go sprowokować. W odpowiedzi otrzymuję jednak tylko uśmiech. - Porozmawiamy o tym kiedy indziej.R. nieśmiało wchodzi do sali. Odwagi chłopie! – krzyczę w myślach, cały czas go obserwując. Ma na sobie granatowe dżinsy, brązowy podkoszulek, a na nogach zgniłozielone trampki marki jak trzeba, no wiesz. Gdybym mogła westchnąć rozpaczliwie, westchnęłabym, powtarzając tę czynność kilkakrotnie. Jak to mówiła moja znajoma, D. - Myśl o cielaku, bądź cielakiem! - Ani razu nie udało mi się wykorzystać jej rady. Myślę o cielaku i byczeję. - Nie masz dziś chyba dyżuru? - pytam, żeby jakoś załagodzić napięcie i przerwać niezręczną ciszę. - Nie, jestem po. Przed, po, albo w trakcie. Oto co możesz usłyszeć od lekarza. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - To co tu robisz? - No wiesz, chciałem wpaść wczoraj, ale… - przerwał, uśmiechając się delikatnie, jakby zastanawiał się nad tym czy dokończyć, czy nie -… Twój lekarz, jest dość nerwowy. - Jak to nerwowy? - pytam ze zdziwieniem. - Po prostu. Nie pozwolił mi wejść do Ciebie i nie chciał powiedzieć jak się czujesz. - Przecież też jesteś lekarzem, pracujesz w tym szpitalu. Musisz pytać o zgodę, żeby wejść do pacjentki? - No jeśli to nie jest pacjentka z mojego oddziału i jest późno wieczorem, to raczej tak. Nie możemy tak po prostu wpadać w nocy do każdej sali na każdym oddziale. Tym bardziej, że nie wiedziałem w jakim jesteś stanie. No tak. Byłoby lekkim zaskoczeniem, gdyby personel medyczny z chirurgii, zobaczył lekarza z ginekologii stojącego w nocy nad moim łóżkiem. Jak to kiedyś powiedział R. - mogłoby być ciekawie -. - Mogłoby być ciekawie, co? - próbuję naśladować jego głos, puszczając do niego oko. - Mogłoby. Szczególnie uwzględniając to, że jesteś unieruchomiona. – - To mnie uruchom. - No wybacz, ale nie leży to w moich kompetencjach. - A gdyby stało? - Nie rozumiem. R. zawsze kiedy rzucam jakieś dwuznaczne uwagi, przerywa rozmowę mówiąc - nie rozumiem. I czerwieni się przy tym jak chłoptaś w liceum przyłapany na podglądaniu koleżanek w trakcie lekcji w-fu. Normalnie nie kontynuowałabym tematu, ale teraz idę na całość. - Czego nie rozumiesz? Że mi się podobasz? Czy że chciałabym uprawiać z Tobą seks? - O seksie w Twoim stanie nie ma mowy. Musiałbym być nie ginekologiem, a akrobatą cyrkowym, żeby coś z tego wyszło R. mimo całej swojej nieśmiałości potrafi być złośliwy. USZCZYPNIŚ. Zazwyczaj zawsze wtedy, kiedy się tego nie spodziewam z jego ust pada soczysta riposta. To właśnie lubię w nim najbardziej. - Dobrze, koniec żartów.- A kto tu żartuje? Ja mówię śmiertelnie poważnie! - odpowiadam z udawaną złością. - Ja też! - Dobra, dobra… Czyli mówisz że przyjechałeś specjalnie do mnie? - Niezupełnie. - Mogłeś skłamać, dla dobra mojego stanu psychicznego. - Z tego co widzę nie jest wcale taki zły. - Chciałam Cię prosić, żebyś porozmawiał z A., ale w tej sytuacji to chyba nie jest najlepszy pomysł, poza tym nie ma go dziś. - Dobrze że go nie ma, bo pewnie by mnie nie wpuścił. - A Ty byś się wystraszył i uciekł, tak? Zostawiłbyś mnie? - Oj od razu zostawił, nie dramatyzuj. - Nie dramatyzuj, nie dramatyzuj…- powtarzam po nim, naśladując starczy głos - Za moich czasów, kobiety były inne.R. roześmiał się. Uwielbiam jego śmiech, mimo, że brzmi jak chichot elfa. I te pojawiające się w jego oczach iskierki…R., nie mam majtek, wiesz? - Potrzebujesz czegoś? Oj, gdybyś wiedział czego.. - myślę. - Nie, na razie nie. Nie jem, nie piję, nie chodzę, ale żyję - rym, marny, jakoś utworzył się sam. Nie wiem skąd we mnie nagle tyle radości i pozytywnego nastawienia. - Zacznij pisać wiersze, albo książki. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - O, to jest myśl. Mówisz że zostanę sławną pisarką? - No, nie jest powiedziane że nie. - A Ty będziesz moim prywatnym ginekologiem - położnikiem, tak? - Masz w planach częste porody? Jak na Ciebie patrzę to tak. Wyskakuj ze spodni! – znowu myśl taka. - Raczej nie, reprezentuję standardowe podejście do tematu - odpowiadam grzecznie. - A jakie to jest standardowe podejście? Akurat w tym momencie do sali wchodzi pielęgniarka z zeszytem i długopisem w dłoni. Uprzejmie przeprasza, że przeszkadza, ale musi. Jak nie sąsiadka to słońce, jak nie słońce to spisywanie odczytów z aparatury. Zero prywatności. A żeby Ci tak pindo długopis wypadł! przeklinam ją w myślach. Nie mija kilka sekund, a długopis jakby ktoś potrząsną ręką pielęgniarki, wypada jej z dłoni, przelatując nad moim łóżkiem i lądując przy nogach R. Kurwa, nie tak to miało być. - Oj, przepraszam! - zwraca się pielęgniarka – pinda słodkim głosikiem do R., trzepocząc rzęskami doklej wymazanymi czarnym tuszem. R. Podnosi długopis i czeka na podchodzącą do niego siostrę miłosierdzia usłużną dla lekarzy młodych i przystojnych, mniej dla pacjentów chorych i cierpiących. - A Pan doktor co tu robi? Chyba już po dyżurze? Franca podła podrywa mojego R.! Przyglądam się jej dokładniej - nie jest brzydka, ładna też nie, ale cholera wie jakie lubi R. To stałe porównywanie się do innych kobiet kiedyś mnie zabije. Przy każdej czuję się gorsza i przez to staję się panicznie zazdrosna. - Pan Doktor przyszedł MNIE odwiedzić. - tłumaczę głośno, sama nie wiem komu, pielęgniarce czy R.. - I czego tak krzyczy? W nocy spać nie daje, a teraz drze się, jakby ją ze skóry obdzierali! Skaranie boskie z tą młodzieżą, mówię Państwu! Sąsiadka – donosicielka włączyła się do rozmowy. Gapi się w stronę R. i pielęgniarki wymieniając z nimi pełne boleści spojrzenia. Opadam zrezygnowana na łóżko, zerkając w stronę okna. Nie pozostaje mi nic innego jak wyskoczyć - myślę. - Już wychodzimy, obie panie jesteście pewnie zmęczone. - odezwał się R. głosem pełnym zrozumienia i współczucia, patrząc najpierw na pielęgniarkę, potem na starą sąsiadkę, a na końcu z uśmiechem na mnie. Pierwszy raz powiedział moje imię! - Idź, idź, pozwól mi umrzeć. - mówię z rozpaczą w głosie. - Złego diabli nie biorą! - skrzeczy znowu staruszka, odwracając się na łóżku plecami do nas. R. puszcza do mnie oko. Gdyby nie on, jak Boga kocham doczołgałabym się do niej i wbiła jej w tyłek stojak na kroplówki, choćby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu! Pielęgniarka wyszła. R. znienacka ucałował mnie w czoło i prędziutko oddalił się w kierunku korytarza. Gdyby było przyjęte jako norma wyskakiwanie przez okna zamiast wychodzenia drzwiami, byłby wybrał tę opcję na sto procent, byle szybciej opuścić salę. Po wizycie R. miałam o czym myśleć na co najmniej dwa dni. Byłam tak szczęśliwa, że nie przeszkadzało mi ani to, że jestem w szpitalu, ani to w jakim stanie, ani nawet to, że patrząc na moją sąsiadkę nabierałam chęci do popełnienia mordu w biały dzień, w obecności świadków. 5 Po czwartku przyszedł piątek, po piątku sobota, a po sobocie przywlekła się wolno niedziela. Weekendy w szpitalach są gorsze niż pobyt na zakładowym turnusie wypoczynkowym w Jachrance. Ostatnie dni zlały się w jedną czasoprzestrzeń - były nijakie, bezbarwne i nudne, jak romantyczna komedia nakręcona przez polską ekipę filmową. A teraz trwa koszmarna niedziela, która swoją rozlazłością przyprawia mnie o mdłości. R. nie przyszedł od czwartku Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. ani razu. A. zagląda sporadycznie, zerkając w moją kartę, na monitor aparatury, na moje opatrunki i w moje oczy na ostatnim miejscu. Sądzę, że obraził się po tym, jak ktoś uprzejmy doniósł mu że był tu R.. Czyżby A. był zazdrosny? Przecież jako MACHO CHO z krwi i kości, reprezentant wymierającego gatunku samców alfa, nie powinien posiadać uczuć ani emocji głębszych niż wymaga tego jego naturalna potrzeba kopulacji z zabezpieczeniem. A jeśli jednak? A jeśli mimo tego, że ma żonę i pewnie tabuny kochanek, jego emocje fruwają zmieszane z testosteronem - niczym mewy nad wybrzeżem w poszukiwaniu martwych ryb wokół mojej osoby? Akurat dziś A. ma dyżur. Siedzi niedaleko mojej sali, w pokoju pielęgniarek - słyszę dochodzące stamtąd szmery rozmów i śmiechy. Poza tym, że był u mnie rano, nie pojawił się do tej pory. A przecież jest już druga. Irytuje mnie trochę, że woli siedzieć w pokoiku z siostrami od udręk wszelkich i robótek ręcznych typu montaż i demontaż cewników, oczyszczanie dziur przepływowych czy wwiercanie kanałów wlewowych w kanalizacji żylnej, niż przyjść tu do mnie. Nie żebym była zazdrosna, ale czuję niemiłe ukłucie w żołądku na myśl o tym. No dobrze, tak, jestem zazdrosna o A. Ma natychmiast do mnie przyjść i trzymać mnie za rękę! Albo nie trzymać, tylko siedzieć obok łóżka i zabawiać mnie. ŚWINIA POD NOGI! Matka była u mnie i w czwartek, i w piątek, i w sobotę. Rozmawiamy o wszystkim i niczym, umiejętnie omijając temat wypadku, jakby był zakazany, albo groził zarazą. Przekazała mi, że wszyscy się martwią, nie mówiąc kto dokładnie, i że dzwoniła babcia bardzo chcąc ze mną porozmawiać. Babcia wypytywała ją, czy jest u mnie F.. Gdyby wiedziała! Gdyby znała prawdę, o F., przestałaby mnie kochać tak bardzo. I dostałaby zawału. Zbieram się w sobie od dawna, żeby z nią wreszcie szczerze porozmawiać. Zanim się odważę, konieczne będzie kolejne kłamstwo, a może i dwa. Muszę sklecić jakąś zręczną historyjkę o tym jak F. się o mnie troszczy i skłamać o okolicznościach wypadku. To drugie akurat przyjdzie łatwo, bo okłamuję przecież wszystkich od prawie tygodnia. Zastanawiające jest, że jeszcze nie było u mnie policji. Czyżby nikt nie chciał mnie przesłuchać? Nikogo nie interesuje moja wersja wypadku? A może już uznali mnie za winną i nie potrzebują moich zeznań? Ta myśl wytrąciła mnie z równowagi. Zaczynam się poważnie martwić. Na szczęście dziś nic mi nie grozi - w niedzielne popołudnie policjanci mają wolne. - Proszę tam nie wchodzić! - z korytarza dochodzi nerwowy głos A..- No ja mówię, żeby Pan tam nie wchodził, a Pan nie słucha! - Bo ja proszę Pana, mam taki zawód, że wchodzę gdzie chcę. - odpowiada mu wysoki, męski głos, z gatunku tych, co jak się sprzeciwisz, to zginiesz. Co się dzieje się za drzwiami? O co się rozchodzi? Złapali złodzieja? Ale przecież wtedy nie kazaliby mu nie wchodzić, ale zatrzymać się, albo oddać co zabrał w biegu. Nie musiałam jednak długo czekać na rozwiązanie zagadki. ŁUP. Drzwi do sali otworzyły się z łoskotem. - Dzień dobry, która z Pań to S.? No i masz kurwa! Myślałam, myślałam i wymyśliłam. Nie wiedziałam, że moje myśli mają aż taką siłę sprawczą. Ciekawe, czy to działa wybiórczo, czy w pełnym zakresie. - No na pewno ta pani przy ścianie, jak nic wygląda na 23 lata. – wydusił A. przez zęby, zerkając w stronę staruszki gapiącej się z otwartą gębą na policjanta. - Ale po co te nerwy, doktorze? - Bo ja tak mam proszę pana, że denerwuję się gdzie chcę i kiedy chcę. A. i policjant mierzą się wzrokiem. Wyglądają tak, jakby za chwilę mieli zacząć się bić. Sytuację próbuje załagodzić młoda policjantka, która weszła do sali i jako jedyna uśmiechnęła się do mnie. - Jak się Pani czuje Pani S.? - Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że dzięki genialnym lekarzom - zerkając przy tym w stronę A. - lepiej. - Możemy porozmawiać? Postaramy się nie męczyć Pani bardziej niż będzie to konieczne dla dobra śledztwa. Dla dobra śledztwa? A więc toczy się śledztwo! Nie uznali tego za wypadek, nadal nie wiedzą jak do tego doszło. Ogarnął mnie paniczny lęk. Teraz to ja chcę, żeby natychmiast wyszli. Żeby zniknęli. Drugi raz w ciągu jednego tygodnia żałuję tego, czego chwilę wcześniej chciałam. I znowu jest za późno, żeby cokolwiek zrobić. Niech to szlag! - Proszę wejść – mówię grzecznie. - Na pewno chcesz rozmawiać? - pyta mnie A. - Przecież to nie jest ofiara gwałtu, jak Boga kocham, nie róbmy dramatu tam, gdzie go nie ma! - Oj, przestań. - skarciła policjanta koleżanka policjantka. - Proszę wyjść! Natychmiast proszę opuścić oddział, bo inaczej Pana wyprowadzę. – - Panie Doktorze, pan mi utrudnia wykonywanie obowiązków. - Tak? Czy mam się już bać? Proszę raz jeszcze, żeby Pan wyszedł. Jestem lekarzem i odpowiadam za zdrowie pacjentów tego oddziału. Do tego jestem lekarzem prowadzącym tej Pani - machnięciem ręki A. wskazał na mnie - i nie wyrażam zgody na przesłuchanie. - Ale ja Pana nie pytam o zgodę! - A powinien Pan! - Pan nie będzie mi mówił, co powinienem a czego nie. Jestem funkcjonariuszem policji, i przyszedłem tu żeby przesłuchać ofiarę wypadku drogowego, a nie świadka morderstwa czy jakiegoś innego gówna!!! - A jakie to ma znaczenie, kogo Pan przesłuchuje? Są pewne zasady!!!! - Panowie, spokojnie… - zaapelowała policjantka - Wyjdź jeśli pan doktor o to prosi. Myślę że będzie nam łatwiej porozmawiać z Panią S., kiedy zostaniemy same. Na pewno policjantka oberwie za te słowa, kiedy już wyjdą ze szpitala. Podważyła kompetencje starszego stopniem kolegi. Trzeba jednak przyznać - co kobieta, to kobieta naszą siłą jest umiejętność negocjacji nawet w najgorszych warunkach. Napięcie od którego można by odpalić ze sto żarówek nie osłabło, ale przynajmniej A. i policjant przestali się wydzierać. Uznałam, że lepiej będzie nie pogarszać sytuacji i siedzieć cicho. Policjantka stała opierając się o moje łóżko. Zerkała cały czas to na mnie, to na kolegę, to na A. A. i policjant nie mogli się zdecydować, który z nich powinien wyjść z sali pierwszy. Nagle w drzwiach pomiędzy A. i policjantem pojawiła się salowa z wielkim, białym basenem, rozglądając się po sali. Jej pytanie nagle odmieniło sytuację: - Kto chce kupę? – Cisza. Cisza. Cisza. I nagle odpowiedź: - No już myślałam, że się nie doczekam! Mogłabym dwa razy w majtki narobić, tyle to trwało!- Wyobraź sobie kochanieńka, że poza Tobą są na tym oddziale też inni pacjenci, niektórzy nawet z biegunką. Salowa z oburzoną miną podeszła do łóżka starszej pani stawiając na nim basen po czym z rękoma na biodrach zwróciła się do A. i policjanta: - No co? Będziecie tu stać i patrzeć? A może pomożecie mi umyć Panią jak skończy? A. i policjant wybiegli z sali zderzając się w drzwiach. Policjantka odwróciła się do mnie próbując ukryć śmiech. Śmiałam się i ja. Dwóch samców, którzy chwilę temu toczyli walkę o ogień, uciekło w popłochu w obliczu zbliżającego się fekalium. Policjantka przesłuchiwała mnie krótko, spisując dokładnie wszystko co mówiłam. Nie było tego wiele. Standardowa rozmowa - podać dane, czy pamiętam - nie, co pamiętam - nic, czy Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. jestem pewna tego co mówię - raczej tak, i tak przez kilkanaście minut. Na szczęście była miła. Powiedziała, że wyślą mi listem poleconym wezwanie na komendę celem potwierdzenia zeznań, i odebrania moich rzeczy - nie było ich wiele - koszyk, pusty portfel, gazeta, książka Alef Paula Coelho i moje buty - wyjątkowo niewygodne beżowe sandałki, na nich zależało mi akurat najmniej. Przeleciało mi przez głowę, że dobrze byłoby, gdybym mogła jak najdłużej nie wyjść ze szpitala. Myśl o tym, że za jakiś czas trzeba będzie zderzyć się z rzeczywistością istniejącą poza tymi murami, z pytaniami, współczującymi spojrzeniami znajomych, z brakiem pracy, pieniędzy, z powrotem do domu, którego nienawidzę bardziej niż samej siebie, mocno mnie zasmuciła. W efekcie ucieczki, wrócę do punktu wyjścia. I gdzie tu sens, gdzie logika? Przesłuchanie skończyło się dokładnie w chwili, kiedy salowa zakończyła zabiegi przy staruszce, umożliwiając tym samym głębsze oddychanie bez konieczności używania maski tlenowej, albo kołdry przytkniętej do nosa. Mimo wysiłków salowej przykry zapaszek będzie unosił się w sali jeszcze długo. Może to z jego powodu policjantka wyszła tak ochoczo i szybko, machając do mnie na pożegnanie i życząc mi zdrowia? A swoją drogą wszyscy życzą mi zdrowia. Niech ktoś chociaż raz, życzy mi BMW X6, albo bogatego kochanka z plantacją kawy w Meksyku! Zerknęłam na staruszkę, która z zawziętą miną, przygryzając język mościła się na łóżku, ugniatając nieporadnie poduszkę. Tak samo jak u mnie, jej ruchy krępowały kable i kabelki oplatające jej ciało, do tego miała w nosie tę rurkę od sondy. Po raz pierwszy zrobiło mi się jej żal. Obserwowałam ją jeszcze przez chwilę - nie wyglądała na bardzo starą, na oko miała może ze siedemdziesiąt lat. Jej siwe, krótkie włosy, kiedyś pewnie gęste i kręcone były teraz w lekkim nieładzie. Miała szczupłe i drobne ciało. Uwagę przyciągały jej piękne, niebieskie oczy, mimo choroby lśniące jak spokojne morze odbijające światło zachodzącego słońca. Widać było, że jest zmęczona chorobą, a może czymś jeszcze gorszym. Od prawie tygodnia kiedy tu leżymy, nikt jej nie odwiedził. Może była samotna? To by wyjaśniało jej złośliwość. I może zazdrości mi młodości, która dla niej skończyła się lata temu, nie wiadomo w jakich okolicznościach? Nie wszyscy starzy ludzie potrafią być starzy z godnością. Sąsiadka zauważyła, że się jej przyglądam. No, teraz da mi popalić - pomyślałam. Ona jednak, po raz pierwszy chyba, uśmiechnęła się patrząc mi prosto w oczy. Dawno nie widziałam takiego uśmiechu - szczerego, jednocześnie ciepłego i wyrażającego mądrość, bez złośliwości czy pogardy o które mogłabym ją podejrzewać po tym, jak zachowywała się wcześniej. - Nie lubisz mnie, co? - powiedziała wolno, z przenikliwością, od której po moim ciele przebiegły dreszcze. Teraz jej głos nie wydał mi się już taki skrzekliwy, był raczej śpiewny i pełen ciepła. - Raczej to Pani nie lubi mnie. - Oj dziecko, dziecko! - wykrzyknęła, kiwając głową - Młoda jesteś, głupiutka, mało masz rozeznania. - Może. Ale mam całe życie żeby się nauczyć. Pomyślałam, że jeszcze tydzień temu te słowa wcale nie były dla mnie takie oczywiste. Podciągnęłam się lekko na łóżku, żeby lepiej widzieć staruszkę. Może nie jest taka zła na jaką wygląda? Może i nie jest, ale rozbolał mnie kręgosłup. Zdecydowanie mam już dość leżenia w jednej pozycji, chciałabym usiąść, położyć się na boku - wszystko jedno na którym, a najbardziej wstać i pochodzić. Boże, jak zazdroszczę ludziom którzy mogą chodzić. - Poczekaj, jeszcze chwilę i też będziesz mogła. - Słucham? - Pochodzić i pobiegać, i jeszcze nie raz dobrze potańczyć! - radośnie wykrzyknęła sąsiadka klaszcząc lekko w dłonie. W jej oczach zatańczyły radośnie iskry. Na palcu serdecznym u jej prawej dłoni zauważyłam pierścionek. Piękny, z rubinem, albo innym szlachetnym Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. kamieniem, błyszczącym jak wypolerowany kryształ. Zapragnęłam go mieć. Założyć na palec. Móc obracać na palcu, przyglądać się pięknemu kamieniowi i złotym listkom, które otaczając go, tworzyły coś na kształt wianka. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że wiedziała o czym pomyślałam. To mógł być przypadek, albo wcale nie. - Czyta Pani w myślach? Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się tylko, zerkając przelotnie na mnie i w stronę okna, za którym zbierały się ciemne, burzowe chmury. Chwilę się zastanowiła, po czym odwróciła się w moją stronę. - Nie powinnaś na niego tak naciskać. - Na kogo? - Na tego lekarza, który był u Ciebie w czwartek. Zupełnie nie wiedziałam co jej odpowiedzieć. Patrzyłam na nią ze zdziwieniem, mrugając powiekami z zawrotną prędkością odrzutowca. - Może masz mi za złe, to co wtedy mówiłam, ale nie miałam innego wyjścia. Nigdy nie okazuj mężczyźnie na którym Ci zależy, więcej uczuć niż to konieczne. No tak. Ja też ostatnio dużo o tym myślałam. Po raz kolejny spłoszyłam R słowotokiem i napastliwością. Zawstydzona opuściłam głowę, skubiąc palcami brzeg kołdry. - Naprawdę było aż tak źle? - Było gorzej niż źle. Na jego miejscu uciekłabym gdzie pieprz rośnie.Westchnęłam, zakrywając twarz dłońmi. - No jak widać uciekł, i nie ma zamiaru wracać. - A to akurat inna sprawa. Wróciłby, gdyby nie ten drugi. - Jaki drugi? - No nie udawaj głupiej! Twój lekarz. - A on co ma do tego? - Bardzo wiele. Jest zazdrosny. - A. zazdrosny? Przecież miedzy nami nic. - To Twoje zdanie. On uważa co innego. - A skąd! - Oj dziecko, zaufaj starej kobiecie, co niejedno w życiu widziała. Jest zazdrosny, widać to nawet po tym jak Cię bronił przed tym policjantem. Swoją drogą słusznie, bo to idiota jakich mało. Nikt normalny nie chciałby chyba pracować w niedzielę. - A. jest żonaty, do tego uwielbia kobiety. On mnie po prostu lubi. - odpowiedziałam, chociaż w głębi duszy czułam, że ona ma rację. - Kochana, mężczyźni mogą mieć żony, kochanki i kilka dziwek tu czy tam, co nie przeszkadza im zakochać się w zupełnie innej kobiecie. Jak wywołany do tablicy, do sali, otwierając drzwi z impetem, wpadł A. Zerknęłam na zegar. Była dziewiętnasta - godzina wieczornego obchodu lekarskiego. Uśmiechnęłam się do sąsiadki; nawet nie zapytałam jak ma na imię. Zerkając na A., wymieniłyśmy uśmiechy. Rozglądał się po sali, trzymając ręce w kieszeniach. Po chwili weszła na salę pielęgniarka, ta sama, która w czwartek podrywała odwiedzającego mnie R.. - No to jak robimy? - zapytała, zerkając na A. - Poczekaj, muszę pomyśleć.- Co jak robicie? - zapytałam patrząc to na A., to na pielęgniarkę. - Panią do trzynastki – A. ręką wskazał na sąsiadkę- A S. najpierw odłączymy od aparatury, a potem pomyślimy co dalej. - Przenosicie nas? - zapytałam znowu, tym razem głośniej i patrząc na A. - No chyba już czas, co? Ile chciałabyś leżeć na wygodnym łóżku? – zażartował A., odsuwając kołdrę i energicznie zrywając plastry z mojej klatki piersiowej. - Jak będziesz mnie dalej macał, to mogę leżeć jeszcze długo. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Podoba Ci się, co? - Jak cholera! Gdybyś tylko tak nie ciągnął. - Czasami trzeba pociągnąć. - Albo possać.- dodałam. A. zaczął się śmiać. Pielęgniarka pokręciła głową, ewidentnie zniesmaczona naszymi żartami. Pakowania rzeczy sąsiadki, obserwującej mnie i A. z dwuznacznym uśmieszkiem. A. odpiął moją lewą nogę z szyny, na której wisiała z przerwami od tygodnia. Wolno opuścił ją na łóżko. - Dobra, a teraz spróbuj usiąść. - Żartujesz chyba? - Nie, nie żartuję. Siadaj. - z tonu jego głosu wywnioskowałam że mówi serio. Niezdarnie przesunęłam się w stronę lewego brzegu łóżka, tyłkiem ściągając kołdrę z materaca. A. opierając się o parapet okna obserwował mnie. Ostrożnie uniosłam plecy podpierając się rękoma o metalowy brzeg łóżka. Ciężko było mi utrzymać równowagę. Postawiłam stopy na zimnej podłodze. Za oknem błysnęło; burza była coraz bliżej szpitala. Powietrze na zewnątrz na pewno stało w miejscu. Pielęgniarka z szybkością i zwinnością rajdowego kierowcy, wywiozła na korytarz sąsiadkę na łóżku. Po chwili wróciła po jej szafkę i pchając ją, wyszła zamykając za sobą drzwi. Po raz pierwszy zostaliśmy z A. sami. Siedząc niezbyt pewnie, opierając się rękoma o brzeg łóżka, patrzyłam na niego z miną wyrażającą pytanie - Co dalej?. - No jak? Nie mdli? Pokręciłam głową, że nie. - W głowie się nie kręci? - Trochę. Podszedł do mnie, blisko, głaszcząc mnie delikatnie po włosach. Poczułam zapach jego perfum, zmieszany z mdłym płynem odkażającym, jakim lekarze myją ręce. - No to spróbuj wstać. Nie bój się, w razie czego Cię złapię. - A jak nie złapiesz? - To upadniesz i złamiesz drugą nogę albo rękę. - No dzięki, pocieszyłeś mnie. - Dobra, dosyć gadania. Odpychając się od łóżka rękoma, uniosłam się wolno. Ledwo stanęłam a już opanowała mnie panika. Jak mam utrzymać równowagę na jednej nodze? A. jakby czytając w moich myślach, podsunął mi kulę, jedną z dwóch stojących w kącie przy oknie. Nie widziałam ich wcześniej. Ciekawe, jak długo tam stały, czekając na to by zaistnieć w przedstawieniu jako bohaterki wieczoru ratujące mnie z opresji. Nigdy wcześniej nie stałam o kulach. Nie umiałam ich złapać i chyba dlatego wypadły mi z rak, gdy oparłam na nich ciężar ciała. Runęłam na podłogę. A. złapał mnie w ostatniej chwili. Zawieszona między podłogą, łóżkiem, a jego ramionami, ostrożnie spróbowałam się podnieść, żeby usiąść na łóżku. A. jednak pokiwał głową, dając mi znak że mam wstać. Znowu? Nie dam rady - powtarzałam w myślach - nie potrafię! - A. nie dam rady, spróbujemy jutro?- Dasz radę, i zrobisz to dzisiaj. - Proszę, nie… - z płaczem w głosie starałam się przekonać go, że to nie jest dobry pomysł. - S., nie cackaj się, no już! Ciaśniej przylegając ramionami do A., uniosłam się do góry. Kule leżały na ziemi; jedna pod oknem, druga pod łóżkiem. Po tym jak niezdarnie je porzuciłam pewnie już mnie nie lubiły. Może będą chciały się zemścić i kiedy będę chodziła specjalnie wysuną mi się z rąk? Stając na palcach prawej nogi zachwiałam się i poleciałam do przodu, prosto w objęcia A., który z czujnością lekarza i siłą mężczyzny, objął mnie mocno. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Czując jego ciepło, i zapach jego perfum, poczułam żal, że nie łączy nas nic więcej niż przyjaźń. Po raz pierwszy pragnęłam jego duszy, nie tylko ciała, jego opieki, troski, nie tylko tu, w tej chwili, ale na zawsze. Rozpłakałam się. A. jakby wyczuwając moje emocje, nie odzywając się, przytulił mnie mocniej, wtulając głowę w moje włosy. Przesuwając wolno rękę po moich plecach, objął palcami moją szyję. Nie broniłam się. Nie chciałam. Pragnęłam go. W najgłupszej z możliwych sytuacji, z nogą w gipsie, z opatrunkiem na żebrach, posiniaczona i podrapana, w przykusej pidżamie w słoneczka, chciałam się z nim kochać. Pozwoliłam, żeby mnie pocałował. Z resztą, nawet gdybym chciała uwolnić się z jego ramion, nie miałabym tyle siły, żeby samodzielnie utrzymać się na nogach. Obejmując go, myślałam o tym jak dawno nie byłam z mężczyzną. Jak bardzo pragnęłam czułości. Poczucia fizycznej bliskości, dotyku, pieszczot. Owładnięta tymi myślami zaczęłam całować go mocniej, namiętniej, wsuwając język w jego usta, pozwalając tym samym, by jego ręce, wędrowały po moich plecach, brzuchu, piersiach, zręcznie omijając okolice opatrunku. Cipka pulsowała mi jak szalona. Z każdą chwilą, robiłam się coraz bardziej mokra. Boże, jak bardzo chciałam, żeby wszedł we mnie! Przylegając do niego całym ciałem, czując, jak jego fiut twardnieje, myślałam tylko o tym, żeby chciał położyć mnie na łóżku, rozebrać. Będąc coraz bardziej podniecona, nasłuchiwałam, czy drzwi do sali nie otwierają się i nie wchodzi przez nie ktoś, kto mógłby nas przyłapać. Wiedziałam, dobrze zdawałam sobie sprawę z tego, że do niczego poza dotykaniem, nie dojdzie. Że albo on, albo ja za chwilę, a może już teraz, będziemy musieli przerwać grę. Opanować emocje. Wrócić do rzeczywistości. - A. nie… Przestań… - wyjęczałam, próbując odwrócić głowę od jego twarzy. Jego ręce wędrowały po moim brzuchu w dół. Delikatnie wsunął mi rękę w majtki, pieszcząc moją łechtaczkę. Zajęczałam z rozkoszy. - Przestań, proszę…- wyszeptałam mu do ucha. Nie mogłam uwierzyć, że zamiast czerpać rozkosz z pieszczot, próbuję je przerwać. Skończona idiotka. A może jednak nie? Może mój rozum, trzeźwo myśląc, próbuje przerwać coś, do czego nie powinnam była dopuścić od początku? -On ma żonę… Chcesz być kolejną kochanką? - cichy głos w mojej głowie jest jak czerwone światło stopu, które razi mnie w oczy. Już raz je widziałam i zamiast się zatrzymać, wyszłam na ulicę. Później żałowałam. Później nie ma już odwrotu - Raz podjęta decyzja, jest wiążąca dla obu stron - przypomniało mi się nie wiedzieć czemu. Złapałam A. za rękę, pieszczącą moje ciało, i odchyliłam się, zabierając ręce z jego szyi i ramion. Wolno opadłam na łóżko, podpierając się rękoma. A. stał nade mną z nieprzytomnym spojrzeniem podnieconego faceta, któremu każe się przestać uprawiać seks, mimo wcześniejszego pozwolenia. Na kobietom jest łatwiej powiedzieć stop, u mężczyzn szlaban opada nieco wolniej. - Przepraszam - powiedział A., opierając się o parapet, i wzdychając głośno - nie powinienem był.- Oboje nie powinniśmy. - odpowiedziałam z lekkim żalem w głosie. Nie jest dobrze słyszeć od faceta, na którym trochę Ci zależy, że przyznaje się do winy. Mea Culpa, Mea Maxima Culpa, przy mokrej cipce i erekcji jest jak skała lodowa dla Titanica. Ratuj się kto może! Mokre cipki na prawo, stojące namioty na lewo. Opuszczamy szalupy. Oddycham głęboko, próbując opanować podniecenie. Serce bije jak szalone. Czuję jak po moich piersiach spływają wolno kropelki potu. Nie mam do niego pretensji. Pozwoliłam na to, by mnie dotykał. Chciałam tego, tak samo jak on, a może nawet bardziej. Patrzyłam na niego lekko zawstydzona. Ze wzrokiem wbitym w podłogę, próbował opanować podniecenie. Nie spojrzał na mnie ani razu. Rozumiałam dlaczego. Ma ponad trzynaście lat więcej niż ja, zna życie lepiej i to on jako lekarz i mój kolega, powinien był opanować emocje. Zachować profesjonalizm, zwłaszcza że był w pracy, i w każdej chwili ktoś mógł wejść do sali. Co by wtedy powiedział? Jak by zareagował? - Wkładałem pacjentce rękę w majtki, bo chciałem… Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. zmierzyć jej ciśnienie! - I jakie było? - - Oj… ogromne! - Tak mogłaby brzmieć rozmowa z kimś przypadkowym, kto by nas nakrył. Właśnie próbowałam to sobie wyobrazić, gdy drzwi do sali otworzyły się, i stanęła w nich moja matka. Tylko jej tu teraz brakowało. Z uśmiechem zupełnie nie pasującym do sytuacji, pomachała w moją stronę i żwawo weszła na salę, nie pytając, czy przypadkiem nie przeszkadza. Bo niby w czym mogłaby przeszkodzić pacjentce i jej lekarzowi? W seksie? Ale gdzie tam! Jej córka nie uprawia seksu! Żyje w ciągłym celibacie i jest szczęśliwa z tego powodu! Tak szczęśliwa, że popełniła zbrodnię. - No jak tam? – zaćwierkała matka, zerkając to na A. to na mnie. Gorszej sytuacji nie mogłam sobie wyobrazić. Do tego ślimaczyło mi się w majtkach jakbym nalała sobie oleju. A. odpowiadając pod nosem, nie patrząc ani na nią, ani na mnie, powiedział, że dobrze, nawet coraz lepiej i jąkając się przeprosił moją matkę, mówiąc że musi iść do pacjentów, i że wpadnie później. Myślę że musiał pójść sobie obciągnąć. Nie da rady długo wytrzymać na zaciągniętym ręcznym hamulcu, jak z resztą każdy facet z dobrze rozgrzanym silnikiem. Gdyby nie moja matka, chętnie bym mu pomogła, i może wtedy ze wstecznego, wyszłaby nam jedynka, albo - o kurwa - automatyczna skrzynia biegów! Wychodząc, zwrócił się do pielęgniarki stojącej na korytarzu, z rozkazem - Pacjentka chodząca, do przeniesienia na normalną salę. - W odpowiedzi pielęgniarka zapytała, do której sali, na co on głosem zimnym jak stal, odpowiedział - Nie wiem, sama zdecyduj. - I poszedł. Patrzyłam na moją matkę, krzątającą się wokół łóżka. Właśnie za to tak bardzo jej nienawidzę - zawsze pojawia się nie wtedy, kiedy trzeba. Zawsze wszystko psuje. Jej dobroć jest jak nóż, który tnąc chleb, rozcina też nowiutką ceratę. Po chwili pomyślałam jednak, że to nie jej wina, że tak naprawdę, nie jestem zła na nią, tylko na siebie. A może jestem zła na A.? Jak mógł powiedzieć, o mnie - pacjentka chodząca, zrób z nią co chcesz. Jak mógł mnie tak potraktować po tym… - Mamo, nie poprawiaj mi łóżka, przenoszą mnie na inną salę.Moja matka nie wiedząc, że akurat w tej chwili wolałabym, żeby nikt mnie nie dotykał, a szczególnie ona, szarpała mną delikatnie, próbując podciągnąć prześcieradło. - Muszę, skotłowane jest, jakby ktoś się na nim kotłował chwilę temu.Zerknęłam na nią tępym wzrokiem. Zaśmiewała się pod nosem ze swojego dowcipu. Już chciałam krzyknąć BINGO! - Niech Pani nie sprząta, przenosimy córkę na inną salę. - powiedziała ostro pielęgniarka, wchodząc na salę. Popatrzyłam na matkę z miną - a nie mówiłam - po czym odwróciłam się w stronę okna. Grzmiało i błyskało, dokładnie jak w mojej głowie. Matka z pielęgniarką rozprawiały o nadchodzącej burzy, o tym jak dziś gorąco i duszno, zbierając przy tym moje rzeczy rozrzucone dookoła łóżka, na parapecie i na stoliku. Nagle pielęgniarka spojrzała na mnie z wielkim oburzeniem. - No co, będziesz tak leżała? Nikt na rękach Cię nie będzie nosił, królewno.Już miałam na końcu języka, żeby jej powiedzieć - Ty jesteś Królewną Śnieżką po siedmiu skrobankach! - ale uznałam, że lepiej nie zaczynać awantury. Na jeden dzień starczy mi wrażeń i emocji. Zapytałam grzecznie co mam zrobić. - Masz powoli przejść do sali numer 11 - wytłumaczyła mi pielęgniarka uśmiechając się, jakby mówiła do pacjenta zamkniętego szpitala psychiatrycznego. - Ale ja jeszcze nie chodzę. - Lekarz powiedział, że chodzisz. Ewidentnie miała mnie za małą, rozpuszczoną dziwkę o rudych włosach, która próbuje opleść sobie wszystkich wokół palca, spoglądając na nich słodką minką, i zapragnęła udowodnić mi, że z nią się nie uda. Nie zamierzałam pokazywać jej, że jest inaczej niż myśli. Chyba że… w głowie miałam już plan. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Moja matka, z torbą pod pachą wypchaną moimi rzeczami, stała przy drzwiach, nie wiedząc dokąd ma pójść. Ta jej dzisiejsza łagodność, była naprawdę zaskakująca, ale dobrze, na to co planuję potrzebny mi spokój i cisza. Poprosiłam grzecznie pielęgniarkę, żeby zaprowadziła ją do mojej nowej sali, i kiedy obie zniknęły za drzwiami, a stukot mojej szafki ciągniętej po korytarzu wystarczająco się oddalił, powoli zaczęłam podnosić się z łóżka. Ledwo byłam w stanie utrzymać się na nogach. Wiedziałam, że przejście przez cały korytarz, aż na drugą stronę oddziału, po całym tygodniu leżenia jest niewykonalne, a jeśli nawet, to zajmie mi dużo czasu. Byłam pewna, że ryzyko zrobienia sobie krzywdy jest ogromne. Zawsze odkąd zaczęłam odstawiać te swoje teatrzyki, musiałam liczyć się z ryzykiem nieprzewidzianych obrażeń ciała. Niby miałam już tego nie robić… po ostatnim razie, kiedy do ośrodka gdzie nocowaliśmy z wycieczką szkolną, przyjechało pogotowie, i dostałam jakiś zastrzyk z czymś co o mało mnie nie zabiło - lekarze sądzili po objawach, że mam zapaść - przyrzekłam sobie, że nigdy więcej. A tu masz, sześć lat później znów to samo. To wszystko przez A.! Gdyby nie zgodził się przenieść mnie do innej sali, każąc mi iść tam samodzielnie, nic by się nie stało. Opanowały mnie złość i rozpacz, bo znowu porzucono mnie w chwili, kiedy potrzebuję pomocy. Szłam wolno. Ledwo radziłam sobie z utrzymaniem równowagi. Kule co chwilę wysuwały mi się z rąk - nie umiałam ustawić ich na ziemi pod takim kątem, żeby oprzeć na nich ciężar ciała, nie ryzykując przy tym upadku. Mimo że wiedziałam, że wyląduję na ziemi w ciągu najbliższych sekund, nie mogąc dłużej znieść bólu, szłam wolno postukując kulami o podłogę. PUK… PUK… PUK… PUK. Kręciło mi się w głowie. Ból w klatce piersiowej, tam gdzie A. założył szwy, pulsował rozchodząc się aż do żeber. A może to bolało moje rozdarte serce? Miałam łzy w oczach - znowu byłam samotną, bezradną dziewczynką, która musi poradzić sobie sama. Nikt nie chce mi pomóc. Nikt się o mnie nie troszczy. Dla nikogo nie jestem ważna. Owładnięta szaleństwem, tym samym co dawniej, chciałam znaleźć się jak najbliżej środka korytarza, który jest centralnym punktem oddziału. Niedaleko jest pokój lekarski, a w nim A.. Walczyłam z moim posiniaczonym ciałem, oddychałam głęboko i powtarzałam w myślach dla dodania sobie otuchy - W twoich żyłach płynie Agape. Kiedy usłyszałam skrzypienie otwieranych drzwi pokoju lekarskiego, uwolniłam zaciśnięte na kulach dłonie. Poleciałam na ziemię, przechylając się w lewo i rękoma zasłaniając głowę. HOP BĘC. Kule z głuchym łoskotem upadły na wyłożoną zielonkawym linoleum podłogę. Obok nich ja. Na lewym boku. Na nodze w gipsie. Na opatrzonej ranie na żebrach, która jeszcze kilka dni temu groziła krwotokiem. Było mi wszystko jedno, co się ze mną stanie, myślałam tylko - Chcieliście to macie. Pacjentka chodząca. Z daleka usłyszałam krzyk mojej matki. Zlał się w jedno z krzykami pacjentów, którzy sekundy temu żegnali swoje rodziny odwiedzające ich w niedzielny mdły wieczór, a teraz nie wiedząc jak mieliby mi pomóc, wołali głośno lekarza i pielęgniarki. Z tego wszystkiego boleśnie przygryzłam sobie wargę - z ust sączyła mi się krew, dodając scenerii szczyptę więcej dramatyzmu. Zamknęłam oczy. GŁOWA BOLAŁA. Na szczęście rana na żebrach nie bolała. A. uklęknął przy mnie w chwili, kiedy już zaczęłam się zastanawiać, czy kiedykolwiek przyjdzie. – S. coś Ty narobiła. - wyszeptał przerażonym głosem sprawdzając mi tętno na szyi. Od takiego upadku się nie umiera, idioto - pomyślałam, nadal zaciskając powieki i pilnując miarowego oddechu. A. zdecydowanym ruchem wsunął ręce pod moje plecy i kolana. Co on robi? - pomyślałam. A potem poczułam szarpnięcie, i uniosłam się w powietrzu… Jezu! A. niesie mnie na rękach….! Głowa bezwładnie opadła mi do tyłu. Chyba zemdlałam, bo nie pamiętam co działo się dalej. 6 Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Mam do wyboru - albo próbować zapaść się pod ziemię i umrzeć, albo ratować swój marny żywot. I jedno i drugie rozwiązanie niosą za sobą daleko posunięte konsekwencje, które w przypadku możliwości pierwszej będą w znacznym stopniu odczuwalne dla innych, a w drugiej dla mnie. I tak źle i tak niedobrze. JAK ŻYĆ PANIE PAPEĆ? Koszmarny dziś dzień. Za oknem sali numer jedenaście dżdży lekko deszczawka. Chmury granatowe i ciężkie, jakby utkane z wełny o grubym splocie - specjalnie zawisły umocowane przez Boga na sprężynowych drutach bezpośrednio nad oknem mojej sali. Mimo że dopiero dziewiąta już czuję, że dzień nie będzie dobry. W głowie tłucze mi się myśl, której nie mogę odpędzić - ten czwartek zmieni Twoje życie… - Tak? Tak samo jak tamta niedziela, czy inaczej? A przyniesie mi ciastko z jagodami i budyniem ten czwartek? Bo jeśli tak, to ja go zapraszam - sala numer jedenaście, mała, jednoosobowa, z dużym plastikowym oknem wychodzącym na szpitalne prosektorium w budynku obok, przyłączone do szpitala przejściem w piwnicy, umeblowana w stylu bez stylu, z łóżkiem metalowym boleśnie niewygodnym dla kręgosłupa i szafeczką zielonkawą w której mieści się mój dobytek skromny i marny. I z łazienką – małą, ale przynajmniej tylko dla mnie dostępną. Mam tu naprawdę dobre warunki jak powiedziała jedna z pielęgniarek, którą A. oddelegował do pilnowania mnie, kiedy nie ma go w szpitalu. Echa niedzielnego wypadku z moim udziałem odbijają się od szpitalnych ścian tym mocniej, im więcej czasu upływa. Wiem od pacjentów z którymi zasiadam wieczorami na szpitalnych krzesełkach korytarzowych celem wymiany plotek (niesamowite ile można się dowiedzieć od ludzi), że pielęgniarka otrzymała niezłą reprymendę. Że oberwała też moja matka - tu uśmiech znika z mojej twarzy - bo jak mogła pozwolić mi wyjść samej, nie pytając lekarza o zgodę, nie była wystarczająco czujna, to jest szpital, tu trzeba pilnować swoich spraw, a nie ufać na słowo pielęgniarkom, które mają prawo się pomylić! - tak podobno krzyczał na nią A. Był wściekły. Po tym jak przyniósł mnie do tej sali - obecnego królestwa mej niedoli, w którym panuję niepodzielnie od czterech dni ścinając głowy poddanych i karząc za najmniejsze przewinienie bolesnym zamknięciem w lochach samotności i bezsensu - darł się na pielęgniarki dobre pół nocy. Może właśnie dlatego, od niedzieli jej nie widziałam; nie było jej u mnie i nie widuję jej przelotnie na korytarzach oddziału. Nie mam pojęcia co się z nią dzieje, i chyba mam to głęboko w odbytnicy. Natomiast A. od niedzieli przechodzi samego siebie. Mimo, że znam go już pół roku, nie miałam dotąd sinego pojęcia, że nosi w sobie tyle czułości i ciepła. NOSI W SOBIE ON. MĘŻCZYZNA. Otwieram oczy rano i widzę jego zawstydzone spojrzenie nad moją głową połączone z troskliwym -Jak się czujesz?- , idę spać otulona jego czułą wiadomością sms z życzeniami słodkich snów. Nie rozumiem z czego wynika ta nagła zmiana, ale nie zamierzam kwestionować przydatności jego troski i opiekuńczości. Odpowiada mi ten stan rzeczy, i nawet zaczynam się obawiać, że moje emocje względem doktora A. przestają przypominać wyłącznie sympatię do kolegi. Tak, wiem, że to nie jest dobre. Ale gdyby wszystko co nam się w życiu przytrafia było wyłącznie dobre, jak moglibyśmy w razie konieczności odróżnić to od złego? I co stałoby się z wolnością wyboru? Skoro żyjemy, to w końcu czy mamy wolną wolę, czy nasze życie jest raczej zaplanowane z góry i powinniśmy się poddać prądom tego co niesie nam los? Co z przeznaczeniem? Czy możemy wybrać swoją drogę by je odkryć, czy ono samo nas odnajdzie? Czy można przeciwstawić się losowi czy to on przeciwstawi się nam kiedy zaprotestujemy jego rozkazom, boleśnie ukazując nam gdzie nasze podłe miejsce w życiu? Chciałabym wiedzieć, że mam wpływ na to co się dzieje. Czuć że to co robię jest właściwe, że droga którą idę jest tą, którą powinnam była wybrać. Tymczasem zaczynam rozumieć rozpacz ludzi, którzy powiadali, że stoją na rozstaju i nie wiedzą w którą stronę pójść. Najgorszą decyzją, jest brak decyzji. Człowiek może próbować, popełniać błędy, szukać. Ale jeśli choć raz zatrzyma się w miejscu, wystraszony tym co widzi, albo czego nie widzi przed sobą, zawaha się w swojej sile i pewności, to koniec - jego życie będzie jak Boska Komedia Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Dantego. Każde kolejne odkrycie ukaże mu więcej koszmaru, więcej piekła, więcej tragedii. Będzie szedł, i szedł, i szedł, aż wycieńczony zmęczeniem podda się, nie wiedząc, że zrobił to już na samym początku, że nie trzeba było iść, żeby spaść na samo dno, wystarczyło tylko zostać w miejscu. - Cześć babuniu moja najukochańsza, co tam? Musiałam odebrać telefon. Dłużej nie mogę odkładać rozmowy z babcią. Byłoby to nieludzkie z mojej strony. A czy ludzkie jest okłamywanie jej? Nie wiem, spierdalaj chwilowo moje sumienie! - Jak się czujesz skarbeńku? Babcia płacze do słuchawki. Jest ostatnią osobą której łzy mogę znieść. Nie ma na świecie nikogo, kogo kochałabym bardziej. Gdybym mogła się do niej teraz przytulić, płakałabym razem z nią. Na odległość muszę być jednak silna. - Babuniu, dobrze, już lepiej, w poniedziałek wychodzę do domku Do domku… Boże, słyszysz i nie grzmisz! Jakiego domku? Rudery bez ciepłej wody, w której zamiast kanalizacji wynosi się wodę w kubłach. W której po ścianach leje się deszcz, a dach przypomina sito na makaron świderki, takie ma dziury. - Tak? To dobrze. A Franek dzwonił? - Babuniu, pewnie że tak. Co chwilę dzwoni, i przyjeżdża codziennie… - No widzisz jak on Cie kocha! Trzymaj się go, to dobry chłopak.- Trzymam się babuniu moja i nie puszczam, przecież wiesz…- Ja się już bałam, że on Cię zostawi po tym wypadku. Jak nie chora, to bez pracy, jak nie bez pracy to bez pieniędzy, i teraz jeszcze i to.Babcia umie pocieszać, jak słowo daję. - Wszystko się ułoży. Franek się troszczy, przywozi mi owoce, słodycze, gazety, wie, że uwielbiam czytać. Dzwoni i pyta co ma przywieźć, żeby mi poprawić humor. Co za koszmar. Trudno. Muszę wytrzymać, muszę. Dla dobra babci dam radę. Gula w gardle zaczyna rosnąć, ale walczę z nią. Nie mogę okazać słabości. Babcia musi myśleć, że wszystko jest dobrze, coraz lepiej. - A z telewizji cię odwiedzają? - Babuniu dzwonią co kilka dni i pytają jak się czuję, nie chcę żeby mnie odwiedzali, bo nie czuję się jeszcze najlepiej.W telewizji nie pracuję już od miesiąca. Właściwie nigdy tam nie pracowałam, miałam tylko staż jako reporterka. Zawaliłam sprawę i sama zrezygnowałam w ostatnim miesiącu. Kolejna życiowa klęska. Brak słów. - No tak, tak, rozumiem. Rozmawiałam z mamą, mówi że już chodzisz, że w poniedziałek zdejmą Ci szwy. - No tak, A. się o mnie troszczy bardzo, dlatego tak szybko dochodzę do siebie. Pierwsza prawda w całej rozmowie. Przy takiej ilości kłamstw brzmi tak, że sama w to nie wierzę. Głos babci jest spokojniejszy, słyszę w słuchawce że oddycha wolniej. - Kochany ten Twój doktor, ja się za niego modlę, i za Franka naszego kochanego, żeby Cię nie zostawił, i za tego ginekologa nicponia też. - Nicponia? - śmieję się do słuchawki. Słowo nicpoń idealnie pasuje mi do R. - No nicponia, bo mama mówi, że Cię nie odwiedza.- Babuniu bo nie ma czasu pewnie. Był u mnie w zeszłym tygodniu. Na pewno jeszcze przyjdzie.- Sama nie wierzę w to co mówię. Babcia całuje mnie mocno i rozłącza się. Przez chwilę trzymam jeszcze słuchawkę przy uchu, próbując otrząsnąć się po rozmowie. Biorę głęboki wdech, zerkając w stronę okna, za którym niebo przeszywa złota błyskawica. Nie słychać grzmotu. Deszcz dudniąc, zacina mocno w szybę - przyglądam się spływającym po oknie kroplom i wyobrażam sobie, że to niebo płacze za mnie. Nie muszę dolewać do tego potoku swoich łez, których i tak byłoby zbyt mało, by wyrazić moją rozpacz. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Żeby odgonić okropne myśli, próbuję czytać. Biorę z szafki leżącą na wierzchu książkę Cmentarz w Pradze, Umberto Eco. Ciężka sprawa, skupić uwagę na czytaniu, tym bardziej, że do najłatwiejszych autorów to Eco nie należy. Imię Róży czytałam z zapartym tchem, chociaż nie bez wysiłku. Mimo że kocham książki miłością absolutną, z twórczością Eco mam problem. I tym razem, poddaję się po kilku stronach. Wzdychając odkładam książkę na zawaloną do granic graniczności szafeczkę przy łóżku, powiększając stertę gazet, magazynów i książek -Good Night Dżerzi, Janusza Głowackiego, Wprowadzenie do Buddyzmu Tybetańskiego, Podręcznik Młodego Pisarza - Mario Vargas Llosa, i kilka innych pozycji. Całość literackiej budowli ledwo się trzyma i aż się prosi o poukładanie w należytym porządku. Na ścianie nad szafką, powinnam powiesić tabliczkę - Uwaga, grozi zawaleniem! W przeciwnym razie przy okazji nachylania się ktoś może niechybnie oberwać pokaźnym tomiskiem prosto w potylicę i gotów wytoczyć mi proces za nieumyślne sprowadzenie zagrożenia na życie bądź zdrowie, albo i jedno i drugie w zależności od tego, która książka zdecyduje się spaść mu na głowę jako pierwsza. Ciekawe, czy gdyby spadło komuś na głowę Wprowadzenie do Buddyzmu Tybetańskiego uznałby to za znak od losu, czy raczej nie wziąłby tego do serca? Ja uznałabym to za znak. Ale ja to ja, w moim szaleństwie mogę widzieć znaki wszędzie i we wszystkim, nawet w skorupce jajka ze śniadania leżącej na talerzu ustawionym na krześle obok drzwi. Sprawa wygląda tak - gdyby na przykład teraz wszedł do sali Archanioł Gabriel i zapytał mnie od tak, śmiertelnie poważnie, co chcę robić w życiu, gotów spełnić jedno moje marzenie, odpowiedziałabym bez mrugnięcia okiem - być sławną pisarką! Siadać w letni poranek na tarasie mojego domu, z kubkiem kawy w dłoni, z laptopem ustawionym na stoliku z drewna bukowego, oddawać światu pełnię mojej wyobraźni. Zimą zerkać przez okno gabinetu pełnego książek na pokryte śniegiem drzewa w poszukiwaniu kolejnej inspiracji. Dobierać słowa, poić się nimi jak spragniony wody źrebak u źródła, obracać je wolno na języku, wypowiadać, sprawdzając czy należycie obtoczyłam je w mące pasji, przed wrzuceniem na skwierczący olej papieru. Bo ten jak wiadomo przyjmuje wszystko. I to właśnie bolesne przeświadczenie wybija mnie z pisarskiej pasji za każdym razem, kiedy już wyobrażam sobie siebie idącą po czerwonym dywanie po nagrodę za debiut pisarski czy po Oskara za scenariusz filmowy. Papier przyjmie wszystko, ale czytelnik już nie. Wymiele, wycmokta i wypluje marniznę pisarza spluwając pod jego gołe stopy na odchodne, nie racząc nawet pochylić się nad jego tragedią, nie próbując zrozumieć co powodowało nim kiedy pisał, jak wielkie miał nadzieje i jak duże zostały mu długi do spłacenia, że o komornym za mieszkanie nie wspomnę. Tak, przed spełnieniem pasji powstrzymuje mnie strach. Panicznie boję się porażki - tak wiele ich w moim życiu, że przed kolejną chronię się za wszelką cenę, odbierając sobie tym samym prawo do szczęścia. Kurwa, źle rozumiem pojęcie życia. Jeśli szybko nie znajdę odwagi, by wyruszyć na poszukiwanie zgubionego celu, mogę zostać na zawsze w tym koszmarnym miejscu, w tej nicości szarego życia z deszczem za oknem i długami wobec siebie i świata, które każdego dnia rosną, i rosną, i rosną. - Kurwa mać! Oto i jest. Przyczyna mojej klęski, powód mej rozpaczy. Aż dziwne, że dopiero teraz. Matka. Wpadła do sali, mokra, zziajana, ledwie żywa. -…Zdążyłam wyjść z pracy, i masz jaka ulewa…- mówi otrzepując kurtkę z deszczu. - Nie mogłaś się schować? - Nie, bo nie zdążyłabym przyjść do Ciebie zanim pójdę do sklepu. Moja matka pracuje na dwa etaty. Od rana do południa sprząta w firmie u wujka, od południa do wieczora rozkłada towar w hipermarkecie. Czuję wyrzuty sumienia za każdym razem kiedy na nią patrzę. Jest obrazem całkowitej życiowej klęski, a mimo to podziwiam jej siłę. To że po tylu latach nie zdecydowała się zaniechać codziennej walki o przetrwanie, jest zdumiewające. To ona nauczyła mnie, że trzeba walczyć, że nie wolno się poddawać. Zbyt Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. wiele razem przeszłyśmy i to jest problem w budowaniu relacji między nami - jej fundamenty nie zostały ustawione na stabilnym gruncie. - To trzeba było nie przychodzić! - Trzeba było, trzeba było. - wychrypiała ze złością - Trzeba było zastanowić się zanim narobiłaś długów i uważać, zamiast wychodzić na czerwonym świetle na ulicę! AŁĆ. Zabolało jak policzek wymierzony prosto w twarz. Najgorsze, że matka ma rację. To wszystko moja wina. I wygląda na to, że przyszło pocztą jakieś wezwanie do zapłaty - kolejne z wielu. Dlatego jest taka zła. I dlatego szaleńczo układa książki i gazety na szafeczce. Kwestią kilku sekund jest awantura o bałagan. - Czy Ty nie umiesz utrzymać tej pierdolonej szafki w jakimś względnym porządku? A nie mówiłam… - A czy ja Ci kazałam to sprzątać? Zostaw to! - Tak, ja to zostawię, a Ty nic z tym nie zrobisz, tak jak zawsze, zostawisz wszystko na mojej głowie…- O co Ci chodzi?- O gówno! Jako dziecku było mi żal, że moja matka jest jakby nie mamowata. Że przeklina i traktuje mnie jak koleżankę, oczekując ode mnie pomocy i wsparcia. Teraz poza krótkimi chwilami, udaje mi się to znieść i nawet zaakceptować. Gorzej z agresją, która z niej szybko przechodzi na mnie. Tego już tak łatwo nie umiem opanować. - Spierdalaj…- szepczę przez zaciśnięte zęby - Wypierdalaj z mojej sali! Teraz mogłaby pojawić się tu prawdziwa mama, która uspokoiłaby sytuację. Wiem jednak, że nic z tego. Prawdziwej mamy nie ma i nie będzie, bo jest nią ta kobieta, która z miną wyrażającą pogardę i wściekłość patrzy na mnie mrużąc brązowe oczy. Innej nie ma. Nie wyjdzie z zza łóżka i nie uśmiechnie się mówiąc -A kuku! -. - Słuchaj, ja już mam dosyć odbierania telefonów z banków i tłumaczenia im, że nie mam czym zapłacić. A więc jednak, nie list, a telefon z banku spowodował tę falę złości. Tak, to było do przewidzenia. Matka udając, że szuka czegoś w torbie, grzebała w niej z zawziętością psa tropiącego. Nawet nie spojrzała w moją stronę, kiedy znowu zaczęła się wydzierać. - Do wtorku trzeba zapłacić dwie raty i koszty monitów. Nie mam skąd wziąć. Nie mam pojęcia co z tym zrobisz, ale coś musisz, bo ja nie daję już rady.- Jak to już nie dajesz rady? Jestem tu niecałe dwa tygodnie, a Ty zamiast mi pomóc, przychodzisz i oczekujesz, że załatwię wszystko od ręki! - Bo to są kurwa Twoje problemy! - krzycząc rzuciła torbą o krzesło. Jej twarz nabrała odcienia dojrzałego rabarbaru. - Tak mamo, ale mogłabyś mi pomóc.- Nie mam jak! Ja nie mam pieniędzy! Nie wiem co będzie jak stąd wyjdziesz, w domu nie ma kawałka chleba, zdechniesz z głodu! - No dziękuję Ci, bardzo mnie pocieszyłaś, a teraz idź już zanim wstanę i Ci przypierdolę. odpowiedziałam łamiącym się głosem. Serce pękało mi po raz kolejny tego dnia na milion kawałeczków. Niesamowite ile razy serce może pękać - znowu, i znowu, i potem jeszcze raz. - Bo Tobie się wydaje, że nic nie musisz, że problemy same się rozwiążą! Jesteś taka sama jak Twój ojciec! - Mylisz się, wcale mi się tak nie wydaje. Po prostu teraz nie mogę nic z tym wszystkim zrobić. - To szkoda, bo potem będzie za późno! - Nie drzyj się na mnie. - Ty mały kurwiszonowaty nieudaczniku życiowy, mam Cię już tak dosyć, że nie wiem! - Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Mówiąc to matka podniosła torbę z podłogi i wyszła trzaskając drzwiami. Cisza, która zaległa w sali była jak sztylet który uniesiony wysoko w dłoni mordercy, w chwili zamknięcia drzwi opadł wolno wbijając się wprost w moje serce. Zajęczałam z bólu. Skoro własna matka, nazywa mnie kurwiszonem, nie po raz pierwszy i pewnie nie ostatni, nie zwracając uwagi ani na mój stan, ani na to że cudem przeżyłam wypadek - niezależnie od tego czy to był wypadek czy nie - to gorzej już być nie morze. Po prostu jestem na dnie. Zbierając to do kupy z wcześniejszą rozmową z babcią, myślę o tym jakie miałabym szanse na przeżycie, gdybym wyskoczyła z okna z trzeciego piętra. Staję ostrożnie na łóżku, odwracając się w stronę zalanego deszczem okna. Patrzę daleko przed siebie, na las ledwo widoczny pomiędzy strugami deszczu, kołyszące się na wietrze drzewa, chmury i błyskawice przecinające niebo w oddali. Niezdarnie wspinam się na parapet, przysiadając na brzegu. Otwieram okno, wychylając się i zerkając w dół. Wysoko to to nie jest. Nisko też nie. Uderza mnie zapach wilgotnego od deszczu powietrza, zmieszanego z zapachem palonego drewna. Jesienny krajobraz, ulice Paryża pokryte liśćmi z drzew. W jasnym beżowym płaszczu w kratę, z torbą z zakupami wracam do mojego mieszkania na Montmartre, szczęśliwa, gotowa do kolejnych wyzwań, kolejnej podróży, kolejnej książki, pełna pasji, miłości do życia, zatopiona w zapachu liści i deszczu w ten pochmurny, jesienny dzień, który mimo że melancholijny, nie jest wcale smutny. Smutek mnie nie dotyczy, teraz już to wiem. Odszedł, razem z poczuciem strachu przed życiem, kiedy zdecydowałam się wydać pierwszą książkę, kiedy pojechałam na pierwszy reportaż do Syrii, by pokazać życie ludzi w kraju zniszczonym zarazą wojny i śmierci. Wchodzę wolno po schodach do kamienicy gdzie mieszkam. Staję przed drzwiami. Wkładam klucz do zamka, zerkając przelotnie na tatuaż na prawej ręce. Tuż nad dłonią, mam wypisane pięknymi literami słowo mojego życia - Agape. Uśmiecham się. Wspomnienie ostatnich lat, tego co musiałam przeżyć by być tu i teraz, napawa mnie dumą. Jestem dumna z Ciebie, S., pamiętaj o tym! Moim ciałem wstrząsa dreszcz. Czuję jak w talii obejmują mnie czyjeś dłonie, lekko ciągnąc moje ciało do tyłu. - Spokojnie, tylko spokojnie młoda damo, bez gwałtownych ruchów!Rozglądam się. Leżę na parapecie okna z głową, prawą ręką i dużą częścią tułowia na zewnątrz. Włosy i szlafrok mam całkiem mokre od deszczu. Ogarnia mnie paniczny lęk, najmniejszy ruch może spowodować, że spadnę z parapetu. - Trzymam Cię, nie spadniesz. Powoli, bardzo powoli spróbuj się cofnąć w moją stronę. Męski stanowczy głos dochodzi z zza moich pleców. Wiem że gdzieś go już słyszałam, chociaż nie kojarzę do kogo należy. Jest silny, stanowczy i dojrzały. Przez okno dolatuje do mnie lekki zapach lawendy, który też wydaje mi się być znajomy. Sama już nie wiem czy to wszystko nie jest sen. Próbuję jak glizda cofać sie z parapetu do wnętrza pokoju, czując już pod stopami materac łóżka. Już czując prawie, ale nie, źle! Przez to, że parapet jest mokry od deszczu, jeden ruch w tył, daje efekt dwóch ruchów do przodu - ślizgam się i wysuwam tylko mocniej za okno. Jezu, jaką trzeba być pizdą żeby zawisnąć na parapecie! - Nie mogę, nie dam rady.- Dasz. Nie ruszaj się, spróbuję Cię wciągnąć. - Ale ja się zsuwam! Parapet jest śliski, jeden ruch i po mnie… - Raz już mi się udało Cię uratować, powinno się udać i drugi!Co? Nie mogąc opanować ciekawości, odwracam lekko głowę. Moje ciało w mokrym szlafroku z frotte szybciutko ześlizguje się po mokrym parapecie w dół, popiskując przy tym jak ścierka na mokrej szybie. Nic nie mogę zrobić. Każdy ruch przyśpiesza mój koniec. Żołądek podchodzi mi do gardła. Ze strachu chce mi się wymiotować. Ciekawe, czy widzą mnie ludzie w oknach sal budynku naprzeciwko i czy uznają mnie za człowieka, czy za mokrą białą kołdrę, którą ktoś zapomniał schować przed deszczem? Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Jedyne co mogę zrobić, to zacząć się drzeć. KOŁDRA, ROZUMIECIE? Niechybnie bym to zrobiła, już otwierałam usta w tym celu, ale jedna myśl - mogę jakimś cudem przeżyć odwiodła mnie od tego niecnego planu. Bo jeśli zacznę krzyczeć, to zleci się tu pół szpitala i co im powiem? Że wyglądałam przez okno i nie wiem jak zawisłam po drugiej stronie parapetu, jak kołdra przewieszona przez trzepak? Że ten Pan, co go nie znam jeszcze, ale wydaje się być miły, uratował mnie i teraz gawędzimy wycierając mokre od deszczu ciała? Już widzę te miny pielęgniarek i lekarzy. Jak nic przenieśliby mnie na neurologię. Nagłe szarpnięcie wyrywa mnie z zamyślenia. Sprawnie obejmując mnie w talii, mężczyzna wciągnął mnie do pokoju. Ląduję na łóżku, z głową zwisającą nad podłogą, skulona w kłębek i przemoczona do suchej nitki. Trzęsę się nie wiem z czego bardziej - z zimna czy ze strachu. Dopiero po chwili czuję ból w lewej, na szczęście zdrowej nodze, opartej o ramę łóżka. Zerkam na nią, w okolicy kostki płynie strumyczek krwi - zdarta skóra i pewnie stłuczenie. - To nic, do wesela się wyleczy.Mężczyzna ubrany w mokrą zieloną marynarkę z tweedu, stojąc na środku pokoju, zerka na mnie z uśmiechem, próbując ukryć resztki strachu z przed kilku chwil. Nie wiem kim jest, ale wygląda na to, że powinnam być mu wdzięczna. Przyglądam mu się dokładniej i zadziwia mnie skąd wziął tyle siły, żeby wciągnąć mnie przez okno. Wygląda na wątłego, a lekko zgarbione plecy dodają mu wieku i potęgują wrażenie zmęczenia życiem. - O ile dożyję wesela. – westchnęłam, odgarniając mokre włosy przylepione do czoła. - Dożyjesz, dożyjesz, tylko nie wyglądaj przez okno przed.Oboje zaczęliśmy się głośno śmiać. HAHAHA, HIHIHI, i po chwili czuję się znowu, jakby ktoś dał mi w mordę - bo co ten człowiek sobie o mnie pomyśli, skoro zobaczył mnie zwisającą z okna? -Nie chciałam zrobić nic głupiego.- Skoro tak, to po co się tłumaczysz? - zapytał. Po tym jak mi się przyglądał, była pewna, że nie wierzy w ani jedno moje słowo. - Nie tłumaczę się, sama nie wiem jak to się stało.- Mnie nie musisz oszukiwać! - A kim Pan właściwie jest? - patrzyłam na niego, ręką dotykając zranionej kostki. - Antoin Perdiaux. - przedstawił się i skinął głową w moją stronę - Miałem przyjemność, dwukrotną już teraz, uratowania Ci życia - mówiąc to zniknął w łazience, po czym wrócił niosąc mój pomarańczowy ręcznik, mokry jeszcze po porannej kąpieli. Podał mi go razem z białą chusteczką, którą wyjął z kieszonki z wnętrza marynarki. Poprosił żebym przyłożyła chusteczkę do rany na nodze. Odmówiłam. - Uparta damo, zanim pójdę po pielęgniarkę która opatrzy ranę, chciałbym dokończyć rozmowę. Sądzę że później, ze względu na Twój stan i pozostałe okoliczności, może być to nieco trudniejsze. - Proszę Pana.- powiedziałam wzdychając. Kostka bolała mnie jak nie wiem co. - Nie mam pojęcia o czym chce Pan ze mną rozmawiać, jak Pan widzi nie jestem w najlepszym stanie ani fizycznym, ani psychicznym, policja już mnie przesłuchiwała, nie mam nic więcej do dodania.Patrząc na niego nie mogłam zdecydować, jakie emocje we mnie biorą górę. Raz był to strach, a zaraz potem poczucie ogromnej sympatii. Bardzo podobał mi się zapach lawendy, który bił od niego - roznosił się po sali, jakby cała była łąką lawendy w porze kwitnienia. Oczy mężczyzny w kolorze gorzkiej czekolady, wydawały się być oczami dobrego człowieka, ale oczywiście mogłam się mylić. Postanowiłam dać mu szansę i wysłuchać co ma mi do powiedzenia. W końcu jak twierdził dwa razy uratował mi życie. - Posłuchaj młoda damo…Patrzyłam na niego żałując, że nie zrobiłam w sali należytego porządku. Każde spojrzenie na talerz ze śniadania stojący na krześle obok drzwi, ze skorupką z jajka i zagryzionym, Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. wykrwawiającym się od wielu godzin pomidorem, przyprawiało mnie o zawrót głowy. Skąd mogłam wiedzieć, że będę miała gościa tak wielkiej wagi! Że też moja matka nie mogła zabrać tego talerza. MILCZ POMIDOR. -Nie przyszedłem tu, by usłyszeć wyrazy podziękowania. Spodziewałem się jedynie, że po ponad tygodniu od wypadku, zastanę Cię w lepszym stanie psychicznym. Musiałam mu przerwać. Nie jestem kurwa wariatką, nie potrzebuję sali z kratami w oknach! Tak, przez kilka sekund chciałam wyskoczyć, ale potem pomysł zniknął tak szybko jak się pojawił. To nie to, panie kochany, jak pragnę zdrowia! Musiałam stracić przytomność, dlatego zwisałam z parapetu. Opowiedziałam mu o tym co się stało, o zapachu palonego drewna, śnie o Paryżu. - Myślę, że miałaś wizję. - Słucham? - patrzyłam na niego oniemiała. - Mówię, że moim zdaniem zobaczyłaś swoją przyszłość. - Panie Perdiaux, proszę mi wybaczyć śmiałość, ale to brzmi trochę, jakbym miała nierówno pod sufitem.To już wolę, żeby ludzie myśleli, że chciałam wyskoczyć z okna. - Moja droga, mówiąc całkiem szczerze, na świecie jest pełno wariatów, którzy najczęściej uważają się za zdrowych, i jeszcze więcej zdrowych, którzy uważają się za wariatów. W gruncie rzeczy wszystkim nam brak piątek klepki.Bezgłośnie powtarzałam za nim słowa, próbując znaleźć w nich sens. Zdrowi są chorzy, a chorzy są zdrowi… Tak to chyba należy rozumieć. Dokładnie tej chwili przypomniała mi się bajka z dzieciństwa. Muniek, jeden z kotów, tańczył w niej na statku rejsowym taniec hawajski, wyginając kocie ciałko, i machając przy tym łapkami. Śpiewał dokładnie tak Szurnięty, Dejw, Szurnięty Dejw, któremu piątej klepki brak…. -Nagle zapragnęłam zatańczyć taniec Muńka i do tego zaśpiewać… Wyobraziłam sobie, jak wychodzimy wspólnie z Panem Perdiaux na korytarz i w centralnym punkcie oddziału, tuż obok recepcji śpiewamy i tańczymy piosenkę Muńka. Brakuje nam tylko hawajskich wianuszków z kwiatów do zawieszenia na szyi, ale można by pożyczyć stetoskopy od lekarzy i też byłoby dobrze. W trakcie radosnych wygibasów, dołączyliby do nas pielęgniarki i lekarze, a może nawet i pacjenci, w radosnym korowodzie, kręcąc tyłkami, wyginając ciała, w zwartym szyku godnym hawajskich tancerek, mknęlibyśmy przez korytarze i sale szpitalne. - Słuchasz mnie?Pan Perdiaux stał teraz bliżej łóżka i przyglądał mi się z zaniepokojeniem. Czyżbym oszalała? Czy rozkojarzenie i dziwne, jak to nazwał mój gość - wizje - to wynik urazu głowy? Na szczęście A. wyraźnie powiedział, że tomografia nie wykazała trwałych obrażeń mózgu, możliwe więc, że mój stan to etap przejściowy w procesie zdrowienia. Albo… Sfiksowałyście, boście chłopa dawno nie miały! Chłopa wam trzeba! W sali panowała wyjątkowa jak na wczesną porę dnia ciemność - poprosiłam Pana Perdiaux, by zapalił lampkę przy moim łóżku - wiszącą na ścianie białą punktówkę dającą ciepłe, domowe światło, pasujące do wieczora przy kominku z lampką koniaku w dłoni. W świetle lampki Pan Perdiaux wyglądał jakby młodziej i poważniej, a jego oczy szkliły się złotym blaskiem. - A więc aby nie przedłużać. – powiedział odchrząkując. Miał chyba manierę odchrząkiwania, dla dodania powagi sprawie o której mówił. Albo coś go brało - zaziębił się biedaczyna wyciągając mnie z okna. Jedno z dwóch. Z dwojga złego. - Tak jak powiedziałem, nie przyszedłem tu by usłyszeć podziękowania, ani oceniać Twoje postępowanie. I jedno i drugie i tak by niczego nie zmieniło. Zrobiłem co mogłem, by ułatwić Ci czas na wyzdrowienie. Jestem pewien, że teraz możesz już wziąć odpowiedzialność za to co zrobiłaś. WZZZZZZZZZZZZ…. BUM. Ludzie, bombardują! Nalot! Słyszę dookoła wycie syren alarmowych. Gdzie się kryć, gdzie tu schrony? Rany Boskie! Rany Boskie! Alarm! To Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. koniec! Ciekawe czy był na policji, czy pojedzie tam dopiero po rozmowie ze mną? Stłuczona kostka przestała boleć w jednej chwili. Uśmiech i radość ustąpiły miejsca przerażeniu, które SZEPCIUCHA CHICHROLĄC rzekło: Było skakać z tego okna! Jakże często mam wrażenie, że przykre zdarzenia przytrafiają mi się zawsze wtedy, kiedy chwilę wcześniej za dużo się śmieję. - Co zamierza Pan zrobić? - Co ja zamierzam? To ja chyba powinienem zadać to pytanie Tobie.Przypomniało mi się, że w tym artykule z gazety którą przyniosła mi salowa, była informacja o mężczyźnie w tweedowej marynarce, który był obecny na miejscu wypadku - albo to niesamowity zbieg okoliczności, albo to musiał być on. Ilu ludzi nosi latem takie marynarki? Dlaczego ukrywał się tak długo? Może to jakiś wariat, który wychodzi na miasto, tylko kiedy zapowiadają deszcze i ochłodzenie - w takich warunkach ta jego dziwna marynarka wzbudza pewnie mniejsze zainteresowanie. Obserwowałam go, nie spuszczając z niego bacznego spojrzenia ani na moment, ani na chwilkę. W pewnej chwili serce podeszło mi do gardła. Wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki, po czym kocim ruchem wycelował we mnie… TRATATA białą, zwiniętą w rulon kartkę, owiniętą czerwoną, grubą wstążką. - Skąd pan to ma? Zupełnie zapomniałam. Jeden szczegół który odmienił losy świata. Plan idealny nagle przestał być idealny. Drogo mnie to będzie kosztowało. - Mam bo udało mi się zabrać, zanim ktokolwiek zorientował się, że leży na ulicy. Masz dużo szczęścia.- mówiąc to, podszedł do mnie wolno i podał mi kartkę. - No już, weź to. To Twoja własność.Bałam się.Bałam się wziąć do ręki to…to coś, co było moim przyznaniem się do winy, wyznaniem grzechów, a o czym tak łatwo w ostatnich dniach zapomniałam. To tak jakby mordercy na chwilę przed egzekucją pokazać zdjęcia ofiar. Po chwili wahania odebrałam od niego kartkę. Nie ucieknę przed prawdą, tak samo jak przed odpowiedzialnością. Trzymając ją w dłoni poczułam jakby spadł na mnie ciężar całego mojego życia, każdego dnia z osobna i wszystkich razem. I jeszcze ta wstążka; doskonale pamiętam jak ją wiązałam, ile pracy włożyłam w to by nadać jej odpowiedni kształt, zawiązać kokardę o odpowiedniej wielkości. Czuję się tak jakby to wszystko wydarzyło się wczoraj. - Proszę Pana, ja…ja…nie chciałam.- Nie jąkaj się młoda damo i nie próbuj usprawiedliwiać. Nie jestem księdzem, nie przyszedłem, żeby Cię rozgrzeszać. Prawda to, że Twoja historia nie jest może zbyt szczęśliwa, ale nie wybieramy przeszłości, jedyne na co mamy wpływ to przyszłość, a Ty chciałaś ją zniszczyć. Miał rację. Tak, chciałam zniszczyć swoją przyszłość, ale zrobiłam to, żeby uwolnić się od przeszłości. Wytypowałam samochód i wybiegłam prosto pod jego koła. Wszystko wcześniej zaplanowałam. Napisałam list pożegnalny. Kupiłam białą sukienkę. Zrobiłam makijaż i ułożyłam włosy. Kupiłam truskawki, żeby po raz ostatni poczuć ich zapach i niosąc je w koszyku wyglądać normalnie, beztrosko, nie wzbudzać podejrzeń - młoda dziewczyna z wiklinowym koszykiem na ramieniu wypełnionym truskawkami, przechadza się po ulicach Warszawy w niedzielne, leniwe popołudnie, tak miało to wyglądać. A potem koniec. BUUUM. TRACH. FIUUU.BĘC. Wielkie nic, niosące ukojenie i wieczny spokój. Niestety mój plan zawiódł. Jestem tu gdzie jestem, i jak na razie nic nie dzieje się tak jakbym tego chciała. - Panie Perdiaux. Gdybym mogła cofnąć czas, i zawrócić wydarzenia, zrobiłabym to. Proszę mi wierzyć, że niczego w swoim życiu nie żałuję dziś bardziej, niż tego, że próbowałam je sobie odebrać. Czy mówił Pan komuś o tym że to nie był wypadek? - Nie. Przeczytałem jedynie Twój list. Mam nadzieję, że nie będziesz miała mi tego za złe. - Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Pokiwałam głową przecząco, uśmiechając się przy tym niepewnie. Jak mogłabym mieć do niego pretensje o cokolwiek, skoro uratował moje życie, i wygląda na to, że pomógł mi w ukryciu prawdziwej wersji zdarzenia. Nigdy nie byłam nikomu bardziej wdzięczna niż jemu w tej chwili. Nie umiałam tego wyrazić, choć niejasne przeczucie w mojej głowie podpowiadało, że i na to przyjdzie wkrótce czas. - Co według Pana mam z tym zrobić? - Nie wiem. To Twoja własność. Myślę że przede wszystkim musisz rozliczyć się ze swoją przeszłością, bo inaczej ona Cię zniszczy. Przynajmniej na to wygląda w tym, co tam piszesz - skinieniem głowy wskazał na kartkę w mojej dłoni. -Rozumiem. Jest tylko jeden problem, nie bardzo mam gdzie to ukryć. Wolałabym, żeby w szpitalu nikt tego przy mnie nie znalazł. -Mmmm….dobrze byłoby, żeby ten list nie wpadł w niepowołane ręce. Tak jak powiedziałem, do czasu, kiedy nie rozliczysz swojej przeszłości powinnaś go pilnować. Później należy go spalić. - Spalić? - Tak, żebyś raz na zawsze uwolniła się od demonów przeszłości. Niestety na razie one są przy Tobie. Uznały że nie dotrzymałaś warunków umowy jaką z nimi zawarłaś. Będą cierpliwie czekały aż uda im się odzyskać Twoje ciało i duszę. Po plecach przebiegły mi ciarki. Wróciłam wspomnieniami do głosu, który pojawiał się ostatnio w mojej głowie, a który mówił wyraźnie, że wróci po mnie szybciej niż mi się wydaje. - To brzmi trochę jak wyrok.- Bo to jest wyrok. Musisz zawalczyć o swoje życie. Albo czekać, aż przyjdą po Ciebie Twoje demony. Demony? Kasza mać, jakie demony! - Co w takim razie mam zrobić? – Wolałabym, żeby jednak nie zżarło mnie w nocy jakieś monstrum, Zombie, albo coś bezciałego z czym nie da się walczyć. Zawsze wiedziałam, że za duża ilość przeczytanych książek kiedyś doprowadzi mnie do szaleństwa, i oto dziś mam co chciałam. Wyobraźnia podsuwa mi setki najstraszliwszych możliwości na to jak może wyglądać demon i w jak okrutny sposób może mnie zabić. - Na razie nic. Na wszystko przyjdzie czas. - Łatwo Panu powiedzieć.- Mylisz się. Rozumiem Twoją sytuację. Wskazane jest jednak wykazanie się cierpliwością, która, musisz przyznać, nie należy do Twoich mocnych cech. Masz okazję, by nad nią popracować.Chciałam powiedzieć, że jest tyle rzeczy nad którymi powinnam popracować, że nie wiem od której zacząć, ale Pan Perdiaux nie wyglądał w tej chwili na osobę skłonną do żartów. Za oknem przestało padać, mimo to ilość chmur osaczających okolice nieba szpitalnego w złowieszcze kłęby ponurych myśli nie zmniejszyła się. Wyobraźnia podsuwała mi właśnie kolejne propozycje demonów i żołądek zacisnął mi się w bolesnym skurczu. Pan Perdiaux rozejrzał się po sali, po czym spojrzał na mnie z powagą. Wyglądał tak, jakby nie był do końca pewien, czy może mi zaufać. - Posłuchaj młoda damo. Jeśli chcesz, mogę przechować Twój list do czasu, aż wyjdziesz ze szpitala i znajdziesz dla niego odpowiednie miejsce. Spodobał mi się ten plan! Nie korzystając nawet z chwili by się zastanowić, zgodziłam się na jego propozycję. Pomysł, by to właśnie on przechował mój list i tym samym także moją tajemnicę, wydał mi się idealny. Poczułam się jakbym znalazła właśnie wspólnika w swoim szaleństwie, który podźwignie ze mną cały ten syf. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - S., nie ciesz się tak. To, że przez kilka dni przechowam Twój list nie oznacza, że znikną Twoje problemy. Życie to nie bajka, a ja nie jestem czarodziejem, nie poukładam Twoich spraw za Ciebie. Przyjdziesz do mnie kiedy będziesz czuła się na siłach, by porozmawiać o tym, co zamierzasz zrobić ze swoim życiem. I nie myśl, że poczekam długo. Wiem, że wychodzisz ze szpitala w poniedziałek, a za tydzień zdejmą Ci z nogi gips. Proponuję więc spotkanie w kolejny piątek. – Pan Perdiaux zabrał z mojej dłoni rulon owinięty czerwoną wstążką. Kiedy jej dotknął, poczułam jak kartka pulsuje złowieszczo, jakby za wszelką cenę chciała pozostać w moich rękach. Ciekawe czy Pan Perdiaux poczuł to samo? Nie zdążyłam go o to zapytać, bo śpiesząc się jakby podali w prognozie pogody popołudniowe ocieplenie, podał mi swoją wizytówkę kierując się prędko w stronę drzwi. Trochę zdziwił mnie jego pośpiech, ale nie zamierzałam go zatrzymywać - im szybciej zniknie razem z tym przeklętym listem, tym lepiej! Tymczasem Pan Perdiaux, stojąc już prawie na korytarzu, odwrócił się jeszcze i puszczając do mnie oko powiedział: - Opuszczając Cię, robię tym samym miejsce dla odpowiedniejszego kandydata do spędzenia wspólnie z nim wieczoru.Zaśmiałam się udając, że wiem o co mu chodzi, czekając aż zamknie drzwi. Oszołomiona wydarzeniami całego dnia, a przede wszystkim spotkaniem z nim, odłożyłam jego wizytówkę na stertę książek i zajęłam się oglądaniem skaleczonej nogi, która dopiero teraz zaczęła boleśnie domagać się opatrunku. Nie minęła nawet minuta, a w drzwiach pojawił się A. Uśmiech zniknął z jego twarzy w chwili kiedy skierował wzrok na moją zakrwawioną nogę. Nie pytając nawet co się stało, podszedł do łóżka i zajął się oglądaniem rany. - Do wesela się zagoi - powiedziałam, puszczając do niego oko. Cieszyłam się że przyszedł. - A., mogę Cię o coś prosić? - Zależy o co.- Chciałabym, żebyś mnie przytulił. Zrobiłam najbardziej niewinną minę na jaką tylko było mnie stać, trzepocząc zalotnie rzęsami. A. stanął bez ruchu, jakby właśnie usłyszał, że ma operować bez skalpela, już, teraz, natychmiast. Zadziwia mnie, że u mężczyzn nieśmiałość nie przechodzi z wiekiem, a raczej zdaje się nasilać - oczywiście tylko kiedy należy okazywać emocje albo czułość. Nie czekając sto lat zanim on zdecyduje się na jakiś ruch, pociągnęłam go za rękę w swoją stronę. Nieco bardziej ośmielony, usiadł na brzegu łóżka, Nie czekając na jego pozwolenie wsunęłam się na jego kolana i wtuliłam głowę w jego szyję. Cholernie to miłe uczucie - pomyślałam moszcząc się jak kotka na piecu. Ten mały zalew czułości, wystarczył, żebym mogła na chwilę zapomnieć o rzeczywistości i odgonić myśli o tym, co czeka na mnie po wyjściu ze szpitala. 7 Dziennik 25.08.2011 Strach jest najgorszą emocją. Obezwładnia, odbiera wolę walki, nie pozwala myśleć, otumania. Stajesz się bezbronny, bo nie jesteś gotowy do walki, a w każdej chwili oczekujesz ataku. W tym oczekiwaniu strach umacnia w Tobie przeświadczenie, że polegniesz, przegrasz, nie dasz rady. Strach jest wszędzie i jest zły. Oddala od Boga, od wiary, od nadziei. Nie możesz się bać - skoro wiesz czym jest strach nie pozwól mu działać, zawładnąć Twoim ciałem i duszą. Wiem że się boisz. Rozumiem to. Masz prawo odczuwać strach i lęk. Ale kiedy już je odczujesz, zrozumiesz, poznasz, powiedz im - nie, nie pozwolę wam kierować moim życiem. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Najgorsze uczucie jakie może towarzyszyć człowiekowi, to lęk przed kolejnym dniem. Budzić się rano i bać się otworzyć oczy, to koszmar. Bać się dzwoniącego telefonu, bać się sprawdzić emaile, bać się otworzyć skrzynkę na listy, bać się dzwonka do drzwi - ludzi których mogę spotkać. Bać się zrobienia czegokolwiek, podjęcia decyzji, tego gdzie i jak pójść. Bać się samotności. Tego co było i co będzie. Noc to jedyny czas, kiedy się nie boję, bo wiem, że telefon nie zadzwoni, że nikt nie przyjdzie. Nocą mogę marzyć, bo wiem, że to bezpieczne; rano zapomnę o marzeniach i powróci strach przed zrobieniem czegokolwiek. Strach jest bezpieczny. Znam go. Po czterech latach bycia razem znamy się dobrze. Jest moim przyjacielem. I kiedy teraz, w nocy, słyszę - zrób coś, tak nie może być, przecież chcesz żyć inaczej - to wiem, że mimo mojej odpowiedzi - tak, chcę zmienić swoje życie, już, teraz, dziś nie zostanie nic. Jak można zrobić coś, jeśli się nie wie co, jeśli żadna decyzja nie jest słuszna, albo boisz się co wyniknie z działania. Tak, boisz się zmian, bo znasz tylko strach i brak motywacji do działania. Tak, zmęczyłaś się i nie chcesz dalej iść. Patrzysz na ludzi i zazdrościsz im - tak bardzo i tak mocno. Pragniesz, a jednocześnie boisz się swoich pragnień. Jest tyle pytań na które nie umiem odpowiedzieć. Jest tyle rzeczy które chcę zrobić, a z których rezygnuję. W imię czego? Strachu. Przywiązałam się do swojej tragedii? Czy firma to moje życie? Czy to jest firma? Czy ja żyję? A co właściwie znaczy życie? Czym jest uczucie spokoju? Jak to jest wstawać rano i czuć że jestem Panią swojego życia, że mogę wszystko, że cokolwiek nie zrobię, będzie słuszne? Nie wiem. A tak bardzo chciałabym wiedzieć. Obwiniam się. Czuję się winna chcąc coś zmienić. Czy to jest lekcja konsekwencji w działaniu? Czy ja umiem słuchać siebie? Czy wiem co chcę robić? Nie, ale nie muszę wiedzieć. Znajdę, jeśli zacznę szukać. Ale wolę się bać. Strach to mój przyjaciel. Znamy się tak dobrze, że aż nie wiem czy on to nie Ja. Zamykam zeszyt. Rozglądam się trochę nieprzytomnie, myślami błądząc wokół tego, co przeczytałam chwilę temu. To boli. ŁUBUDU przeszłość wali mi się na głowę. Pali duszę żywym ogniem. Rozdziera trzewia. To na nic, że minął prawie rok od kiedy to napisałam. Za oknami autobusu, mijają mnie jak obrazki w kinie, kolorowe i pełne ludzi ulice warszawskiej Pragi Południe - tu człowiek, tam pies, tu samochód, tam kawiarenka, tu dom, tam bazarek, a tu powinnam być Ja, ale akurat mnie nie ma. - A gdzie Ty jesteś?- pytam siebie. -A nie ma mnie, zgubiłam się dawno temu. Ostrożnie chowam dziennik do torby - uważam przy tym, żeby nie wypadła żadna z karteczek które powtykałam między stronami, a które są cenne i stanowią pewnego rodzaju dowód w mojej sprawie. Torbę zawieszam na ramieniu i powoli wysiadam z autobusu linii 521. Biorąc pod uwagę, że od wczoraj moja prawa noga nie nosi już ubranka w postaci gipsu, moje ruchy są nieco zgrabniejsze i skoordynowane. Ale tylko nieco. Zanim dojdę do dawnej sprawności, minie jeszcze dużo czasu - tak powiedział A. w poniedziałek, odprowadzając mnie do drzwi wyjściowych szpitala. Niósł nawet moje torby, wyręczając w tym moją matkę. Kiedy zaczęłam płakać, przytulił mnie mocno - zazwyczaj ludzie wychodzący ze szpitala płaczą lekarzom w rękaw ze szczęścia, ja płakałam z żalu, że muszę wyjść. I że nie będę go widywała prawie codziennie. Oswoić kobietę, oto co najgorszego może zrobić mężczyzna. Czy istnieje możliwość, że się w nim zakochałam? E TAM! Średnio raz na kilka miesięcy spotykam facetów o których myślę to mój przyszły mąż, ale żeby tak się zakochać, do tego szczęśliwie, to raczej nie jest możliwe. ŁUP.DUP.STRUP. Leżymy. Chodnik, dziura i ja. Doskonała jedność miejsca, czasu i akcji dramatu. Moje kule upadły obok mnie i robią za widzów (który to już ich występ!). Sprytnie poleciały na tyle daleko, żebym nie mogła sama ich podnieść, a bez nich nie wstanę, jeszcze nie, ale kiedy już Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. będę mogła chodzić bez nich, och, to dopiero będzie radość, pizdnę nimi jak oszczepem. Pierdolona niezdaro! - krzyczę na siebie w myślach, bo ten upadek to w sumie nie wina kul, ale moja. Trzeba było nie myśleć o niebieskich migdałach. Sympatyczny blondyn pomaga mi wstać. Urocza starsza Pani pyta czy nic mi się nie stało. Przystojny Pan około czterdziestki pyta czy nie podwieźć mnie gdzieś autem (a kolację też zjemy, czy od razu śniadanie? - już miałam go zapytać). Nie znoszę kiedy ludzie okazują mi współczucie. Nienawidzę, nie cierpię, nie chcę pomocy od nikogo, nikogusieńko. Po chwili trwającej wieczność, uwalniam się od miłościwych i współczujących przechodniów i idę dalej - Francuską prosto, potem w lewo w Obrońców. Ładnie tu. Zielono. Światowo. Luksusowo nawet. Boli mnie kolano, ale to przy okazji. Nie przy okazji udaję, że nie boli. Generalnie chyba już tak bardzo przyzwyczaiłam się do udawania, że czuję się z tym zupełnie najnormalniej w ŚWIATOWYM ŚWIECIE ŚWIATA. Idę, i rozglądam się dookoła - jeśli kiedyś będę sławną pisarką, to chciałabym mieć tu na Saskiej Kępie dom. Z dużym tarasem i wielkimi oknami z drewna, jeden z tych przedwojennych, które po remoncie wyglądają magicznie i mają duszę, z dużą kuchnią bo bardzo lubię gotować i kominkiem w salonie. A w salonie… Widzę dokładnie, jak moje dzieci Antonina i Aleksander biegają wokół kanapy, jak krzyczę na nie żeby uważały - Ostrożnie Antośka, Aleksander, nie bij siostry! - I mam swój gabinet z ogromną ilością książek w którym pracuję, sterty gazet walają się po mahoniowym biurku, na fotelu śpi kot, w ogrodzie biega pies - cholera, zapomniałam wpuścić go do domu! Idę dalej. Patrzę pod nogi, jednak bardziej skupiam uwagę na przyglądaniu się ludziom siedzącym w ogródkach kawiarenek i restauracji. Nie ma co się oszukiwać, zazdroszczę im jak nie wiem. Z lekkim onieśmieleniem zerkam na ich uśmiechnięte twarze, podsłuchuję o czym rozmawiają, oceniam w co i z jakim wyczuciem klasy są ubrani. Czuję się poniżona patrząc na nich i porównując się z nimi. Boleśnie szmatławo wypadam w zderzeniu z luksusem, albo i nawet normalnością, wyglądającą według mojej oceny na luksus. Może wynika to z tego, że mam w portfelu jakieś czterdzieści groszy wszystkiego dobytku, a może bo mam na sobie sprane i podarte w kroku dżinsy (dziurę na szczęście zacerowałam, ale cały czas mam stracha, że łata puści, a wtedy KLOPS) i zieloną koszulkę marki bez marki, bo jakoś tak się złożyło, że innej nie miałam akurat pod ręką, znaczy się w kartonie - odkąd się przeprowadziłam, żyję z kartonami i w prowizorce. Mój dawny pokój w domu rodziców zalał deszcz i gnieżdżę się z matką w pokoju przy kuchni. Dziewczynka z zapałkami Andersena, to przy mnie panna z posagiem. Idę, patrzę i oto jest, ulica Obrońców 17. TOTU. TUTO. DOTARŁONO. Dom Pana Perdiaux. Hawira. Domiszcze. Rezydencja. Kompleks pałacowy. Chałupa jak trza. Płynący luksusem kurewsko zajebisty dom, który jest tak zajebisty, że aż rany nie wiem co. No to idę. Trochę mi wstyd, że mam podarte spodnie, ale co tam, jakoś to będzie. Podchodzę do furtki. Powoli, zaraz, nie, pomyłka, to nie możliwe. Bliżej, no jeszcze, no nie bój się S., podejdź no tam (żeby człowiek musiał sam siebie popychać!). Im bliżej podchodzę, tym bardziej nie wierzę. Albo wierzę, że nie wierzę w to, co widzę. Na początku myślę, że to nic, nic nie szkodzi. Potem myślę że cóż może ogród jest jaki jest, ale dom będzie inny. Jeszcze później wytężam wzrok i nie mogę się mylić, ten budynek za drzewami, w całości porośnięty bluszczem to nie altana, jak nic garaż też nie. Gdybym mogła puścić kule, przetarłabym oczy, może wtedy coś by się zmieniło, ale nie mogę, wycieraczki nie działają, szybki są brudne. PIES JAKI JEST KAŻDY WIDZI. Darowanemu Panu Perdiaux się w zęby nie zagląda. Nie dom zdobi człowieka. Mimo to wolałabym, żeby to była pomyłka, oj jakbym wolała teraz właśnie tu stojąc. Za ogrodzeniem i zardzewiałą furtką kiedyś pewnie pokrytą zieloną farbą, rosną drzewa. ZAROŚNIĘTY OGRÓD. Na oko piętnaście sosen, jedna wierzba - nie dziwi fakt, że płacząca, kilka drzewek owocowych z czego wiśnia tuż przy ścieżce, a z lewej od ogrodzenia Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. jabłoń z dużą ilością czerwonych jabłek proszących się o to by je zerwać, a jak nie zrywasz to po co patrzysz, PLASK spadamy i czuj się winna, i chyba jeszcze dalej przy domu, tuż obok okna śliwa o soczystych i na pewno robaczywych owocach. Ktoś kiedyś pewnie dbał o te drzewa i myślę, że ich owoce służyły nawet do robienia przetworów i pieczenia pycha jak nie wiem co ciast. Moja mama na przykład piecze pycha jak nie wiem co ciasto ze śliwkami. Tyle że ja go nie lubię, nie smakuje mi zwyczajnie, ot co. Wzdłuż ścieżki prowadzącej wprost do drzwi wejściowych domu, wyłożonej kamieniami porośniętymi mchem rosną róże. Ładne, piękne, czerwonokwiate, o zielonych listkach i złowrogich kolcach łodyżnicach, które zdają się krzyczeć - dawaj tu palucha! Dom, dwupiętrowy, stary, porośnięty bluszczem jest ledwo widoczny między drzewami. Wielkie, drewniane okna przez które kiedyś wpadało pewnie dużo światła, dodając wnętrzu ciepła i radosnej atmosfery, dziś zdają się ukrywać przed wzrokiem przechodniów. Moim zdaniem to niemożliwe, żeby Pan Perdiaux, ten dziwaczny, dystyngowany starszy Pan mógł mieszkać w takim domu. Po wizytówce którą wręczył mi w szpitalu oceniłam, że jest przedstawicielem klasy wyżej niż średniej, a po jego manierach, że nawet wyżej niż wyższej. Tymczasem jego dom wygląda niżej niż niższo i dlatego trudno mi to wszystko poskładać do kupy. KUPA, dobre słowo, pasujące do chwili. - Nie bój się młoda damo! Aż podskoczyłam tak się zlękłam! Odwróciłam się gwałtownie w stronę chodnika. Rozpoznałam od razu głos Pana Perdiaux, mimo to zaskoczyło mnie, że, że tak powiem, zaszedł mnie od tyłu. Zastanawiałam się ile czasu już mnie obserwował i czy widać z mojej miny, że nie bardzo podoba mi się jego ogród i dom. Zrobiło mi się wstyd, jak dziecku przyłapanemu na ssaniu kciuka. Chyba nawet zarumieniły mi się policzki. - Ale mnie Pan wystraszył! - Ja czy mój dom?- Pan, a dom wygląda ciekawie, dlatego mu się przyglądałam. - to jedyne kłamstwo jakie przyszło mi do głowy. - Dom wygląda źle, ogród jeszcze gorzej, mów szczerze młoda damo. Proponuję jednak dokończyć rozmowę przy herbacie, która to uratowała nasze spotkanie. - Uratowała?!Nawet gdyby powiedział, że chwilę temu na Francuskiej wylądowało UFO, też podjęłabym temat udając ogromne zainteresowanie. Wszystko jedno, herbata czy co inne, byle nie mówić o jego domu. -A widzisz, właśnie tak. Prosta to historia, mianowicie wyszedłem do herbaciarni odebrać zamówienie i wracając natknąłem się tu na ciebie. Jestem pewien, że gdyby nie ten mały zbieg okoliczności dałabyś nogę, ale mniejsza z tym, jest jak jest, cieszmy się i zapraszam do środka. Jezu Chryste, miej mnie w swojej opiece! Kiedy ruszyłam za Panem Perdiaux, który jak przystało na dżentelmena otworzył mi skrzypiącą furtkę i gestem dłoni zaprosił mnie do ogrodu, przypomniały mi się słowa z serialu Czterej Pancerni i Pies, kiedy generał podczas przeprawy mówi do żołnierzy - Powrotu nie ma! Gdzie my, tam granica naszej ojczyzny! Po drodze do drzwi, zauważyłam siedzące na belkach przy dachu nietoperze. Dwa, albo nawet i trzy. Wyglądały tak, jakby mnie obserwowały. Zapytałam Pana Perdiaux, czy nietoperze w dzień nie powinny spać, a on odpowiedział mi, że podobnie jak wampiry, nie pójdą spać dopóki są głodne, a pora dnia czy nocy nie ma dla nich specjalnego znaczenia. Ponieważ moją ulubioną książką jest Drakula Brama Stokera, zapytałam Pana Perdiaux czy był w Rumunii. - Nie tylko byłem, ale i bywam kilka razy w roku. Ale młoda damo, jeśli chcesz zobaczyć wampira, nie musisz wcale jechać aż tam. – Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Uznałam że to żart i zaśmiałam się, ale jego poważna mina uświadomiła mi, że mówił najzupełniej poważnie. Na piętrze, tuż ponad naszymi głowami coś zastukało w podłogę. Spojrzałam na Pana Perdiaux. - To pewnie koty. Nie bój się, w tym domu nie ma wampirów, a jeśli nawet są, nie bywają głodne. – Pan Perdiaux uśmiechnął się żartobliwie. To co powiedział, nie wydało mi się śmieszne. Boję się wampirów i zombie. Niestety, tak już mam. Na cmentarze chodzę w dzień i nigdy sama. W szpitalach trzymam się z dala od sal z napisem post mortem. Pan Perdiaux zaprosił mnie do jednego z pokoi mówiąc, że pójdzie w tym czasie przygotować herbatę. - Wolę pójść z Panem do kuchni. Od unoszącego się w całym domu zapachu lawendy kręciło mi się w głowie. Usiadłam przy wielkim drewnianym stole. Pan Perdiaux przygotowywał herbatę. - Dlaczego Pan mnie uratował?- Bo jesteś warta tego, żeby żyć. Tak po prostu. Nigdy w życiu nikt nie powiedział do mnie piękniej. Trzymam się, nie będę płakała, nie, chociaż jestem już blisko pęknięcia jak bańka mydlana. - Wie Pan, że nikt nigdy nie powiedział mi, że moje życie jest coś warte? - A kto miałby Ci to powiedzieć młoda damo?- Nie wiem panie Perdiaux. - No właśnie. Nie wiesz. A ja wiem. Jedyną osobą, która może powiedzieć Ci, że jesteś coś warta, jesteś Ty sama.OOO. Mądrość! Może ma rację? Czy ja kiedykolwiek powiedziałam sobie, że lubię siebie? Czy pomyślałam o sobie z czułością? Nie przypominam sobie. Ale to wszystko nie działa w ten sposób, że mówisz i masz. Nie jest takie proste. Łatwo wmówić sobie swoją wartość, trudniej udowodnić. - Może ma Pan rację.- Może mam, a teraz chodź do gabinetu, tam będzie nam wygodniej kontynuować rozmowę.Nie miałam ochoty wychodzić z kuchni. Wcale. Za oknem popołudniowe słońce wkradało się do ogrodu. Miło się tu siedziało. - A czy moglibyśmy zostać tutaj? Pan Perdiaux stanął w drzwiach kuchni z tacą w dłoniach. Przyglądał się ścianie, jakby zastanawiał się, czy wypada zostać w kuchni czy nie. Westchnął, po czym zawrócił i ustawił tacę na stole. Z imbryka dolatywał zapach jaśminowej herbaty. - Jesteś jak moja żona, ona też uwielbiała przesiadywać w kuchni. Spędzała tu całe dnie.- A gdzie jest Pana żona teraz? - Nie żyje. Od pięciu lat.- Przykro mi proszę Pana, naprawdę.- Moje dziecko, mnie bardziej. Przeklęte zegary, w których czas nie może być cofniony. Pan Perdiaux westchnął z żalem. Widziałam, że mówienie o żonie sprawia mu ból. Nie chciałam być wścibska, serio, serio. To ostatnie zdanie, które powiedział było ładne, smutne, ale łapało za serce. Zapytałam czy to cytat. - Tak, z Siekierezady Edwarda Stachury. Ludzi coraz więcej, a człowieka coraz mniej, to też jego autorstwa. Trafne, nie uważasz?Przytaknęłam. Nie znałam tego pisarza. Należało zapamiętać nazwisko i znaleźć książkę o której powiedział Pan Perdiaux. Tymczasem zapytać, nie zapytać, zapytać, czy nie? A co mi tam! - Co znaczy Agape? To słowo nie dawało mi spokoju. Siedziało w mojej głowie jak ptaszek w dziupli i wystawiało dziubek, co jakiś czas robiąc KUKU KUKU. Pan Perdiaux nalewał herbatę do filiżanek. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Młoda damo, a więc powinnaś wiedzieć, że istnieją trzy rodzaje miłości; Agape o którą zapytałaś, Eros i Filos. Według wierzeń starogreckich, aby człowiek żył pełnią życia, musi spełnić kolejno ofiarę każdej z tych miłości. Agape to miłość do życia, spełnienie, pasja, wiara i nadzieja. Eros to miłość w związku, ogień, namiętność między dwojgiem ludzi. Filos, to prawdziwie głęboki związek między ludźmi, w którym namiętność przeradza się w szacunek, a ogień w domowe ognisko, do którego należy dokładać drewna. Rozumiesz? A pewnie że rozumiem! Jak pięknie powiedziane! I Pan Perdiaux, kiedy opowiada robi to cudownie, jak dziadek opowiadający wnukom bajki. Baśń na dobranoc o Agape, Eros i Filos. - Dlaczego uważa Pan, że w moich żyłach płynie Agape? Pan Perdiaux nie wyglądał na zaskoczonego moim pytaniem. Przyglądał mi się spokojnie popijając herbatę. Ja także się napiłam. Herbata smakowała genialnie. MNIAAM. - To trudne pytanie. A gdybym to ja zapytał Ciebie, dlaczego na niebie nocą świeci księżyc? - Bo ma świecić. – A może Agape płynie w moich żyłach, bo płynie u każdego? I może jak każdy muszę nauczyć się czerpać z niej dobrą energię? Podobnie jak w Buddyzmie, gdzie podstawowym założeniem jest połączenie człowieka ze wszechświatem i wspólna energia życia ze wszystkimi istotami. Tylko od danego człowieka zależy, czy nauczy się żyć według dobrych zasad. - Jak mogę nauczyć się żyć zgodnie z moim Agape? Pan Perdiaux zaczął się śmiać jakby nie mógł uwierzyć, że umiem opowiadać śmieszne dowcipy w postaci głupich pytań. Zręcznie zmieniając temat zapytał, czy nie jestem głodna. Byłam. Ale udawałam, że nie jestem. Cholerne dobre wychowanie zapisane w genach po prababce, doprowadzi mnie kiedyś do śmierci głodowej. Mimo mojej odmowy Pan Perdiaux wyjął z lodówki babeczki z kremem i owocami, ustawiając je na stole obok imbryka z herbatą. Kombinowałam jak szalona, jak rzucić się na jedną z nich i pożreć ją, jak wilk czerwonego kapturka. - Babeczko, babeczko, dlaczego masz takie wielkie truskawki polane bitą śmietaną? Żebyś mogła mnie zjeść! Kiedy już język zaczął wyskakiwać mi z ust, a ślinotok zaczął się nieprzyzwoicie nasilać, litościwy Pan Perdiaux nałożył mi na talerzyk dwie z nich, z takimi zawijaskami z bitej śmietany na samej górze, wyglądającymi jak dwa cycuszki. - A jak tam Twoje plany, poczyniłaś postępy? - Jae płamy? – zapytałam, z buzią pełną kremu budyniowego i truskawek, oblizując bitą śmietanę z górnej wargi. Gdybym była w towarzystwie młodszego mężczyzny, uznałabym swoje zachowanie za wyzywająco - erotyczne. - Na życie, młoda damo! Nie planujesz chyba spędzić całego danego Ci czasu, na zamartwianiu się tym jak spłacić długi! Czas się wziąć do roboty! Zachłysnęłam się. Skąd wie, że mam długi? Nie pisałam o tym w liście pożegnalnym, a kiedy spotkaliśmy się w szpitalu też nic nie wspominałam o swoich problemach. - Skąd Pan wie, że mam długi? - Wiem, moje dziecko, wiem i już. Nie wygląda to najlepiej. Myślę że głównie z tego powodu zdecydowałaś się popełnić samobójstwo, prawda? Nie tylko, ale też. Powodów było kilka, ale ten chyba najbardziej zniszczył moją wiarę we własne siły. Dokładnie o tym pisałam w dzienniku. Strach, strach, strach. Banki, komornicy, firmy windykacyjne, znajomi, pracownicy, wszyscy chcieli pieniędzy, których nie miałam. Kiedy jeszcze mieszkałam w kamienicy na Wilczej, nocami kładłam się skulona na podłodze w salonie i płakałam, czasami nawet do rana. Albo piłam - wino, dużo wina. I gotowałam. Jadłam i tyłam. Miałam długi i robiłam kolejne, żeby spłacić poprzednie. I tak w kółko. Wyciągnęłam z torby dziennik i podałam go Panu Perdiaux, otwierając na pierwszej stronie. Nigdy wcześniej nikomu nie pokazywałam swoich notatek. Kiedy skończył czytać, odłożył zeszyt na stół i powiedział: Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Po co mi to pokazałaś? - Żeby zrozumiał pan jak było i jest mi ciężko. Żeby nie pogardzał pan mną po tym, co zrobiłam. Pomyślałam, że może po przeczytaniu tego łatwiej będzie panu wczuć się w moją sytuację.- Po co miałbym się w nią wczuwać?- Bo pomyślałam, że skoro jest pan terapeutą, może będzie w stanie mi pomóc.Serce waliło mi jak szalone. Myślałam o tym od chwili, kiedy przeczytałam na jego wizytówce że jest psychologiem i terapeutą certyfikowanym w Paryżu. Nie ma co się cackać. Albo wóz, albo wywóz nieczystości. - Rozumiem. Sądziłem, że zadasz to pytane nieco później. Z przykrością muszę cię poinformować, że od kilku lat nie prowadzę już terapii. Mogę wyrazić swoją opinię na twój temat jedynie jako osoba prywatna z doświadczeniem w dziedzinie psychologii. Oczywiście jeśli tego chcesz.- Chcę! - Dobrze. A więc z tego co piszesz w pamiętniku, z listu pożegnalnego, oraz z Twojego zachowania, które obserwowałem podczas wizyty w szpitalu, wynika, że jesteś w depresji.Patrzyłam na niego zaskoczona. Ja i depresja? Kurwa, nie sądziłam że jest aż tak źle. - Silnej depresji trwającej od dłuższego czasu, której nasilające się stany powodują zagrożenie dla Twojego zdrowia i życia, a być może także dla innych ludzi. Twój stan wymaga leczenia terapią i wspomagająco lekami. Przy czym zaznaczam, że nie sądzę, by jakakolwiek terapia krótsza niż cztery, pięć lat przyniosła efekty. Myślę - przerwał na chwilę, wziął w dłonie mój dziennik, przeczytał kilka zdań, po czym mówił dalej - tak, myślę że behawioralna odmiana terapii byłaby odpowiednia. Może także trochę pracy nad stanami lękowymi, które jak sądzę mają podłoże w wydarzeniach z dzieciństwa. Czy mam mówić dalej? – zapytał Pan Perdiaux. Nie mogąc wydusić z siebie słowa, pokiwałam tylko głową. - A więc tak. Rozmawiałem kilkakrotnie z Twoim lekarzem, jeszcze zanim przyszedłem Cię odwiedzić. Powiedział mi coś więcej o Twojej sytuacji, a także o jego relacji z Tobą. Mówił, że nie umie poradzić sobie z zaistniałą sytuacją i że doskonale zdaje sobie sprawę, że to z jego winy cierpisz, obawiał się nawet, czy można zostawić Cię samą. Podobno w szpitalu doszło między wami do sytuacji intymnej, którą on musiał przerwać, po czym Ty rzuciłaś się na podłogę na korytarzu symulując omdlenie. Później ja spotkałem Cię leżącą na oknie, być może było tak jak mówiłaś i zemdlałaś, sądzę jednak, że próbowałaś po raz kolejny odebrać sobie życie. Doktor A. skierował mnie także do swojego kolegi, lekarza z innego oddziału, z którym podobno także się zaprzyjaźniłaś, przy okazji leczenia Twojej matki. Od niego usłyszałem podobną wersję dotyczącą Twojej z nim relacji, a mianowicie, że nie umie poradzić sobie z Twoimi emocjami i także czuje się winny, że doprowadził Cię, zupełnie niechcący, do mylnych wniosków dotyczących jego względem Ciebie oczekiwań. Mam nadzieję, że nie będziesz miała mi tego za złe, ale poprosiłem obu z nich o to, by na razie zaprzestali jakichkolwiek kontaktów z Tobą. To moim zdaniem jedyne wyjście, żebyście wzajemnie nie zrobili sobie większej krzywdy. Mówiąc krótko, tworzysz własną rzeczywistość, próbując zapełnić nią pustkę w swoich potrzebach emocjonalnych. Mylnie interpretujesz poziomy relacji i zachowania innych ludzi względem Ciebie. Dokonujesz nadinterpretacji faktów, dopasowując je do swoich oczekiwań. To groźne moje dziecko, szalenie groźne. Kiedy podczas wizyty w szpitalu napomknąłem o demonach i okultystycznych praktykach, zainteresowałaś się tym. Dziś kiedy powiedziałem o wampirach czających się za rogiem uznałaś, że mówię prawdę. Nie ma nic złego w tym, że szukasz prawdy o życiu, obawiam się jednak, że poszukujesz jej nie tam gdzie trzeba, uciekając od rzeczywistości, która bardzo Cię zawiodła. Jak na swój wiek przeszłaś wiele, ale to nie usprawiedliwia Twojego zachowania. Musisz odpocząć. I zabrać się za siebie. Tyle mam do powiedzenia. Jeśli masz jakieś uwagi, chętnie ich wysłucham. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Nie miałam uwag. Nie miałam pytań. Nie miałam nic. Gdzie by tu… - Mogę zapalić?- Tak, jeśli musisz, wyjdź na taras. ŁUP.ŁUP.ŁUP. Serce wali mi jak szalone. Poza tym cała jestem próżnią. Naczyniem, które rozsadza od wewnątrz nic. Pustka. Jest we mnie nic i nic jest także dookoła mnie. Jedyne co łączy mnie z rzeczywistością nie pozwalając zatracić się w nicości, to bicie serca i dym z papierosa, który miarowo wypełnia moje płuca - na nim przynajmniej mogę skupić swoją uwagę. Nawet nie zauważam, kiedy filtr papierosa zaczyna parzyć mi palce, bo tytoń dawno się już wypalił. Rzucam peta na trawę w ogrodzie. Normalnie poprosiłabym o szklankę z wodą, albo elegancko zagasiła go w ziemi i wrzuciła do kosza na śmieci w kuchni. Ale teraz nie czas na dyplomację. Sytuacja nie jest normalna. Jest awaryjna. Świecą się światła stopu i właśnie wystawiam trójkąt ostrzegawczy. STOP. AWARIA. Stoję na tarasie domu Pana Perdiaux, którego chwilę wcześniej naprawdę bardzo polubiłam, a który okazał się być taki jak wszyscy. JAK WSZYSCY ZŁY. Nie jestem zła za to co powiedział, a skąd. Może i ma rację. Nienawidzę go za to, że jest kolejną osobą do której zdążyłam się przyzwyczaić, a która okazała się podstępna, i uknuła spisek za moimi plecami. Nawet jeśli w tym co mówi jest prawda, nic nie uprawnia go do chodzenia po szpitalu i wypytywania o mnie znajomych lekarzy. Może w relacjach z ludźmi tworzę własną rzeczywistość, ale kto tego nie robi? A to, że czasami ustawiam ludzi jak kukiełki - ty pasujesz tu, a ty tam, ty odegrasz taką rolę, a ty będziesz statystą, nie znaczy od razu, że mam zaburzenia osobowości. Mój własny teatr, który ma zastąpić prawdziwe życie to nie jakaś szmira. Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to chyba robiłam tak od dziecka. Poznając różnych ludzi, starałam się zdobyć nad nimi władzę, określić jakie mają problemy, wydobyć je z nich, by potem móc zdobyć ich zaufanie i ustawić ich jak pionki na szachowej planszy. Proste? Jeszcze jak! Tyle, że wymagało wiecznego skupienia i kontrolowania sytuacji, niezależnie od okoliczności. Nigdy nie mogłam się naprawdę wyluzować, nie byłam jak moi rówieśnicy - poddawanie się chwili to nie dla mnie. Ja muszę pilnować żeby NIC mnie nie zaskoczyło. Dzisiejszy dzień jest tego przeciwieństwem. Próbowałam ustawić Pana Perdiaux jak pionka, ale wyrwał się spod kontroli. Kolejny sypiący się element mojej układanki. Oddychać. Spokojnie oddychać. Nie, nie zemdleję. Kurwa mać, chyba jednak. W głowie mi wiruje, mdli mnie jak nie wiem, zaczynam się dusić. Atak. Znowu. Mam je od zawsze, to taka reakcja na silny stres, z którym organizm nie jest w stanie sobie poradzić. Jestem dzieckiem z nerwicą. Silną. Zapaści i omdlenia to moja specjalność, i jedyne stany niebezpieczne dla mojego organizmu, których nie mogłam od dziecka kontrolować. No i jeszcze migreny, ale to insza inszość. Jak byłam mała, no powiedzmy chodziłam do gimnazjum, średnio kilka razy w tygodniu odgrywałam scenki obyczajowe w szkole. Ku uciesze gawiedzi, która miała okazję do rozrywki. Myślę że nawet jeśli koledzy i koleżanki nie lubili mnie wcale, to w chwilach, kiedy odgrywałam urazy głowy, ataki wyrostka, omdlenia, urazy nóg i rąk chociaż trochę zyskiwałam w och oczach. Byłam klownem dzięki któremu dosyć często nie było jakiejś lekcji. Dobre i to. Jeśli nie masz nic, zadowala Cię cokolwiek. Widocznie od dziecka byłą hieną emocjonalną. Żarłam padlinę. Co dali, to rwałam na strzępy i połykałam. Złaknione zwierze. Wyposzczona suka. Oto czym byłam, i oto czym jestem. Najgorsze, że przez lata wydawało mi się, że ludzie nie wiedzą, że udaję, a tu masz - musiałam wyjść z wprawy, skoro w szpitalu, wtedy w niedzielę zauważyli, że symulowałam omdlenie padając na ziemię na środku korytarza. Czy mi wstyd? A no, właśnie, jakoś tak wcale. Serce wali mi jak oszalałe. Chce się wyrwać, i spierdolić daleko, daleko. Już widzę, jak rozrywa mi pierś, dostaje nóżek i biegnie prędziutko chowając się w trawie. Zaraz nadejdzie moment kulminacyjny. Na chwilę oddech się zatrzyma, zrobię się sina, może upadnę, a może uda mi się utrzymać na nogach. A potem powoli dojdę do siebie. Jedyne co mnie interesuje w Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. te chwili, to to, żeby Pan Perdiaux nie zauważył w jakim jestem stanie, bo to potwierdziłoby jego diagnozę na sto procent. Nie chcę dawać mu satysfakcji. Nie chcę kurwa nikomu dawać żadnej satysfakcji! Świat miga, wszystko na moment staje w miejscu, przed oczami robi mi się ciemno. JEST ŹLE. ALE JUŻ DOBRZE. Udało się. Przeżyłam, chociaż za każdym razem boję się panicznie, że serce mi stanie albo że się uduszę. Stoję oparta o ścianę, ledwo trzymając się na nogach. Spocone ręce przykładam do głowy. Są lodowate, idealne na rozpalone czoło. Oddycham ciężko, ale miarowo. Serce zaczyna bić spokojniej - pokazało co potrafi i postanowiło na razie dać mi spokój. Żal mi go, znaczy się mojego serca, bo nie dosyć, że jest popękane, samotne, to jeszcze przechodzi palpitacje i inne takie. Naprawdę myślę teraz, że nie szanuję mojego organizmu. Nie szanuję siebie. O ja biedna! O ja stracona! Dusza ma złakniona miłości błądzi w poszukiwaniu jak ognik na bagnach błędny i lotny. Celu brak, życia smak tak gorzki. Nie chcę już, już nie chcę, dajcie mi tylko miłości. Wracam do kuchni. Dopiero teraz zauważam, że salon jest urządzony w naprawdę dobrym guście. Grube złote zasłony na wielkich oknach, stare ciemnobrązowe meble, wielka kanapa z zieloną narzutą i haftowanymi poduszkami, a na ścianie pokaźny obraz Buddy w pozycji kwiat lotosu - zupełnie nie rozumiem, jak ten wstrętny człowiek, który bezlitośnie wytknął mi gorzkie żale mojego życia, może mieć w domu tak genialny obraz. Pasują do siebie jak pies do kota. Albo jak A. do R. Chociaż myśląc o tym głębiej, teraz kiedy wszystko już jasne i nie ma miejsca na żadne wysublimowane emocje, nawet pasują, blondyn i brunet, macho i delikatność, ekstrawertyk i introwertyk, mogłabym więc pukać się z nimi - z jednym i drugim na raz, związując ich i kneblując im usta gazami do opatrunków w gabinecie zabiegowym na chirurgii, zwabiając wcześniej pod byle jakim pozorem. Młoda dziewczyna gwałci dwóch lekarzy. W tym samym czasie. W tym samym miejscu. Rżnie dwóch dorosłych facetów, zamiast oni ją. Czy to nie piękne? Zdjęłabym im te ich białe spodnie i koszulki, pomacała, przygryzając przy tym boleśnie sutki i płatki uszu, doprowadzając tym samym do silnej erekcji, trochę potorturowała narzędziami chirurgicznymi, i potem zostawiła obu związanych razem, otwierając szeroko drzwi na korytarz. Oczywiście wcześniej na ich oczach robiąc sobie dobrze. Może na sam koniec spryskałabym im członki środkiem znieczulającym. OCHHHHH. To byłoby genialne. Na samą myśl robię się mokra. Wchodzę do kuchni. Pan Perdiaux siedzi przy stole, w tej samej pozycji w jakiej go zostawiłam, spogląda w okno nieobecnym wzrokiem. O czym myśli? Czy zastanawia się nad tym, czy aby nie za ostro mnie potraktował? Może za chwilę przeprosi mnie, dokładając na talerz więcej babeczek i parząc kolejny dzbanuszek jaśminowej herbaty? A może zastanawia się nad tym co mu powiem? A powiem mu, kurwa jego mać, powiem wszystko jak leci, bez ogródek. - I jak, papieros smakował? - Tak, nikotyna zawsze smakuje, ale może pan darować sobie te uprzejmości. Skoro wiemy już co Pan o mnie myśli nie ma potrzeby udawać. Chce Pan usłyszeć moją opinię o tym co Pan powiedział, czy ma Pan to głęboko w dupie? -No cóż, gdybym miał to jak powiedziałaś, głęboko w dupie, pewnie nie spotkalibyśmy się dzisiaj w moim domu. Jeśli masz coś do powiedzenia, nie krępuj się młoda damo. -Niech Pan nie mówi do mnie młoda damo, brzmi to jakby do kurwy zwracać się proszę pani.No bo czy widział kto klienta zwracającego się do panienki na rogu takimi słowy: Szanowna Pani, ile bierze Pani za zrobienie loda? Ach, aż tyle, proszę wybaczyć, ale poszukam taniej na Lubelskiej, mam nadzieję, że to Pani nie urazi. Życzę dobrej nocy! I odchodząc kłania się machając kapeluszem na pożegnanie. Widział to kto? Nie. No, to tak samo pasuje do kontekstu naszej rozmowy zwrot grzecznościowy młoda damo, którym zwraca się do mnie Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. pan Perdiaux. Zwłaszcza chwilę po zdiagnozowaniu mnie jako maniakalnej, zdolnej do zrobienia ludziom krzywdy wariatki z silną nerwicą i stanami lękowymi. - Jak sobie życzysz. A więc co chciałaś powiedzieć?Wkurwił mnie. Jak słowo daję, mimo że mam dużo cierpliwości do ludzi starszych niż ja, pan Perdiaux ze swoim wymuszonym spokojem działał mi na nerwy. Wcześniej nie, tylko teraz. TU WŁAŚNIE O TU. - Słuchaj no pan, panie terapeuto. Mam panu do powiedzenia jedno i proszę wybaczyć mi bezpośredni ton. No więc zacznę od tego, że gówno pan wie o mnie i moim życiu. O moich doświadczeniach i przeżyciach też. Może pan w to uwierzyć albo nie, ale przeszłam w życiu tyle, że gdybym chciała mieć depresję, miałabym ją od trzeciego roku życia, jak nie wcześniej. Ale nie mam depresji. Nie mam i nikt mi nie wmówi, że jest inaczej. I niech mi Pan nie próbuje przerywać, bo nie ręczę za siebie.O tak dobrze, właśnie, popraw się na krześle, ja też podsunę sobie swoje pod tyłek, dolej nam herbaty i buzia w ciup. Siedź dziadu i słuchaj, bo jak nie to zobaczysz. Będziesz moim więźniem do czasu aż nie wyrzucę z siebie wszystkiego co mi leży na wątrobie. - Jest pan gotowy? - Tak. - Mówi pan, że moje nerwice i depresja, jeśli przyjąć że je mam, mają podłoże jeszcze w dzieciństwie. Zgadza się. Bo widzi pan, miałam nerwowego tatusia, który czasami wypijał więcej niż powinien, a i bez tego też pokazywał co potrafi. Bicie przy tych jego napadach furii to pikuś. Znęcanie psychiczne to jest dopiero jazda. Dla dziecka w wieku trzy, cztery lata krzyk ojca i płacz matki powtarzające się niemal codziennie, ciągłe przeprowadzki do dziadków, do babci, która chora na sklerozę i napady nerwicy potrafiła drzeć się po nocy i rzucać talerzami w co popadnie, to jest dopiero życie. Mam takie wspomnienie, miałam ze cztery lata wtedy, chciałam zasnąć, a matka mnie szarpała, żebym nie spała, bo jak zasnę a ojciec przyjdzie, to się będzie na niej wyżywał, akurat zarysował sobie samochód wtedy, winnego sobie szukał. Do dziś mam napady lęku, kiedy ktoś mówi przy mnie podniesionym głosem. Podoba się panu? Fajnie? Jeszcze nie skończyłam. Potem poszłam do szkoły. Rodzice nie mieli pieniędzy. Wie pan panie mądralo od depresji, co czułam idąc do szkoły z jabłkiem zepsutym zamiast soczku, bo mój tatuś nie miał akurat na soczek? Jak się chodzi do szkoły w bogatej dzielnicy i ma się bogate koleżanki, to nie powinno się jeść racuchów na przerwie obiadowej, kiedy inni stoją w kolejce do sklepiku, ani nosić spodni po starszym kuzynie. Nie powinno się, a wie pan czemu? Bo nie będzie się miało koleżanek. Nie będzie się zapraszanym na żadne urodzinowe przyjęcia. Będzie się wyrzutkiem. Zerem. Nikim. A wie pan jak wstydzi się dziecko kiedy mamusia w przybrudzonej spódnicy czeka na nie pod szkołą, a inne mamusie wysiadają ze swoich BMW, Mercedesów czy innych zajebistych samochodów? Ja wiem, i powiem Panu, że to strasznie przykre. Cholernie bolesna sprawa, gorsza niż wyrwanie zęba bez znieczulenia. Dlatego rzuciłam się właśnie pod Mercedesa. Jak umierać, to w luksusie. A jak jeździłam do dziadków na wakacje, tych drugich, lepszych, od mamusi, gdzie babcia nie rzucała talerzami bo była względnie zdrowa i do dziś jest taka, ale znowu dziadek był dość nerwowy i dużo pił, to trzeba było umieć blokować drzwi od pokoju i jak się myłam a babci nie było, to musiałam też umieć gryźć i kopać, bo dziadek chyba pomylił rodzaje miłości, ale jak się ma dziesięć lat to się tego nie wie na pewno. W Gimnazjum też nie za bardzo mi się układało. Znowu problemy w domu. Znowu awantury z nauczycielami. Koledzy nie lubili mnie za bardzo i wyśmiewali się, wołając Gruba Berta na cały głos zawsze wtedy, gdy na korytarzu pojawiał się mój ukochany dyrektor. A ja byłam dojrzalsza od rówieśników, widziałam i rozumiałam więcej. I czułam też więcej. I było mi wstyd. I żal. I próbowałam odegrać się na wszystkich co byli źli i nie chcieli zaakceptować mnie takiej jaką byłam. Narastała we mnie agresja. Złośliwość. I odgrywałam scenki Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. rodzajowe w stylu omdleń, urazów, ataków wyrostka. Szybko się nauczyłam, że tylko tak mogę zwrócić na siebie uwagę i zyskać chociaż odrobinę ciepła, którego w domu nie dostawałam, bo niby z jakiej racji miałabym dostawać, jeśli mamusia pracowała na tatusia nieroba, tatuś nie kochał mamusi i czasami zdarzało się, że nie wracał do domu na noc. Do tego wszystkiego tatuś w przejawach miłości ojcowskiej, nie wypuszczał mnie z domu, bo nie chciał hodować kurwy, tak mówił. Ciągłe awantury nie sprzyjały zdrowemu rozwojowi. W liceum działo się trochę lepiej, bo wiedziałam już czego chce. To znaczy zawsze wiedziałam, ale wtedy nabrałam więcej odwagi, żeby spróbować swoich sił. Pracowałam w gazecie, potem w radiu. Po maturze założyłam firmę, i na początku nawet mi się układało, ale potem poczułam, że źle wybrałam, że chce wrócić do swojej pasji, i pisać, pisać, pisać. Ale było już za późno. Firma przynosiła straty, coraz więcej, więcej i więcej. Porzuciłam studia. I to dwa razy, najpierw jeden kierunek, a potem drugi. Narobiłam długów. Lokal na Krakowskim Przedmieściu w który zainwestowałam kupę kasy, przynosił straty. Firma powinna upaść już wtedy, ale ja się nie poddałam. Wynajęłam mieszkanie. Walczyłam. I przegrałam. Nie pierwszy i nie ostatni raz. W międzyczasie ratowałam chorą matkę, która wyhodowała sobie na jajniku guza wielkości strusiego jaja i akurat w Mikołajki okazało się, że wymaga natychmiastowej operacji. Tygodnie w szpitalu, powikłania, i trzeba matkę ratować bo jak inaczej. Matka by mnie nie ratowała z takim poświęceniem, ale ja ją ratowałam. Bo ją kocham. Głupia jestem, nie uważa pan? Tylko proszę nie odpowiadać! No, a dziś jestem tu gdzie jestem, czyli w dupie. Próbowałam się zabić nie dlatego, że mam depresję, ale dlatego że nie mam już siły walczyć z życiem. O ŻYCIE. W dniu kiedy miałam zrealizować swój morderczy plan śmiałam się i cieszyłam, obserwowałam drzewa i kwiaty, poszłam na spacer i zjadłam lody. To moja własna przeszłość chciała mnie zabić, nie ja sama. Nie jestem Don Kichotem ,nie widzę dookoła wiatraków. Widzę życie proszę pana. I chciałam żyć. Tylko coś mi nie wyszło. Coś się kurwa, rozumiesz pan, po drodze spierdoliło.PSSSSSSS. Uchodzi ze mnie powietrze. Płaczę. Cieknie mi z nosa, bo nie zabrałam chusteczek. Mimo wszystko chyba nie wyszło najgorzej, dałam radę. Po raz pierwszy w życiu jestem dumna ze swoich łez. Nie są przejawem rozpaczy lecz oczyszczenia. Jesteśmy jednością - ja moje łzy, plus moja historia, którą w wielkim skrócie opowiedziałam właśnie Panu Perdiaux. Mogłabym opowiadać jeszcze wiele wspomnień, oczyszczając się tym z cierpienia. Ale przecież tego człowieka i tak nie obchodzi nic co mnie dotyczy. To jego skupienie, to tylko iluzoryczna poza, wyuczona, jak przystało na dobrego terapeutę. Przygotowana dla każdego pacjenta. I dla takich małych wariatek jak ja też, chociaż pewnie nie ma ich aż tak wiele, albo nie są aż tak szurnięte jak ja. Ale skoro miałam dziś terapeutę dla siebie za darmo, postanowiłam skorzystać, dlaczego niby okazja miałaby przejść mi koło nosa. Mam gdzieś to czy coś jeszcze powie, czy każe mi wyjść, nie mówiąc do mnie ani słowa więcej. Równie dobrze mógłby wezwać policję i kazać mnie odwieźć do szpitala dla wariatów. LOT NAD KUKUŁCZYM GNIAZDEM, NIE? Albo zadzwonić do A. lub R. każąc im spowrotem zabrać mnie do szpitala, i niech sobie tam radzą z moimi emocjami, nawet jeśli chciałam ich zgwałcić prawie wręcz publicznie. Pan Perdiaux siedzi na krześle bez ruchu i patrzy na mnie. Peszy mnie to, a z jego spojrzenia wnioskuję, że mam już sobie pójść. Idę. Ale przy drzwiach przypominam sobie, po co właściwie przyszłam dnia dzisiejszego, którego pewnie przez wzgląd na okoliczności nie zapomnę nigdy. List, mój list pożegnalny, Pan Perdiaux miał mi go oddać. Źle by było, gdybym po tym wszystkim musiała jutro czy kiedy wrócić do jego domu i z łaski prosić o zwrot mojej własności, nawet jeśli uważam ją za bzdet mający nic wspólnego z dramatyczną twórczością literacką. No bo co ja mogę zrobić z moim listem pożegnalnym? Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Jako osoba w silnej depresji mogę: Zjeść list, spalić list i siebie przy okazji, gdyby na przykład zapaliły mi się włosy w nosie albo brwi, podrzeć list i wyrzucić do rzeki, a potem zechcieć go jednak odzyskać i skoczyć w rwący nurt Wisły. Mogę oprawić go w ramy i powiesić nad łóżkiem, albo wydrukować w Gazecie Wyborczej w dziale nekrologi, informując moich znajomych i rodzinę o planowanej śmierci i przy okazji, żeby zaoszczędzić, także o dacie i miejscu pogrzebu. Gdybym jednak chciała wykazać się zdrowym rozsądkiem, zaświadczając przy tym naocznym świadkom, że oto jestem psychicznie dołężna, wzięłabym go i zwyczajnie wyrzuciła do pierwszego kosza na śmieci jaki trafi mi się po drodze. Ale nie, będąc pomiędzy chorobą psychiczną zdiagnozowaną przez tego oto tu terapeutę, który odkąd skończyłam mówić, nie wypowiedział ani słowa, a moim przeświadczeniem o tym, że jestem zdrowa jak niejeden niezdrów, zachowam list. Zostawię go, i rozprawię się dzięki niemu z moją przeszłością, dokładnie tak jak mówił pan Perdiaux, zanim stał się suchym badylem terapeutą bez emocji. Tylko muszę ten mój list odzyskać. Przyszło mi do głowy, że jako kobieta zupełnie nie rozumiem swojej psychiki - nagle zapragnęłam mieć coś, czego chwilę wcześniej nie chciałam. Nie dziwię się mężczyznom, że nie potrafią nas zrozumieć. Nie jesteśmy łatwe w obyciu. Jak satynowa bielizna, która ładnie wygląda, ale trudno się pierze i prasuje. Już mam zapytać pana Perdiaux o list, kiedy zauważam, że coś jakby zwitek papieru w czerwonej wstążce leży na stole, wystając lekko zza imbryka i stojącej obok cukiernicy. List mój! Nie zauważyłam go wcześniej. Nic dziwnego, moja uwaga była skupiona na innych rzeczach. Pan Perdiaux musiał przynieść go, kiedy wyszłam na papierosa. Bez ceregieli wyciągam rękę, biorę rulon i wychodzę z kuchni. Obrzydliwie nieprzyjemna sytuacja, kiedy wiesz, że czyjś wzrok wlepia się w Twoje plecy, w gardle rośnie Ci gula, atmosfera jest mętna, powietrze gęstnieje od napięcia, a mimo tego trzeba robić swoje. Odrobić pańszczyznę. Zebrać rozlane mleko. Dokleić dzbanowi ucho. Ponieść wilka. Jednym słowem wyjść, wiedząc, że spotkanie nie kończy się w miłej atmosferze, bez względu na to z czyjej winy. - Twoje życie nie jest takie złe, jak Ci się wydaje.PSSSSST. Czyżby ktoś odkręcił butelkę wody gazowanej? Nie, to nie to. To pan Perdiaux ledwie słyszalnym szeptem coś do mnie powiedział. Chyba nawet dobrze zrozumiałam, co mówił, a mianowicie, że moje życie nie jest złe. A pewnie, pewnie, znam teorię według której inni zawsze mają gorzej. Kiedy nie wiadomo co powiedzieć, najlepiej przejść do pocieszania, a bo ten czy tamten to ma tak, wyobraź sobie, przy nim Twoje życie to bajka. Jasne, fajnie, daj panu, daj złoty, daj, pan da. PYSZNA RADA WUJU. - Tak panie Perdiaux, wiem, dziękuję za wszystko i do widzenia. - Poczekaj S.Na co? Na zbawienie? Dobrze, poczekam. Właściwie to chciałam, żeby mnie zatrzymał. -Jeśli masz ochotę, wpadnij do mnie jutro. Dokończymy rozmowę. - Nie wiem czy jest jeszcze o czym rozmawiać Panie Perdiaux, wydaje mi się, że powiedzieliśmy sobie już wszystko.- Nie zupełnie. Przemyślałem Twoje pytanie i sądzę, że moglibyśmy spróbować. - Co spróbować? - Popracować razem nad Twoją psychiką. Myślę że mógłbym pomóc ci zrozumieć kilka spraw. - Już mi pan pomógł, wyjaśnił mi pan moje sprawy aż za dobrze. Poza tym, zastanowię się czy chcę do pana wrócić. Nie był pan dziś zbyt miły. A masz chamie zbolały! Muszę mieć satysfakcję, na wypadek, gdybym faktycznie miała więcej tu nie wrócić. I patrz sobie teraz na mnie z miną wyrażającą ubolewanie jak odchodzę wolno w stronę furtki. A ja się zastanowię czy chcę oglądać jeszcze Twoją facjatę. Nie wiem Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. czy zdołam mu zaufać, skoro do tej pory kręcił lody za moimi plecami. Musze się nad tym wszystkim spokojnie zastanowić. NAD LODAMI TEŻ. Kiedy wracam do domu, czeka na mnie nowina z grupy tych mniej optymistycznych. Matka straciła pracę w sklepie, wygląda więc na to, że jeśli szybko nie znajdę zatrudnienia, pomrzemy z głodu, nie wspominając już o czekających na spłatę kredytach i długach. To ja już wolę wrócić do tego szurniętego terapeuty. 8 - Coś Ty tam przyniosła?- Ciasteczka, z kremem, takie jak wczoraj! - mówię, ciesząc się jak nie wiem. Stojąc w progu macham trzymaną w dłoni paczką owiniętą sznurkiem. Czuję się jak lolita w mojej zielonej, nieco przykusej plisowanej spódnicy i białej obcisłej podkoszulce. - Pomyślałam, że będzie nam się lepiej rozmawiało - dodałam wchodząc do domu i potykając się o próg. HOP BABĘ W BOK. - Jeśli chcesz, możesz pomóc mi w kuchni i przełożyć ciastka na tacę, a ja w tym czasie zaparzę herbatę. Parzenie herbaty jest ciekawym rytuałem witania gości. Właściwie załatwia sprawę niezręcznej ciszy - kiedy nie wiemy co powiedzieć, mówimy pójdę zaparzyć herbaty. I po problemie. Nakładam babeczki na tacę, równiutko, jedna obok drugiej. Pan Perdiaux wygląda na pedanta, dlatego nie chciałabym urazić go swoim niechlujstwem. Staram się, naprawdę kurwa. - Dużo ich tam zostało? Babeczek czy czego? Chyba o nie pytał. - Nie, a dlaczego Pan pyta?- Bo jeśli jest ich dużo, to przekładanie zajmie ci czas do jutra. I masz. Chciałam dobrze, wyszło jak zwykle. Dobrze, już… umiem…. zrobić… to… szybciej. O proszę, skończone! TADAM. Oblizuję palec z kremu i szczerzę zęby w uśmiechu. Czekam na pochwałę, ale nic, ani jedno słowo nie pada z ust Pana Perdiaux. Przechodzimy do gabinetu. Pan Perdiaux niesie tacę z imbrykiem i filiżankami, a ja krocząc za nim dumnie jak w pochodzie posłańców królewskich dzierżę na tacy babeczki z kremem budyniowym polane sosem czekoladowym i zwieńczone na czubeczkach ćwiarteczkami truskawek. Dziś czubeczki nie są podobne do cycuszków. Iście królewski bardzo wczesny podwieczorek bezcycuszkowy. W gabinecie Pana Perdiaux, panuje klimat w stylu książek o Sherlocku Holmesie. Stare meble, półki na ścianach pełne książek, dwa fotele po dwóch stronach mahoniowego biurka i lampa na stole z podstawką z mosiądzu w kształcie niedźwiedzia stojącego na dwóch łapach. Pomyślałam, że to drugi po kuchni pokój w tym domu który bardzo mi się podoba. Salon pomijam, bo kojarzy mi się z trudnymi chwilami. Coraz bardziej jestem ciekawa jak wygląda reszta domu, a najbardziej sypialnia. Zawsze kiedy zaglądam do cudzych sypialni, wyobrażam sobie jak mogłabym się w nich kochać się z mężem, którego bardzo chcę mieć. Łóżko, podłoga, ja, on, muzyka, wino i świece. Czasami myślę, że jestem zbyt romantyczna jak na dzisiejsze czasy, mimo to lubię cudowne wizje niebiańskiego FIKI MIKI. - Jak się czujesz po naszej wczorajszej rozmowie? Wizje fiki miki robią PUFF i znikają. Jak ja się mogę czuć? Źle. Nie mogę pozbierać myśli do kupy. Odkąd wyszłam ze szpitala nie załatwiłam ani jednej sprawy. Nie zapłaciłam ani jednej Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. raty. Nie zadzwoniłam do babci, żeby opowiedzieć jej o cudownych chwilach spędzonych w ramionach F. Nie zadzwoniłam do telewizji żeby zapytać co z moim stażem, bo a nuż, będą chcieli przyjąć mnie powrotem, a nie bardzo mam na to ochotę. Wszystko w mojej głowie się plącze i żadna myśl nie wydaje się być godna wiary. - Bywało lepiej, ale i gorzej też. Wymijająca odpowiedz. Bardzo w moim stylu. Powiedzieć mu jak jest na prawdę? A co mi tam. Pan Perdiaux właśnie otwierał usta żeby wydać z siebie w formie dźwiękowej jakąś myśl, zapewne ważką, ale przerwałam mu po pierwszej sylabie i wyszło z tego coś jakby BRYM. Tak. Brym, brym, autko, mama da, abusio, dada, keke. Tośmy pogadali. - W sumie to nie miałam czasu zastanowić się co właściwie czuję i myślę, bo wczoraj moja matka straciła pracę, a to duży problem. - Czyj to jest problem? - No mój. - Twój? Jesteś tego pewna? Nie bardzo rozumiem. Jak nie mój, to czyj? W końcu to ja umrę z głodu. Tak, to niezaprzeczalnie mój problem. Już widzę awantury, krzyki, narzekania, pretensje. I ludzi z banków, którzy wynoszą nam z domu cegły ze ścian, bo nic innego nie nadaje się do zabrania. - Chyba tak. - Chyba. No więc powiem Ci, że zawiodła mnie Twoja odpowiedz. Jest błędna. Problem Twojej matki nie jest Twoim problemem. Problemy Twojego ojca też. Ty masz swoje życie, oni swoje. Tak samo jak oni nie mogą oczekiwać, że Ty rozwiążesz ich kłopoty, tak samo Ty nie możesz chcieć tego od nich. Jesteście dorosłymi ludźmi, i każdy odpowiada za siebie. Oj jakie to kurwa proste! Kolejna wspaniała życiowa prawda. Problemy mich rodziców nie są moimi. Jaka szkoda, że nie wiedziałam tego wcześniej, byłabym zastosowała to jakieś piętnaście lat temu, kiedy matka zaczęła na mnie zrzucać swoje sprawy oczekując wsparcia. Powiedziałabym do niej - mamo, to że jestem nieletnia, że mnie karmisz, utrzymujesz i odprowadzasz do szkoły, nie oznacza, że muszę pomagać Ci rozwiązywać Twoje problemy. Jeśli tatuś Cię nie kocha, ja nic na to nie poradzę, bo mnie też nie kocha, chociaż chciałabym, żeby było inaczej. Jeśli nie mamy gdzie mieszkać, to też nie mogę pomóc, bo nie pracuję i nie mam jeszcze swojego mieszkania do którego mogłabym was zaprosić. Mam tylko domek dla lalek, ale tam chyba się wszyscy nie pomieścimy. Jeśli nie mamy pieniędzy, nie mów mi codziennie od kogo pożyczyłaś i ile, bo chociaż bardzo bym chciała, nie mogę jeszcze pójść do pracy, to nie Indie, niestety. - Myśli pan, że to takie łatwe? - Sądzę że nie, ale nie tak trudne jak to sobie wyobrażasz. Nie o tym chciałem powiedzieć. Interesuje mnie to, że żebyśmy mogli pracować wspólnie, musisz nauczyć się, że czekam tu wyłącznie na Ciebie, nie na Twoją matkę, ojca, A. czy tego drugiego, jak mu tam…- R. - No tak, R.. Nie zapraszam do siebie nikogo poza Tobą. Jesteśmy tu tylko Ty i Ja. I jeśli pytam o to jak Ty się czujesz, to nie odpowiadaj mi mówiąc o problemach kogoś innego. Czy tak? – TAK CZY. Zrozumiałam. Oj, on chyba ma rację! Coś w tym jest. Ucieczka od własnych problemów przez angażowanie się w problemy innych. Zabijanie ciszy. Robienie wszystkiego, byle nie skupiać się na własnych sprawach. - Tak proszę pana. Pan Perdiaux poprosił, żebym jeszcze raz odpowiedziała na jego pytanie, ale żebym tym razem dobrze zastanowiła się nad odpowiedzią. I dodał jeszcze, że jeśli chcę, odpowiedz mogę zanotować na kartce i rozpisać ją w punktach, tak żeby nie zgubić żadnej myśli. Próbuję. Pióro w dłoń, kartka na biurko. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Pytanie: Jak się czuję po wczorajszej rozmowie z Panem Perdiaux? Odpowiedz: 1. Źle. 2. Źle. 3. Kurwa o jak źle. Nie, nie tak. Zamazuję punkty szybkim ruchem i zaczynam od nowa. Przypomina mi się zabawa z A., w której miał odgadnąć prawidłową odpowiedz na pytanie, które wysłałam mu emailem. Do: A. Temat: Re :P Jak myślisz, czego od Ciebie oczekuję? 1. Przyjaźni. 2. Związku. 3. Seksu. 4. Nic. Odpowiedzi oczekuję w formie wiadomości sms. Odpowiedział niemal natychmiast w formie jakiej chciałam, że oczekuję od niego punktów od 1 do 3, a 4 nie ma zastosowania. Na co ja jemu odpisałam, że on chciałby tylko 3, i co ja mam zrobić, na co on znowu odpisał, że niekoniecznie, że chciałby 3 ale 1 też jest ok. Wtedy o ja nieboga, miałam nadzieję, że zaczynając od 1, przez 3 dojdziemy do 2. Zupełnie nie spodziewałam się że może być tak że 1 doprowadzi nas do 4. Mniejsza z tym. Głupich nie sieją, a mądrzy zbyt często zwisają z gałęzi. Wracam do udzielania odpowiedzi na pytanie Pana Perdiaux. 1. Czuję się zagubiona. 2. Boję się. 3. Czuję się oszukana, że A. nie powiedział mi wprost o swoich obawach, a Pan Perdiaux rozmawiał z nim o moich problemach za moimi plecami. 4. Chciałam żeby relacja z A. przerodziła się w związek, bardzo na to liczyłam, a jak się okazuje nic z tego. To samo tyczy się R. W związku z tym, boję się, że całe życie będę samotna. Że nie zasługuję na miłość żadnego mężczyzny. 5. Uważam, że nie mam depresji. 6. Mimo to, że uważam że nie mam depresji, chciałabym żeby Pan Perdiaux mi pomógł, i szczerze mówiąc bardzo na to liczę, mimo, że nie był wczoraj miły w tym co mówił, ale może w kilku sprawach miał rację. 7. Nie wiem co zrobić, żeby moje życie wyglądało inaczej niż teraz. Czyli wracam do punktów 1 i 2. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Tyle. Nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Pan Perdiaux prosi, żebym odczytała mu na głos swoją odpowiedz. Kiedy kończę, zapada niezręczna cisza. Nie lubię ciszy, bo wtedy trudno uciec od swoich myśli. Przyklejają się jak rzepy do psiego ogona. W szpitalu jeszcze jakoś mi szło filozofowanie, bo byłam na lekach uspokajających, więc myśli tak szybko jak się pojawiały, tak szybko umykały mi z głowy robiąc miejsce dla kolejnych. Poza tym wtedy, myślenie było jakby bezkarne, bo nie trzeba było działać. Teraz wszystko jest od dupy strony. Pan Perdiaux bierze ode mnie kartkę z notatkami. - A ten zamazany punkt? - Który?- Ten na samym dole. - A to nic, rozmyśliłam się, nie jest ważny - Jest ważny, co tam napisałaś. - Nic.- A jednak, nalegam.- mówi stanowczo Pan Perdiaux, kładąc dłonie na biurko. - O Jezu, mówię że nic! Cisza. Pan Perdiaux nie zamierza odpuścić. Uparty zawodnik. Champion wśród terapeutów. No dobrze, korona mi z głowy nie spadnie, przykleiłam ją butaprenem dawno temu. - Nie chcę wracać do domu. Tak brzmi 8 punkt. - Dlaczego nie chcesz? - Bo nienawidzę domu, rodziców i wszystkiego co z nimi związane. - To niedobrze. Czego jeszcze nienawidzisz? - Siebie, moich długów, tego że nie umiem o siebie zadbać, że nie jestem konsekwentna, że nie potrafię poderwać odpowiedniego faceta a wszyscy jakich znam uciekają, że zniszczyłam swoje życie, że przeze mnie moja mama jest nieszczęśliwa, że nie mam pieniędzy, że nie wiem czego chcę od życia, a jeśli nawet wiem to nie wiem jak do tego dojść, że nie mam przyjaciół, że mam takie zasrane życie. Wszystko to mówię na jednym wdechu. Słowa dosłownie same wyrywają się z moich ust, jakby ktoś wyjął korek z butelki. - Dużo tego.- Trochę się nazbierało, wie pan, wiek robi swoje.Pan Perdiaux zaczął się głośno śmiać. Mnie natomiast wcale nie jest do śmiechu. Cała moja sytuacja wydaje się tragiczna, a włażenie głębiej we własną psychikę jest jak rozdzieranie świeżego strupa na ranie, w którą wdało się zakażenie. Jeśli dojdzie do gangreny, to Finito, Kaput, Auf Wiedersechen, Good Night New York, Tinky Winky PA PA. - To wszystko o czym mówisz jest chaotyczne, nie dziwię się, że masz problem, żeby jakoś to poskładać i zabrać się do pracy nad sobą. No, to by było na tyle, godzinka terapii za nami, kolejna za tydzień. Dziękuję, należy się dwieście złotych polskich. Wygrzebałam resztki oszczędności z pończochy, a i tak nie uzbierałam nawet stu złotych. Mogłabym założyć pończochę na głowę i wtedy może zdobyłabym więcej, ale po jakimś czasie musiałabym przerwać terapię. - No, to kiedy teraz? - Co kiedy teraz?- Kiedy się znowu zobaczymy, jeśli oczywiście zamierza Pan kontynuować moją terapię? - Śpieszysz się gdzieś? - zapytał Pan Perdiaux zerkając na mnie z zza swojego biurka. Chyba pierwszy raz widziałam na jego twarzy wyraz głębokiego zdziwienia objawiający się zmarszczonymi brwiami i lekko uchylonymi ustami. Zazwyczaj kiedy Pan Perdiaux nie mówi jego usta pozostają zamknięte szczelnie jak wieko skrzyni. Szykując się w myślach do wyjścia zerkam za okno i widzę, że chmury zakryły słońce. Zły znak dla ludzi którzy nie noszą ze sobą parasola. - Nie śpieszę się, a pan?Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Ja też nie.- To dobrze, grunt to umieć korzystać z wolnego czasu. - Dlaczego wolnego?- Bo godzina terapii minęła.- A kto powiedział, że nasze spotkania będą trwały godzinę? - Zazwyczaj spotkania z terapeutą trwają właśnie tyle. - Zazwyczaj terapeuci nie częstują pacjentów herbatą i ciasteczkami. - Ciasteczka były moje. - A ja zapewniłem herbatę. - To jutro się zamienimy. - Dlaczego jutro? - Bo jutro pewnie będzie Pan chciał dokończyć rozmowę. Skoro nie idziemy torem normalnej terapii, to pewnie tak właśnie będzie. - Wolałbym dokończyć dziś, żeby nie urwał nam się wątek. - Jestem za. - Ustalmy więc, że nie będziemy przerywać rozmowy, dobrze? - Przerywanie jest niewskazane w żadnej sytuacji Panie Perdiaux. - A używanie dwuznaczności nie pomaga w rozładowaniu seksualnego napięcia droga S.. AŁĆ. Skąd wie, że jestem napięta seksualnie jak cięciwa łuku gotowa do wypuszczenia strzały? Jak lekko zastygnięta galaretka gotowa do wylania na ciasto? Jak rozkrojona brzoskwinia z której trzeba wydłubać pestkę? - Aż tak widać? - Oj bardzo moja droga, bardzo. - W szpitalu też tak było?- Też. - Po czym to widać? Czy wy mężczyźni macie jakieś czujniki do wykrywania wyposzczonych kobiet? - Kobiet jak kobiet, to też, ale Ty jesteś w pewnym sensie wyjątkowym przypadkiem. Że jak? Ja wyjątkowa? Nareszcie coś miłego. A może zaraz powie mi, że nie jestem kobietą, tak samo jak chciał wmówić mi wczoraj, że mam depresję? Postanawiam na chwilę dać temu spokój, bo bardziej intryguje mnie, że tak łatwo przychodzi mi mimo dzielącej nas różnicy wieku rozmowa na temat seksu. Właściwie to pierwszy raz w życiu nie czuję się skrępowana dwuznacznością sytuacji. Nareszcie mogę się czegoś dowiedzieć, nie stresując się że facetowi lata po głowie coś fikuśnego. - S, nie mów mi, że nie wiesz o co chodzi. Niby wiem, niby nie. Czuję się coraz bardziej napięta. Dwa napięcia w jednym ciele to za dużo. Jeszcze chwilę i zacznę produkować prąd, tylko kto włoży wtyczkę do kontaktu. - Wszystkie kobiety wydzielają feromony, tak? No tak. - A wśród tych wszystkich, jest nieliczna grupa kobiet, których feromony są w pewnym sensie atrakcyjniejsze i bardziej wyczuwalne od tych produkowanych przez pozostałe z nich. I dziwię się, że jeszcze nie zorientowałaś się, że należysz do tej grupy.Czyli znaczy to że jestem jak Królowa Matka w ulu? Dobre, podoba mi się. I chyba pokrywa się z moimi doświadczeniami. Zazwyczaj mężczyźni traktowali mnie mocno seksualnie, a relacje z nimi, mimo, że moje oczekiwania były inne, ukierunkowywały się na dobre rżnięcie. Tyle, że ja nie tego oczekiwałam. Dlatego za którymś razem, kiedy nie miałam już siły przeżywać kolejnego zawodu miłosnego, i na pytanie - Dlaczego się nie odzywasz? Słyszeć Bo bardzo mi wstyd, ale chciałbym tylko seksu - zamknęłam swój ul i przestałam wpuszczać do niego pszczoły. Odtenczas Królowa Matka rządzi niepodzielnie swoim królestwem, ale zaczyna brakować jej pszczółek. Rozumiesz, wiesz, chciałabym, żeby co jakiś czas Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. doświadczony pszczelarz wygarnął miodek z pasieki. Tak na przykład ginekolog - położnik byłby idealnym pszczelarzem. Na pszczołach i miodku zna się przecież jak nikt. - Czyli jeśli dobrze rozumiem, jestem bardziej atrakcyjna seksualnie dla mężczyzn i w kontakcie ze mną chcąc nie chcąc mają ochotę na mnie, nawet jeśli dookoła jest wiele innych kobiet, tak? Ale jaki to ma związek z moim wyposzczeniem? - Oj, moja droga, taki właśnie, że z twoimi feromonami do mężczyzn dochodzą sygnały dotyczące Twoich potrzeb. Jeśli masz ochotę na seks, twoje feromony im to w pewnym sensie mówią, łącząc się z tymi, które już wcześniej dostatecznie ich pobudzały, tworząc wybuchową mieszankę. Dlatego lgną do Ciebie, a kiedy dostają kosza, wraca im rozum, i traktują kontakt z Tobą jako ich męską porażkę, i zaczynają Cię unikać. Czują się przy Tobie jak zwierzęta, trudno im zapanować nad instynktem. I wszystko jest na dobrej drodze, do czasu kiedy nie zaczniesz do nich mówić. - Czyli powinnam się nie odzywać, o nic nie pytać, tylko dawać dupy każdemu kto się nawinie?Wyobraziłam sobie, że po kilku latach takiej roboty wyglądem przypominałabym kobiety z Afryki - piersi do pępka i wargi sromowe do kolan. Powiedziałam o tym Panu Perdiaux i chyba się zdenerwował, bo zaczął na mnie krzyczeć, że upraszczam i robię i z siebie i z niego idiotę, że on próbuje mi wytłumaczyć coś, co powinno być proste w odbiorze, a ja nawet nie próbuję wykazać tyle dobrych chęci by go zrozumieć, i że najwyraźniej nie jestem jeszcze gotowa do tej rozmowy i wrócimy do niej innym razem. - Przepraszam.- Nie szkodzi.Pan Perdiaux nie zna mnie na tyle, żeby wiedzieć, że szybko pojmuję co się do mnie mówi, i że kiedy tylko wspomniał o feromonach, już wiedziałam do czego zmierza. Czasami lubię się podroczyć. Wiem, bywam irytująca. Ale tylko w ten sposób mogę ukryć mój strach. Pan Perdiaux dolał mi herbaty, która nie wiem jakim sposobem, mimo tego, że stała w imbryku od ponad godziny, nadal była gorąca - po nalaniu do filiżanek parowała, unosząc się w powietrzu leniwą mgiełką i napełniając je słodkim zapachem mango. Wczoraj piliśmy herbatę jaśminową, dziś o aromacie mango, ciekawam jaka będzie jutro. Herbaty u pana Perdiaux smakują świetnie, może dzięki sposobowi parzenia, a może dzięki jakości listków. MNIAM. Kiedy ja rozkoszuję się cudownym naparem siorbiąc z filiżanki najciszej jak się da, pan Perdiaux notuje coś na kartce siedząc wygodnie w fotelu przysuniętym tak blisko biurka, że zastanawiałam się czy nie jest aby magikiem, bo nie da się inaczej wytłumaczyć gdzie znalazł miejsce dla swojego brzucha. Udaję że wcale, nic a nic nie obchodzi mnie co tam wypisuje, ale tak naprawdę oczy o mało nie wyskakują mi z powiek, tak bardzo wytężam wzrok, żeby zobaczyć chociaż jedno zdanie z tych jego notatek. Chmury wiszące za oknem, które chwilę temu zapowiadały burzę, teraz spełniły swoje groźby i strzelają piorunami na prawo i lewo, popuszczając przy tym cholernie dużo deszczu - gdyby były pacjentkami oddziału urologii, założono by im cewniki. Myślę sobie, korzystając z chwili wytchnienia, że nawet nie najgorzej rozmawia mi się z panem Perdiaux. Mimo że nie osiągnęliśmy jeszcze jakichś znaczących postępów w zakresie leczenia mojego złożonego i niebezpiecznego dla życia i zdrowia stanu sądzę, że wszystko jest na całkiem zdrowej drodze do osiągnięcia sukcesu. Zaraz gdy to sobie uświadamiam, atakują mnie apokaliptyczne myśli w stylu - nie uda Ci się, nie będziesz cierpliwa, nie zniesiesz grzebania w swojej przeszłości (jakbym dotychczas nie grzebała w niej prawie codziennie), nie masz tyle konsekwencji by pracować nad sobą, pan Perdiaux jest oszustem i wykorzysta Cię jak wszyscy, i jeszcze inne w podobnym stylu. Myślę że to okropne, kiedy własne myśli są dla człowieka jak gąbka nasączona trucizną z której nie da się jej wypłukać mimo że się ją ściska i wyżyma, zmieniając wodę po każdym płukaniu, a w którymś Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. momencie nawet pojawia się nadzieja, że woda jest już prawie czysta, wszystko idzie na marne, trucizna dalej siedzi głęboko w dziurkach, wżera się w szczeliny i zagnieżdża coraz głębiej i głębiej, aż gąbka się rwie i nie da się jej już używać, pozostaje tylko pożegnać się i ją wyrzucić. Pan Perdiaux skończył robić notatki i zerknął na mnie z wyraźnym zadowoleniem, jakby odkrył właśnie lekarstwo na nieuleczalną dotąd chorobę i miał zamiar opowiedzieć mi o jego cudownych właściwościach. Od chwili kiedy zapalił lampę, tę z podstawką w kształcie niedźwiedzia, ciepłe światło padające na jego twarz ukazało ogromną ilość zmarszczek przecinających jego lico wzdłuż i wszerz. Musiał być wcale niemłody, ale nie aż tak stary żeby mieć widoczne objawy demencji. - No więc moja droga, odnalazłem już klucz do naszego sukcesu. Wyraźnie czekał aż klasnę w dłonie z radości. Zachowałam jednak stosowną dla powagi chwili wstrzemięźliwość słowno ruchową, czym chyba udało mi się go znowu zaskoczyć. - Mam już plan na to, w jaki sposób będziemy pracować. Podzieliłem Twoje życie na cztery etapy, dzieciństwo, dojrzewanie, okres kiedy prowadziłaś firmę i czas po tym, do dnia kiedy desperacja popchnęła Cię do najgorszego. Cisza. No i co, co dalej? Podzielił moje życie jak kawałki tortu, i co zamierza z tym zrobić? Zjeść? Wydłubać bakalie i zostawić? - No i co dalej? - A dalej to, że będziemy analizować poszczególne etapy w kolejności, podsumowując Twoje emocje i klasyfikując je według stopnia ważności i wpływu na Twoje dalsze życie. Z góry uprzedzam, że może to nie być przyjemny proces i będzie od Ciebie wymagał wiele wysiłku. - Panie Perdiaux, to brzmi jak opis przebiegu normalnej terapii, nie ma w tym nic odkrywczego. – Starałam się ukryć rozczarowanie, mimo to chyba się nie udało. Pan Perdiaux uśmiechał się jednak nieprzerwanie, co świadczyło o wysokim stopniu jego zadowolenia z własnego geniuszu. - Pozwól moja droga, że pewne elementy mojego planu pozostawię na razie w ukryciu, ażeby odkrywać je przed Tobą, gdy nadejdzie na to odpowiedni moment. AHA. Tajemnice. Pan Perdiaux ma znowu swoje pomysły, pewnie z cyklu tych zajebistych, jak na przykład potajemne rozmowy z A. i R.. Już się cieszę. Kurwamaćjego jak się cieszaszę zacieszam! - Dobrze, a zatem ustalone. Proponuję spotkanie jutro, o tej samej porze. W herbaciarni. - Gdzie?- W herbaciarni na Francuskiej, tuż za rogiem, na pewno trafisz.Trafić trafię, nie do takich miejscu udawało mi się dotrzeć, ale dlaczego właśnie tam? Czy jego dom nie jest odpowiedniejszym miejscem do prania moich brudów? - Panie Perdiaux, czemu akurat tam? - Moja droga, mam kolejną prośbę, ogranicz ilość zadawanych pytań do minimum, chyba że dam Ci wyraźny sygnał, że możesz je zadawać. Jeśli mamy razem pracować i osiągać efekty w postaci poprawy twojego stanu psychicznego, musisz mi zaufać.Tak, jasne, już się robi. Jeśli ktoś prosi mnie żebym mu zaufała, robię to niemal natychmiast. Ufna ze mnie bestia jak nie wiem. Gdyby nie udało mi się znaleźć pracy w Polsce, wyjadę do Grecji i będę pracowała jako oślica - marchewka na kiju i pójdę za tobą gdzie tylko chcesz. Tymczasem w temacie dziwnych miejsc, przypomniało mi się, jak trafiłam do Belwederu. W maju zeszłego roku zapisałam się na trzydniowy kurs Protokołu Dyplomatycznego. Ponieważ prowadząc firmę szkoliłam biznesmenów i pracowników dużych firm, uznałam, że przyda mi się certyfikat potwierdzający wiedzę jaką posiadałam, żeby wiodło mi się jeszcze lepiej niż źle jak dotychczas. Ostatniego dnia szkolenia, znaczy się w niedzielę, odbywał się bankiet pokazowy na którym mieliśmy w praktyce zastosować te ogromne ilości zdobytej Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. podczas wielogodzinnych wykładów prowadzonych przez ambasadora w stanie spoczynku (niewiele brakowało mu do wiecznego) wiedzy. Zaaferowana mnogością spraw, długów, problemów, małych radości i tym, że dnia tego właśnie, w niedzielę czyli, zaspałam, nie zabrałam z sobą zaproszenia na bankiet, ale pamiętałam, że ma on odbyć się w Belwederze. Popytałam jeszcze uczestników szkolenia, czy aby na pewno miejsce to Belweder, a Ci odpowiadali jak jeden mąż, ze tak, że obok Łazienek Królewskich, Belweder i tyle. No to po drodze weszłam jeszcze do taniej księgarni na Chmielnej i zakupiwszy kilka książek opakowanych w reklamówkę z widocznym z daleka napisem sieć tanich księgarń, ruszyłam autobusem linii nie pamięta już jakiej, w kierunku znanego wszystkim Belwederu. Trzeba dodać, że ponieważ zaspałam, ubrałam się dosyć nieelegancko, wdziałam także kurtkę tyleż ciepłą, co brzydką. Jednym słowem nie prezentowałam się najlepiej. Upociwszy się niemiłosiernie, dotarłam do bram Belwederu zamkniętych na głucho, przy których stał wartownik z bronią chyba gotową do strzału. Będąc z lekka spóźniona, a znając zasady Protokołu Dyplomatycznego nie chciałam pogarszać swojej sytuacji i rozwścieczona, rzuciłam się z awanturą na wartownika krzycząc, że mam zaproszenie na obiad, że jestem już spóźniona, a jeśli on ma zamiar mnie nie wpuścić, to na niego spadnie odpowiedzialność za tto, że mnie na tym obiedzie oficjalnym nie będzie. I ten wystraszony chłopaczyna, stojący widocznie na służbie od niedawna, wziął był i mnie wpuścił, uchyliwszy skromnie wielką czarną bramę. Biegiem puściłam się do drzwi wejściowych, lekko tylko speszona otaczającym mnie zewsząd luksusem. Od razu, gdy weszłam do środka poczułam, że coś jest nie tak. Po korytarzach snuło się kilku pracowników ochrony, jedna sprzątaczka, a na środku wypucowanej lśniącej podłogi stał odkurzacz – odbywały się gruntowne porządki. Nikogo z mojej grupy szkoleniowej ani widu, ani słychu. Żadnego aperitifu jak przystało na bankietowe standardy nikt nie podaje. Po chwili podszedł do mnie ochroniarz w garniturze czarnym jak smoła, ukazującym jego rozbudowany biceps, triceps czy co tam miał, i zapytał w czym może mi pomóc dodając, że Prezydenta nie ma dziś na miejscu ani nikogo z jego asystentów też. Lekko już zaniepokojona wydukałam, że ja nie do Prezydenta, że miał tu się odbywać obiad pokazowy na zakończenie szkolenia z Protokołu Dyplomatycznego, że mam zaproszenie, o to właśnie które jemu teraz podaje i tak się składa, że nie wiem jak trafić do odpowiedniej sali i czy on mógłby mnie pokierować. Ochroniarz silnie rozbawiony, wlepiwszy wzrok w moją gębę powiedział, że pomyliłam miejsca bo jego zdaniem chodzi nie o ten Belweder, ale o restaurację Belweder przy ulicy Flory, dwie ulice dalej. Uczynnie odprowadził mnie z kolegami do bramy, pokazując w którą stronę powinnam się udać, by tym razem trafić właściwie. Na pożegnanie pomachali mi radośnie, kreśląc dłońmi kółka w okolicy czoła. - Od tamtego wydarzenia wierzę w to, że nie ma takiego miejsca do którego nie udałoby mi się wejść. Pan Perdiaux ocierał chusteczką łzy z oczu. Popłakał się ze śmiechu. Gdyby był na moim miejscu wcale nie byłoby mu do śmiechu. Pamiętam, że dopiero wieczorem, kiedy po bankiecie wróciłam do domu i wypiłam dwie lampki wina jedna po drugiej, zastanowiłam się nad wizytą w Belwederze głębiej dochodząc do wniosku, że miałam dużo szczęścia. Równie dobrze ochroniarze mogli powalić mnie na ziemię i wezwać policję, albo zrobić mi wielką awanturę i zatrzymać na kilka godzin. - Skoroo nawiązałaś swoją opowieścią do tematu pomyłek, ja także mam ci coś do powiedzenia. Czegokolwiek nie opowiedziałby mi pan Perdiaux, na pewno nie przebije tym mojej historii. Ale niech tam, posłuchamy, zobaczymy. - Nie bez powodu na początku dzisiejszego spotkania zapytałem cię jak się czujesz po tym, co wczoraj ode mnie usłyszałaś na swój temat. Szczerze mówiąc liczyłem, że przemyślisz sprawę i zaczniesz wypytywać mnie o szczegóły tego, jak dotarłem do wiedzy o tobie, a Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. zwłaszcza o szczegóły dotyczące rozmów z tymi dwoma lekarzami, których jak ustaliliśmy darzysz więcej niż sympatią. - Po co miałabym pytać, skoro zabronił mi pan zadawać pytania? - A czy całość mojej opowieści wydała ci się wiarygodna? Nie powiedziałem, że masz nie zadawać pytań, ale że masz to robić mądrze. - Po wczorajszej rozmowie, uznałam, że wie pan co mówi i że powiedział mi wszystko co powinnam wiedzieć. O Pana rozmowach z A. i R. nie chcę nic wiedzieć, bo nie potrzebuję dodatkowych tematów do rozmyślań, wystarczy mi, że uznali mnie za wariatkę. To chyba zamyka temat. - Nie, nie zamyka, wręcz przeciwnie, otwiera, bo naprawdę nie wyglądasz na osobę która wierzy we wszystko co usłyszy. Najpierw kazał mi sobie zaufać, a teraz każe mi nie wierzyć w to co powiedział. Nic nie rozumiem. Sprawa nabiera dziwnego obrotu. Zaczynam się poważnie zastanawiać, czy aby siedzimy po właściwych stronach biurka. - Dobrze, przechodząc do sedna, czy nie zgubiłaś czegoś w szpitalu? - Nie sądzę panie Perdiaux. - A ja wiem, że o czymś jednak zapomniałaś. I dziwię się, że do dziś nie odczuwasz braku tego czegoś, bo powinno być dla ciebie ważne. Gdybym ja prowadził dziennik starałbym się go pilnować. AAAA! Dziennik. Gdzie widziałam go ostatni raz? W szpitalu miałam go przy sobie do czasu kiedy…. zostawiłam go w łazience na grzejniku! Pisałam w nim siedząc rano na kibelku, potem odłożyłam na grzejnik i zapomniałam. Pan Perdiaux musiał go zabrać, kiedy wszedł do łazienki po ręcznik, zaraz po tym, jak wyciągnął mnie z okna. To by znaczyło, że musiał go przeczytać. Z niego dowiedział się o moich długach, o intymnych chwilach z A., o obawach dotyczących R., o mamie, telewizji, marzeniach i wszystkim, co przez ostatnie miesiące, każdego dnia wyrzucałam z siebie, żeby nie zwariować. A to z kolei mogłoby oznaczać że… - Kłamał pan! - Zgadza się.- Wcale nie rozmawiał pan z A. i R., nie sprawdzał pan w bankach mojego zadłużenia i nie mam depresji, co oznacza także, że nie zagrażam otoczeniu, a do tego nie wymyślam rzeczywistości i nie jestem szurnięta. UFFF. Kamień spadł mi z serca. Naprawdę poczułam się lepiej wiedząc, że kolejna katastrofa życiowa była tylko narzędziem w rękach zdolnego terapeuty. Że w oczach A. i R. oraz pana Perdiaux nie jestem małą szurniętą S. - Zgadza się, chociaż pewne wnioski nadal uznaję za trafne. W ocenie Twojego stanu bazowałem głównie na Twoich zapiskach, ale także na tym, co mówiłaś podczas naszego pierwszego spotkania. - Po co Pan to właściwie zrobił?Pan Perdiaux odpowiedział, że chciał tym sprawdzić na ile jestem czujna w ocenie własnego stanu i tego, co myślą o mnie inni. No i na ile jestem podatna na sugestie docierające z otoczenia. Na koniec powiedział, że nie przeszłam pomyślnie testu, dlatego uważa, że jego pomoc bardzo mi się przyda i że będziemy pracować według tego mało konkretnego planu który dziś mi nakreślił, a który w jego mniemaniu jest cudowny jak święty obrazek. Za oknem przestało padać. Chmury ustąpiły miejsca zachodowi słońca, zmuszając mnie do powrotu do znienawidzonego domu. Szczerze mówiąc, wolałabym zostać tu, u pana Perdiaux. Albo wrócić do jakiegoś mieszkania, nieważne gdzie, byle panował tam spokój. Królestwo Królowej Matki za spokojny dom. Pan Perdiaux wyciągnął mój dziennik z szuflady biurka, prosząc mnie, żebym na jutro postarała się przypomnieć sobie jak najwięcej z wczesnego dzieciństwa. Dobrze, ale nie jest Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. tego dużo, szczerze mówiąc zawsze zastanawiało mnie czy inne dzieci podobnie jak ja, też nie pamiętają nic z czasów gdy miały cztery, pięć czy sześć lat. W najgorszym wypadku może być tak, że wymazałam wspomnienia z tamtego okresu. I aż boję się na samą myśl o tym co mogę odgrzebać. Opowiadanie o tym w herbaciarni będzie prawdziwym wyzwaniem. 9 Czas, kiedy nie mam nic do roboty, jest dla mnie nie do zniesienia. Z panem Perdiaux jestem umówiona dopiero na popołudnie, a do tego czasu nie mam do roboty dosłownie nic. I aż mnie skręca z bezsilności. Bo jest tyle rzeczy, które chciałabym zrobić. Tyle spraw, które niezaprzeczalnie powinnam załatwić. Tyle marzeń, które chciałabym spełnić. Dzień idealny? A tak, mam taką swoją wizję, którą powtarzam w głowie niemal codziennie: Budzę się. Za oknem piękny, słoneczny poranek. Wygrzebuję się z łóżka, z pościeli białej jak śnieg i wolnym krokiem zmierzam do kuchni, by nastawić w ekspresie kawę. Potem łazienka, mycie zębów - nie wyobrażam sobie picia kawy z brudna jamą gębową - uśmiech do lustra i HOP do kuchni, bo kawa już gotowa. Przy nogach plącze się moja kotka, Mania. Potem taras, papieros, kawa i ja. Leniwie i bez pośpiechu. Poranne czytanie gazet, które miły Pan z kiosku na dole podrzuca mi codziennie pod drzwi. Potem prysznic, chwila w garderobie, makijaż i jadę na nagranie porannego programu do telewizji, Kawa czy Herbata, Dzień dobry TVN czy coś innego w tym stylu, gdzie zapraszają mnie jako gościa - znana pisarkę i reporterkę. Z telewizji jadę do wydawnictwa, żeby usłyszeć że oto będą robić kolejny dodruk mojej książki, bo tak dobrze się sprzedaje. Później, nieco już spóźniona, swoim BMW X6 czarnym jak smoła i wielkim jak niedźwiedź, jadę do redakcji, która zamówiła ode mnie reportaż, na jeden z dziesiątek tematów, o których mogę napisać tylko ja, bo nikt inny tak dobrze nie potrafi wyciągnąć z bohaterów ich najskrytszych emocji, lęków i prawdy, którą chcą przekazać światu. Po południu spotkanie z czytelnikami w Warszawskiej księgarni, dajmy na to Traffic Club na Brackiej. Jadę tam, ciesząc się na spotkanie z ciekawymi ludźmi, dzięki którym mogę spełniać swoje marzenia. Wieczór spędzę ze znajomymi przy winie i ta perspektywa wprowadza mnie w dobry nastrój, wypierając tym samym uczucie zmęczenia. Parkuję samochód przy Foksal, kupuję kawę w Starbucks na Nowym Świecie i idę w stronę Chmielnej uśmiechając się do ludzi mijających mnie na ulicy. Następnego dnia lecę do Paryża, mam tam ważne spotkanie z wydawcą, który chce odkupić prawa do wydania mojej książki we Francji. Kiedy wracam ze spotkania ze znajomymi, z lekkim uczuciem wirowania głowie, muszę spakować walizkę. I spać. LULU. Tymczasem jest tak: Budzę się. Z łazienki słyszę krzyk mojej matki - Kurwa, co to jest? - Ale co? - Ta siatka doprowadzi mnie do kurwicy! - To siatka na bieliznę mamo. - Wypierdolę ją zaraz jak jej nie zabierzesz! - Ok., mamo, już ją zabieram. Zwlekam się z wyra mimo, że dochodzi dopiero siódma rano. Zabieram siatkę wiszącą na drzwiach łazienki i chowam do jednego z moich pudeł. Wzdycham. Ociągając się, idę umyć zęby. Nie ma ciepłej wody. Trzeba więc nastawić trochę w garnku. Poczekać. W tym czasie mogę nastawić kawę w ekspresie. Po chwili - ziarna zmielone, ekspres napełniony, kawa spływa wolno do termosu. Woda na mycie zębów bulgocze na gazowej kuchence, która ma dwa razy tyle lat co ja. Z parzącym w ręce garnkiem zmierzam do łazienki. Myję zęby, odnoszę garnek do kuchni. Wypijam kilka łyków kawy, Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. odpalam papierosa. Myślę o tym, że w paczce są jeszcze tylko dwa papierosy i za co kupię nową. Przelatuje mi przez głowę, na dzień dobry moja wielka lista długów. Stoję oparta o zmywak, tuż obok zabetonowanego okna, które kiedyś wychodziło na posesję sąsiada i rosnący tam wielki dąb. Kuchnia wygląda tak koszmarnie z tymi obdrapanymi ścianami, cegłami i tynkiem, że lepiej byłoby zamknąć oczy. Ale nie, mam je szeroko otwarte. Matka wychodzi do pracy. Ojciec śpi. Cisza, błogi stan wolności. To nie potrwa długo…DRYYYŃ. Telefon. Bank? Komornik? Firma windykacyjna? Jedno z trzech. Chwila niepewności i już wiem, że komornik wzywa mnie do zapłaty kosztów umorzenia postępowania, które to umorzył, bo nie ma jak ściągnąć ze mnie długu. Panie komorniku skoro dotychczas nie znalazł pan u mnie niczego, z czego można by pokryć choć część wierzytelności, to skąd ja mam nagle wziąć tysiąc złotych, żeby zapłacić panu za pana nieudolność? Nie wie pan? Ja też nie. W przelocie myślę, że jestem chyba jedyną w Polsce dwudziestotrzylatką, która w zakresie prawa bankowego i komorniczych procedur mogłaby zrobić doktorat. Zmuszona do negocjacji z instytucjami finansowymi, bez środków umożliwiających mi wynajęcie prawnika od dwóch lat sama piszę pisma i spotykam się z tymi tam bezdusznymi kreaturami. Ile mam długów? No na oko zostało jakieś siedemdziesiąt tysięcy - dwa banki, które dawno już przekazały sprawy komornikom, ZUS, Urząd Skarbowy, operator komórkowy, jeszcze trzy banki w których zaciągnęłam kredyty żeby kupić odkurzacz, telewizor, meble i takie tam naprawdę miałam fajne mieszkanie - trochę zaległych faktur za telewizję, internet, długi u znajomych. I drobnica, którą trudno byłoby tu wyliczać. Żeby ochłonąć po trudnej rozmowie z Komornikiem, siadam do komputera. Odpalam pocztę. Zaciskam kciuki, może dziś, może tym razem się uda. Emaile schodzą zapełniając skrzynkę niebieskimi znaczkami - You have a new message. - Yes? Really! How wonderful! Chwila niecierpliwości i wszystko znowu staje się jasne. EHHH. Trzy wiadomości z odpowiedzią - Dziękujemy za przesłanie Pani CV, ale w tej chwili nie prowadzimy rekrutacji. Tak, czyli mają mnie w dupie. Ostatnia wiadomość, może to nią niego czekałam? Nie, to tylko wezwanie do zapłaty z gazowni. Kiedy już wystarczająco poprawiam sobie nastrój sprawdzaniem poczty, do kuchni wchodzi ojciec. Z nieprzytomnym spojrzeniem człowieka z uszkodzonym mózgiem, idąc po kawę pierwszą z piętnastu które dziś wypije doprowadzając tym do szału moją matkę, w przelocie pyta, czy matka zostawiła dla niego pieniądze na papierosy. A gdyby nie zostawiła? To co byś zrobił? Zdechłbyś jak wesz. I tego ci życzę. Z całego złamanego serca które mam w piersi. Do wieczora kręcę się po domu, czytam co popadnie od gazet po książki i broszury, wysyłam CV gdzie się da, wysłuchuję marudzenia mojego ojca, krzyków matki aż w końcu zmęczona bezproduktywnym, nijakim dniem, idę spać cicho pochlipując do poduszki. Kiedy wchodzę do herbaciarni Ganders przy Francuskiej, pana Perdiaux jeszcze nie ma. Nie byłam tu nigdy wcześniej i muszę przyznać, że bardzo żałuję. Miejsce wygląda magicznie. Koronki na oknach, stare krzesła obite aksamitem w kolorze czerwieni, zapach domowego ciasta unoszący się w powietrzu, lampy dające mdławe światło padające na brzoskwiniowe ściany, na których wiszą obrazy i herbaciane bibeloty, a na tyłach lokalu ogród, ukryty w cieniu drzew i bluszczu, do którego wchodząc czuję się jakbym przekraczała granice jawy i wkraczała w świat snu. Postanawiam usiąść przy jednym ze stolików w ogrodzie, na wprost wejścia, tak żeby pan Perdiaux mógł mnie łatwo odnaleźć. Z pośród dziesiątek odmian herbat wymienionych w menu, decyduję się na dzbanuszek herbaty Mango Passiflora. Mam gorącą nadzieję, że Pan Perdiaux okaże się dżentelmenem i zechce uregulować rachunek. Bo tak się składa, że nie mam w portfelu ani złotówki. Monety już dawno temu wybyły mi z kieszeni zabierając ze sobą moje poczucie godności. Ten kto ma pieniądze nigdy nie zrozumie co mam na myśli, a ten komu ich brakuje może przyzna mi w tym miejscu rację; życie bez mamony jest koszmarem. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Różową zapalniczką odpalam papierosa. Zaciągając się dymem, staram się poukładać w głowie myśli i wspomnienia. Zebrać je w jedną całość mającą logiczny wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Niej jest to łatwe. Przedmiotem terapii zawsze są najgłębiej skrywane i niechciane emocje i wspomnienia. I niezależnie od tego jak dobry jest terapeuta, i tak wszystko zamyka się wokół samotności. Samotne żeglowanie na wzburzonych falach przeszłości. Terapeuta wywołuje sztorm i robi tyle ile może, byśmy mogli przepłynąć naszą skromną łajbą przez chcące nas pochłonąć fale. Wielu ludziom udało się przepłynąć, ale równie wielu utonęło. Ciekawe w której grupie będę ja, gdy zakończy się moja przygoda z panem Perdiaux. No właśnie. Pan Perdiaux. Widzę jak wchodzi do herbaciarni. Macha do mnie na powitanie, ale po jego minie i nieobecnym spojrzeniu wnioskuję, że coś jest nie tak. Jest spięty, jego ruchy są nerwowe, brak im cechującej go do tej pory dostojności. - Witaj moja droga, przepraszam za spóźnienie. - To nie pan się spóźnił, ale ja przyszłam za wcześnie. – Dyplomacja ponad wszystko, dlatego nie zapytam go, czy coś się stało. Jeśli będzie chciał, sam opowie. Nic na siłę. Z tego co już przeżyłam nauczyłam się, że mężczyzn do niczego nie można zmuszać, a już w szczególności do mówienia o ich problemach i emocjach. Na kozetkę kładą się chętnie, ale tylko kiedy sami dojrzeją do zwierzeń. - Jak Ci się podoba herbaciarnia?- Pięknie tu. Naprawę mogłabym powiedzieć, że czuć w powietrzu magię. - Zgadza się. Ten zaciszny ogród to idealne miejsce na sabat czarownic. Czarownice? Kiedy byłam mała, wydawało mi się, że mam magiczne zdolności. Potrafiłam rzucać uroki. Wiele razy działy się rzeczy, o których dosłownie chwilę wcześniej pomyślałam. Potrafiłam odnajdywać zagubione przedmioty. Patrzyłam na ludzi i odgadywałam ich emocje, a często także problemy - nie musieli nic mówić, wystarczyło, że spojrzeli mi w oczy. Ponieważ chcąc nie chcąc jakiś czas temu dorosłam, pożarły mnie stereotypy i powinności i zapomniałam o swoich zdolnościach. Mimo to czasem wracają. Na przykład kiedy pierwszy raz spojrzałam na R., wiedziałam, że będzie moim mężem. - Na zwykłe spotkania z przyjaciółmi też się nadaje.- odpowiedziałam, przyglądając się kelnerce obsługującej klientów siedzących przy stoliku obok. Miała niezły tyłek. Naprawdę niezły. Okrągły, wypukły, jędrny. Gdybym była facetem chętnie bym ją przeleciała. - Mnie też się podoba. - Co?- To na co patrzysz. - powiedział pan Perdiaux ściszonym głosem, puszczając do mnie oko, jedno z dwóch w których pojawiły się iskierki zwane pożądaniem. Stary zboczeniec. Ale wiec co dobre. Tak jak ja. Nie ma nic złego w tym, że mężczyźni doceniają kobiece wdzięki. Gorzej, jeśli chcą poza patrzeniem także dotykać, mimo że mają już jeden tyłek do macania i analnych przyjemności na wyłączność. To już jest NOT FAIR. Ciekawe ile jeszcze czasu upłynie, zanim pan Perdiaux zechce przejść do meritum sprawy. Zanim zaczniemy nasze terapeutyczne rozmowy. Nigdy nie wiem, w którym momencie zaczyna się terapia, a kończy towarzyska wymiana zdań. - Powie mi pan kiedy zaczniemy terapię, tak? Pan Perdiaux próbował wzrokiem złapać którąś z kelnerek, żeby zamówić herbatę, czy na co tam miał ochotę. Nie udało się. Zrezygnowany pokiwał głową. - Nawet przez chwilę nie umiesz się odprężyć, prawda? Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nie umiem, jestem spięta i trochę się denerwuje. - Nie zaprosiłem cię tu, żeby omawiać twoje problemy. Chciałem żebyś się zrelaksowała. Wrzuć na luz, jak to mawiacie wy młodzi. Wrzucić na luz? Wolne żarty. Jak mam wrzucić na luz, kiedy w głowie wirują mi wspomnienia z dzieciństwa - cały szlam i bagno jakie tylko udało mi się wygrzebać w Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. zakamarkach pamięci - i aż się proszą, bym pozwoliła im wypłynąć na światło dzienne. Relaks w towarzystwie terapeuty, w herbaciarni, przy filiżance naparu, za który nie mogę zapłacić bo nawet na to mnie nie stać. Życie przecieka mi przez palce, a ja mam spokojnie siedzieć i dyskutować o pogodzie albo tyłkach kelnerek? - Łatwo panu powiedzieć panie Perdiaux. Gdyby miał pan tyle problemów co ja, nie miałby pan ochoty na leniwe popołudnie w herbaciarni.- Gdybym miał tyle problemów co ty wiedziałbym, że żeby je rozwiązać, muszę umieć je od siebie oddalać. Bo dopiero gdy nabierzesz dystansu, uda ci się je rozwiązać. Dzisiejsze spotkanie miało być lekcją czerpania z życia drobnych przyjemności, ale widzę, że i to jest dla ciebie zbyt trudne. Kumulujesz w sobie zbyt dużo stresu i nerwów, a to nie wpływa dobrze na twoją psychikę. Postaraj się skupić na piciu herbaty. Rozejrzyj się dookoła. Pozwól swojej głowie odpocząć. Kiedy skończył mówić rozłożył szeroko ręce, przeciągnął się, po czym wziął głęboki wdech nosem i po chwili wolno wypuścił powietrze ustami. Spojrzał na mnie i wiedziałam, że oczekuje ode mnie tego samego. Za pierwszym razem wyszło mi to koszmarnie, głównie ze względu na gapiących się ludzi, ale pierdoląc ich powtarzałam wdechy i wydechy jeszcze cztery albo pięć razy, za każdym razem słysząc od pana Perdiaux: - Zrób to jeszcze raz. Lepiej, ale powtórz raz jeszcze. No, całkiem dobrze, ale następnym razem wyjdzie lepiej. Kiedy wykonałam ćwiczenie wdechu i wydechu po raz ostatni, poczułam jak powietrze przepływa przez CAŁE moje ciało, od palców u stóp po włosy na głowie. Mimo że od dawna ćwiczę jogę, taki stan to dla mnie rzadkość. Już zabierałam się do wykonania kolejnego wdechu, gdy pan Perdiaux stanowczym głosem powiedział dość, wyrywając mnie tym z błogiego stanu. - A teraz opowiedz mi, jak minął ci dzień. Jak minął? Nie minął. Spierdolił, uciekł, przeleciał mi przez paluchy, rozlał się jak mleko, skisł. - Nijak panie Perdiaux. Wie Pan jakie to przykre uczucie, kiedy po prostu nie ma się o czym opowiadać, bo od dawna nie wydarzyło się nic dobrego?- Myślę że wiem, ale…Nie dokończył. Wyjący głośno dzwonek jego telefonu przerwał naszą rozmowę i zaburzył panujący w herbaciarni spokój. Kilka głów odwróciło się w stronę naszego stolika, wyrażając tym oburzenie; bo jak można być takim chamem, żeby wnosić TU włączony telefon. A gówno nas obchodzi czy to coś ważnego, to jest herbaciarnia, tu się odpoczywa! Dźwięk rozszalałego dzwonka wystraszył mnie tak, jakby dookoła rozwyły się syreny alarmowe. Po prostu nie spodziewałam się że pan Perdiaux może nie wyciszać telefonu w trakcie spotkań. Nie zamierzam ukrywać, że poczułam się dotknięta faktem, że dzwonienie jego telefonu przerwało naszą rozmowę w ważnym dla mnie momencie. Pan Perdiaux nawet nie zapytał, czy może odebrać. Po prostu wstał, energicznym ruchem wyjął telefon z kieszeni i odszedł kilka kroków od stolika. Ewidentnie chciał, żebym nie słyszała z kim i o czym rozmawia. Może to coś intymnego? Albo jakiś pacjent przeżywa załamanie? HA! Kolejna tajemnica. W jednej chwili zapomniałam o swoich kłopotach i stałam się jak pies na polowaniu, jak hiena czująca padlinę. Gdybym miała radary zamontowane na głowie, kręciłyby się w tej chwili jak oszalałe i migały we wściekłym odcieniu czerwieni, cicho popiskując. Pan Perdiaux wrócił do stolika. - Przepraszam cię moja droga, ale musimy przerwać nasze spotkanie. Muszę jeszcze dziś pilnie wyjechać.Wyjechać? Gdzie? Co się stało? Czyżby pan Perdiaux dorabiał do emerytury jako szpieg? Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, a potem zapytałam: - Mogę jechać z panem?Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Pan Perdiaux, który rozglądał się w poszukiwaniu kelnerki, odwrócił się w moją stronę jakby spodziewał się, że zadam takie właśnie, całkiem nie na miejscu, pytanie. - Nie powinienem… nie mogę, moja droga to zbyt…Zbyt, pierdyt, wielki zgrzyt. Nie do mnie takie gadki panie kochany. - Opowie mi pan po drodze, dlaczego nie mogę jechać. Jadę i koniec! Musiałby pan mnie przywiązać sznurem do krzesła, żebym dała za wygraną, a i tak znalazłabym sposób, żeby za panem pobiec. Pan Perdiaux uśmiechnął się. Widocznie spodziewał się takiej mojej odpowiedzi. Kelnerka wydała mu resztę, on dał jej napiwek i wyszliśmy z herbaciarni w tempie startującego odrzutowca. Byłam tak zaaferowana szykującą się przygodą, że zapomniałam zabrać moich kul opartych o krzesło przy stoliku. Dopiero pan Perdiaux w połowie drogi do jego domu przypomniał mi o tym. Puściłam się pędem w stronę herbaciarni by je zabrać, po czym w połowie drogi pomyślałam, że jednak mam je głęboko w tyłku, albo i lepiej nie, bo się nie zmieszczą i pobiegłam spowrotem za panem Perdiaux. Biegając po Francuskiej w tę i we w tę, musiałam wyglądać jak dziecko szczególnej troski. Ale w tym momencie to, co pomyślą o mnie ludzie, liczyło się najmniej. Pędziłam do Pana Perdiaux kuśtykając niesprawną jeszcze nogą, jakby była tyczką pozwalającą mi nabrać splendoru do skoku, a kiedy wreszcie dobiegłam, na mojej twarzy rysował się wyraz zmęczenia i udręki. KOLKI DOSTAŁAM. Te kurewskie kolki jelitowe to naprawdę ogromny problem ludzkości. - A więc podzielimy się zadaniami. Ja muszę zabrać z domu kilka rzeczy, ty wyprowadź z garażu auto. I jeszcze jedno moja droga, powiadom matkę o tym, że możesz nie wrócić przez kilka dni. NO MASZ CI BABO PLACEK. Kilka dni? Sądziłam, że jedziemy na dzień, góra dwa. A co ja mam jej niby powiedzieć? Wyszłam z domu na spotkanie i wyjechałam? Gdyby nie obecność pana Perdiaux, już zaczęłabym się martwić tym, co matka sobie pomyśli i co powie. A tak po prostu wykręciłam jej numer, skłamałam, że pilnie wezwali mnie do redakcji, żebym pojechała asystować w reportażu i rozłączyłam się, nie mówiąc ani kiedy wrócę, ani skąd wezmę majtki na zmianę. W końcu jestem dorosła mamo. Żyję swoim życiem, do którego masz przestać się wtrącać! Idę do garażu. Pan Perdiaux przez okno gabinetu podaje mi klucze od samochodu. Jak ja kurwa wyprowadzę samochód skoro nie mam prawa jazdy? Niby jeździć umiem, ale na samo wspomnienie pewnego letniego dnia, robi mi się słabo. Na kilka miesięcy przed osiemnastymi urodzinami odbywałam swój pierwszy związek z mężczyzną. Fortunnie czy nie, miał dwadzieścia lat i był tak jak ja dziewicą. Nasz pierwszy raz był w związku z tym dość specyficzny, ale i romantyczny. Dzięki niemu poczułam, że chcę mieć mężczyzn na własność, i nie musieć się nimi dzielić z żadną inną kobietą. Człowiek szybko przyzwyczają się do luksusu. To tak jak z jazdą nowym samochodem, kiedy pierwszy raz dotykasz kierownicy i zmieniasz biegi (tu nie ma żadnej dwuznaczności) czujesz zapach tapicerki, siadasz na fotelu kierowcy, no wszystko, wszystko nowe jest, twoje jest, żyć nie umierać. Otóż mój chłopak posiadał auto skromne, acz sprawne. I dnia któregoś letniego pojechaliśmy do Puszczy Kampinoskiej, żebym tam wśród leśnych bezdroży poćwiczyła jazdę. I wiecie co? A to, że mała S. w samym środku lasu znalazła hydrant, w który wjechała na pełnym gazie, bo akurat w tej chwili pomyliła go z hamulcem. Miny chłopaka, gdy zobaczył parę buchającą z silnika jego auta, nie mogąc otworzyć drzwi przygniecionych drzewem, nie zapomnę nigdy. Warto było przeżyć te kilka zadrapań i siniaków. A co z jego samochodem? No cóż, przednia maska wgnieciona na cacy, boczne drzwi też, uszkodzone reflektory, no takie tam. Wjechaliśmy do lasu zdrowym autem, a wyjechaliśmy wrakiem do kasacji. A chłopak co zrobił? Kupił mi po tym wszystkim czekoladę, żebym się nie martwiła. A ja go dwa miesiące później zostawiłam. Nie, nie przez to, że czekolada była roztopiona, ale Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. przez to, że nosił brzydkie, czarne buty, i ciągle karmił mnie makaronem z sosem pomidorowym. Dobra, siedzę w aucie. Spokojnie, wdech i wydech. Ocieram spocone wnętrza dłoni o moje białe spodnie. Próbuję oswoić się z samochodem. Odpalam silnik, ale zapominam sprawdzić, czy biegi są wrzucone na luz. Samochód wyrywa do przodu, gdyby nie to, że jakimś cudem pamiętam gdzie jest hamulec, wjechałby w ścianę. Ciekawe, co zrobiłby pan Perdiaux? Pojechałby rowerem ze mną na ramie i torbą na plecach? A gdyby zatrzymała nas policja, na pytanie: co państwo wyprawiacie?, odpowiedziałby: po prostu bardzo nam się śpieszy. Ta idiotyczna wizja trochę mnie odprężyła sprawiając, że tym razem wrzucając wsteczny, udaje mi się wolno ruszyć i wyjechać z garażu. Pan Perdiaux stoi na trawniku z wielką, skórzaną torbą przy nogach. Rozmawia przez telefon, a kiedy kończy, pyta mnie czy poprowadzę auto, na co odpowiadam z uśmiechem: - Dziękuję, ale może innym razem. – Na wszelki bolesny wypadek, nie mam zamiaru mówić mu, że nie mam prawa jazdy. Szybko przesiadam się na fotel pasażera, obserwując jak Pan Perdiaux zamyka garaż i pewnym krokiem wsiada do auta. Naprawdę, strasznie mnie kręci kiedy facet dobrze jeździ. Powiedzmy najzupełniej szczerze - podnieca mnie to. Robi mi się mokro, bo zaraz zaczynam sobie wyobrażać, że majstruje tak jak z kierownicą i biegami z moim ciałem. Fantastyczna wizja. Tymczasem wstępnie oceniam, że pan Perdiaux nie jest najlepszym kierowcą. - Zapnij pas. O tak, lepiej zapnę, bo jak nic wypadnę przez szybę, kiedy zahamuje jadąc te czterdzieści na godzinę. Już rozumiem dlaczego powiedział, że nie będzie nas przez kilka dni - zanim dojedziemy minie półtora i drugie tyle zajmie nam powrót. I gdybałam i myślałam, a tu nagle samochód tylnimi kołami dotknął chodnika. Święta Tereso! Pan Perdiaux wykonał kierownicą manewr w stylu rajdowego kierowcy, nacisnął na gaz i ruszył z piskiem opon, aż wcisnęło mnie w fotel. - S., zapnij pas jak prosiłem. Tym razem pokiwałam tylko głową i natychmiast wykonałam polecenie. Godzinę temu siedziałam w herbaciarni wykonując ćwiczenia relaksacyjne, a teraz siedzę w samochodzie faceta, którego ledwo znam, a który prowadzi jak szalony wioząc mnie nie wiadomo po co, nie wiadomo gdzie. 10 Byliśmy w trasie już dobre dwie godziny. Słońce schowało się za horyzontem jakiś czas temu, a na niebie powoli zaczęły pojawiać się gwiazdy. Było ich tyle, że nie wiedziałam w którą stronę odwracać głowę, żeby przyjrzeć się kolejnym z nich. Księżyc wiszący wysoko nad nami oznajmiał wszem i wobec swoją pełnię, święcąc jasno i złowieszczo. Idealna noc na wycieczkę w nieznane - pomyślałam, zerkając w stronę Pana Perdiaux, który od początku podróży odezwał się może ze dwa razy, pochłonięty widocznie myśleniem nad własnymi sprawami. Zasadniczo nie zamierzałam mu przeszkadzać, ale pojawił się pewien problem, który musiałam pilnie rozwiązać. - Panie Perdiaux, muszę siku. Bezceremonialnie ogłoszona światu potrzeba fizjologiczna wyrwała Pana Perdiaux z zamyślenia. Spojrzał na mnie jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że siedzę obok niego. - Zatrzymamy się, tylko nie bardzo wiem czy jest po drodze jakaś stacja benzynowa.- Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Stacja? Panie, daj mi Pan kawałek łąki, rowu, drzewo, krzak, wszystko jedno, zatrzymaj się pan, bo jak Bozię kocham popuszczę w majty. - Nie musi być stacja, może się Pan zatrzymać w lesie, albo na poboczu.- Wolałbym nie.Wolałby nie. Kasza mać! On by wolał nie, a ja bym wolała tak. Wypiłam tyle herbaty, że zleję się jak nic. Wizja mokrych spodni, jedynych jakie mam, doprowadziła mnie niemal do łez. Bohaterska S. zlała się w porty na dobry początek przygody - tak mogłoby brzmieć pierwsze zdanie mojej książki. Mój pęcherz pulsował boleśnie, jakby miał pęknąć jak balon. Panie Perdiaux, ja naprawdę nie żartuję… - Dobrze, już dobrze! Zatrzymał się. Chyba przeraziła go wizja mokrego siedzenia. Rozejrzałam się przez szybę przylegając do niej twarzą jak glonojad do ściany akwarium - mały lasek, obok pole porośnięte kukurydzą, wszystko rozświetlone blaskiem pełni. Miejsce może nie idealne, ale siku da się zrobić. Mając do wyboru pokazanie panu Perdiaux gołego tyłka, albo zlanie się w majtki, wybieram to pierwsze. Już otwierałam drzwi, robiąc w powietrzu wymach prawą, niezbyt jeszcze sprawną nogą ,kiedy pan Perdiaux złapał mnie za ramię. Co znowu? - Zamknij drzwi S.Wykonałam polecenie. Siku chciało mi się jakby mniej, bo poważnie zaczęłam obawiać się, czy nie zamierza zrobić mi czegoś złego. Wyglądał teraz jak szaleniec; cały czas trzymał mocno zaciśniętą dłoń na moim ramieniu, jednocześnie grzebiąc wolną dłonią w leżącej na tylnym siedzeniu skórzanej torbie. - Mam chusteczki. - powiedziałam szybko. Ze strachu zaschło mi w gardle. A jeśli wyjmie broń i mnie zastrzeli? Jak mogłam być taka głupia i wsiąść do samochodu z facetem, którego znam ledwie dwa tygodnie. Co prawda uratował mi życie, ale LICHO NIE ŚPI. Po sekundach trwających wieczność, pan Perdiaux wrócił na swój fotel trzymając w dłoni srebrny krzyż, wielkością przypominający te wiszące na ścianach w wielu polskich domach. KRADZIEJ? - Trzymaj go w dłoni i pod żadnym pozorem nie wypuszczaj, zrozumiałaś? Patrzyłam na niego jak tępe ciele. Czyżby zwariował? Fiksum dyrdum? - Nie będę Ci teraz tłumaczył dlaczego masz to zrobić. Po prostu zrób co mówię i tyle. Wysiadłam z samochodu z krzyżem w lewej dłoni i chusteczkami w prawej. Niby jak mam zrobić siku trzymając krzyż? Czy to nie będzie aby profanacja? I jak opuszczę spodnie i podetrę się po sikaniu? Weszłam do lasu. Krzyż odbijał światło księżyca. Niedaleko zahukała sowa. Ze strachu nogi zrobiły mi się miękkie jak galareta mojej babci którą przyrządza na specjalne okazje. Nie było zimno, a mimo to poczułam zalewający mnie zewsząd chłód. Trzymaj krzyż, rób siku, sku, rób, krzyż – powtarzałam pod nosem. Mój pęcherz jak na złość właśnie teraz się zacisnął. Ze strachu czy czego innego, nie wiem. Im bardziej próbowałam napinać mięśnie, tym mniej siku leciało. Z krzyżem w lewej dłoni, kucając wśród traw, szepcząc PSI PSI PSI, żeby siku szybciej chciało wypłynąć mi z pęcherza, nasłuchując szelestu liści drzew i szumu traw myślałam o tym, że gdyby ktoś teraz mnie zobaczył uznałby, że ma do czynienia z uciekinierką z zakładu dla obłąkanych. No już! PSI PSI. Udało się. Przy podciąganiu spodni kant krzyża boleśnie obtarł mi lewe udo. Kiedy tuż nad moją głową przeleciało coś podobnego do nietoperza, pędęm puściłam się w stronę samochodu. Odjechaliśmy z piskiem opon. Nie zamierzałam zadawać pytań i za nic nie miałam zamiaru wypuszczać krzyża z dłoni. Zaciskałam palce na krucyfiksie tak mocno, że w pewnej chwili poczułam jak boleśnie drętwieją. Nie wiedziałam już czy to co się dzieje, to sen czy jawa. Było mi wszystko jedno, byle tylko być blisko pana Perdiaux i nie musieć wysiadać z auta. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Kiedy otworzyłam oczy, za oknem zaczynało wolno wschodzić słońce. Spojrzałam na zegarek; dochodziła piąta rano. Pana Perdiaux nie było w samochodzie. Staliśmy na jakimś parkingu obok stacji benzynowej, która wyglądała, jakby nikt nie tankował tu paliwa od wieków. Rozejrzałam się i pierwsze co dostrzegłam, to krzyż leżący na moich kolanach. Odruchowo zacisnęłam na nim dłoń. A więc jednak to, co wydarzyło się w nocy, nie było tylko snem. Zaczynała ogarniać mnie panika. Gdzie jest pan Perdiaux? Co zrobię jeśli zostawił mnie tu samą? Wysiadłam wolno z auta. Jak przystało na sierpniowy wczesny poranek było chłodno, a dookoła ćwierkały ptaki niosąc radosną wieść, że oto wstał nowy dzień. Trochę to wszystko nierealne, jakbym oglądała film z moim udziałem - pomyślałam. Przeciągnęłam się wolno i wyciągnęłam z torby papierosa. W żołądku odczuwałam przykre skurcze. Byłam głodna i marzyłam o gorącej kawie. Jakby na zawołanie, z obdrapanego budynku stacji benzynowej wyłonił się pan Perdiaux niosąc w dłoni kubek. Na widok mojego spojrzenia uśmiechnął się radośnie. - Na razie możesz odłożyć krzyż. – Pan Perdiaux podał mi kubek z gorącą kawą mówiąc, że właściciel stacji przygotował dla nas śniadanie. Odpaliłam papierosa, wypiłam kilka łyków kawy i ruszyłam za panem Perdiaux w stronę budynku. Czułam się bezpiecznie wiedząc, że jest tuż obok. Byłam pewna, że jeśli tylko będzie przy mnie nic złego mi się nie stanie. Weszliśmy do budynku. Przy obdrapanej ladzie stał mężczyzna w za dużej dżinsowej koszuli i czarnych garniturowych spodniach. Na półkach za jego plecami ustawiony był towar, albo resztki tego, co kiedyś było towarem. Kilka paczek najtańszych papierosów, konserwy mięsne i butelki z wódką i piwem, jednym słowem wieś. Ale wieś dobra, wieś częstująca śniadaniem i kawą. Lubię wieś. Wolę wieś od udawanego miasta pełnego wieśniaków. Na wsi zaplecze sklepu czy stacji benzynowej może i śmierdzi gnojem, ale jajecznica ma smak iście niebiański. Jadłam jajecznicę, przyglądając się rozmawiającym o czymś cicho Panu Perdiaux i mężczyźnie. Obaj studiowali z wielkim zapałem mapę, a mężczyzna opowiadając o czymś żywo gestykulował, i co chwila robił wokół siebie znak krzyża. Kiedy skończył mówić, spojrzał na mnie z przerażeniem. - I tego właśnie, no, panie dobrodziej, dlatego panienka to powinno zostoć w bezpiecznym miejscu. Panienka to chyba ja. Przed czym miałabym się ukrywać? - To panienka nic nie wi? Łoj, Bożesz ty mój, moży to i lepij. My tu wszyscy zlęknieni. Nawet Staśko chłop jak dąb nosi krzyż w kieszeni i czoskiem się naciro na noc. A żone to on wysłał do siostry. Już z tydziń czasu byndzie jak się nasze boby w kościele na noc zamykajo. Chętnie zapaliłabym papierosa, ale ostatniego wypaliłam na parkingu. Zapytałam mężczyznę, czy mogę kupić od niego paczkę jakichkolwiek papierosów, a on pognał na zaplecze i przyniósł pól kartonu czerwonych L&M. - Paczka wystarczy, nie trzeba. - Panienka biere, jej się przydadzo na nerwy. My tu teraz wszyckie we wsi palom jeden za drugim. Uznałam że nie ma co ciągnąć dyskusji. Pan Perdiaux poklepał wystraszonego mężczyznę po plecach mówiąc, że musimy już jechać. Mężczyzna odprowadził nas do samego samochodu, ucałował w policzki pana Perdiaux, i ze łzami w oczach podszedł do mnie. Sądziłam że i mnie chce ucałować, nadstawiłam policzek, na co on złapał moją twarz w wielkie jak graby dłonie i prawą ręką wykonał znak krzyża na moim czole. Wsiadłam do samochodu prędko. Mężczyzna został na parkingu, przez chwilę widziałam jak macha w naszą stronę, a później zasłoniły go tumany kurzu – nasz to kurz, mój i Pana Perdiaux, kurz raptownego nacisku na pedał gazu, taki oto. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Dokąd jedziemy panie Perdiaux?- Na cmentarz.- GDZIE?!Przy bramie wysokiej na trzy metry stało kilku wystraszonych mężczyzn. Wszyscy trzymali w dłoniach krzyże, a jeden z nich także widły. Pan Perdiaux kazał mi zostać w samochodzie. Rozglądałam się dookoła powtarzając w myślach słowa modlitwy - Pod Twoją obronę, uciekamy się, Święta, Boża rodzicielko… Od zła wszelkiego racz nas zawsze wybawiać… Pan Perdiaux wrócił. Wyjął z tylnego siedzenia swoją skórzaną torbę i ustawił ją na ziemi przy otwartych drzwiach samochodu. Stanęłam tuż obok Pana Perdiaux i przyglądających mi się mężczyzn. - Weź to. - powiedział Pan Perdiux zawieszając mi krzyż na szyi. I ja i mężczyźni otrzymaliśmy od niego wodę święconą i wyciśnięty czosnek, którym należało natrzeć ręce, twarz i szyję. Pan Perdiaux podszedł do bramy cmentarza jako pierwszy. Jeden z mężczyzn wyjął z kieszeni pęk wielkich, zardzewiałych kluczy i trzęsącymi się dłońmi wolno otworzył skrzypiąca bramę. Ruszyliśmy zarośniętą ścieżką w stronę kaplicy. Przez całą drogę podsłuchiwałam rozmowę pana Perdiaux z mężczyznami: - Ile już tam leży?- Bydzie tydzień, a co?- Ktoś próbował wejść do kaplicy?- Kaj tam! Wscycy odważni przestali być odważni, jakeśmy znaleźli zarznięte krowy i psa sołtysa. To bydle zeżarło źwieżyne całą, a w Dubkach to mówio, że i dziki i sarny zagryzione so w lesie.Im dłużej przysłuchiwałam się rozmowie, tym trudniej było mi cokolwiek z niej zrozumieć. Wolałam zbyt wcześnie nie łączyć z sobą faktów. Zagryziona zwierzyna, kobiety siedzące w kościele i nasz przyjazd na cmentarz aż za dobrze do siebie pasowały.- Panie Perdiaux, czy mogę wejść do środka?- Nie.- Ale…- Nie.- A powie mi pan o co chodzi?- Nie.- To po cholerę mnie pan tu przywiózł?- Bo chciałaś.- Chciałam, bo myślałam, że się do czegoś przydam.- Przydasz się później.- Do czego?- Do niczego. A teraz stań sobie o tu – powiedział pan Perdiaux pociągając mnie za ramię w stronę ceglanego murku przy schodach prowadzących do kaplicy – i grzecznie czekaj. Po prostu stój i nie rób niczego, dopóki cię o to nie poproszę.Patrzyłam jak pan Perdiaux i jego torba znikają za drzwiami kaplicy. Mężczyźni czekali chwilę, a kiedy Pan Perdiaux dał im na znak, także i oni wleźli do środka. ZOSTAWILI MNIE SAMĄ. Odpaliłam papierosa. Minuty mijały. Z kaplicy nie dobiegał żaden dźwięk. Słońce wschodziło coraz wyżej. Przypomniała mi się pierwsza scena z filmu „Noc żywych trupów”, kiedy zza grobowca wyłania się zombie i atakuje jednego z bohaterów. Słabo mi się zrobiło na myśl, że i mnie mogłoby się to przytrafić. Spierdalam stąd – pomyślałam, idąc po schodach w stronę drzwi kaplicy. A niech pan Perdiaux będzie sobie na mnie zły, niech się wścieka, ale sama tu nie zostanę. NIE ZOSTANĘ I JUŻ. Spróbowałam zajrzeć do środka przez dziurkę od klucza. Niewiele było widać, poza tym, że pan Perdiaux zabiera się za otwieranie trumny stojącej na katafalku, a dookoła niego stoją mężczyźni z krzyżami. Wieko trumny odskoczyło, Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. odskoczyłam i ja. Na myśl o trupie leżącym w ciepłej kaplicy przez tydzień, zachciało mi się zwrócić śniadanie. I NAGLE. Z kaplicy dobiegły niewyraźne krzyki. Coś jakby podobnego do słów: ucieka, łapać, krzyż, żyje, martwy. Nachyliłam się nad dziurką od klucza i dostałam w łeb drzwiami. COŚ WYPADŁO NA MNIE Z KAPLICY. Darłam się jak szalona, jak niemal wariatka, jak opętana, gdy zobaczyłam, że wprost na mnie idzie coś, coś czyli martwe ciało jakimś prawem poruszające kończynami. - AAAAAAAAAAAA!- krzyczałam. - UCIEKAJ – krzyczał pan Perdiaux z kaplicy. -AAAAAAAAAAAAAAAAA!AAAAAAAAAAAAAAA!AAAAAAAAAAAAAAA!– odpowiedziałam panu Perdiaux, czując, jak moje nogi drętwieją. Jak człowiek próbuje uciekać w trakcie snu, to też mu się tak dzieje. Nie może się poruszyć. I najczęściej nie ma szans na to, by uciec, ale może się obudzić. A jak człowiek przeżywa koszmar na jawie, to co ma zrobić? Obudzić się jak? I jak zmusić nogi do ruszania się? Wampir, zombie, czy co to było, lazł wprost na mnie rozdziawiając fioletową od zepsucia gębę. Łbem to to ruszało na wszystkie strony. Oczu miało brak, same białka. Smród dławiący roztaczał się dookoła. COŚ STRASZNEGO. Pan Perdiaux wybiegł z kaplicy, a tuż za nim wybiegli mężczyźni. Martwe – żywe ciało było coraz bliżej mnie. Coraz bliżej mojej szyi była jego rozdziawiona psująca się gęba. Co on chce? Buzi? DAJ GRYZA. A NIE DAM. Odskoczyłam na bok schodów dokładnie w tym samym momencie, gdy pan Perdiaux strzelił z broni, celując wprost w idące na mnie ciało. Ciało, zombie, wampir zatoczyło się, niespodziewanie zrobiło jeszcze trzy szybkie kroki do przodu i wpadło na mnie powodując, że oboje polecieliśmy na schody. - Zabierzecie to! Zdejmijcie to ze mnie! – krzyczałam bardziej do pana Perdiaux, niż do stojących obok niego mężczyzn. Zabrali. Zdjęli martwe, śmierdzące ciało trupa z mojego żywego ciała i powędrowali z nim do kaplicy. Pan Perdiaux poszedł z nimi. Z trudem podniosłam się z ziemi. Właściwie nic mnie nie bolało, tylko szyja szczypała w jednym miejscu. Roztarłam w palcach kilka kropel krwi szyjnej tętniczej. Usiadłam na schodach i z trudem opanowując drżenie rąk wyjęłam z kieszeni paczkę papierosów odpalając jednego i zaciągając się nim tak mocno, że niemal poczułam jak mi się robią żylaki za uszami. - Panienko, panienko!- wyszeptał konspiracyjnie niski mężczyzna w czapce z daszkiem, który jak dopiero zauważyłam, jako jedyny nie wszedł z powrotem do kaplicy, stał ukryty za murkiem przy schodach. - No?- Chce panienka łyka?- A co pan tam ma?- A nic, takie ziółka.- Ziółka? A na spirytusie chociaż?- No chiba. Mamy tu babkie zielarkie, łona take cuda robi. No, to po kropelce?- Po kropelce!Wzięłam od mężczyzny butelkę po Coca Coli wypełnioną mętnym płynem i pociągnęłam zdrowy łyk. Smakowało to to, jak ziołowa nalewka. Ani dobre, ani złe. W gardło paliło. Może dzięki temu, że walnęłam sobie spirytusu, szyja mniej zaboli - pomyślalam. Bo bolała coraz mocniej, jak przy ukąszeniu pszczoły albo bąka. - Wie pan co oni tam robią?- No przecie łeb ucinajo.- CO?- Łeb ucinajo. Serce kołkem przebijajo. Żeby już nigdy nie wylaz i ludziom krzywdy nie robił.Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Ale co to było?- Jak to co? Wampyr.Wampyr? No jak wampyr to nie pogadasz. Musiałam przerwać rozmowę z mężczyzną, bo z kaplicy wyszedł pan Perdiaux. Wstałam ze schodów i nie wiedziałam co właściwie powiedzieć. - Możemy jechać. Nic ci się nie stało? – zapytał pan Perdiaux, przyglądając mi się podejrzliwie. Powiedzieć, nie powiedzieć, powiedzieć, czy nie? Nie. CICHO BYĆ! - Dadzą sobie radę bez pana?- Wiedzą co mają zrobić. Myślę że sobie poradzą.- Dokąd teraz?- zapytałam, kiedy wyszliśmy już z cmentarza. Tak mi się jakoś wesoło zaczęło robić, świat wokół raz wirował, raz nie. - Jak to dokąd? Do domu.- Już? Miało nas nie być w Warszawie przez kilka dni.- powiedziałam z nutą zawodu w głosie. - No już, już. Pakuj się do samochodu młoda damo. Na pewno nic cię nie boli?- Nie. Nie boli. – odpowiedziałam oschle. Byłam zła. Byłam wściekła. Nie chciałam wracać do Warszawy. Chciałam zobaczyć, co zrobili z martwym ciałem wampyra, pogadać z ludźmi, napić się wódki i zrobić wieczorem ognisko. DO DUPY Z TAKĄ ROBOTĄ. I szyja boli. 11 W samochodzie po jakiejś godzinie jazdy zebrało mi się na rozmowę. Czułam rozsadzającą moje ciało energię. No normalnie coś mnie od środka giglało aż. I świat chwilami wirował wokół. PIĆ SIĘ CHCE. - Mogę panu poopowiadać o swoim dzieciństwie?- Pewnie, jeśli masz ochotę, chętnie posłucham.DOBRA! POSŁUCHAJ PAN! Kiedy chodziłam do szkoły, śpiewałam w zespole i grałam główną rolę w przedstawieniu Bożonarodzeniowym. Na scenie nie czułam wcale tremy. Poza sceną byłam zerem, dzieckiem śmieciem, ale na scenie, HO HO! Nie było lepszych. Silna, głośna, odważna, doceniana przez dorosłych. Myślę że przez to miałam niekoniecznie dobre relacje z rówieśnikami. Nie mogli tego znieść, że w czymś jestem od nich lepsza. I za to mnie wykluczali. Wytykali palcami. Bili. Popychali. Pluli nawet na mnie od czasu do czasu. A kiedy jadłam, wyrywali mi kanapki i naśmiewali się, że nie muszę jeść, bo i tak wyglądam jak świnia. Miałam w klasie kilka bogatych koleżanek. I wśród nich dwie takie przyjaciółki na śmierć i życie, z których jedna była zanim poznała tą drugą moją przyjaciółką. - Rozumie pan?- Tak, rozumiem.- To dobrze.Obie miały bogatych rodziców. Myślę że dzięki temu miały o czym rozmawiać. Podobny status społeczny ułatwia ludziom komunikację. Do nich dwóch dołączyło z czasem jeszcze kilka dziewczynek, razem stworzyły grupę klasową trzymającą władzę. LUB CZASOPISMA. Nauczycielki je uwielbiały. Były ulubienicami, prymuskami. Przynosiły na lekcje najlepsze zabawki, piórniki, notesy, lalki. Rodzice jednej z nich mieli sklep z artykułami papierniczymi, i ja jej na przerwach kradłam długopisy i kredki, które zostawiała na ławce - codziennie po jednej, aż uzbierałam wszystkie. I bawiłam się nimi w domu, we własnoręcznie wybudowanym pokoju z koca i krzeseł, do którego wstawiałam lampkę, materac z łóżka na którym spałyśmy z mamą i zabawki. Bawiłam się najczęściej tak, że na niby odbierałam Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. telefon i tłumaczyłam biednej koleżance z klasy, że dziś nie może przyjść, bo właśnie jadę na zakupy z mamą, albo idę do kina, albo przychodzi do mnie przyjaciółka i będzie nocowała. Tak się składało, że mój ojciec, do dziś nie wiem dlaczego, nigdy nie pozwalał mi nocować u koleżanek. Nigdy. Kończyło się to zawsze moim szlochem i bezradnymi westchnieniami mojej uciemiężonej matki, która w takich chwilach wykazywała się wyłącznie bezradnością. W starciu z moim ojcem zawsze uciekała ze strachem, zostawiając mnie na środku pokoju, sam na sam z potworem. Z drącym gębę wariatem, który ojcem bywał tylko wtedy, gdy należało mi czegoś zabronić, albo pokazać mi że nie umiem. Jak miałam sześć lat kupił mi organki elektryczne. Żeby to zrozumieć, trzeba wiedzieć jedno - mój ojciec nigdy nie dał mi niczego naprawdę. On pożyczał, udostępniał, a kiedy mu się odwidziało, zabierał. A nie daj Boże dzieciaku zniszcz albo zepsuj taką jego zabawkę, co niby ci ją dał, ale nie dał! Chowaj się kto może. Cokolwiek w domu nie zostałoby zniszczone, uszkodzone, pomazane, zawsze była to moja wina. Kiedy wiedziałam, że coś napsociłam, albo nawet że coś się gdzieś zepsuło, uciekałam pod fortepian stojący w dużym pokoju gdzie spaliśmy pomieszkując kątem u dziadków. Dostawałam spazmatycznych ataków lęku, z wymiotami i biegunkami włącznie. A co na to moja matka? A nic, sama bała się nie mniej niż ja. Kiedy ojciec na mnie krzyczał, ona leżała na łóżku i udawała, że ogląda telewizor, albo wychodziła do kuchni. No i tak samo było z tymi organkami. Ojciec przywiózł mi je w prezencie na gwiazdkę, czy na Mikołajki, w każdym razie pamiętam, że było to w okresie Bożego Narodzenia, razem z pachnącymi najpiękniej na świecie pomarańczami, których zapach i kolor pamiętam do dziś, a które zawsze już będą mi się kojarzyły ze świętami. Uczył mnie grać, jakąś taką prostą melodię, chyba Wlazł Kotek na Płotek, a kiedy już uznał, że umiem ją grać wystarczająco dobrze, zaprosił na mój mini recital moją matkę. Pamiętam że grałam, ona stała w drzwiach, a on nade mną jak kat… ze strachu, jak to dziecko, pomyliłam klawisz. I zafałszowałam. Wściekł się jak nie wiem. Nigdy więcej już nie uczył mnie grać na organkach. Żadne z nich, ani on ani moja matka, nie pomyślało wtedy, żeby po moim nieudanym występie mnie pochwalić czy powiedzieć, że to nic że się pomyliłam. I tak było zawsze. Zero wyrazów uznania czy wsparcia, akceptacji czy wiary w moje marzenia. Nic. Nigdy. Jak kładłam się spać, zwłaszcza po jakimś koszmarnym dniu, żeby zasnąć ssałam kciuka albo głaskałam się dłonią po głowie. A kiedy w szkole odbywały się klasowe jasełka przed Bożym Narodzeniem, czy na Dzień Nauczyciela, to nasza wychowawczyni pani E. zawsze do najważniejszych funkcji czy ról wybierała te naszą klasową śmietanę. Ja grałam zawsze poboczne role, nie uczestniczyłam w przygotowaniach, mimo że bardzo chciałam. Mój Boże, jak bardzo chciałam zobaczyć moją matkę w grupie matek szykujących jedzenie na party klasowe albo spotkanie świąteczne! Nigdy mi się to nie spełniło. Ale głęboko wierzę, że ja będę taką matką i dam moim dzieciom to, czego ja nie miałam. - Nie próbuj wynagradzać dzieciom swoich braków z dzieciństwa. To podstawowy błąd. Przeniesiesz na nie swoje problemy, zamiast je od nich uwolnić. Tak? Nie wiedziałam. Myślałam że kiedy będę dobrą matką i wychowam je inaczej niż moi rodzice mnie, to zmienię tę zależność. Bo ja się generalnie boję, że będę taka jak moi rodzice, tak jak chyba większość ludzi. I wiem, wiem, im bardziej się czegoś boimy, tym bardziej to do siebie przyciągamy. Ale co robić, kiedy te moje lęki nie dają mi żyć. - Żeby nie stać się taką jak Twoi rodzice, musisz im po prostu wybaczyć. Uwolnić się od ich piętna. Pozwolić im odejść, w sensie psychicznym oczywiście, mówiąc: daliście mi to co mogliście, wzięłam z tego to co dobre i jestem wam wdzięczna, ale teraz czas się rozstać. Każde z nas ma swoje życie i niech będzie jak najlepsze. Oj, już to widzę jak podchodzę najpierw do mojej matki, a później do ojca, i mówię im to co powiedział Pan Perdiaux przed chwilą. Ale byłyby jaja! Oboje uznaliby, że jestem psychiczna, pewnie i tak już tak myślą. Pan Perdiaux mówił dalej: Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - I jeszcze jedno. Wszyscy jesteśmy po części tacy jak nasi rodzice. Stworzyli nas na swój obraz i podobieństwo, i czy to nam się podoba czy nie, tak to właśnie wygląda. Więc tym bardziej jedyne co możesz zrobić dla siebie to wybaczyć im i zacząć żyć swoim życiem. Na to żebym mogła im wybaczyć, jeszcze chyba gotowa nie jestem. Ale kiedy tak słucham Pana Perdiaux, myślę że może dzięki niemu kiedyś mi się to uda. Kiedyś, nie znaczy dziś. Dziś nie znaczy jutro. A jutro… jutro u mnie znaczy tyle co wczoraj. Nie tyle co dziś, ale właśnie co wczoraj, dawne, dawne wczoraj, o którym nie umiem zapomnieć. Najgorsze w chodzeniu do szkoły, były dni kiedy wiedziałam że bogate koleżanki będą rozdawały zaproszenia na urodziny. Najkoszmarniejsze chwile jakie wspominam to te, kiedy kręciłam się po korytarzu w czasie przerw między lekcjami, próbując być jak najbliżej nich, i czekałam, czekałam, czekałam… I zazwyczaj się nie doczekiwałam. Po tym jak rozdały już wszystkie zaproszenia, następowały trwające wiele dni rozmowy na temat prezentów jakie kto ma zamiar im dać. I wtedy ja i grupka pozostałych wyrzutków, mieliśmy najgorsze chwile do przeżycia. Bo trzeba było wytrzymać pytania - Co kupiłaś? - i odpowiedzieć – Nic. - i wysłuchać złośliwego pytania, na które znana już była odpowiedz - A dlaczego?- - Bo nie idę. - A czemu, nie możesz? - Nie, nie zostałam zaproszona. – Tak to się odbywało. Za każdym razem tak samo. Taki rytuał, jak mycie zębów, czy chowanie mleczaka pod poduszkę, żeby rano okazało się, że mama wyjęła go i wyrzuciła, bo nie bawi jej przy tym ile ma problemów, wymienianie go na jakieś zabawki. Kiedy byłam młodsza, no powiedzmy chodziłam do przedszkola prowadzonego przez siostry zakonne, zdarzało się moim rodzicom w porywach kupować mi jakieś niespodzianki na Mikołajki czy Dzień Dziecka. Wszystko zależało wtedy od tego, czy mieli pieniądze czy nie. Jeśli akurat były, nie było nawet tak źle. Częściej jednak ich nie było. Potem, w podstawówce, akurat kiedy dziecko najbardziej potrzebuje domowego ciepła i opieki, nic takiego już się nie zdarzało. Oczywiście, pamiętam, jak przed pójściem do pierwszej klasy, w Boże Narodzenie matka zamknęła mnie w szafie, i udawałyśmy że Mikołaj przyszedł z prezentem. Tyle że atmosfera zepsuła się natychmiast po tym, kiedy wyszłam z szafy i zobaczyłam oburzoną minę mojego ojca, który ze szklanką herbaty siedział przy stole wlepiając w nas pełne pogardy spojrzenia. Wtedy mieszkaliśmy jeszcze w nadbudówce z cegły, nad warsztatem stolarskim mojego dziadka. Zimno było jak w psiarni i nie było ciepłej wody. Ale lubiłam tamto miejsce, bardziej niż pokój u dziadków w którym mieszkaliśmy, kiedy już poszłam do szkoły. Z okien żadnego innego miejsca nie było widać lepiej spadających z nieba płatków śniegu w pierwsze dni zimy. W takie dni, czekając na przyjście matki z pracy siadałam w oknie z nosem przyklejonym do zamarzniętej szyby, marząc o tym, że zaraz przyleci Mikołaj na swoich wielkich saniach i zabierze mnie na biegun północny. Albo że zawiezie mnie do Disneylandu żebym mogła zobaczyć dom Myszki Miki czy Kaczora Donalda. Jedynym co interesowało mnie w bajkach, no może nie jedynym, to by była przesada, ale jedną z głównych rzeczy, były bajkowe domy bohaterów. Im bardziej fantazyjne, tym lepiej. Miałam taką książkę o elfach i krasnoludach, wielką jak deska do prasowania, w której była masa gier i rysunków, i z niej wyrwałam stronę z rysunkiem domu krasnali wydrążonego w drzewie i nosiłam ją przy sobie do chwili, aż całkiem się podarła. Przez długi czas planowałam zamieszkać z krasnalami. W nadbudówce nie było nam aż tak źle, tam przynajmniej awanturował się tylko mój ojciec. Na dole, w domu dziadków było znacznie gorzej, bo do awantur dochodziło prawie codziennie. Na przykład pamiętam, jak u mojej ciotki w domu który dopiero wybudowała, tuż obok nas, odbywał się obiad rodzinny, na który mojego skłóconego z nią ojca nie zaproszono, przez co moja matka też nie mogła pójść, i przez co ja chcąc zjeść obiad i deser musiałam pójść sama. I na tym obiedzie u ciotki, od którego zaczęłam, co to ja się nie nasłuchałam o moim ojcu! Że jest nieudacznikiem, głupkiem, fajtłapą, marzycielem, że czego się nie dotknie, to zaraz Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. zepsuje. Że trzyma się kieszeni swojego ojca, mojego dziadka, i że co on sobie myśli, nikt go nie będzie wiecznie utrzymywał. I oni wszyscy, a było tam ze dwadzieścia osób, mówili to o moim ojcu jakby do mnie i śmiali mi się prosto w twarz. Aż mój kuzyn nie wytrzymał i mnie stamtąd zabrał. A szczyl był z niego prawie taki jak ja, miał może ze trzy lata więcej. I taki był odważny. I ja mu dziś za to dziękuję. A. kochany braciszku, dziękuję. I jego siostrze, M. która teraz mieszka w Londynie, też dziękuję, za gumy i zabawki, które mi przywoziła. Bo zabawki, to kolejny temat mojego dzieciństwa. Nigdy nie miałam tyle i akurat takich jakie bym chciała. Oczywiście, dostawałam prezenty - bajki, ubrania, klocki lego, czasem lalki. Ale matki zwyczajnie nie było stać żeby kupić mi to czego chciałam. A może nie umiała, nie rozumiała, że lepiej jest kupić dziecku jedną Barbie Matell, niż pięć z plastiku marki bez marki. Łatwiej jej było wydać mniej a częściej, niż raz wyjąć z portfela konkretną sumę. Niestety w tym jednym nie mogę jej winić, ale ojca już tak. Matka robiła co mogła. Zaharowywała się na moich oczach sprzątając salon samochodowy od świtu do południa, robiąc wszystko tak, żeby zdążyć do domu na czas i odprowadzić mnie do szkoły. Bo mój ojciec nie mógł mnie odprowadzać. Albo spał, albo go nie było. Czasami, raz na kilka miesięcy, zdarzało mu się w przypływach ojcowskiej miłości, może kiedy jakaś kochanka zrobiła mu dobrze, przypomnieć sobie o mnie. Wtedy zabierał mnie do teatru, albo do ZOO, albo do kina. Ale to nie zastąpi obecności ojca na co dzień. Nie tato. Tak nie układa się relacji z córką. Często zdarzało mi się zazdrościć koleżankom ich zabawek. Albo tego, że mają swoje własne pokoje, z różowymi ścianami, łóżkami, szafami i półkami na zabawki. Ale najbardziej, najbardziej na świecie zazdrościłam im normalności. Tego że mają w domach spokój. Że nikt nie oczekuje od nich, by brały udział w rozwiązywaniu problemów głodu, braku pieniędzy czy konfliktów miedzy matką a ojcem. Kiedy zdarzało mi się pojawić u którejś z nich, najczęściej w wyniku sympatii między naszymi matkami, a nie nami samymi, patrzyłam jak dzikus na wszystko co mnie otaczało, starając się wchłonąć zapachy, dźwięki, obrazy, żeby jak najdłużej móc je odtwarzać po wyjściu. Żeby zastąpić nimi moją rzeczywistość. Nie chciałam się bawić. Wystarczała mi sama możliwość siedzenia i obserwowania. Byłam dzięki temu mało wymagającym gościem, lubianym przez mamy i babcie tych moich koleżanek. KOLEŻANKI NA NIBY. NA NIBY ZABAWA. W domu poza dopadającym mnie zewsząd chaosem i strachem, zawsze byłam przymuszonym negocjatorem i uczestnikiem wszystkich wydarzeń. W konfliktach występowałam chcąc nie chcąc po stronie matki, bo nie miałam innego wyjścia. Myślałam jak to dziecko - jeśli matka się ode mnie odwróci, stracę resztki miłości i poczucia bezpieczeństwa, a wiedziałam, że na ojca nie mogę liczyć. Tak przynajmniej mówiła matka. Każdego dnia buntowała mnie przeciwko niemu, odbierając mi tym samym szansę na zbliżenie z nim, coraz bardziej i bardziej, doprowadzając w końcu do tego, że zaczęłam nienawidzić go tak samo jak ona, obwiniając za wszystko co złe i najgorsze w naszym życiu. Dla dziecka to koszmarne doświadczenie. Nawet jeśli ojciec jest zły, nieporadny, nie umie zaopiekować się rodziną, to nie powinno się o tym dziecku stale przypominać. Wystarczy że to widzi. To naprawdę wystarczy. No i pewnego dnia, chyba dzięki temu, że matka dostała dodatkową pracę kupiła mi domek dla lalek. Taki jak chciałam. Duży, dwupiętrowy, różowy. I przez kolejne dwa lata, kompletowałam meble, urządzałam pokoje, organizowałam lalkowe party w ogrodzie na tyłach fortepianu stojącego w tym dużym pokoju w którym mieszkaliśmy, wyprawiałam moje lalki na wakacje i urządzałam im przyjęcia sylwestrowe. Było to szczególnie przydatne, kiedy w domu nie działo się dobrze. Mogłam bez obaw pójść na herbatę do domu moich lalek, a nawet przespać się tam, jeśli nie chciałam wracać do swojego łóżka. Barbie z Kenem mieli dobre relacje w związku i zawsze rozumieli moją trudną sytuację. Dobrze nam się Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. rozmawiało. Mieliśmy wiele wspólnego. Ale potem oni wyprowadzili się do mojej młodszej kuzynki i straciliśmy kontakt. - Panie Perdiaux, przepraszam, nie wiem co mi się stało.- Nic się nie stało, jestem od tego, żeby Cię wysłuchać. - Ale opowiadam tyle bzdur, a pan cały czas nic nie mówi.- Bo słucham. To jest z grubsza połączone. Kiedy ktoś słucha co masz mu do powiedzenia, stara się nie mówić. I często, ale nie zawsze, oczekuje podobnego zachowania od ciebie. Pan Perdiaux uśmiechnął się serdecznie, jakby chciał mnie pocieszyć. W żołądku czułam nieprzyjemne skurcze. Może to z nerwów, bo wylałam z siebie przecież tyle złych wspomnień, albo to ta poranna jajecznica. Tak czy inaczej mdłości były coraz silniejsze. I zaczęło mi się kręcić w głowie. Lekko, leciuteńko, ale po przygodach w szpitalu, kiedy zawroty głowy towarzyszyły mi niemal codziennie wyczuwam je jak wrogów na froncie. - Źle się czujesz? - zapytał Pan Perdiaux z lekkim niepokojem w głosie. Odpowiedziałam że to nic takiego, zwykłe zatrucie pewnie, ale gdyby mógł się zatrzymać, chętnie bym się przewietrzyła. W rzeczywistości czułam, że za chwilę zwymiotuję. Mdłości były coraz bardziej uciążliwe. Do tego szyja szczypała i zaczęła pulsować boleśnie, tak że coraz trudniej było mi udawać, że nic się nie dzieje. Działo się. Działo się coś złego i czułam to. Moje ciało zaczęło odmawiać mi posłuszeństwa. Poza mdłościami, zawrotami głowy i bólem szyi, odczuwałam coraz silniejsze podniecenie. W życiu nie miałam takiej ochoty na seks. Czułam przez spodnie, że mam mokre majtki. Sprawiało mi przyjemność rytmiczne przesuwanie się na fotelu w tył i w przód, z jednoczesnym wygięciem w tył kręgosłupa. Nie mogłam tego opanować. Zupełnie nie rozumiałam, co się ze mną wyprawia. - Chce mi się pieprzyć. Pan Perdiaux spojrzał na mnie jakbym powiedziała właśnie, że narobiłam w majtki. Co ja powiedziałam? Jak… - Mogłabym się z tobą pierdolić, wiesz? Znowu nie mogłam zapanować nad słowami. Po prostu mówiłam coś, czego nie myślałam. Czułam się tak, jakby w mojej głowie pojawiła się nagle jakaś druga kobieta, która chce mnie z niej wyeksmitować. Podniecenie paliło mnie od środka. Czułam jak moje sutki twardnieją, a dłońmi zaczęłam przeczesywać włosy, odgarniając je na lewą stronę i odchylając przy tym głowę lekko w bok - co znaczy tyle co chce mi się jak nie wiem. Najgorsze, że jedynym mężczyzną w okolicy, na którym mogłam skupić swoją seksualną uwagę był pan Perdiaux. Gdyby chociaż zatrzymał się na parkingu, mogłabym się wyrzygać, bo mdłości wcale nie odpuszczały. Jezu Chryste, co się ze mną dzieje! - Zatrzymaj się kutasie, bo zarzygam Ci ten pierdolony samochód. Chyba, że podnieca cię rżnięcie z młodą suką w zarzyganym aucie.Mówiąc to zaczęłam się wyginać i prężyć na fotelu cicho pojękując. Nie mogłam tego opanować, a im bardziej próbowałam, tym większe mdłości mnie dopadały. Nie wiedziałam już czy ja to ja, czy ktoś inny, kim właśnie zaczynam się stawać. Pan Perdiaux wjechał na parking przy stacji benzynowej, BP czy Shell, nie ważne. Ważne natomiast, że była tam toaleta. - Panie Perdiaux, muszę do toalety. - powiedziałam w przypływie kontaktu z rzeczywistością - Coś się ze mną dzieje, nie mam pojęcia. - Piłaś coś? Pokiwałam głową kłamiąc, że nie piłam. Ale pokazałam panu Perdiaux szczypiące miejsce na szyi i niemal w tej samej chwili wybiegłam z samochodu w stronę budynku stacji. Pan Perdiaux był cały czas o krok za mną, tyle przynajmniej kojarzę. W toalecie, do której wepchnęłam się bez kolejki krzycząc głośno, że musze zrobić sobie dobrze palcem, bo ten stary dziad nie umie się rżnąć, znowu odzyskałam kontakt z rzeczywistością. Zwróciłam do kibla całe śniadanie i nalewkę wypitą na cmentarzu. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Spojrzałam w lustro przy umywalce. Wyglądałam koszmarnie. Miałam przekrwione oczy i siną skórę. Usta nabrzmiałe, jakbym wstrzyknęła sobie botoks, a przecież niczego takiego nie robiłam. Rozchyliłam wargi. Zęby były takie jak wcześniej. UFFF. Obmyłam twarz zimną wodą. Gówno to pomogło, ale w filmach tak robią i wyglądają po tym jakby trochę lepiej. Już chciałam otworzyć drzwi i wyjść, kiedy usłyszałam strzępki awantury toczącej się niezaprzeczalnie tuż za drzwiami. Słyszałam wymieszane głosy jakichś mężczyzn, kobiety i odpierającego atak pana Perdiaux. Z tego co udało mi się wyplatać z kłębka słów, pan Perdiaux tłumaczył się, że nie jestem jego kochanką, i że to pomyłka. Chyba nie bardzo mu uwierzyli. Postanowiłam wkroczyć do akcji, bo jak nic jeszcze wezwą policję, i wtedy zamkną nas na czterdzieści osiem, a jeśli jeszcze znajdą w samochodzie torbę pana Perdiaux z zakrwawionymi akcesoriami małego chirurga, to nawet na więcej. Wizja oddania się w ręce przystojnych policjantów z pałkami, powinna wydać mi się kusząca, mimo to, zanim mój mózg ponownie zacznie kręcić sceny porno powinnam znowu znaleźć się w samochodzie z panem Perdiaux. Wyszłam z toalety przybierając poważną minę. Zwróciłam się do otaczających pana Perdiaux ludzi mówiąc, że wzięłam za dużo leków przeciwbólowych i nie wiem co mówiłam chwilę temu, ale prawda jest taka, że pan Perdiaux jest moim ojcem i bardzo wszystkich przepraszamy, ale musimy iść, bo mama czeka w domu z obiadem. Nie wiem czy mi uwierzyli. Nawet jeśli nie to i tak nie zdążyliby nas zatrzymać, tak szybko znaleźliśmy się z panem Perdiaux w samochodzie, blokując drzwi i zamykając okna, na wypadek jakiegoś niepohamowanego ataku ludzi ze stacji beznzynowej mającego na celu odbicie mnie z rąk zboczeńca. Nie czekając ani chwili ruszyliśmy przed siebie, byle dalej, byle szybciej. NO I W PIZDU WYLĄDOWAŁ. Nie było wyjścia. Musiałam wytłumaczyć panu Perdiaux, że szczypanie szyi zaczęło się od momentu, gdy mężczyźni na cmentarzu zdjęli ze mnie trupie truchło, o którym pan Perdiaux wciąż nie chce powiedzieć mi prawdy czy było wampirem, czy wieśniacy pochowali żywego człowieka i on chciał po prostu uciec, tyle że zaczął gnić i wszystko się pokomplikowało. - Musiałaś? Naprawdę musiałaś wypić to co dał ci tamten człowiek?- No a skąd mogłam wiedzieć, że to nie nalewka.- OD OBCYCH SIĘ NIE BIERZE PICIA I JEDZENIA! – wrzasnął pan Perdiaux, aż w samochodzie zatrzęsły się szyby. Jego zdaniem na cmentarzu wypiłam jakąś cholerną truciznę, coś działającego halucynogennie. Do tego nie zdezynfekowałam rany na szyi i wdało się zakażenie. - A JEŚLI DZIABNĄŁ MNIE WAMPYR? – zapytałam próbując przekrzyczeć pana Perdiaux. Pan Perdiaux nie odpowiedział. Przestał się wcale odzywać. I dobrze, niech sobie będzie umęczon, obrażon i pogrzebion pod pąsem Piłatem. Z trudem łapałam powietrze, chwilami naprawdę bałam się, że się uduszę. Szyja szczypała niemiłosiernie. Pan Perdiaux z miną bardziej przerażoną od mojej, dociskał pedał gazu do samej podłogi. Jechaliśmy w śmiertelnej ciszy, którą przerywałam głośnym charczeniem. - Podaj mi swój telefon, i wybierz numer tego chirurga. - Nie ma mowy! - RÓB CO MÓWIĘ! – Wystraszyłam się. Co robić? Co tu kurwa robić? Po chwili wybrałam numer A. i podałam telefon Panu Perdiaux, modląc się żeby A. nie mógł odebrać. - Halo? - Sandy, co tam? - To nie Sandy, jestem znajomym S., i dzwonię do pana z prośbą o pomoc. - Co się stało? - zapytał A.. lodowatym głosem. - S. miała wypadek, powiedzmy, dość nietypowy, bardzo potrzebuję pana pomocy. – - Gdzie jest? Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Ze mną, w samochodzie. Będziemy w Warszawie za jakąś godzinę, może krócej. Chciałbym z nią do pana przyjechać, ale zależy mi, żeby poza panem nikt nas nie widział, da się to zrobić? Chwila ciszy. A. myśli. Słyszę jego przyśpieszony oddech, który miesza się z przyśpieszonym oddechem pana Perdiaux. Swojego oddechu już w to nie wliczam, bo zaczyna się urywać, tak samo jak moja świadomość. - Da się, ale jeśli zobaczę że coś jej zrobiłeś sukinsynu, własnoręcznie ci wpierdolę i zawiadomię natychmiast policję, jasne? - Jasne panie A.. Zapewniam, że nie stało się nic o czym pan myśli. Po prostu potrzeba pomocy chirurga. - Będzie potrzebny blok operacyjny? Bo jeśli tak, to sam nie dam rady. - Nie, nie będzie. W razie czego zawiadomimy kogo trzeba, ale później, bo najpierw…z resztą wytłumaczę panu o co chodzi, kiedy przyjedziemy. - Dobra. W jakim ona jest stanie? - Złym. Muszę kończyć panie A. Dziękuję, i do zobaczenia. Pan Perdiaux widząc, że oddycham płytko najwyraźniej uznał, że nie ma mowy, musi się zatrzymać. Rzucił mój telefon do pojemnika na napoje i zjechał na pobocze. Rejestrowałam wszystko co działo się dookoła mnie w zwolnionym tempie. Szyja bolała tak, że nie mogłam wytrzymać. Ból promieniował aż do głowy i w dół, do ramion. Do tego mdłości atakowały jak Niemcy pod Stalingradem. Drzwi od mojej strony otworzyły się szeroko. Pan Perdiaux złapał mnie za ramiona i wyciągnął z samochodu, układając na ziemi. Otworzył swoją torbę i wyjął z niej coś podobnego do noża. Odciął czubek fiolki i całą jej zawartość wlał mi w usta rozchylając je jak ryj świni przy wycinaniu języka. Zakrztusiłam się. Przez chwilę poczułam, jakby wszystko w moim organizmie przestało działać, zatrzymało się, jakby ktoś nacisnął guzik OFF. A potem nie czułam już nic, mimo, że widziałam wszystko co działo się dookoła. Pan Perdiaux sprawdził mi puls, a potem wciągnął mnie do środka samochodu układając na tylnym siedzeniu. Nie czułam swojego ciała. Było mi wszystko jedno co ze mną zrobi, byle duszności i mdłości nie wróciły. Pan Perdiaux rzucił swoją torbę na przednie siedzenie i odjechaliśmy z parkingu. Mimo że starałam się zamknąć oczy, nijak nie mogłam tego zrobić. Sen nie chciał nadejść. Świadomość możliwej śmierci przy pozostawaniu w świadomym kontakcie z otoczeniem jest przerażająca. Nagle człowiekowi wydaje się, że oto mógłby jeszcze zrobić tyle rzeczy, a tu dupa. Najpierw wypadek, teraz wampyr i nalewka z trucizną. Najbardziej będzie mi żal po śmierci, że nie zdążyłam wybaczyć moim rodzicom o których przecież jeszcze chwilę temu tyle opowiadałam, i którym miałam za złe tyle spraw. Odchodzić w poczuciu klęski jest łatwiej niż z potrzebą pojednania. Nie zdążyć czegoś zrobić, nie powiedzieć komuś, że się go bardzo kochało, że jest się wdzięcznym, że się przeprasza za to co złe i wybacza, oto najgorsza wizja umierania. - S., mam nadzieję że wytrzymasz. Już niedaleko.W normalnym stanie fizys najpewniej rozpłakałabym się, ale najpierw odpowiedziałabym panu Perdiaux, że dla niego jestem gotowa do nadludzkich poświęceń. I dla A., który bez żadnego marudzenia zgodził się mnie ratować. A., jesteś najlepszym chirurgiem na całym świecie, jeśli przeżyję, powiem ci to setki, tysiące razy, krzycząc na cały głos! Kaszel. Mam kaszel. To oznacza, że wraca mi czucie. Gdybym mogła powiedzieć o tym panu Perdiaux, zanim uduszę się własną flegmą, której nie mogę wykrztusić leżąc na wznak. Biorę głęboki, świszczący wdech. Odkasłuję. Flegma się odrywa. Mdłości wracają. To coś, co wlał mi w gardło pan Perdiaux nie działa zbyt długo. Ale dobre i te chwile ulgi w cierpieniu, które mi ofiarował. Teraz wszystko w rękach Boga. Albo przeżyję, albo… - Ty stary fiucie, co wlałeś mi do gardła? Znowu się pojawia, koleżanka kurwa. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Postaraj się wytrzymać S., wiem, że nie możesz zapanować nad halucynacjami, ale to nie potrwa już długo. - Długo? A Ty masz długiego czy krótkiego? Opowiesz mi o tym, czy mam sprawdzić sama?Nie, tylko nie to! Nie zamierzam dotykać Pana Perdiaux! Zostaw moje ręce ty… ty… ja? - Panie Perdiaux, daleko jeszcze? - Nie S., już dojeżdżamy, wytrzymaj! - Mogłabym cię pierdolić już teraz, w samochodzie, ale poczekam na tego lekarza i wtedy zerżnę was obu. - Zamknij się! Za oknami samochodu robi się już szarawo. Wjeżdżamy do Warszawy, a przynajmniej tak głosi napis na tablicy po prawej stronie drogi. Nigdy w życiu nie cieszyłam się tak na myśl, że wracam do tego miasta. Nigdy w życiu nie czułam się szczęśliwsza na myśl o tym, że za chwilę będę w szpitalu. Chociaż z drugiej strony, boję się że mogę zrobić krzywdę A. albo Panu Perdiaux. - Panie Perdiaux, jeśli będę chciała zrobić coś Panu albo A., ma Pan moją zgodę, żeby zrobić wszystko co trzeba, żeby skutecznie odeszła mi ochota. - Moje dziecko, masz to jak w banku. - Chyba banku spermy stary nieudaczniku. Wyrwę Ci twój zbiorniczek i powieszę na drzwiach wejściowych szpitala, zaraz obok kutasa tego lekarza. Dostałam drgawek. Nie mogłam opanować ślinotoku. Wystawiłam język i machałam nim jakbym robiła minetę niewidzialnej kobiecie wiszącej nade mną. I niech teraz A. otworzy drzwi samochodu. CUDOWNIE. - S., jesteśmy na miejscu. Traciłam przytomność, robiąc na moment miejsce tej drugiej mnie, wracałam do rzeczywistości, a potem znowu mdlałam. I tak w kółko. Zaczynałam tracić resztki sił i czułam, że to nie potrwa już długo. Nie rozumiałam, co właściwie dzieje się z moim ciałem i głową. Wampyr, nalewka z trucizną, jajecznica? Co mi zaszkodziło? Nie wiem, wiem tylko, że chcę, żeby to już się skończyło. Pan Perdiaux dzwoni właśnie do A. Nie zdążyłam nawet usłyszeć co mówił, bo moja kurwa wzięła mnie w obroty. - Idzie? Czy tamten młody kutas już idzie? Mam na niego ochotę, zaczniemy od laski, porządnie mu obciągnę. - Panie Perdiaux, niech pan wytłumaczy A., że to nie ja…- Nie martw się tym. Pan Perdiaux wysiadł z samochodu, widocznie A. już przyszedł. Leżałam w samochodzie pod bramą wjazdową szpitala. Nie wiem jak A. i pan Perdiaux to zrobią, żeby przejechać przez bramę pod drzwi wejściowe szpitala i wnieść mnie w tym stanie. A. otworzył drzwi samochodu. Stał w nich robiąc wielkie oczy ze strachu. Dobrze mu nagadał pan Perdiaux. - S., jeśli mnie słyszysz… kurwa, ten twój Pierdziałks, podwiezie cię pod drzwi od strony prosektorium, tylko tak będziemy mogli cię wwieźć na teren szpitala, żeby nikt nie zauważył.Pierdzielnął drzwiami tak, że o mało nie urwało mi stóp. Trochę litości nad prawie martwymi przyjaciółmi, doktorze A.! Nie wiem czy pomysł wwiezienia mnie do szpitala przez prosektorium powstał w głowie A., czy pana Perdiaux, ale dowiem się i szczerze za to podziękuję, jeśli oczywiście przeżyję. Pan Perdiaux wsiadł do samochodu i ruszył wolno przejeżdżając przez uniesiony szlaban. Objechaliśmy szpital i na tyłach wjechaliśmy do tunelu. Samochód jechał po ciemku, pan Perdiaux nie włączył nawet przednich reflektorów, jedynym źródłem światła był niewyraźny poblask latarki trzymanej chyba przez idącego przed samochodem A.. Ciekawe jak Pan Perdiaux to robił, że nie wjechał mu w tyłek. To by Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. był widok - łysy chirurg siedzący na masce starego BMW jadący tunelem w stronę szpitalnego prosektorium, wymachujący latarką wokół siebie. Pan Perdiaux zatrzymał samochód. A. świecąc mi latarką prosto w twarz podszedł do szyby samochodu. Chciał chyba sprawdzić czy żyje, na co ja, w przypływie jakiegoś genialnego poczucia humoru, postanowiłam zrobić mu żart i kiedy zaświecił mi latarką prosto w twarz, wyszczerzyłam zęby i zrobiłam zeza. Musiał się wystraszyć, no jak nie jak tak, nawet najtwardszy z twardych by się wystraszył. A jednak, A. zachował zimną krew. Otworzył drzwi i powiedział: - Dosyć zabawy Sandy, jedziemy na spacerek, jak się przewietrzysz, od razu przejdą ci halucynacje.Mój A. Kochany, najlepszy, najmądrzejszy, najwspanialszy. Mój bohater. Mój wybawca. Gdybym mogła mówić powiedziałabym mu to wszystko. Pan Perdiaux podszedł do A., wciskając mu w dłonie nożyce. Obaj przystąpili do działania. Mianowicie takiego, że A. wziął sznur i związał mi nim ręce, a potem pan Perdiaux to samo zrobił z moimi nogami. Wynieśli mnie z samochodu i zapakowali do stalowego, zimnego, sterylnego nie za bardzo, wózka do przewożenia ciał. Zajęczałam machając głową, patrząc błagalnie na A. który uśmiechając się powiedział: - Tak, tak, przez chwilę będziesz truposzkiem, ale jak będziesz się ładnie zachowywała doktor A. wyciągnie cię z tego pudełeczka na zwęglone zapałki. Ale kiedy tylko zaczniesz zachowywać się gorzej, wsadzę cię tam spowrotem i zostawię w prosektorium. ŁUP. Bez zbędnych ceregieli, przerzucili mnie jak worek kartofli na wózek prosektoryjny. A. trzymał za ramiona, a Pan Perdiaux za nogi. Zanim zdążyłam wydać z siebie jakikolwiek jęk, wijąc się przy tym spazmatycznie, zamknęli wieko „pudełeczka” jak je nazwał A. - Nie udusi się? - Nie powinna, zostawiłem szparę. - odpowiedział A. - Wjeżdżając z tym na górę, nie będziemy wzbudzać podejrzeń? - Raczej nie. Ale w razie czego, tam… - powiedział A. ściszonym głosem, pukając pięścią w blachę przykrywającą moją ekstra trumienkę, aż mnie zabolały zęby - leży pana córka, i pan chce w spokoju zobaczyć ciało, a że jest pan moim znajomym, pozwoliłem panu zrobić to w sali post mortem na naszym oddziale. - Trochę to naciągane. - To niech pan wymyśli coś lepszego. DRYN. Winda na którą czekaliśmy, właśnie oznajmiła swoje przybycie. Metalowe drzwi wolno się rozsunęły, wiele razy słyszałam ten charakterystyczny dźwięk skrzypienia; NAOLIWIĆ JĄ. Nigdy przenigdy nie myślałam, że będę wjeżdżała do szpitala w walizce na trupaki, od dupy strony czyli prosektorium, w asyście psychologa i chirurga. Winda zatrzymała się. Oddział chirurgii ogólnej i naczyniowej. Piętro trzecie - oznajmił nagrany głos. Jak dobrze że już, jeszcze chwilę w tym pudle i się uduszę. Nagle coś szarpnęło wózkiem i poczułam jak zderzam się ze ścianą. Co jest panowie?! - A., wszędzie cię szukałem, musisz zejść na Izbę, nagły przypadek. A. zaklął cicho pod nosem. Nie rozpoznałam głosu tego kogoś, kto przyszedł po niego, ale to pewnie drugi lekarz mający z nim dyżur, albo pielęgniarz. Tak czy inaczej mamy problem. I co teraz? Zostawią mnie w tej puszce? I jeszcze ktoś przez pomyłkę zabierze mnie do prosektorium! Zaczynało mnie znowu mdlić. Leżałam na plecach ze związanymi rękoma i nogami, więc jeśli zaczęłabym wymiotować, udusiłabym się własnymi rzygami. O tym już panowie ratownicy nie raczyli pomyśleć. Do tego wracało szczypanie szyi. - Co teraz panie A.? - Musi pan ją wyjąć z wózka i przeciągnąć bocznymi drzwiami do gabinetu zabiegowego. Tam na mnie zaczekacie. Zamknie pan drzwi od środka, żeby nikt nie wszedł. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Dobrze. A jeśli ktoś nas zauważy? A. westchnął. Był zły. Nasz plan idealny właśnie przestał być idealny. Moim zdaniem, w razie czego powinni powiedzieć prawdę. Martwe ciało ożyło. Zmartwychwstało. Alleluja, Alleluja! - To nie wiem co wtedy… kurwa, ja jestem lekarzem nie agentem 007! Jak was zauważą, niech pan ją bierze na plecy i ucieka do prosektorium. Jeśli nie będzie was w zabiegowym, będę was szukał na dole. Postaram się wrócić najszybciej jak się da. Mam nadzieję, że wytrzyma. A. znowu pierdzielnął w moją trumienkę. Tyle że teraz chyba nogą. To podchodzi pod paragraf panie chirurg! Zbezczeszczenie zwłok, czy jakoś tak. - Ja też mam taką nadzieję. - odpowiedział mu pan Perdiaux. Panowie trochę więcej entuzjazmu! Po prostu wyciągnijcie mnie z tego blaszanego bębenka Grassa, nie umrę z braku tlenu, a potem jakoś damy radę. W głowie wirowało mi coraz bardziej. Tlenu, dajcie tlenu! Pan Perdiaux wreszcie zdecydował się uchylić wieko, ale zrobił to tak nieumiejętnie, że pokrywa pierdzielnęła o ziemię z głośnym hukiem. No pięknie, tylko tego brakowało, żeby zleciało się tu pół szpitala i zobaczyło żywą dziewczynę związaną sznurami, leżącą w wózku na ciała. Wystraszony pan Perdiaux nie czekając ani chwili zaczął szukać zaczepów od bocznej ścianki, żeby jakoś ją uchylić i wyciągnąć mnie z tego kurewskiego sarkofagu. A. zrobiłby to bez problemu, ale niestety, jak pech, to pech. Czas którego mieliśmy coraz mniej mijał bezlitośnie. W końcu panu Perdiaux udało się mnie wyciągnąć. Unosząc na rękach moje bezwładne ciało otworzył kopniakiem boczne drzwi prowadzące na korytarz oddziału. Zupełnie nie wiedział w którą stronę powinien iść, by donieść mnie do zabiegowego. A. zapomniał mu wytłumaczyć. Pan Perdiaux poszedł za daleko i zawrócił. Utknął z moim bezwładnym ciałem na środku korytarza, i dopiero po chwili zorientował się, że drzwi gabinetu zabiegowego znajdują się tuż obok, po jego lewej stronie. Pan Perdiaux rzucił mnie na ziemię (który to już raz ktoś mną rzucał) otworzył drzwi kluczem, a potem wciągnął mnie do środka szorując moim tyłkiem niedomytą szpitalną podłogę. Bardzo nieładnie. Bardzo kurwa nieładnie się tu ze mną postępuje! Ale nic to. I tak jest lepiej niż byłote parę minut temu, kiedy leżałam pozbawiona tlenu w metalowym pudle na trupy. A jak pomyślę, że jeszcze wcześniej chciałam gwałcić i mordować, to naprawdę szorowanie dupą po podłodze i zawroty głowy połączone z rozrywającym szyję bólem to nic. Pan Perdiaux zapalił lampy, w tym także tą chirurgiczną wiszącą nad łóżkiem do wykonywania zabiegów i tak jak kazał mu A. zamknął drzwi na klucz. Nie wydawał się być szczególnie przejęty faktem, że od jakichś dwóch, trzech minut leżę na podłodze w kącie i nabawię się przez to w najlepszym razie przeziębienia pęcherza. Podszedł do szafy z lekami, otworzył ją i zaczął szukać. Szukał i szukał aż chyba znalazł, bo wyjął fiolkę, założył rękawiczki, wziął strzykawkę i igłę, pobrał zawartość fiolki i podszedł do mnie. Ciekawa perspektywa, patrzeć na niego z dołu. Z tej perspektywy wydaje się być olbrzymem. Czy olbrzym zamierza ratować mnie na podłodze zamiast litościwie położyć mnie na stole chirurgicznym przykrytym zielonym materiałem? Pan Perdiaux zamierzał ratować mnie na podłodze. Ze sprawnością doświadczonej pielęgniarki wymacał na moim ramieniu żyłę, wbił igłę i wpuścił mi do krwi substancję, po której przez chwilę nie działo się nic, a po chwili zaczęło dziać się wszystko. Zwymiotowałam. Jak ta lala zapaskudziłam wszystko dookoła siebie i na sobie. Pan Perdiaux kiedy już przestałam rzygać, stękać i pluć, wytarł mi twarz ligniną i zdjął ze mnie ubabraną koszulkę w niebieskie kwiatki, rozcinając ją nożycami chirurgicznymi. Spodnie pozostawił. Byłam mu za to niewymownie wdzięczna, bo naprawdę mimo złego stanu wolałam pozostać choć w części odzienia. Leżąc w staniku i spodniach na podłodze, z rękoma i nogami zawiązanymi sznurem, czekałam na to co mój organizm zamierza wyrabiać dalej. Mdłości ustały, ale zastąpiły je zawroty głowy. Szczypanie szyi trwało. Trzęsłam się jak osika. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. STUK PUK. Rozległo się pukanie do drzwi. Pan Perdiaux podszedł wolno w ich stronę, przekręcił kluczyk i wyjrzał na korytarz. Pomyślałam że byłoby zabawnie, gdyby ktoś stojący z drugiej strony przywalił mu basenem w głowę. Byłby to bezbłędny cios zadany w odpowiednich okolicznościach skutkujący natychmiastową reakcją. Nie to co u mnie. Dostałam zastrzyk i jedyne co mój organizm zrobił, to wydalił z siebie żółć i jakieś inne płyny gęste i śmierdzące. - No i co z nią? A., zdyszany, wszedł do zabiegowego. Pan Perdiaux zamykał drzwi przekręcając klucz ze trzy razy za wiele. A. nachylił się nade mną i sprawdzał mi puls na szyi, jednocześnie oglądając zaczerwienienie w okolicy tętnicy. NO I SIĘ ZACZĘŁO: - Chcesz się pierdolić? Podnieca cię to, że jestem związana? A., przecież wiem, że masz na mnie ochotę, wypierdol tego starucha i chodź do mnie, albo niech zostanie i popatrzy.- Nie słuchaj co mówi, nie zwracaj na nią uwagi. - Myślałem że jest trochę lepiej.- Przez chwilę było lepiej. Podałem jej adrenalinę. Szarpałam się. Jak to możliwe, że ci dwaj nie mają ochoty? Leżę na ziemi, prawie naga, związana, a im nawet nie stają .Mam taką ochotę na seks z A., już widzę jak ściągam mu spodnie i delikatnie przesuwam dłonią po jego fiucie, masując drugą ręką jaja. Kurwa, co by tu… - No, A., takim jesteś grzecznym chłopcem? A rysujesz takie brzydkie rysunki… Opowiedz panu Perdiaux jakie to obrazki wymyślasz w głowie, co tam robisz z kobietami. - Ja nie…- Człowieku, nie tłumacz się, ona nie wie co mówi! Słusznie Panie Perdiaux, słusznie! Ja nie wiem co mówię, A. nie słuchaj mnie! To mówi kurwa która siedzi we mnie, a nie ja, twoja Sandy. Kiedy kurwa siedząca we mnie znika, czuję się tak wyczerpana, jakbym faktycznie uprawiała seks o którym mówię kiedy wracają halucynacje. - Zwiążcie mi mocniej nogi, bo sznur przy następnym ataku puści! Sukces! Resztkami sił udało mi się wydusić z siebie ważny komunikat. Zrobiłabym wszystko, żeby im obu nic się nie stało. Nawet, jeśli miałabym przez to zginąć. Ich życie ma dla mnie teraz większą wartość. I A. i pan Perdiaux odwrócili się w moją stronę jednocześnie. Obaj nie odezwali się ani słowem. Panu Perdiaux, udało się zapanować nad emocjami na tyle, by widząc moje czerwone od sznura kostki, z których w kilku miejscach płynęła już krew, odważyć się zawiązać je jeszcze mocniej już nie sznurem, ale taśmą klejącą do opatrunków. - S., zrobimy ci jeszcze jeden zastrzyk i dostaniesz coś znieczulającego, bo musimy naciąć guzek na szyi. GUZEK? JAKI GUZEK? A. wydał z siebie rechot, jakby właśnie usłyszał, że będziemy się teraz we trójkę całować. Zapytał pana Perdiaux, jak zamierza naciąć szyję w okolicy tętnicy, skoro to robi się tylko na bloku operacyjnym i potrzeba krwi do przetaczania. - Poradzimy sobie. Po pierwsze trzeba wypłukać z niej truciznę, a po drugie muszę wyjąć coś z jej szyi, rozumie pan? - powiedział pan Perdiaux do A. wbijając mi w ramię kolejną igłę. Na wspomnienie ostatnich wymiotów zaczęłam płakać. - Pan ją zamęczy. - A Pan mi w tym pomoże, jeśli będzie trzeba! - odpowiedział pan Perdiaux ze złością. - Założę wenflon. Podam płyny. Ale do szyi się nie dotknę. I PAN TEŻ NIE! - Jeśli mi pan nie pomoże, zrobię to sam.- ONA NIE MA NIC W SZYI!- MA!- NIE MA JA TU JESTEM LEKARZEM!Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Dobrze. Uspokójmy się. Jeśli powiem panu, że rano byliśmy na cmentarzu, że z kaplicy wypadło na nią martwe ożywione ciało wampira, że prawdopodobnie wbił jej pazur w szyję zatruwając jej krew, uwierzy mi pan?- Za nic kurwa.- No właśnie. Więc ja tego nawet nie oczekuję, że pan zrozumie, ale proszę pana o pomoc. Proszę w jej imieniu. Za długo już zwlekamy. Powiedziała mi o tym dopiero dwie godziny temu. Krew z minuty na minutę robi się coraz bardziej zatruta. Do tego wypiła jakiś płyn, który powoduje halucynacje. Nie wiem co może jej przyjść do głowy, widzi pan w jakim jest stanie. Pomoże mi pan, czy pozwolimy jej umrzeć na naszych oczach?- Pan jest chory. Pierdolnięty jakiś. Nażarł się pan grzybków halucynków, naćpał koki, i ją też naszprycował. - JEŚLI BĘDZIEMY SIĘ NAD TYM DLUŻEJ ZASTANAWIAĆ ONA UMRZE PANIE A.!- Kurwa, co to wszystko ma być? To jest jakiś koszmar, ja nie wierzę, że to się dzieje naprawdę. Tu nie ma warunków do tego żeby operować! To jest gabinet zabiegowy!Leki które podał mi dożylnie A. zaczynały powoli działać. Widziałam wszystko podwójnie, a w głowie szumiało mi jak nad polskim morzem w czasie wiatru. Szczypanie szyi jednak zniknęło, a zaczynało zastępować je ogólne osłabienie. Cholernie chciało mi się spać. Lulu. Sandy chce w kimono. Strzelić komara. Uciąć drzemunię. - Czy Pan rozumie co ja próbuję Panu wytłumaczyć panie doktorze? - Chcę spać! – pozwoliłam sobie się wtrącić. - Nie rozumiem, i nie chcę rozumieć. Detoks jej wystarczy. Nie widzę potrzeby interwencji chirurgicznej.- A ja widzę. Zrobię to sam. Odsuń się pan!Pan Perdiaux odepchnął A. od szafki z narzędziami. Wyjął z niej skalpel i inne narzędzia. - Zostaw pan ten skalpel! - Spać…- Proszę mi nie przeszkadzać. Nie ma innego wyjścia. - No pan chyba robi sobie jaja teraz… [an ją zabije, rozumie pan? - DOBIJCIE MNIE! - krzyczę głośno. Oczy pana Perdiaux i A. wędrują w moją stronę. Następuje chwila ciszy. DŁUGA CHWILA CISZY. A. przeniósł mnie na stół. Lampa chirurgiczna świeciła mi prosto w twarz, oślepiając mnie całkowicie. Słyszałam urywki rozmów A. z panem Perdiaux, ale z trudem rozumiałam czego dotyczą. A. nachylił się nad moją twarzą, tłumacząc, że teraz wstrzyknie mi relanium, bo to najsilniejsze co znalazł w szafce, a potem znieczuli mi miejscowo szyję psikając specjalnym sprayem. Że w trakcie zabiegu może trochę boleć ale wie, że będę dzielna i wytrzymam. - Dobra, gdzie mam ciąć. W wysoko uniesionej dłoni A. zobaczyłam skalpel. Nachylił się z nim nad moją szyją i o mało nie zaczęłam krzyczeć ze strachu. CHCĘ JESZCZE RELANIUM. -Wzdłuż tej linii. – odpowiedział pan Perdiaux wskazując palcem miejsce gdzieś na mojej szyi. - Tej? - Nie, tej obok.- Tej?!- No tej.Być przytomną w czasie, kiedy chirurg otwiera ci tętnice to jest coś. - Nacinam. Niech się pan odsunie, zasłania mi pan światło. No i A. naciął. No naciął i co? Nie ma krwi? - Kurwa, nie ma krwi! - Mówiłem panu, że krew stężała.Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - CO TERAZ?- Teraz proszę podać mi skalpel, i proszę się odsunąć, bo teraz to mnie brakuje światła. - Co Pan tam próbuje znaleźć? - Nic. Próbuję głębiej naciąć. - wystękał pan Perdiaux nachylając się nade mną. - JAK GŁĘBIEJ, CO PAN TAM WYPRAWIA?!- Udało się, proszę podać spirytus! – A. wyjął z szafki na leki butlę czystego spirytusu i podbiegł z nią do pana Perdiaux. Pan Perdiaux odkręcił butlę i przechylił ją, wylewając zawartość wprost na nacięcie na mojej szyi. Przy wykonywaniu tej czynności powtarzał słowa: W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego, ODEJDZ SIŁO NIECZYSTA, OPUŚĆ CIAŁO TEJ ISTOTY. ZAKLINAM CIĘ W IMĘ BOGA! Równo z tym, kiedy Pan Perdiaux powiedział „Boga”, z mojej szyi trysnęła krew czarna jak smoła. Strumień krwi zalewał łóżko i moje ciało. Poczułam ból, który przyćmił każdy rodzaj bólu jaki byłam sobie w stanie wyobrazić. Nie mogłam oddychać. A. widząc co się dzieje, pokazał panu Perdiaux w którym miejscu ma uciskać moją tętnicę i wybiegł z zabiegowego. Po chwili wrócił, za nim słychać było jeszcze dwa inne głosy. - Co ty pierdolisz, A.! - No tłumaczę ci, przyniósł mi ją tu, to co miałem robić, położyłem w zabiegowym, każąc mu uciskać tętnicę i pobiegłem po ciebie. - To pana córka?- Tak.- Pan ją naraził na śmierć, wie pan o tym?- Wiem. Ale nie miałem innego wyjścia.- Dobra, to nie jest teraz ważne. Co się stało?- starszy chirurg w okularach macał mnie po szyi wokół miejsca, które uciskał palcami pan Perdiaux. Z ust pachniało mu szarlotką. Musiał był jeść takie ciasto, nim został zawezwany pilne do zabiegowego. - Wpadła na stłuczoną szybę w oknie.- Na szybę? I co, tak się pocięła tylko w jednym miejscu? To wygląda na precyzyjne cięcie chirurgiczne. - Co Pan powie… patrz pan, jakie mam zdolne dziecko.- Możemy jechać na blok! – krzyknęła pielęgniarka z korytarza. NO TO JADZIEM NA TEN BLOK. Przeżyłam operację, a teraz zawiozą mnie na blok, znieczulą i zdechnę pod sam koniec. Patrz pan, jakie to życie zabawne. 12 Po pierwsze mam ochotę na rosół. Czuję jego zapach. Parujący mętny aromat tłustego rosołu z rozgotowaną marchewką, ale nie takiego, który robi moja matka w domu tylko takiego wiejskiego, prawdziwego, z kury zakatrupionej w gospodarstwie i własnoręcznie obskubanej z piór przez gospodynię. Po drugie natychmiast muszę zrobić siku. Permanentny ucisk pęcherza, który czuję od kilku minut, nie daje mi skupić myśli na niczym innym. Z trudem ogarniam gdzie jestem i co się właściwie dzieje, jedyne co mam w głowie to rosół i sikanie, ale najpierw sikanie, a potem rosół. Mimo że mam zamknięte oczy, wiem, że nie jestem w szpitalu. Po dwóch tygodniach spędzonych na oddziale chirurgii mam wyrobiony zmysł wyczuwania zapachów szpitala, a w szczególności sal chorych. Tu naprawdę nic nie pachnie sikami, kupą, lekami ani ludzkimi wydzielinami. Czuć natomiast rosołem domowej roboty, krochmalem i lawendą. Macam łóżko dookoła siebie - zgadza się, pościel też nie jest szpitalna. Jest zbyt sztywna, materiał za Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. dobrej jakości, a kołdra puchowa, żaden tam koc, prawdziwe pierze. Może to z tej kury co poszła na rosół. W głowie mam nadal tylko rosół i sikanie, a poza tym lekkie bzyczenie, jakby pszczoła wpadła mi do ucha. Próbuję przełknąć ślinę, ale jakiś wewnętrzny instynkt podpowiada mi Nie rób tego! No to nie robię. A siku mogę? Możesz, śmiało! Jak śmiało, zaleję materac! A skąd, masz na tyłku pampersa! Co? Czyżby moja głowa oszalała? Jakiego pampersa? Nigdy w życiu, no, może poza okresem kiedy byłam mała nie miałam na sobie sikokupomajtek. To nie jest możliwe. Ale…zaraz… mam… wolne… ręce, które nieśmiało przesuwam wzdłuż ciała. Wymacuję w okolicach bioder coś papierowego i śliskiego…. nie chcę żeby okazało się, że to pampers. To byłaby katastrofa. Dla mnie, dziecka z manią czystości, myjącego się zawsze i wszędzie, nawet kiedy nie ma specjalnie jak i gdzie… Na przykład jak miałam dziesięć lat, w domu po raz nie wiem który nawaliła pompa z wodą. Nie można było się myć. Nie było jak. Nie żeby to była jakaś nowość, bo co chwila nie było albo wody jako takiej, albo ciepłej, albo pękała jakaś rura i zalewało łazienkę i piwnicę. Takie tam, uroki mieszkania w starym domu. I mój ojciec za którymś razem kiedy tej wody nie było wcale, przyniósł wieczorem z samochodu trzy butelki niegazowanej. Żeby było rano jak zaparzyć kawę. A ja te butelki mu zakosiłam i poszłam się umyć. I jak rano wstał o mało mnie nie zabił, taki był wściekły. I tak zawsze był wściekły, czy to chodziło o wodę, czy nie, kij mu w oko. Ale teraz to ja już naprawdę muszę siku. Oczy mam zaklejone lepką mazią, tak samo usta. Próbuję je otworzyć, ale nic z tego. Czyżby na mojej twarzy uwiły sobie gniazdo pająki, albo inne robactwo? Powłaziły mi przez oczy, nos i usta do środka i teraz zabawiają się w najlepsze wyżerając moje wnętrzności. Ale ja żyję! Nie umarłam przecież, nie leżę w trumnie. Do trumny nie zakładają klientom pampersów. I w grobowcach nie pachnie raczej rosołem domowej roboty. Dobra. HUZIA NA JÓZIA. Idę do łazienki. Ledwo udaje mi się coś zobaczyć. Klej na oczach, może jakaś ropa czy co innego, lekko puszcza. I mam kolejny problem, bo jak się rozglądam, to szyja boli jak diabli. No tak, szyja, zapomniałam o niej. Dobrze byłoby nie zapominać, bo ona jednak jest częścią mnie i bez niej ani rusz. Ostrożnie stawiam bose stopy. Byle teraz nie wywalić się na tej wypastowanej śliskiej podłodze z drewna. Jak na hotel to miejsce jest cholernie czyste. Mam nadzieję, że nie spotkam nikogo, nie chciałabym bowiem doprowadzić któregoś z gości do zawału. Koń jaki jest każdy widzi, ale śmierci w oczy nie każdy chce zaglądać. Dobrze że mam na sobie koszulę nocną. Co prawda jest za duża o jakieś dwa rozmiary, a falbany wijące się dookoła jej dolnej części są ciężkie, bardzo, i razem z pampersem sprawiają, że idąc niemal uginam się na kolanach, ale lepsze to niż świecić gołym tyłkiem w miejscu publicznym. No tak, ale gdzie jest łazienka. Cholera, a może mam własną w pokoju? Kurwa, kurwa, kurwa, zleję się w pampersa, tyle będzie z mojej wyprawy. Opieram się o ścianę na korytarzu, naprawdę nie czuję się najlepiej, nie mam siły na takie spacery. W głowie mi wiruje, tyłek mam ciężki od pampersa. Powinnam chyba czołgać się jak jakaś larwa, tak byłoby lepiej. Rosół i siku. Zdjąć pampersa. Natychmiast się umyć. Rosół. SIKU! Trzymając się ściany dochodzę do pierwszych drzwi. Zamknięte. Kolejne też. No masz, czy tu toalety są płatne, a klucz do nich znajduje się w recepcji? A może jest gdzieś otwarty pokój dla matki z dzieckiem, żebym mogła wymienić pampersa? Biorę głęboki wdech. Ciężka sprawa się rozeznać. Kaplica na prawo, wampyr na lewo. Nie co ja, rosoły na prawo, pampersy na lewo. Albo lewe pampersy na prawo, a pierze z rosołu prosto. O, TO DOBRE. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Opieram się o kolejne napotkane drzwi nawet nie naciskając na klamkę. Otwierają się. Wpadam do środka. Bo drzwi, zwłaszcza te w kaplicach i gabinetach zabiegowych, zazwyczaj są uchylone. A wózek? Gdzie jest mój wózek z prosektorium, co? Zaraz… go… znajdziemy. Siusiu. Po prostu usiadłam na kibelek i samo poszło. Tyle że nie zdjęłam pampersa. Uświadomiłam to sobie dopiero po tym, jak skończyłam. To po to szukałam kibelka, żeby siedząc na nim narobić w pampersa? Oj Boże mój, co za pizda z tej S.! No pizda. Jest pizda, jest sikanie. O, i widzę wannę. Duża. Jak przystało na dobry hotel. Ciekawe, gdzie jest mój mąż. MĄŻ? Jak on mógł zostawić mnie w noc poślubną, no jak? I to w kaplicy z pampersem na dupie. Zawsze wiedziałam, że skończę jak moja matka, z pierzami zamiast kury, w biedzie i nieszczęściu. Potrzeba mi miłości, rosołu i wanny z gorącą wodą. Siadam na brzegu wanny. Ostrożnie, bo tyłek mi się ślizga w tym pampersie na śliskim brzegu wanny. A po co ja go właściwie…. No to odkręcam krany. Woda tak cudownie buzuje, płynie jak krew. Rozglądam się po łazience w poszukiwaniu płynu do kąpieli i ręcznika. Słaby ten hotel, nie dali ręczników, ale płyn do kąpieli dali, stoi na podłodze przy kabelku. Zerkam na etykietę z nazwą Domestos. Odkręcam nakrętkę i leję, leję, leję, śmierdzący ten płyn że aż mnie mdli, pewnie jakiś z olejkami eterycznymi. Balansuję tyłkiem na krawędzi wanny, tyłek jako zapora antypoślizgowa, a byłoby się na czym ślizgać, oj byłoby. Dobra. Woda prawie wylewa się z wanny, ciupkę za dużo się nalało, UPSSSS. Ten płyn do kąpieli śmierdzi, że nie wiem, ale nic, jak kąpiel, to kąpiel. Siedzę sobie na brzegu wanny, czekam na męża, bo mi się kutas zgubił. - Przygotowałam kąpiel, kochanie! Próbuję ściągnąć koszulę nocną. Mało seksowna, lepiej żeby mnie w niej nie zobaczył. Odpinam pampersa, i jak tak sobie myślę o tym wszystkim, to nie mogę odpiąć rzepa z jednej strony. Śliska ta wanna, woda paruje, płyn się nie pieni nic a nic. Trudna to sprawa utrzymać równowagę siedząc na brzegu, pampers nie chce się odpiąć, no masz jaki. O! Idzie mój mąż. - Tu jestem skarbie! – A czemu on tak krzyczy? Czemu tak mnie woła po imieniu? Zgubiłam się? - Kochany mój, tu jestem! No to jak już idzie, to mogę wejść do wanny. Co prawda woda gorąca strasznie, kłęby pary unoszą się w powietrzu, i ten śmierdzący płyn gryzie w gardło, ale musze się umyć. A mój mąż woła, i woła. - Tu jestem! - krzyczę najgłośniej jak potrafię. Od krzyku szyja boli, że nie wiem. Plaster się odkleił od gorąca i wody i teraz sterczy oderwany od skóry. To ja go ciągnę i odrywam całkiem. I teraz mam już tylko szew na ranie. I zaraz my ten szew umyjemy, wyciągniemy i śladu nie będzie. I zanurzam jedną rączkę w wodzie. Oj, za ciepła, skóra dziwnie piecze. I już chcę odkręcić kran żeby zimnej dolać, nachylam się ostrożnie nad wanną, a tu drzwi do łazienki otwierają się z hukiem i do łazienki wpada ktoś, nie mój mąż, ale jakaś kobieta w białej sukience i za nią facet, starszy, znam go, i już nawet zaczynam kojarzyć skąd, kiedy tyłek ześlizguje mi się z rogu wanny i wpadam do wody. Krzyczę głośno, bo wszystko mnie piecze, szyja boli bardzo. Rosołu, zjadłabym rosołu! Potem słyszę krzyki i patrzę jak mnie wyciągają za nogi i ręce z te wanny. Trochę ohydnej wody wpada mi do ust i do nosa. Krztuszę się nią. A skóra piecze strasznie. I nawet się nie wstydzę, że jestem goła, a tamta kobieta którą widzę pierwszy raz w życiu odpina mi pampersa. Przecież gdyby go nie odpięła, mogłabym się utopić. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Szyja boli. Skóra piecze. I zamiast rosołu, chce mi się pić. Gdyby jeszcze ten facet przestał się tak wydzierać, bo ja tego bardzo nie lubię. Naprawdę nie jest mi przyjemnie, gdy mężczyzna w mojej obecności krzyczy, albo jest zły. Boję się wtedy strasznie. Panikuję. Ogarnia mnie bezwład, zasycha mi w ustach i uginają mi się kolana. Jak byłam mała, a mój ojciec krzyczał strasznie na mamę, to raz jeden jedyny zrobiłam siku w majtki. Ciekło mi po nogawkach spodenek, że nie wiem. A innym razem tata dał mi cukierka. Takiego landrynka słodziutkiego i ja się nim zakrztusiłam. Bo mała byłam wtedy, ale trochę większa niż kiedy zrobiłam siku w majtki. I pamiętam, że uderzał mocno w moje plecy, a gdy to nic nie dało, odwrócił mnie za nogi do góry i ten landrynek wypadł mi z gardła wreszcie. Ale ja wiedziałam, że to nie koniec. Jak już zaczęłam oddychać normalnie, wziął mnie za rękę i zaprowadził do mamy. A ona szła po schodach niosąc dla mnie szklankę soku z czarnej porzeczki. Do dziś pamiętam tę szklankę i kolor soku wpadający w fiolet. I tata jak tylko zobaczył mamę na schodach zaczął krzyczeć, drzeć się na całe podwórko, że nie wolno dawać mi landrynek, chociaż sam mi dał jedną, a teraz zwalił całą winę na nią. I tak ją popchnął na tych schodach, że cały sok ze szklanki, ten sok co go mama niosła dla mnie, wylał się jej na bluzkę. Boże, jak strasznie szkoda mi do dziś tego soku. Mamy nie, tylko tej szklanki z sokiem. I landrynek, których od tamtej pory nie wzięłam do buzi ani razu. - Panie Perdiaux- wychrypiałam - Tak S.? - Chciałabym rosół, sok z czarnej porzeczki i landrynki. - Dobrze, oczywiście. – odpowiedział szeptem pan Perdiaux. Pogłaskał mnie po głowie. Było mi gorąco. I skóra mocno mnie piekła. Do pokoju którym leżałam wróciła nieznajoma kobieta w białej sukience. Trochę byłam o nią zazdrosna, bo wyglądała ładnie i była młoda. Miała czarne włosy spięte w kok, i ta sukienka, trochę zbyt krótka, odsłaniała jej uda. Czyżbym nie mogła znieść myśli, że zabierze mi pana Perdiaux, tak jak mama zabrała mi ojca i jak potem inne kobiety pozabierały moich facetów? I jak śmie dotykać mojego ciała, kto jej pozwolił wcierać w nie jakieś mazie, skoro ja dopiero co się umyłam. Już chciałam krzyknąć żeby zabrała te łapy z pazurami wymalowanymi na czerwono, kiedy usłyszałam jak Pan Perdiaux zwraca się do niej ściszonym głosem. - A może powinniśmy jednak wezwać lekarza? Myśli siostra, że maść wystarczy? - Oparzenia nie są głębokie, skóra jest lekko podrażniona, to wszystko. Na szczęście nie leżała długo w wannie. Od kiedy to woda z płynem do kąpieli powoduje oparzenia, co dupna siostro? I nie trzyj tak mocno skóry na rękach, bo to boli! - To boli! - krzyknęłam. - Przepraszam, postaram się wcierać delikatniej.Byłam pewna, że siostra udaje miłą chcąc przypodobać się panu Perdiaux, a jak tylko on wyjdzie z pokoju, zaraz wymyśli mi jakąś nową torturę. Smarowała moją skórę grubą warstwą maści, a gapiła się na pana Perdiaux. Chciałam się do niego uśmiechnąć, ale oczy same mi się zamykały. - Proszę Pana, przepraszam, naprawdę nie wiem jak to się stało. Zeszłam na dół tylko na chwilę, a kiedy wróciłam jej już nie było w łóżku. To wszystko moja wina, jeśli chce mnie Pan zwolnić zrozumiem. - Na szczęście nic strasznego się nie wydarzyło. Zdążyliśmy na czas. Po prostu musi siostra pamiętać, że ona jest po silnych lekach uspokajających. Musimy być ostrożni i cierpliwi. Pan Perdiaux mówiąc kładł szczególny nacisk na słowo musi - musi to, musi tamto, jakby chciał zmusić tym siostrę do muszenia i spowodować, że będzie bardziej ostrożna. Po tonie jakim mówił słyszałam, że był zły. Ciekawe na kogo bardziej, na mnie czy na nią. Wolałabym żeby na nią, żeby cała wina za moją kąpiel była tylko jej. I żeby musiała założyć pampersa i zamienić się ze mną miejscami. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Za oknem gruchał gołąb. Gołębie gruchają zazwyczaj albo wcześnie rano, albo późnym popołudniem. I jak tu dopasować porę dnia? Bez zegarka to trudne, a i z zegarkiem też, bo nie umiem odczytywać wskazówek i nigdy nie wiem na jakiej godzinie akurat się znajdują. Uwielbiam książkę Spóźnieni Kochankowie Whartona. Jest tam tak dużo informacji o gołębiach, chociaż książka sama w sobie dotyczy miłości. - Podam jej coś na sen, co pan na to? Pan Perdiaux odpowiedział po chwili zastanowienia, że tak, może to zrobić, ale od jutra odstawimy już leki nasenne i uspakajające, żebym powoli zaczęła wracać do normalności. Siostra pogmerała mi przy lewej ręce, coś tam odkręciła, ucisnęła i poczułam, jak do żyły popłynęło coś szczypiącego, wolniutko rozchodząc się po ciele. Zaraz, a gdzie moja trumienka na kółkach? Mój lekarz? Rosół? A pampersa moglibyście już mi zdjąć, naprawdę go nie potrzebuję. I gołębie tak gruchają, że aż miło. Mam tylko nadzieję, że nie narobią mi na głowę. 13 Zachciało mi się żyć. Nie umiem tego jakoś logicznie wytłumaczyć, czy uargumentować. Po prostu chcę, bardzo chcę, żeby od teraz wszystko zaczęło się układać. Dotyczy to w kolejności terapii z panem Perdiaux, tego żebym jak najszybciej wstała z łóżka i mogła wrócić do telewizji, albo zacząć wreszcie pisać, i żebym spotkała miłość swojego życia. Rozglądam się po pokoju. W kącie na krześle siedzi jakaś młoda kobieta w białym kitlu o włosach czarnych jak węgiel. Mam niejasne przeczucie, że skądś ją znam. Pokój nie jest duży, ale za to łóżko na którym leżę tak. Wielkie, na drewnianej ramie, z twardym materacem. Łoże małżeńskie na którym poleguję w białej jak śnieg pościeli i z którego mam widok na wszystko dookoła i okno wychodzące na ogród. - Jak długo spałam? - Dzień dobry, jak się czujesz? Nie lubię kiedy ludzie nie odpowiadają na moje pytania. Odpłacam im tym samym. W pokoju zapada niezręczna cisza. Suka ze mnie, wiem to, ale co robić, takie życie. - Pytałaś jak długo spałaś…. pięć dni, z dzisiejszym włącznie.No, grzeczna pani, domyślna, mimo że nie wygląda na taką. I z tego co mówi wynika, że pobiłam własny rekord. W szpitalu po wypadku spałam dwa dni, teraz pięć, a następnym razem prześpię pewnie z tydzień. Oby nie było już żadnego następnego razu. Jak powiedziałam łapczywie zamierzam zabrać się za konsumowanie życia. - A pani, siostra, czy jak tam się do pani zwracać, co tu robi? - Mów mi po imieniu, N. jestem twoją pielęgniarką. Łoże małżeńskie, własna pielęgniarka. Czym ja sobie na to wszystko zasłużyłam? - Gdzie jestem? - To dom twojego znajomego, Antoin`a Perdiaux. Przywieziono cię tu ze szpitala, miałaś wypadek i… Tak, tak, niech mi siostra nie opowiada bajek, te bajki są wymyślone dla siostry i innych, a nie dla mnie. Ja znam prawdę i dobrze wiem jaki to wypadek miałam. Skoro śpię tu od pięciu dni, to ile czasu byłam w szpitalu?! - A nie, nie leżałaś w szpitalu długo. Przywieźli cię tu następnego dnia. A. poprosił żebym się tobą zaopiekowała. A. poprosił. Czyli siostra o dużych cyckach i czarnych włosach, jest koleżanką A.. Ciśnienie mi skoczyło, bo od razu w głowie pojawiły się wizje jak A. pieprzy tę pielęgniarkę w pokoju lekarskim. Niezła jest, ciekawe czy robiła mu już laskę. A gdyby tak ją zapytać? Powtórzy mu? Na pewno, a wtedy oboje będą mieli niezły ubaw bo nie sądzę, żeby A. jakoś szczególnie Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. przejął się tym co ja na sądzę na temat jego przygód i jak się czuję z tym, że siedzi przy mnie pielęgniarka w którą wsadzał pewnie kutasa. Jak mnie swędzi skóra! Podciągam lekko koszulę nocną, całe nogi mam w czerwonych plamach. Co to jest? Uczulenie jakieś, czy co? Sprawdzam ręce i brzuch - to samo. Swędzące, czerwone plamy z małymi strupkami. - Swędzi cię? Zaraz przyniosę maść.- Od czego mam te plamy? - Od kąpieli w Domestosie. Co ona mówi? Ma mnie za idiotkę? Jak mogłabym będąc przy zdrowych zmysłach wykąpać się w żrącym płynie do toalet! I jak niby miałabym to zrobić? Siostra N., ewidentnie odnajdując w tym jakąś przyjemność, starannie dobierając słowa i przeczesując palcami kruczo czarne włosy, które życzę, niechaj zaplączą się w zeby A., opowiedziała mi jakie to miałam wczoraj przygody w łazience. Taki wstyd! I te swędzące plamy jako dowód. Siostra N. na pewno ma kontakt z A. i już zdążyła opowiedzieć mu o wszystkim. Uśmiali się przy tym do łez, uznając mnie za paranoiczną wariatkę. A pan Perdiaux? On jedyny jest po mojej stronie. Chyba. Ciekawe czy się zmartwił. Czy nakrzyczał na N., moją cudowną pielęgniarkę, która poszła po kawę, zamiast siedzieć na dupie przy moim łóżku. - Przepraszam cię S., naprawdę nie chciałam żeby coś ci się stało. Jesteś na mnie zła? Wróciłam myślami do pokoju. Popatrzyłam na siostrę N. uznając, że może nie jest taka zła jak ją oceniłam na początku. To że daje dupy A. nie musi oznaczać, że nie mogę z nią normalnie rozmawiać. W końcu opiekuje się mną od pięciu dni. - Nie jestem zła na panią, to znaczy ciebie, jestem wściekła na siebie, bo zawsze muszę coś wywinąć. - Ale gdybym cię dopilnowała nic by się nie stało.Droga siostro N., mnie nie da się upilnować. To jest bezpośredni powód, dla którego zamiast malować paznokcie, czy zakładać cewniki pacjentom szpitala siedzisz tu ze mną. Gdybym umiała upilnować siebie, nie wlazłabym do samochodu pana Perdiaux i nie byłoby całej sprawy. - Mnie nie jest łatwo upilnować N. - Wiem, zauważyłam. Poza tym A. uprzedził mnie, że jesteś trudną pacjentką. Ja trudna? Osz A., żebyś dostał biegunki! Nie jestem wcale trudna, a nawet jeśli, to nie Twoja w tym głowa głupia cipo, żeby mi o tym przypominać. - Widzę że gawędzicie sobie w najlepsze. – Pan Perdiaux wszedł do pokoju, spojrzał na mnie i potem trochę zbyt długo zatrzymał wzrok na dekolcie mojej pielęgniarki. Nie zniosę tego. Jeśli ona stąd nie zniknie, własnoręcznie wypierdolę ją przez okno. Na mnie masz patrzeć Antoin, na mnie! Jesteś moim terapeutą, zastępujesz mi ojca, i masz swoją uwagą obdarzać tylko mnie. Nie patrz na tę młodą, uśmiechniętą dziewczynę, kochankę A. i chyba jak tak dalej pójdzie twoją też. Masz mi współczuć, pytać czy mam na coś ochotę i być wściekły na nią za to, że wczoraj mnie nie dopilnowała jak należy. I przekaż A. że jak tu przyjdzie ma się zachowywać tak samo. - Przyszedłem żeby powiedzieć, że rosół już gotowy, i zapytać czy nasza pacjentka zje kilka łyżek. - Nie jadam metalu panie Perdiaux. - Nie chcesz łyżki, nie dostaniesz. Idźcie wszyscy do diabła, ale najpierw podajcie mi ten rosół. I pomyśleć, że jeszcze kilka minut temu byłam pełna chęci do życia. - To zjesz czy nie? - ZJEM. - burknęłam pod nosem, nawet nie patrząc w stronę pana Perdiaux. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Pan Perdiaux wyszedł. Pielęgniarka przyglądała mi się z groźną miną. No, spróbuj coś powiedzieć, tylko rusz jęzorem, to ci go urwę i wepchnę w gardło. - Nie musisz się denerwować, nikt tu nie chce zrobić ci krzywdy. - Nie jestem zła.- Jesteś. - Nie. I niech mi siostra nie wmawia, że jestem. A nawet gdybym była, to nie jest siostry sprawa i proszę wyjść, bo chcę zostać sama. – powiedziałam stanowczo. Nerwy puściły. Dosyć tego. Wynoś się, to przez ciebie to wszystko. Przez te twoje ułożone starannie włosy, czerwone paznokcie, czysty biały fartuszek. Taka jesteś kobieca, delikatna i seksowna. A ja? Leżę tu z plamami na ciele, w za dużej koszuli nocnej, z pampersem na dupie czując własny smród, bo nie mam siły żeby pójść do łazienki i umyć się samodzielnie, a ty nawet umyć mnie nie umiesz taka z ciebie pielęgniarka. Wbiłam wzrok w ścianę i czekałam aż siostra N. wyjdzie z pokoju. Czekałam, i czekałam, całą wieczność, aż w końcu siostra N. zrezygnowała z walki bez walki, i powoli podniosła jędrny tyłek z fotela sunąc w białych klapeczkach w stronę drzwi. Kiedy je zamknęła od drugiej strony i oddaliła się wystarczająco, podparłam twarz dłońmi, pozwalając żeby krople łez skapywały mi z oczu na białą jak śnieg kołdrę, którą chwilę temu okryłam się szczelnie aż po same ramiona. Zawsze chciałam mieć w domu białą pościel taką jak ta. A teraz nie mam ani domu, ani pościeli, leżę w czyimś łóżku, opiekuje się mną obca dziewczyna, do tego znajoma A. o którego tak bardzo jestem zazdrosna, bo dlaczego nie on tu siedzi głaszcząc mnie po włosach. Gdzie jest moja matka. Dlaczego pan Perdiaux wciąż nie przychodzi, żeby mnie pocieszyć. Chlipię jak oszalała. Chwilami płacz zamienia się w wycie. Obiecałam sobie w szpitalu, że już nie będę, że wylałam już wystarczająco dużo łez. Ale jak tu nie płakać? Skoro jest tak źle, że wyżywam się na niewinnej pielęgniarce, którą beż żadnych podstaw posądziłam o bycie kochanką A.? A nawet gdyby nią była, to co mi do tego? Przecież poza przyjaźnią nic mnie z nim nie łączy, on ma żonę, nie jest mną zainteresowany, ma tyle kobiet, które tak jak ja chciałyby mieć go na wyłączność, a ja nie chcę być taka jak one, nie chcę stać w szeregu z innymi i czekać, prosić, to takie uwłaczające. No i lawina łez się nakręca, kurek się urwał, kołdra jest już całkiem przemoczona od łez. Do pokoju wchodzi pan Perdiaux. Na jego widok staram się opanować głośne szlochanie, ale wychodzi z tego jeszcze większy lament. - Przepraszam. – mówię, wyciągając ręce w jego stronę jak żebrak proszący o jałmużnę. Pan Perdiaux siada przy mnie i mocno mnie obejmuje. - Co się stało? Co tak bardzo cię rozzłościło S..?Opowiadam mu więc o rozmowie z pielęgniarką, o tym co czuję gdy myślę o niej i o A., i całą, calusieńką resztę tego, co przyszło mi do głowy w temacie mojego życia też. I na koniec proszę go, bardzo go proszę, żeby przeprosił siostrę N. i jeszcze… - Panie Perdiaux… - Tak S.? - Tak bardzo chciałabym znowu stać się dzieckiem. - 14 Pan Perdiaux kroi mięso, ja siekam warzywa. Gotowanie z nim to prawdziwa przyjemność. Dziś na obiad wymyślił gulasz z wołowiny z fasolą, pomidorami, papryką i pieczarkami, podlany białym winem i miodem. W piekarniku piecze się ciasto czekoladowe, do którego rano wspólnie przygotowaliśmy masę kajmakową mieszając ją z płatkami kokosa i migdałów. Pachnie tym ciastem w całym domu. I miodem. I papryką trochę też. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Wygląda na to, że czuję się lepiej. Szyja prawie nie boli. Mimo że nie boli, udaję że boli, żeby jak najdłużej zostać u pana Perdiaux i nie musieć wracać tam, gdzie nie czeka na mnie nic dobrego. A jeśli chodzi o to co tam, kiedy jestem tu, to moja matka wychodzi z siebie, tak się o mnie martwi. Wcale nie jest mi jej żal, nic a nic. Opowiedziałam jej bajeczkę, że niby jestem w szpitalu gdzieś na zadupiu, bo miałam wypadek przy kręceniu reportażu. I niby nic mi nie jest, ale lekarze wolą zatrzymać mnie na obserwacji jeszcze kilka dni. Ile? A nie wiem, nie wiem, jak się dowiem dam znać. Pan Perdiaux mówi że to źle, że nie chcę wrócić do domu i że okłamuję matkę. Jego zdaniem nie tak powinnam załatwiać swoje sprawy. Uciekanie od problemów nie przyniesie nic dobrego, tak mówi. A ja mu odpowiadam, że nie uciekam ale przeczekuję, ponieważ przechodzę okres rekonwalescencji. - Dużo jeszcze pracy przed nami S. – No tak, zgadza się panie Perdiaux, ale jednak z każdym dniem ciupkę mniej, bo jak sobie przypomnę jak tu przyszłam pierwszy raz i wystraszyłam się na widok ogrodu, a potem dałam się wrobić w historię z dziennikiem, widzę że robię postępy. Kiedy pan Perdiaux przygotowuje się w gabinecie do kolejnego etapu naszych terapeutycznych rozważań, ja sprzątam po obiedzie. To taki codzienny rytuał, który wprowadziłam odkąd tu zalegam jak skrzynka w magazynie. Zmywam, układam naczynia, szperam w szafkach i wprowadzam w kuchni swoje porządki. Myślę że będę dobrą gospodynią. Mój mąż będzie miał dobrą żonę. Słyszysz R., szczęściarzu? Twoja przyszła żona nie dosyć, że ma ciasną cipkę, to jeszcze lubi sprzątać w kuchni. A kiedy tak sprzątam i walę garami, układam w głowie wszystko to o czym rozmawialiśmy z panem Perdiaux podczas wczorajszej terapii. To ważne żeby nie zapomnieć w najważniejszej chwili, że chciałam zapytać o to czy tamto. Bo jak nie zapytam w czasie terapii, to później przy kolacji czy śniadaniu rozsadza mi to głowę, a wiem że nie wolno przenosić terapii z gabinetu do reszty domu. To taka nasza niepisana zasada. Nie rozmawiamy z panem Perdiaux o tym co działo się podczas terapii ani po niej ani przed nią. Pomiędzy gotujemy, pracujemy w ogrodzie - to znaczy pan Perdiaux pracuje, a ja się przyglądam, bo ubzdurałam sobie, że chciałabym, aby odnowił altanę przy tarasie, gdyż to jedyne miejsce gdzie drzewa nie zasłaniają widoku nieba. Można siedząc tam nocą gapić się w gwiazdy. I pić wino o które pan Perdiaux jest zły, bo mówi że co za dużo, to nie zdrowo. A wtedy ja wytaczam działa, że straciłam wiele krwi i muszę uzupełnić czerwone krwinki pijąc czerwone wino. I że to też jest część terapii. I wtedy on nie ma kontrargumentów, i musi zgodzić się na kolejną butelkę. Pan Perdiaux ma w piwnicy prawdziwy składzik dobrych trunków. Wczoraj na ten przykład przyniosłam z piwnicy toskańskie Chianti, rocznik 2005. Pan Perdiaux kiedy zobaczył jak otwieram butelkę, złapał się tylko za głowę i poszedł zanieść do altany materace, żeby wygodniej nam było siedzieć i gapić się w te moje gwiazdy. A kiedy tak siedzimy do późna, a któraś gwiazda spadnie, a czasem spada nawet kilka na raz, to krzyczę jak szalona, a pan Perdiaux liczy wtedy do pięciu, każąc mi pomyśleć życzenie. Żeby się spełniło, trzeba jeszcze wypowiedzieć formułę: Niech się spełni. Chce być jak gwiazda i swoim światłem przynosić radość ludziom. Czekam teraz, aż pan Perdiaux mnie zawezwie. Nie wolno mi wchodzić do gabinetu zanim pan Perdiaux po mnie nie przyjdzie. Siedzę więc w kuchni nerwowo przekładając strony Gazety Wyborczej i aż mnie tyłek swędzi tak chciałabym poderwać się z krzesła i pójść do gabinetu. Zdążyłam już pozmywać, pozamiatać, podlać doniczki z ziołami na parapecie i wciąż nic, żadnego znaku, w drzwiach jeno wiatr hula. Jak każdy pacjent poddany terapii Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. lubię czuć, że wszystko odbywa się wedle ustalonego porządku. No nareszcie, pan Perdiaux wszedł do kuchni. - Napijemy się po lampce koniaku? - A terapia?- Dziś zrobimy wyjątek i posiedzimy na tarasie, co ty na to? Już czuję, że coś złego się szykuje. Tak łatwo mnie nie nie nabierzesz Antoin! Gdzieś jest haczyk na którym chcesz mnie powiesić. - Dlaczego dziś ma być inaczej niż zawsze? - A dlaczego nie? Przyglądam się twarzy pana Perdiaux próbując wyczytać z niej co takiego wymyślił. - A jeśli nie chcę zmian? – - Zmiana miejsca aż tak ci przeszkadza?- Chcę normalnej terapii, takiej jak zawsze.- Będzie normalna. No już, chodź, szkoda czasu. Pan Perdiaux wyjął z szafki lampki na koniak i wyszedł z kuchni. Z głębokim westchnieniem i duszą na ramieniu ruszyłam jego śladem. - Jak się czujesz S.? To pytanie nie należy do terapii. Nie tak zaczynaliśmy dotychczas nasze spotkania. Zazwyczaj pierwsze minuty należały do mnie. To był czas na podsumowanie moich odczuć po ostatnim spotkaniu. Ja opowiadałam, pan Perdiaux słuchał. Ja płakałam, on podawał chusteczki. Tak to się odbywało zazwyczaj. A dziś nie. Dziś odpowiadam: - Czuję się dobrze. A Pan? Jeśli pan Perdiaux chce wymiany uprzejmości, to proszę. Nie zamierzam dawać mu satysfakcji i dopytywać o co chodzi, po co te wszystkie ceregiele. Chcemy się pierdolić w konwenanse, to się pierdolmy. - Chciałbym porozmawiać dziś o twoim dziadku - powiedział podsuwając mi lampkę z koniakiem. Wypiłam całą zawartość jednym łykiem. BLEH. - Nie jestem jeszcze gotowa. - Wczoraj też nie byłaś, i dwa dni temu, trzy dni temu także nie. - To dla mnie trudny temat. I dobrze pan o tym wie. - Wiem, dlatego uważam że nie powinniśmy go dłużej odkładać. Nie, nie, nie. Nie chcę o tym mówić. Nie umiem. Ten okres swojego życia wymazałam z pamięci dawno temu, nie chcę do niego wracać. - Nie obwiniaj się za to co się stało. – Dlaczego on mi to robi. Nie wytrzymam tego. Nie mogę słuchać pierdolenia takich oczywistości. Wiem że nie zrobiłam nic, żeby na to zasłużyć. Za każdym razem starałam się, Bóg jeden wie jak bardzo, zrozumieć dlaczego dziadek mi to robi. Dlaczego nie jest normalny jak wszyscy inni dziadkowie. - Panie Perdiaux, proszę… - Udając że nie pamiętasz co się stało, nie ochronisz dziadka. I siebie także. - Może mi pan dolać koniaku? Wypiłam kolejną lampkę jednym łykiem. Co on wie. Co wy wszyscy wiecie. Przez kilkanaście lat ukrywałam przed wszystkimi prawdę. I teraz tak po prostu mam o tym wszystkim opowiedzieć? Ja już nawet nie wiem, czy to się działo naprawdę. Czy ja sobie tego nie wymyśliłam. Byłam złym dzieckiem. Gdybym powiedziała komuś co się działo, co dziadek ze mną robił, wszyscy uznaliby, że kłamię. I wtedy straciłabym ostatnie miejsce gdzie mogłam spędzać wakacje z dala od awantur matki z ojcem i krzyków mojej babci, mamy ojca. Nie. Wolałam znosić to, co robił mój dziadek. Mimo że tak bardzo go kochałam on uznał, że woli moje ciało. Nie umiem nawet opisać jak bardzo się zawiodłam widząc, że bohater mojego dzieciństwa z którym biegałam po ogrodzie zrywając pomidory z gałęzi, Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. który nosił mnie na rękach kiedy byłam małą dziewczynką, gdy zaczęły mi rosnąć piersi uznał, że nie jestem już jego wnuczką, a mogę stać się kochanką. Tego się nie da zrozumieć. Nie można tak po prostu przejść do porządku dziennego kiedy człowiek którego kocha się nad życie wyrządza ci krzywdę. Kiedy ty jako dziecko ofiarujesz mu swoją bezgraniczną miłość, a on wchodzi do łazienki kiedy się myjesz wiedząc doskonale, że nie zaczniesz krzyczeć, bo usłyszałaby twój krzyk babcia siedząca w pokoju obok. I ze strachu przed nim i tak by cię nie uratowała. To szalenie trudna sytuacja dla dziesięcioletniej dziewczynki. Trzeba umieć podejmować szybkie decyzje, opierając się na analizie zysków i strat. Mówiąc komuś o tym co robi ze mną mój dziadek mogłam stracić wszystko. - S., muszę o to zapytać, czy doszło między wami do stosunku? - Między kim? Między dziesięcioletnim dzieckiem, a jego dziadkiem? Nie, sądzę że nie. Obyło się bez. Można powiedzieć, że nie zdążył zrobić mi nic więcej, niż tylko zniszczyć moją psychikę. Odebrać mi resztki dzieciństwa. Moja cipka została nienaruszona. To szlachetne z jego strony, nie uważa pan?Cisza. Pan Perdiaux przygląda mi się, jakby czekał. Na co? Co jeszcze chce wiedzieć? Jakie szczegóły chce poznać? Chce wiedzieć czy dziadek wkładał mi ręce w majtki? Czy dotykał moich cycków? Tak, robił to. Zazwyczaj kiedy babcia wychodziła do sklepu. Ale ja nie byłam głupia, zaczynałam krzyczeć. Raz nawet ugryzłam go w rękę mówiąc, że jeśli nie da mi spokoju powiem o wszystkim babci i mamie. Wiele razy zastawiałam drzwi od pokoju krzesłem. Niespecjalnie się tym przejmował. - Ile to trwało? - Dwa lata, może mniej. Kiedy zaczął mnie dotykać pierwszy raz myślałam, że to żart, że dziadkowi to przejdzie. Bałam się, że jeśli mama albo babcia się dowiedzą, załamią się. Musiałam je ochronić, rozumie pan? - Nie. Nie mogę zrozumieć, jak mogłaś poświęcić siebie, żeby ochraniać dwie dorosłe kobiety.- Pan nic nie rozumie! Gdyby one się dowiedziały, to byłby koniec. Koniec, rozumie pan? Nie pojechałabym więcej do dziadków na wakacje. Babcia, moja ukochana babcia, znienawidziłaby mnie uznając, że kłamię. Ona by to zrobiła ze strachu przed dziadkiem, bo tak naprawdę wiedziałaby, że mówię prawdę. Terroryzował ją przez całe życie. Był pijakiem. Wyrzucał meble przez okna. Jak moja mama była mała, wysłał ją zimą w koszuli nocnej do wychowawczyni po dzienniczek, bo zachciało mu się zobaczyć jakie ma oceny na semestr! Mojego wujka wyrzucił z domu tylko dlatego, że nie chciał studiować chemii tak jak on. Wyrzucił z domu własne dziecko, rozumie pan? Moja babcia to przez niego wrak człowieka. Pan nawet nie wie jak bardzo ją kocham. Tylko dzięki niej moje dzieciństwo zachowało pozory normalności. To ona przywoziła mi zabawki. Chodziła ze mną na spacery. Bawiła się ze mną. I gdybym po tym wszystkim co dla mnie zrobiła, powiedziała jej o tym, to byłby koniec. - Pamiętasz co wtedy czułaś? Czy pamiętam? Czy emocje nie są w stanie siedzieć latami w naszej duszy? A pewnie że są, noszę je w sobie do dziś, chociaż długo udawałam, że ich nie ma. Wolałam zalakować kopertę niż wyjąć list i go przeczytać. Przez trzynaście lat nosiłam na sercu pęczniejący wrzód. - Na początku nie rozumiałam czego dziadek właściwie chce. Tak jak mówiłam wcześniej, zdawało mi się, że to żarty. Ale kiedy to wszystko zaczęło się powtarzać… z roku na rok kiedy przyjeżdżałam, robił się coraz bardziej brutalny, zaczynałam się go bać. Musiałam w każdej chwili mieć oczy dookoła głowy. Nasłuchiwać, czy nie próbuje się skradać wieczorem, kiedy byłam sama w pokoju. Mimo wszystko cały czas liczyłam na to, że mu przejdzie, że kocha mnie i nie zrobi nic co mogłoby być złe. Rozumie pan? Ja go jeszcze próbowałam usprawiedliwiać! Myślę że to dlatego, że go strasznie kochałam. I bardzo chciałam, żeby nie Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. było z nim tak jak z moim ojcem. Nie chciałam, żeby on też przestał mnie kochać. Być dziewczynką odrzuconą przez dwóch najbliższych mężczyzn to jest dramat panie Perdiaux. - Lepiej być molestowaną? - Nie wiem co jest lepsze. Wtedy myślałam tak, a dziś sama już nie wiem. To mnie zabija. Odbiera mi radość bycia kobietą. Kiedy patrzę na każdego faceta, który pojawia się w pobliżu mnie mam w sobie strach, że będzie taki jak mój dziadek, albo ojciec, albo obaj na raz. Jakiś czas temu sądziłam, że wcale nie mam problemu. A teraz widzę, że mam, i że jest ogromny. Przenoszę swoją traumę z dzieciństwa na relacje z mężczyznami. Jestem przez to nieszczęśliwa.- Przenosisz swoją złość i żal na mężczyzn których spotykasz, to normalna reakcja. Winisz ich za to, że twój dziadek cię molestował. Chcesz ich ukarać za to co cię spotkało, a z drugiej strony za wszelką cenę starasz się ich ochronić, tak jak kiedyś swojego dziadka. Nie musisz tego robić. Nie musisz, nie musisz. Wiem że nie muszę, i że wtedy mogłam zrobić wszystko inaczej. Mogłam nie odgrywać bohaterki, tylko o wszystkim powiedzieć matce kiedy był jeszcze czas na to, by to przerwać. A teraz jest za późno, teraz… - Nie umiem sobie z tym poradzić. Przerasta mnie to. - Czujesz złość na dziadka? - Na co dzień o tym nie myślę. Mówiłam panu, że usunęłam z głowy te wspomnienia, ale kiedy teraz o tym myślę, tak, czuję złość. Jestem bardzo zła. I jest mi przykro. Czuję się zawiedziona. Oszukana. Nic nie warta. Pusta. Odrzucona. Samotna. I nie wiem jeszcze jaka. - Dlaczego jesteś zła? - No bo jak dziadek mógł mi to zrobić. I to nie raz, nie dwa, ale wiele razy. Próbował się do mnie dobierać, kiedy wyczuwał okazję. Na działce kiedy babcia z mamą siedziały w altance, a ja musiałam pójść siku, szedł ze mną żeby otworzyć mi drzwi do wychodka. I wtedy też próbował. To później tak się wycwaniłam, że trzymałam siku cały dzień aż do powrotu do domu. Albo sikałam na działce obok, przeskakując przez płot. - Nie mogłaś powiedzieć mamie albo babci, że chcesz siku? - A po jaką cholerę? Powiedziałyby żebym poszła i zrobiła. Byłoby dziwne gdybym nagle poprosiła którąś z nich żeby poszła ze mną, nie sądzi pan? - Bywają takie chwile kiedy je obwiniasz? - Nie. Nie wiem, może. Najbardziej obwiniam siebie. Zawsze ja byłam winna. Tak się czuję. Dolałam sobie koniaku. Jeszcze ze dwie lampki i będę zrobiona na cacy, ale trudno. Przy takich wspomnieniach lepiej być pijanym. - Wie pan czemu czuję się winna? Bo ja się na mojej matce mszczę za to od wielu lat. Kiedy zaczęłam dojrzewać seksualnie, to znaczy masturbować się, wyobrażałam sobie, że moją matkę gwałcą starzy mężczyźni. Miałam z tego ogromną satysfakcję. I mega orgazmy. I do dziś mnie to podnieca. I wcale nie czuję się z tym źle, tylko czasami… jest mi wstyd. - Podnieca cię wizja gwałtu? - Tak. Ale tylko kiedy dotyczy kogoś innego. Nigdy mnie. Jeśli już widzę siebie w takiej scenie, to ja gwałcę mężczyzn. Nigdy odwrotnie. - To zemsta za to co zrobił z tobą dziadek? - Tak. To znaczy nie. STOP. Mam już dość. Nie mam już siły na to, żeby odgrzebywać dziś więcej wspomnień. Za wiele wysiłku to wymaga. Chciałabym znaleźć się na górze, w moim pokoju, pobyć w samotności. - Panie Perdiaux, możemy już na dzisiaj skończyć? Pan Perdiaux spojrzał na zegarek, zastanowił się przez chwilę, a potem powiedział, że możemy na dziś skończyć, ale… Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Chciałbym żebyś zastanowiła się nad tym co musiałoby się stać, żebyś wybaczyła swojemu dziadkowi. Wybaczyć? Ja dopiero doszłam do tego, że jestem na niego zła za to co mi zrobił, nie bardzo mogę poskładać te emocje w jedną całość. - Nie wiem czy jestem gotowa żeby mu wybaczyć. I nie bardzo rozumiem jakie wybaczanie ma pan na myśli. Co z tego że powiem, że już nie jestem na niego zła, skoro nadal będę czuła, że to wszystko we mnie siedzi. - Jutro o tym porozmawiamy. No tak, przecież chwilę temu sama chciałam skończyć rozmowę, a teraz znów wyciągam nowe nitki ze swetra. Terapia na dziś skończona. Nie ma pytań, nie ma odpowiedzi. To czas na to, żebym mogła to sobie jakoś poukładać w głowie. Pozbierać. Przerobić. Nauczył mnie tego pan Perdiaux na samym początku terapii. Czas po jest najważniejszy, a wnioski z samotnej analizy stanowią fundament dla zmian w sposobie myślenia. Wariacje emocjonalne złość, lęk, poczucie winy. Wszystko się miesza i kotłuje. Nie sposób tego zatrzymać, machina poszła w ruch. Już zaczynam się podnosić z fotela żeby uciec z tarasu, kiedy pan Perdiaux zatrzymuje mnie kładąc swoją dłoń na mojej dłoni. Wzdrygam się czując jego dotyk. A zaraz potem myślę, że przecież nie jest moim dziadkiem. Nie chce zrobić mi krzywdy. Zawsze kiedy ktoś mnie dotyka, muszę opanować chęć uderzenia go. Może powinnam zrobić sobie plakietkę na szyję: - Dotykasz = Ryzykujesz Opadam na fotel patrząc mu w oczy. Na dworze zaczyna robić się chłodno. Kiedy wieczorami zasiadamy w altanie, pan Perdiaux przynosi koce. Dla mnie zielony, dla siebie niebieski. I siedzimy tak owinięci jak eskimosi trzymając w dłoniach lampki z winem. I jest fajnie. Ale dziś nie będzie. Czuję się zmęczona i jest mi cholernie smutno. - Byłaś dziś bardzo dzielna i mam dla ciebie niespodziankę. Czekała już od kilku dni, ale uważam, że dopiero dziś jesteś naprawdę gotowa by ją poznać. Pan Perdiaux genialnie dobiera słowa. Normalni ludzie mówią, że robią niespodziankę, według niego lepiej ją poznawać. On ofiaruje mi przeżycia, nie przedmioty. Zostawia mi wybór, nie oczekując że przyjmę niespodziankę, a jedynie że ją poznam. To cudowne. Idę. Po schodach na piętro, krok za krokiem, śladami pana Perdiaux. Jestem lekko oszołomiona koniakiem i terapią. Stajemy przed zamkniętymi drzwiami naprzeciwko gościnnego pokoju w którym mieszkam, i pan Perdiaux zawiązuje mi oczy białą chusteczką. Otwiera skrzypiące drzwi i wprowadza mnie do pokoju pachnącego czekoladą. Wiem że pan Perdiaux chce sprawić mi radość, dlatego mimo smutku i żalu które mam w sobie, staram się uśmiechać i przestępuję z nogi na nogę, żeby widać było jak bardzo się niecierpliwię. W końcu pan Perdiaux odwiązuje mi chusteczkę z oczu. Przed oczami mam najpiękniejszy pokój dziecinny jaki widziałam w życiu. Wszystko dookoła jest w kolorze jagodowym, wymieszanym miejscami z zielenią i bielą. Pościel z kreskówki Scooby Doo, białe zasłony w zielone groszki, zielony dywan miękki jak puszek. Meble, Boże mój, jakie piękne! Jagodowa szafa, łóżko, toaletka i biurko z białym obrotowym krzesłem jakie zawsze chciałam mieć żeby móc kręcić się na nim jak na karuzeli. I te ściany w kolorze zieleni… takie radosne! To wszystko razem wygląda jak rysunek z bajki. Boję się ruszyć, żeby ta wizja nie zniknęła. Łapię stojącego za mną pana Perdiaux za rękę. - To od dziś Twój pokój. Możesz tu przychodzić zawsze, kiedy tylko będziesz potrzebowała stać się małą dziewczynką. Życzę ci S., żeby od dziś spełniały się wszystkie twoje marzenia jakie miałaś będąc dzieckiem. Niech ci szczęście sprzyja. Rzuciłam się mu na szyję. Jak można w takiej chwili wyrazić swoją wdzięczność? Kiedy po tylu latach cierpienia ktoś ofiaruje ci możliwość cofnięcia w czasie, angażując w to swoją mądrość i wykazując się tak ogromnym wyczuciem potrzeb psychiki drugiego człowieka. To niesamowite. Znowu czuję się dzieckiem. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Zanim cię tu zostawię, musisz pomóc mi w jeszcze jednej rzeczy. - W jakiej? - Zobaczysz na dole. Zeszliśmy do gabinetu pana Perdiaux. W pierwszej chwili poczułam się trochę nieswojo bo nigdy dotąd nie wchodziłam do gabinetu w żadnym innym celu niż terapia. Po chwili jednak moją uwagę przykuła sterta pudeł z zabawkami, która aż się prosiła, żeby na nią patrzeć. Zabawki w lśniących kolorowych pudełkach, opakowane w folie i wstążki wyglądały cudownie, wręcz nieprawdopodobnie. Spojrzałam na pana Perdiaux, i po tym jak powiedział: - Raz dwa przenoś to do pokoju, bo nie zdążysz rozpakować wszystkiego do rana. – Zabrałam się do zbierania pudeł. Oczywiście najpierw złapałam na ręce wielkiego pluszowego misia, który siedział na samej górze zabawkowej piramidy i pilnował moich prezentów. Dzielny miś - wyszeptałam całując go w nos. Najpierw przeniosłam największe pudła z domkiem dla lalek i kuchnią z otwieranym piekarnikiem, migającymi na czerwono palnikami i kompletem różowych garnków. Potem zabrałam się do przeniesienia tych mniejszych w których byli Barbie księżniczka, Ken książe, Barbie dzidziuś, Barbie syrena morska, Barbie na rowerze, zestawy ubranek i dodatków dla Barbie, płacząca lalka Zuzia z butelką na mleko, fioletowy kucyk Ponny, puzzle Disneya, zestawy kredek Crayola, wielkie opakowanie ciastoliny Play Doh, dwa pudła z klockami Lego, wielki karton z torem wyścigowym i elektrycznymi samochodzikami. Ustawiłam wszystkie pudła na samym środku zielonego puchatego dywanu, w pokoju, którego jeszcze nie umiałam nazwać swoim. Już zabierałam się za rozpakowywanie pierwszej lalki, zastanawiając się na której półce jagodowej komody ją ustawię, kiedy do pokoju zapukał pan Perdiaux. - Proszę! Wszedł z trudem stąpając pomiędzy porozstawianymi pudłami. Zostawił na łóżku pidżamę z rysunkiem Pocahontas - pojęcia nie mam gdzie ją kupił, a na biurku postawił wielką torbę ze słodyczami i piciem, mówiąc przy tym, że dziś kolacji nie będzie. Nie ma sprawy, i tak bym nie zeszła na jedzenie, mam do rozpakowania lalki, które muszę położyć spać zanim zrobi się późno. Do tego mój miś którego ułożyłam na łóżku ma smutną minę, więc będę musiała zająć się też nim, że o lalce Zuzi czekającej na karmienie nie wspomnę. Także, wie pan panie Perdiaux, dziś już się raczej nie spotkamy. Kiedy wyszedł wysypałam wszystkie słodycze na podłogę. Jako pierwsze rozpakowałam żelki Haribo, pakując sobie pełną garść miśków do ust. Popiłam mlekiem czekoladowym z kartonika, a potem zabrałam się za jedzenie czekolady. Na potem zostawiłam sobie lizaki, batony, i inne łakocie, całe mnóstwo psujących zęby słodkości. Nie wiem jak małe dzieci radzą sobie z rozpakowywaniem pudełek z zabawkami. To strasznie trudna robota. Mam wrażenie że kiedy byłam dzieckiem, szło mi to jakoś łatwiej. Z niemałym wysiłkiem rozpakowałam lalki. Obejrzałam każdą dokładnie. Przedstawiłam sobie Barbie i Kena, mówiąc: - I będziecie parą, aż Barbie syrena was nie rozłączy. Ustawiłam ich na środkowej półce komody, muszą tam poczekać aż rozstawię im dom na podłodze. Przy okazji włączyłam odtwarzacz płyt stojący na półce niżej. Z głośników nie poleciała muzyka, ale audiobook - Dziadek do Orzechów. Zaczęło robić się ciemnawo, więc włączyłam małą lampkę obok łóżka. Zaciągnęłam zasłony uchylając okno, żeby przewietrzyć pokój przed spaniem. Złapałam się na tym, że zaczynam się tu urządzać jak mała dziewczynka. Po podłodze walają się zabawki, papierki po słodyczach, kredki, flamastry, a półki i szafki zapełniają się zabawkami. TERAPIA DZIAŁA. Biegam boso po dywanie i robię miny. A kto mi zabroni wywalić język? Albo zrobić zeza? Nikt. I to jest w byciu dzieckiem najcudowniejsze. Robić to, czego się naprawdę chce, bez Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. myślenia o tym, co ludzie powiedzą, co pomyślą, jak mnie ocenią i czy wyjdzie mi to na dobre, oto prawdziwe szczęście, prawdziwa wolność. Łapię za pidżamę i pędzę do łazienki. Na haku na ręczniki wisi wielki ręcznik z Harrym Potterem - gdybym nie była właśnie dzieckiem powiedziałabym, że to lekko zboczone, wycierać mokre ciało flanelą z podobizną mężczyzny. Na brzegu wanny, tam gdzie kilka dni temu odstawiłam pustą butelkę po Domestosie, stoi teraz płyn do kąpieli w butelce w kształcie Shreka. W wannie powrzucane jest pełno gumowych zabawek - kaczuszki, misie, pływająca lalka i zapachowe kulki, które rozpoznaję po kształcie i zapachu jako TE kulki. Z TYMI kulkami trzeba obchodzić się ostrożnie, bo lubią wybuchać. Zwłaszcza kiedy się je za mocno ściśnie. Mój kuzyn przywiózł mi dokładnie takie same z zagranicy, i ja wzięłam kilka do szkoły. Koleżanka która siedziała ze mną w ławce, na lekcji geografii wzięła jedną do ręki i ścisnęła. PRYSK. Cały płyn ze środka trysnął jej do oka. Ze dwie godziny próbowała go wypłukać, a on się tylko pienił i pienił. Przez trzy dni miała czerwone królicze oczy, a ja odkryłam słodki smak zemsty – to ona odbiła mi przyjaciółkę. Po kąpieli biegiem do pokoju i hop do łóżka. Wyskoczyłam z niego jeszcze na chwilkę, żeby zgarnąć z podłogi pudło z klockami lego, czekoladę miętową i kartonik soku. Zarzuciłam sobie kołdrę na plecy i rozsypałam na łóżku wszystkie klocki, uznałam jednak, że jako dziecko muszę wykazać się większą empatią i wyskoczyłam znowu żeby zgarnąć z biurka miśka. Kiedy tak siedziałam przyglądając się to klockom, to lalkom na półce, to znowu nierozpakowanym pudełkom na podłodze, włożyłam kciuka do ust i zaczęłam ssać. Dorosłym nie wypada, dziecku tak. Ssanie kciuka działa tak, jakbym dostała sporą dawkę leku na uspokojenie. Mięśnie wiotczeją, oddech zwalnia, myśli przestają się kłębić. Kciukossaniomagia. Małe dzieci wiedzą co robią. Starsze nie wiedzą co tracą. A dorośli mają do ssania co innego, co sprawia, że czasami osiągają podwójne orgazmy. 15 Nie wiem gdzie jestem. Rozglądam się, patrzę, przecieram oczy ze zdumienia. Co to ma być? A, już wiem. Wczoraj po sporej dawce koniaku, którą wlałam w siebie podczas terapii, łatwiej mogłam uwierzyć we wszystkie te cuda niewidy. Dziś sytuacja nie wydaje się już taka oczywista. Za oknem chmury zakrywają niebo - brzydki dzień, śliczny pokój i ja. Potrzebuję chwili, żeby zrozumieć, jakim prawem leżę w dziecięcym łóżku ubrana w dziecięcą pidżamę, otoczona jakimś twórczym bałaganem którego musiało narobić jakieś szalone dziecko. Zbieram puste pudła, sprzątam z łóżka Lego, odkładam zabawki na miejsce. O tym że jednak nie jestem dzieckiem, przypomina mi chęć napicia się kawy i zapalenia papierosa. - Dzień dobry panie Perdiaux. - Cześć i czołem, dobrze spałaś? - Jak dziecko.- odpowiedziałam przeciągając się i włączając ekspres do kawy. - Tylko teraz muszę na moment oddać się patologicznym skłonnościom. Pan Perdiaux ustawił na stole dżem, tosty, masło, nutellę i żółty ser. Na widok tych wszystkich pyszności poczułam ssący głód. Z kubkiem kawy w jednej ręce i paczką papierosów w drugiej przyglądałam się jak pan Perdiaux szykuje dla mnie śniadanie. Smaruję tosta grubą warstwą nutelli. Nalewam sobie do szklanki soku ze świeżych pomarańczy. Nagle pan Perdiaux mówi: - Muszę wyjechać. - Fajnie, tym razem wezmę jakieś ubrania na zmianę. - Nie, nie, tym razem muszę jechać sam. Nie możesz ze mną pojechać. - Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Zrobiłam minę strapionego dziecka układając usta w podkówkę. To na nic, pan Perdiaux pozostawał nieugięty. - Zostawię ci klucze, możesz tu mieszkać kiedy mnie nie będzie.- Ile Pana nie będzie? - Tydzień, może kilka dni dłużej. Oj, to długo. Będę tęskniła. Czy mogłabym sobie wyobrazić leżąc w szpitalu, że będę tęskniła za tym panem co to tu siedzi ze mną w kuchni? I że ten pan da mi klucze od swojego domu? I urządzi mi pokój dziecinny? - W związku z moim wyjazdem, chciałbym cię prosić o dwie rzeczy.Dla pana wszystko, no, może prawie. - Po pierwsze chciałbym, żebyś odwiedziła rodziców. Musisz pojechać do domu i wytłumaczyć im co się z tobą dzieje i gdzie jesteś. Nie możesz ich okłamywać. To nie wpływa dobrze na terapię. No tak, wiem, dobrze pojadę. Ale co ja powiem matce? Że gdzie mieszkam? U znajomych? W burdelu? Na stacji PKP? To nie będzie łatwe. Ona nie zrozumie. Nie pozwoli mi tu wrócić. Ale zaraz, czy ja ją muszę pytać o zgodę? Nie muszę. W końcu nie mam pięciu lat. Nie jestem dzieckiem. Powiedzmy. - A druga sprawa? - A druga sprawa jest zawodowa. Mam znajomą, której o tobie opowiedziałem, chciałbym żebyś doradziła jej w kwestii doboru strojów. Możesz się tym zająć? Tu masz jej numer. Podsunął mi kartkę z nabazgranym piórem na niebiesko numerem telefonu. Zgodziłam się. Pewnie że mogę. Zrobię to z największą przyjemnością! - No, to mamy ustalone najważniejsze sprawy. Zjedz spokojnie, a ja muszę już iść. Co? Już? Teraz? Dokąd? - Tak, mam samolot za dwie godziny. Wolałbym się nie spóźnić. Taksówka…Z ulicy dobiegł przytłumiony klakson samochodu. - …Już czeka. Dlaczego nie powiedział mi wcześniej? Odwiozłabym go na lotnisko. Uwielbiam lotniska. Zawsze kiedy tam jestem wyobrażam sobie, że lecę którymś z samolotów daleko, daleko. - Chciałabym polecieć z panem.- I na to przyjdzie czas. W życiu przydarza się nam to, na co akurat jest najwyższy czas. Największy błąd jaki można popełnić, to próbować przyśpieszyć bieg zdarzeń. Przez to tracimy nie tylko cenne chwile, ale i zapętlamy przyszłość w oczekiwaniach. Kocham kiedy pan Perdiaux pierdzielnie mi taką mowę. Robi to niezbyt często, ale zawsze z tym samym skutkiem - wciska mnie w fotel z wrażenia. Czuję się przy nim wtedy taka mała, taka głupiutka, ale jestem dumna, że mogę mieć takiego nauczyciela jak on. Z walizką na kółkach idzie w stronę drzwi, a ja próbuję opanować smutek, że zostawia mnie samą. Schodzi po schodach z werandy. Jeszcze chwila i zniknie między drzewami w ogrodzie. - Panie Perdiaux! Pan Perdiaux odwraca się w moją stronę. Biegnę boso i rzucam mu się na szyję, całując go w policzek. Zawsze marzyłam, żeby móc tak żegnać ojca kiedy wyjeżdżał, albo witać kiedy wracał. Raz próbowałam pocałować mojego ojca w policzek na pożegnanie, ale akurat trafiłam na moment, gdy zatrzaskiwał drzwi samochodu wściekły na moją matkę. Skończyło się siniakiem. A teraz skończyło się tym, że pan Perdiaux odjechał. Cisza. Samotność. Posprzątałam po śniadaniu, schowałam do torby klucze od domu zostawione na stole przez pana Perdiaux razem z kilkoma banknotami. Tak jak prosił, zadzwoniłam do jego znajomej. Umówiłyśmy się na spotkanie u niej w domu o dziewiętnastej. Do tego czasu mam wolne. Nie znoszę bezbrzeżnych ilości wolnego czasu, które ciągną się za mną wciągając mnie w pułapkę nicości. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Co robić? Jak uciec od przykrych obowiązków? Powinnam zadzwonić do matki i do babci właściwie też. Już trzy dni nie opowiadałam jej jak cudownie układa się mój związek z F., tym idealnym mężczyzną który istnieje tylko w mojej głowie. Wkurwia mnie kiedy muszę opowiadać jej jak to jest nam dobrze, do tego stopnia, że odczuwam głęboką satysfakcję, kiedy mogę powiedzieć o nim coś złego. Przecież to chore, żeby marudzić na własną wizję mężczyzny, zamiast dodawać mu cech ideału. A z drugiej strony czy zdrowe jest okłamywanie od ponad roku własnej babki i wmawianie jej, że jest się w związku w którym się nie jest? No więc właśnie, trudno oczekiwać od siebie, że się czasem człowiek nie zezłości. Teoretycznie powinnam też obdzwonić banki, komorników, i firmy windykacyjne, ale co ja mam im właściwie powiedzieć? Że nadal nie mam pracy, pieniędzy ani perspektyw? Może lepiej to odłożę. Tak. Teraz kiedy mam cały dom dla siebie, mogę nareszcie zwiedzić wszystkie pokoje, przejrzeć książki w gabinecie pana Perdiaux, odkurzyć, popracować w ogrodzie. Misterny plan kończy się na tym, że ustawiam leżak na tarasie układając się na nim wygodnie. W głowie układam plan, plan ten jest jasny - troszkę poleżę i zaraz zabiorę się do obowiązków. Tak właśnie troszkę poleżałam, że obudziłam się już w cieniu. Słonce dawno zdążyło zmienić miejsce stacjonowania, znikając za wysoką sosną. Pędem zerwałam się na równe nogi, nie zwracając uwagi na to jak cholernie pieką mnie plecy które dopiero co udało mi się wyleczyć ze swędzących plam. Pobiegałam do kuchni, żeby sprawdzić na zegarze przy kuchence która jest godzina. Godzina była późna. Do tego na wyświetlaczu migało groźnie powiadomienie o pięciu nieodebranych połączeniach - od babci, pana Perdiaux i matki. Niech to szlag! Gdybym zabrała się za oddzwanianie, nie wyszłabym z domu do późnej nocy. A CZASU CIUT CIUT. Pobiegłam na górę, spłukałam ciało zimnym prysznicem i założyłam letnią zieloną sukienkę, wygniecioną jak cholera. W biegu pomalowałam rzęsy, spięłam włosy w kucyk i potykając się o próg wybiegłam na dwór, przypominając sobie jednak, że zostawiłam w kuchni telefon. Kiedy upewniłam się, że wszystko co powinnam zabrać mam już w torbie, usiadłam na krześle w kuchni czyniąc zadość przesądom, wypiłam łyk wody, zakrztusiłam się wystarczająco porządnie, żeby rozmazać tusz na rzęsach, i mogłam biec na autobus. Klientka czeka! Stylizacją interesowałam się już będąc dzieckiem. Lubiłam szyć, upinać materiały, pruć sukienki matki i przerabiać je, później przebierając się przed lustrem. Kiedy zdałam Maturę, postanowiłam założyć firmę. I ubierać ludzi. Uczyć ich jak powinni się ubierać. Pamiętam dokładnie jak zimą 2007 roku tuż przed Bożym Narodzeniem na poważnie zajęłam się rozkręcaniem biznesu, o którym miałam wtedy mgliste pojęcie. Zaraz po Nowym Roku, dostałam pierwsze duże zlecenie. Potem kolejne. Te pierwsze szkolenia z mody i stylu, które organizowałam dla firm, były dla mnie lekcjami, których nie zapomnę nigdy. I gdyby nie to, że w którymś momencie zachciało mi się wynająć większy lokal w centrum Warszawy, myślę że do dziś wszystko układało by się jak należy. Żeby wyremontować ten lokal, łącznie ze sto metrów, wzięłam duży kredyt, jakieś dwadzieścia tysięcy. Drugie tyle wzięła moja matka. I przez kolejne miesiące dobierałam już tylko kolejne pożyczki, żeby mieć czym płacić czynsz. A później, to się wszystko posypało jak domek z kart, a ja zamiast zamknąć ten burdel, próbowałam jakoś to ratować. I tak ratowałam, że teraz muszę ratować siebie, żeby jakoś żyć. Czy było warto? Tak. Czy zrobiłabym to po raz drugi? Nie. Kiedy dziś, na spotkaniu ze znajomą pana Perdiaux spojrzałam na nią pierwszy raz, poczułam się dokładnie tak jak zawsze. Podekscytowana i szczęśliwa, że mogę naprawdę nie robiąc wiele odmienić całkowicie jej styl i zmienić jej wyobrażenie o tym, jak może się ubierać. Sztuką stylizacji jest nie ilość ubrań czy dodatków, ale świadomość bycia kobietą. I niby baby to wiedzą, ale kiedy przychodzi co do czego, nie potrafią zastosować wiedzy w praktyce. Jak na przykład wchodzą do sklepu, to nie przymierzają rzeczy które im się podobają. Z góry Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. degradują swoją kobiecość wmawiając sobie, że ten ciuch nie jest dla nich, jest dla zgrabniejszych, młodszych, odważniejszych, mających mniejszy większy inny tyłek, większe mniejsze inne cycki i tak dalej. Z ułomną świadomością własnego ja łażą po sklepach, snując się jak cienie, najgorzej jeśli w asyście swoich facetów, bo wtedy to już pogrąża nie tylko je same, ale także ich związki - facet nie może widzieć że boisz się być kobietą. Ze nie umiesz wybrać tego, w czym jest ci najlepiej. On ma widzieć efekt, nie uczestniczyć w procesie twórczym. To tak samo jak z porodem. Zrobiłem, czekałem, a teraz muszę patrzeć na flaki mojej kobiety i słyszę jak krzyczy, i widzę te płyny, mazie, kupy i siki - jeden na milion przechodzi przez to bez uszczerbku na psychice, reszta stara się latami wymazać to z pamięci. Żaden nie chce o tym rozmawiać. Nie dziwię się facetom, że nie chcą swoim kobietom pomagać w zakupach ubrań. Ja czasami mam ochotę nakopać babom do tyłków, a przecież płacą mi za moją cierpliwość. Nie znoszę ich niezdecydowania, marudzenia, setek pytań - Czy aby na pewno? Ale czy na pewno? A jeśli nie na pewno, to czy chociaż troszkę? Lubię takie klientki jak znajoma pana Perdiaux. Konkretne, zdecydowane, zdające się na mnie. Nie mówię, że kobieta ma założyć wszystko co dla niej wybiorę, absolutnie, wtedy byłaby nie ubrana, ale przebrana. Ale powinna mi zaufać. I nie okłamywać samej siebie i mnie przy okazji, bawiąc się w kokieterię i udając, że nie podoba się sobie, albo wstydzi się pokazać dekolt czy nogi - grunt żeby nie jedno i drugie na raz, reszta do dyskusji. Dzięki znajomej pana Perdiaux zarobiłam pieniądze. Pierwsze pieniądze od dawna. Jak się z tym czułam? A świetnie. Generalnie czułam się coraz lepiej – obym nie wypowiedziała tego w złą godzinę. 16 Kiedy wrócił pan Perdiaux już w progu oznajmiłam mu wielką nowinę. Jedną z dwóch, to znaczy tę z której ucieszy się na pewno, bo co do drugiej sama nie wiem czy dobrze zrobiłam. Jest jeszcze i trzecia, ale ją zostawimy na sam koniec, powiem mu kiedy odpocznie, bo kiedy tak stoi w progu drzwi zdejmując buty wygląda jakoś szarawo i smutno, zaczynam się martwić czy aby nie jest przemęczony. Pan Perdiaux siada w kuchni przy stole, a ja nastawiam na kuchence wodę na herbatę. TAK MI RADOŚNIE! Prawie tydzień musiałam czekać żeby z nim porozmawiać. Jestem pewna, że propozycja jaką złożyła mi jego znajoma to jego zasługa. - No to opowiedz mi jeszcze raz, teraz powoli i ze szczegółami co ustaliłyście. – poprosił pan Perdiaux. Otwierając w kuchni okna opowiedziałam mu jeszcze raz o wszystkim, starając się tym razem opanować ekspresję. Kiedy chcę o czymś powiedzieć pakując w to wiele emocji na raz, mówię strasznie szybko i niewyraźnie. Najlepiej wtedy nagrać mnie na dyktafon, i puścić nagranie w zwolnionym tempie. - No i wtedy ona powiedziała, żebym zrobiła listę długów z numerami kont tych wszystkich jebanych komorników.- Nie przeklinaj. - Przepraszam. No i że ona zrobi przelewy, a jak już znajdę pracę to ustalimy ile i kiedy będę jej oddawała. Panie Perdiaux, czy pan to rozumie? Ta kobieta chce spłacić wszystkie moje długi. Tak po prostu. - To cudownie! Pan Perdiaux któremu wróciły kolory na twarzy, powiedział że z tej okazji mogę zejść do piwnicy i wybrać butelkę wina z półki po prawej stronie. Stojątam wina mające po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat. Naprawdę mogę wybrać butelkę, którą chcę? - Tak! No idź, idź już, wybieraj, bo naprawdę mam ochotę na lampkę dobrego wina. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Stałam w piwnicy, na wprost półki z winami, oszołomiona tym wszystkim co dzieje się ostatnio do tego stopnia, że nie bałam się włożyć ręki w grubą pajęczynę z wiszącym na środku niej krzyżakiem wielkości małej piąstki. I pomyśleć, że jako dziecko na widok pająka dostawałam ataku paniki. Robiłam barykady z poduszek na stole w i rzucałam w biedne pająki biegające po dywanie i czasami po ścianach, pociskami z granatnika - orzechami włoskimi w skorupkach. Nigdy nie udawało mi się trafić w żadnego, miałam za to co sprzątać aż do powrotu matki z pracy. Wybrałam wino. Wróciłam do kuchni, trzymając zakurzoną butelkę wina z 1994 roku.Pan Perdiaux zerkając na etykietę powiedział, że dokonałam doskonałego wyboru. O mało nie pękłam z dumy. Kiedy odkorkowywał butelkę, pobiegłam do salonu i włączyłam na cały regulator płytę Gipsy Kings. Kręciłam się w tanecznym szale przez kilka chwil, nie mogąc uwierzyć w to, że życie może być tak piękne, że można w jednej chwili spotkać tak wielu dobrych ludzi. Pobiegłam do kuchni po pana Perdiaux, ciągnąc go za rękę do salonu, żeby ze mną zatańczył. Miałam opowiedzieć mu dwie pozostałe nowiny, ale uznałam że mogą poczekać do jutra. W końcu nigdzie mi się nie śpieszy. Wirowaliśmy w rytm muzyki trzymając się za ręce. Miałam wrażenie, że otrzymuję od pana Perdiaux wiele ciepła i wsparcia, ale że ja także ofiaruję mu coś w zamian. Sądzę, że spełniałam jego największe marzenie o tym, by mieć córkę. 17 I kiedy już myślałam, że wszystko zaczęło się układać, moja matka trafiła do szpitala. Któregoś dnia, nie pamiętam dokładnie jaki to był dzień tygodnia, zadzwoniła moja komórka. Odebrałam dopiero, gdy dzwonek zawył żałośnie nasty raz z rzędu. Naprawdę nie miałam ochoty na dyskusje z babcią. Czekałam aż pan Peridaux zawoła mnie na terapię. Mieliśmy tego dnia do przerobienia trudny temat moich udawanych wypadków, którymi zmuszałam kolegów ze szkoły i nauczycieli do okazywania mi współczucia. Nie jest łatwo przyznać się przed sobą, że bycie ofiarą nie uprawnia do roli kata. - Halo? - S., nie denerwuj się…Jak ktoś mówi, żeby się nie denerwować, to naturalne jest, że w tej samej chwili człowieka dopada stres. Nie denerwuj się znaczy tyle co - stało się coś złego. - Mama jest w szpitalu. – Po tym co przeżyłam z moją matką w ciągu ostatniego roku, na dźwięk słów mama i szpital, dostaję drgawek. Kilka miesięcy temu dokładnie w Mikołajki, zawiozłam ją do szpitala, żeby już następnego dnia stać przez sześć godzin pod blokiem operacyjnym i modlić się o cud. A przez kolejny tydzień siedzieć non stop przy jej szpitalnym łóżku. Kiedy już odebrałam ją z oddziału ginekologii, lżejszą o dwudziestocentymetrowego guza na jajniku wyciętego razem z narządami, już następnego dnia o świcie wiozłam ją z powrotem na chirurgię, z pooperacyjnym zrostem jelita. Po tym horrorze w którym wizja kolejnej możliwej operacji matki spędzała mi sen z powiek, udało mi się zabrać ją ze szpitala dokładnie w Wigilię. Od tamtej pory wróciła do szpitala jeszcze tylko raz, z tymi samymi powikłaniami i znowu cudem uniknęła ryzykownej operacji. Do ilu razy sztuka cudu? Do trzech? - Dzięki babciu że zadzwoniłaś, zaraz do niej pojadę. Skończyłam rozmawiać z babcią, by po chwili znowu złapałać za telefon. Nie, nie próbowałam dzwonić do matki. Zadzwoniłam do A. Kto jeśli nie on może wiedzieć co się z nią dzieje. W końcu jest lekarzem i pracuje w rejonowym szpitalu kilka ulic od naszego domu, przepraszam, od domu mojego ojca. - Cześć A., nie przeszkadzam? - Nie, ale szybko zmieniłaś zdanie. Wiedziałem że nie wytrzymasz beze mnie długo.Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Korciło mnie od kilku dni, żeby złapać za telefon i do niego zadzwonić. Złamać własne postanowienie jest łatwiej, niż próbować mu się podporządkować. Obiecałam sobie, że nie będę kontaktowała się z A. przez dwa miesiące. Obiecałam to sobie kilka dni temu, zanim okoliczności diametralnie się odmieniły. - No widzisz jak ty mnie kochanie znasz.Uwielbiam mówić do niego kochanie. I jemu chyba też to się troszkę podoba, bo jeszcze nigdy nie zwrócił mi uwagi. CZUŁE SŁÓWKA. -.. Ale żebyś nie myślał, że dzwonię tylko żeby usłyszeć twój głos, chciałabym cię prosić o przysługę. Moja mama jest chyba na Izbie Przyjęć, mógłbyś dowiedzieć się w jakim jest stanie? - Jasne. Dam ci znać jak tylko się czegoś dowiem.- Dziękuję. To czekam na informacje. - Trzymaj się S. - Ty też. Do zobaczenia.- Nie mogę się doczekać. – Zbiegłam na dół. Pan Perdiaux siedział przy biurku w gabinecie przeglądając notatki. Kiedy weszłam do środka bez pukania, podniósł głowę i spojrzał na mnie zdziwiony. Tak wiem, złamałam zasady, wiem że nie wolno mi tu wchodzić bez pozwolenia, ale mamy wyjątkową sytuację. Muszę jechać do szpitala. Już, Teraz. Natychmiast. - Zawiozę cię. - Nie, bo to może potrwać. Nie chcę żeby musiał pan tam ze mną czekać. Pojadę autobusem. - Autobusem dojedziesz tam na wieczór, zamówię ci taksówkę.Super. To najlepsze rozwiązanie. Pojadę sama, bo wolę nie włączać pana Perdiaux w problemy zdrowotne mojej matki. Wystarczy mi że zajmuje się już moją popapraną psychiką. Pobiegłam na górę, założyłam pierwszą lepszą sukienkę wyrzucając przy tym z szafy tonę ciuchów - jak przystało na prawdziwą stylistkę nie umiem utrzymać w garderobie porządku i już byłam na dole zakładając buty. Pan Perdiaux odprowadził mnie do taksówki, wciskając mi w rękę dwieście złotych. Taksówkarz zerkał na nas z miną wyrażającą wstręt - młoda dziewczyna o mętnym spojrzeniu, z rozczochranymi włosami, ubrana w wygniecioną sukienkę i starszy facet wciskający jej do ręki pieniądze. No co to ma być jak nie to o czym on właśnie pomyślał. Ruszając zapytał dokąd jedziemy, obstawiając pewnie, że podam adres któregoś ze znanych w mieście klubów GO GO. Na pewno szlaban mu opadł kiedy usłyszał, że jedziemy do szpitala. W trakcie jazdy taksówką zadzwonił do mnie A., z informacją, że matka jest jeszcze na badaniach, ale przyjmują ją na oddział. Dodał że musi iść operować, ale ma dziś dyżur wiec pogadamy jak przyjadę. Cieszyłam się, że go zobaczę, nareszcie będąc na chodzie, a nie wyglądając z pudła na trupy, czy z łóżka na oddziale. Odruchowo poprawiłam włosy i sprawdziłam czy mam w torebce szminkę. Pojawienie się na szpitalnej Izbie Przyjęć młodej kobiety, zawsze wywołuje zainteresowanie. A jeśli jeszcze ma na sobie letnią sukienkę bez stanika, którego w pośpiechu zapomniała założyć, staje się podwójnie atrakcyjnym obiektem obserwacji dla wyposzczonych pielęgniarzy. Stawanie w konkury z pomarszczonymi tyłkami pacjentów nigdy nie było moim celem. No cóż. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło - nie mam stanika, moje cycki muszą to jakoś wytrzymać, pielęgniarze tym bardziej, ale dzięki temu łatwo przychodzi mi dowiedzieć się, gdzie leży moja matka. Szybko udaje mi się ustalić, że zawieźli ją wózkiem na rentgen, a potem zawiozą ją jeszcze na konsultację ginekologiczną. Tłumaczę lekarzowi, że ginekolog nie musi wkładać jej niczego i nigdzie, bo ona ma już wszystko wycięte, a do tego jest pod stałą opieką ginekologa - onkologa od ponad pół roku. Lekarz w okularach wydaje się mnie Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. nie słuchać, przyglądając się co i rusz moim sterczącym sutkom. Dzięki grubym szkłom okularów widzi je pewnie lepiej. A NIECH TAM. Potem pielęgniarz radzi mi, a właściwie moim cyckom, żebym poszła na górę i poczekała pod gabinetem badań, bo na pewno zanim przywiozą ją tu z powrotem, będzie tam długo czekała. No to idę. Jednak trochę niezręcznie się czuję nie mając na sobie stanika. Uważam że to wulgarne, kiedy młoda kobieta nie ma na sobie kompletnej bielizny. W pewnych sytuacjach może to być wskazane, ale w ciągu dnia nie. Nigdy wcześniej mi się to nie przydarzyło. I teraz czując jak moje cycki podskakują radośnie, a sutki ocierają się o materiał sukienki, z trudem muszę opanować swoją uwagę coraz bardziej skupiającą się na seksie. Dzięki ostatnim rozmowom z panem Perdiaux zaczynam czuć się w swoim ciele pewniej. Zamiast się garbić, idąc korytarzem odważnie prostuję plecy. Jestem młoda, atrakcyjna, i zasługuję na zainteresowanie mężczyzn, które nie jest niczym złym. Staję pod gabinetem ginekologicznym i czekam. Nie zamierzam pukać, bo jeśli jest tam moja matka, nie chciałabym jak ostatnio wparować do środka w momencie, kiedy lekarz wkłada jej w cipkę wziernik. Taki widok można znieść tylko raz. Oglądam się, bo słyszę czyjąś rozmowę. Korytarzem idzie R., kierując się w stronę oddziału. Trzyma przy uchu komórkę, po chwili kończy rozmowę i chowa telefon do kieszeni białych spodni. Patrzę na niego, a on udaje że mnie nie widzi. - Cześć R.! - krzyczę głośno uśmiechając się - Udajesz że mnie nie widzisz, czy infekcja z ucha przeszła ci na oczy? Sączymy jad. Źle. Zaraz będzie za późno, żeby się wycofać. Miejmy nadzieję że R., zachowa się jak zwykle i ucieknie. - Przepraszam, jestem zajęty, nie mam czasu oglądać się za wszystkimi dziewczynami chodzącymi po korytarzach. - Nie musisz się za nimi oglądać, wystarczy że włożysz im wziernik gdzie trzeba. - Nie bądź wulgarna. - A ty nie rób ze mnie idiotki. Od miesiąca udajesz, że się nie znamy. Pojawiłeś się u mnie kiedy tu leżałam i myślisz, że tym załatwisz sprawę. - Nie przypominam sobie, żeby było coś co powinniśmy sobie wyjaśnić. - Skoro tak, tym bardziej nie rozumiem dlaczego przestałeś się do mnie odzywać. - Zwolnili mnie z kliniki po twoim reportażu. Nie chcę mieć więcej problemów niż mam. Wyrzucili R.? A to sukinsyny! Już ja im pokażę. Dyrektor prywatnej kliniki ginekologicznej wyprowadzał pieniądze z firmy. Personel się zbuntował. R. zadzwonił do mnie, a potem napisałam reportaż. To wszystko. A może to za dużo? Może nie trzeba mieszać spraw prywatnych z zawodowymi? - Mogę coś dla ciebie zrobić R.?- Najlepsze co możesz dla mnie zrobić, to nie robić nic. Jeśli będę chciał kiedyś wrócić do kliniki, jakikolwiek ruch z twojej strony zamknie mi wszystkie drzwi. Rozumiesz? - R. czy ty chcesz powiedzieć, że to moja wina, że cię zwolnili? - To nie miejsce ani czas na takie rozmowy, mam pilną konsultację z izby przyjęć.- Tak, wiem, właśnie dlatego tu stoję, chodzi o moją mamę. - Znowu? - Tak. I wygląda na to, że to to samo co ostatnio. Próbowałam wytłumaczyć lekarzowi na dole, że nie potrzebna jej konsultacja u ginekologa, alenie chciał mnie słuchać. Bo gapił się na moje cycki, dokładnie tak jak ty teraz. Pozwalam ci na to, i możesz sobie nawet wyobrażać jak byś je pieścił, gdybyśmy zostali sami. Gdyby w tym cholernym szpitalu po korytarzach nie kręciło się tylu pacjentów. - Gdzie ona jest teraz? - Na badaniu. Za chwilę powinni ją tu przywieźć. - Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Zdążyłam zaledwie westchnąć patrząc w oczy R., żałując że obwinia mnie za to co się stało, kiedy pielęgniarz wyprowadził z windy wózek z siedząca na nim moją matką siną z bólu. Na jej widok serce podeszło mi do gardła. Mimo że mam jej tak wiele do zarzucenia jako matce, gdybym mogła teraz zamienić się z nią miejscami, zrobiłabym to natychmiast. R. otworzył drzwi od gabinetu, pielęgniarz wjechał wózkiem do środka i tyle. Czekaliśmy; ja i pielęgniarz z zezem od patrzenia tam gdzie wiesz. Minęło jakieś pięć minut trwające wieczność, kiedy R. otworzył drzwi, wypychając przed sobą wózek z moją na wpół przytomną matką i wciskając pielęgniarzowi do ręki plik kartek. Nie zapytałam nawet czy wszystko ok., bo przecież R. badał ją kilka tygodni temu. Ruszyliśmy w piekielnym korowodzie boleści zmierzając w stronę windy - moja matka, ja i pielęgniarz. R. bez słowa pożegnania poszedł na oddział, powodując tym, że serce o mało nie wypadło mi przez gardło na podłogę. Mijali nas jacyś ludzie, lekarze, pielęgniarki. A w dupie z nimi. Cieszyłabym się, gdyby oni wszyscy razem z moją matką i R. zniknęli, zostawiając mnie samą na pustym placu ugoru serca. W szpitalach czas mija jakby go ktoś poganiał batem. Zanim przywieźli moją matkę na oddział, położyli na salę i podłączyli pod kroplówkę przeciwbólową, minęły dwie godziny. Kiedy matka zasnęła, a ja przywitałam się ze wszystkimi pielęgniarkami i salowymi, które pamiętałam z mojego pobytu na oddziale miesiąc temu, minęła kolejna. Zastukałam do drzwi pokoju lekarskiego dobrze po dziesiątej. A. otworzył mi drzwi, przekręcając cicho klucz w zamku. - Boisz się że ktoś cię napadnie? Jakiś pacjent, albo pielęgniarka? - Nie, bardziej boję się córek pacjentek które kręcą się po oddziale. - Są agresywne? - Nie, bardziej napalone. Fajnie ci sterczą sutki. - Kochanie… dziękuję za komplement. W Twoich ustach brzmi lepiej niż u innych, którzy próbowali mnie dziś poderwać. - Kto próbował? A. jest zazdrosny. Zazwyczaj widzę to po jego spojrzeniu, zwężają mu się źrenice. Kiedy mówię przy nim o innych mężczyznach, a zwłaszcza o R., udaje że nie słyszy co mówię, albo zmienia temat. - Nie zdążyłabym ich wszystkich wymienić do rana.- Mama śpi? A nie mówiłam! - Tak zasnęła, dostała kroplówkę. Jak myślisz, rozejdzie się samo, czy będziecie operować? - Nie wiem. Zobaczymy jutro. Skoro już raz się rozeszło, to może i tym razem…Nie ma to jak rozmawiać z facetem o jelicie własnej matki. Akurat A. jest wyjątkowy pod tym względem, bo czy rozmawiamy o jelicie, czy o jego rysunkach, czy o moich problemach, idzie nam to tak samo dobrze. - Zrobić ci coś do picia? - Herbatę masz? - Nie, tylko cukier i wodę. - Może być. Usiadłam na lekarskiej kanapie, wygniecionej do granic możliwości przez tyłki śpiących na niej chirurgów. Zdjęłam buty ustawiając je równo na podłodze - porządek musi być! - Chcesz koc? - Nie, nie będę z tobą spała.- Szkoda. - Ja trochę też żałuję, ale ciągle oddaję pierwszeństwo twojej żonie. Zawsze muszę coś palnąć. Nie jestem pewna czy A. ma żonę. Na tyle na ile udało mi się go poznać, sądzę że nie ma, a to że czasem mówi że ma, to bardziej zasłona dymna dla jego Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. problemów emocjonalnych. Lepiej powiedzieć, że jest się zajętym, niż się otworzyć. Tak myślę. - Oj Sandy, mała dziewczynko, nie zaczynaj znowu.Podał mi herbatę i usiadł obok mnie na kanapie. Pomiędzy nami leżał koc. Jednym źródłem światła w pokoju była lampka stojąca na biurku w kącie. Dwoje ludzi i koc pomiędzy. Tak mogłaby nazywać się opowieść o nas. - Tak, byłoby to coś w stylu książki Stary Człowiek i Morze. - A możesz? - zapytałam zaczepnie. - A myślisz że nie? - Nie wiem. - E tam!Oboje zaczęliśmy się śmiać. Z kubka który trzymałam w dłoni, wylało się trochę herbaty, plamiąc mi sukienkę. - Cholera. A. wstał, i przyniósł mi z umywalki papier do rąk. - Tylko teraz nie zacznij mnie wycierać, to byłoby takie oczywiste. - No jasne, bo ty wolisz kiedy wszystko jest skomplikowane.- O co ci chodzi? - zapytałam wycierając się papierem. Zostawiał mi na sukience zrolowane szare bobki, których nijak nie mogłam strzepnąć - To nie ja komplikuję, tylko ty A. W pokoju zapadła cisza. A. podszedł do biurka udając, że szuka czegoś między leżącymi dokumentami. - Pójdę już. – powiedziałam. A. nie odpowiedział. Postawiłam na biurku kubek z herbatą, chcąc wstać z kanapy. - Nie wypiłaś. - To nic, to nie zima, nie muszę pić ciepłej herbaty przed wyjściem na dwór. Wstałam, próbując pozbierać swoje rzeczy z podłogi. Buty, torbę, dokumenty mamy. Nagle przyszło mi do głowy, że chciałabym się do niego przytulić. Potrzebowałam tego. Objęłam A., stając za jego plecami. Wyszeptałam dziękuję, całując go w ucho i wtulając głowę w jego kark. Stał tak, nie ruszając się, a po chwili odwrócił się do mnie. Staliśmy teraz twarzą w twarz, patrząc sobie w oczy, głębiej niż zazwyczaj. - Naprawdę będzie chyba lepiej jeśli już pójdę. - wyszeptałam, ocierając się ustami o jego ciepły policzek. Językiem polizałam jego chropowatą od zarostu skórę - lekkie, niewinne muśnięcie. Zanim się obejrzałam, jego usta dotknęły moich ust. Przypomniało mi się jak całowaliśmy się ostatnio, ja z gipsem na nodze i szwem pod lewą piersią, a on… - Jak szyja? - zapytał muskając mnie dłonią po policzku, przesuwając ustami po moim uchu i gryząc je lekko. - Sprawdź sam. A. odgarnął mi włosy z szyi, i przesunął po niej palcami, całując mnie w miejsce gdzie po szwie była już tylko czerwona blizna. - To się znowu źle skończy.- Ale co? - To że mnie dotykasz. Nie powinnam ci na to pozwalać.- Ale pozwalasz. Całował moją szyję. Pieścił ją językiem i ustami, dochodząc aż do ramienia. Jego dłonie, obejmowały moją talię. Nie mogłam uwolnić się z jego ramion. A może wcale nie chciałam? W końcu dlaczego miałabym udawać, że nie mam ochoty na seks. - A., kochaj się ze mną. Pocałowałam go. Wsunęłam język w jego usta, wolno przejeżdżając nim po jego zębach i podniebieniu. A. położył mi dłoń na udzie, wolno podciągając sukienkę. Uniosłam lewą nogę, tą na której trzymał dłoń, i przycisnęłam się do niego ciaśniej. Mokra cipka pulsowała mi jak Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. szalona. Sutki stwardniały. Powoli, nie spieprz tego S.!, powtarzałam w myślach. Po dwóch latach bez seksu, mogłabym rzucić się na niego jak szalona. A nie na to miałam ochotę. Chciałam żeby pieścił moje ciało. Chciałam seksu, nie rżnięcia. Pieszczot, nie samego machania kutasem. Zdjęłam z torsu A. błękitną, sztywną koszulkę chirurga. Przesuwając dłońmi po jego szyi, szczypiąc palcami jego nabrzmiałe sutki, jak zawodowa tancerka erotyczna, opuściłam się na ugiętych kolanach wzdłuż jego ciała, liżąc wolno językiem jego tors pokryty ciemnymi włosami. Czułam się jak gwiazda filmu porno. Zero zahamowań, zero skrępowania. Pierwszy raz w życiu wiedziałam na co mam ochotę i nie wstydziłam się dotykać ciała mężczyzny. Zamieniliśmy się miejscami. Oparłam się tyłkiem o biurko, on stanął przede mną. Nie wstydziłam się spojrzeć w dół, żeby zerknąć czy jego fiut jest gotowy do akcji, i naprawdę mocno mnie to podnieciło, kiedy zobaczyłam, że stał na baczność jak żołnierz przy odprawie, albo jak flaga na ścianie budynku w dniu święta państwowego. Wtuliłam się w jego ramiona, oplatając go ciasno nogami, unosząc je naprawdę wysoko - błogosławione ćwiczenia na rozciąganie nareszcie się na coś przydały. Ocierałam się o niego biodrami, myśląc o tym jak bardzo musi marzyć o tym żebym wyjęła jego fiuta ze spodni. Zsunął mi z piersi sukienkę, cały czas całując moją szyję i położył na nich dłonie masując delikatnie. Zamknęłam oczy. Złapałam go dłońmi za głowę, przesuwając ją stanowczo do prawej piersi i wsuwając nabrzmiały sutek w jego usta. Ssał go mocno, jak dziecko ssące pierś matki. Odchyliłam głowę do tyłu, wyginając ciało w łuk, naprężając je tym do granic rozkoszy. A. wsunął mi dłoń w majtki, nie przerywając ssania moich sutków - nie sądziłam że kiedy nabrzmieją mogą być takie duże. Jęczałam cicho. Chciałam żeby lizał mi cipkę, ale jak powiedzieć to facetowi? Nie jestem jeszcze na tyle śmiała. Albo nie byłam do dziś. - Liż mnie.Tak prostu! Kurwa, jakie to przyjemne, powiedzieć facetowi co ma robić z moim ciałem, na co mam właśnie w tej chwili ochotę. Po jego minie widziałam, że podniecają go te moje rozkazy. Przesuwając głowę po moim brzuchu, wysunął mnie lekko w swoją stronę, łapiąc za biodra i rozchylając mi szeroko nogi -jedną oparłam na krześle, drugą na parapecie okna. Gdyby ktoś teraz tu wszedł… kiedyś by mnie to przestraszyło, teraz, widząc jak mężczyzna klęczy z głową miedzy moimi nogami, a ja przesuwam dłonie po jego plecach zaciskając palce z rozkoszy, nabieram nawet ochoty żeby ktoś chciał tu wejść, i nas nakrył. Myślenie o tym jeszcze bardziej mnie podnieca. Przyglądałam się A. który rozsunął dłonią moje wargi sromowe, i ssał teraz łechtaczkę. Jego znajomość anatomii kobiecego ciała, jest nadzwyczajna. Gdybym mogła, zaczęłabym głośno krzyczeć, tak było mi dobrze. - A…. o Jeeezu…. - szeptałam bardziej do siebie niż do niego. Faceci lubią słyszeć że kobiecie jest dobrze. Nie dosyć że to ich podnieca, to jeszcze podbudowuje ich męskie ego. Czytałam o tym dużo książek. Jestem ekspertką od teorii, od pieprzenia się na sucho. - A., wejdź we mnie…. Wstał, i pozwolił mi rozpiąć sobie spodnie. Jego białe, lekarskie spodnie… ile razy wyobrażałam sobie jak je rozpinam, jak dotykam jego fiuta, przesuwam po nim wolno dłonią, ślinię palec, i masuję jego czubek delikatnie kciukiem, trzymając go przy tym mocno w dłoni. Dokładnie tak jak robię to teraz. Był twardy, bardzo. Wysunęłam delikatnie tyłek i obejmując fiuta dłonią, włożyłam sobie w cipkę, żeby poczuć jak bardzo jest nabrzmiały. Całowałam A. jak szalona, namiętnie, chwilami wulgarnie, przygryzając mu wargi zębami Jego usta smakowały moją cipką, były lekko kwaśne i cholernie śliskie. Zawsze wydawało mi się że to obrzydliwe, zlizywać z ust faceta swój śluz. Teraz zaczęłam zmieniać zdanie. - Wampirzyca… - wyjęczał, odrywając usta od moich warg, i przesuwając dłonią po moich włosach - Mogę? - Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Pierwszy raz w życiu, mężczyzna zapytał mnie czy może włożyć we mnie fiuta. Pozwoliłam mu włożyć go do mojej cholernie mokrej cipki, pełnej jego śliny i mojego śluzu, wymieszanych razem, bo naprawdę tego chciałam. Kiedy poczułam pierwsze pchniecie, zajęczałam cicho. Nie mam aż takiego doświadczenia, a moja cipka nie jest aż tak przyzwyczajona do witania gości, żebym miała udawać że nie zabolało. Uniosłam lekko biodra, poruszając nimi rytmicznie, żeby zrobić mu tym większą przyjemność, i sobie przy okazji też. Zaparłam się dłońmi o brzeg biurka, pilnując żeby przypadkiem nie zsunąć się i nie spaść na podłogę, gdzie leżało pełno dokumentów, jego spodnie, koszulka, moje majtki i cała reszta. Przylgnęłam piersiami do jego torsu. Z nieprzytomnym wyrazem twarzy całował moją szyję i włosy, wchodząc we mnie głęboko, a dzięki moim wysoko uniesionym nogom nawet bardzo głęboko, uderzając coraz szybciej. Pierwszy raz w życiu, jest mi dobrze, kiedy facet wkłada mi fiuta! O matko jedyna, jest mi wręcz cudownie! Naprawdę, zazwyczaj wcześniej musiałam udawać że sprawia mi to przyjemność, albo znosić ból. A teraz, nie mogę opanować jęczenia…. - Kurwa…O kurrwaa… - Ciiii… Sandy., troszkę ciszej…Doszłam! Ludzie, miałam orgazm! Wielki kurwa orgazm! Niezupełnie pamiętam czy A. też doszedł, bo przez to, że darłam się cały czas słyszałam tylko jak próbował mnie uspokoić. Więc nie wiem czy na sam koniec mu nie opadł. Ale trudno, jak raz się nie spuści, nic mu nie będzie. Odrobi sobie następnym razem. Tak, wiem, jestem okropna. Co się robi po seksie? Co ludzie najczęściej robią? Przytulają się? Idą spać? A jeśli są lekarzami w szpitalach? Albo kochankami lekarzy i są z nimi w pokojach lekarskich zamiast w swoich domach? No, bo u nas na przykład było tak, że A. poszedł na Izbę Przyjęć do pilnego przypadku - jego komórka zadzwoniła dokładnie w chwili, kiedy pomagał mi odnaleźć majtki ukryte pod stertą dokumentów (jak one się tam znalazły?!!!). A ja zadzwoniłam po taksówkę, ponieważ A. uznał,, że nie mogę o tej porze iść sama na nocny autobus. Kiedy spojrzałam w lustro myjąc ręce, przyznałam mu całkowitą rację - w tym stanie nie powinnam wychodzić na miasto. Na szczęście pokój lekarski gdzie pieprzyliśmy się z A., jest blisko windy. On poszedł na dół schodami, ja natomiast wsiadłam do windy, tej samej, którą z panem Perdiaux wieźli mnie ostatnio z prosektorium. I tak się pożegnaliśmy, w kompletnej ciszy i ciemnościach. Bo co tu powiedzieć? Myśmy się właśnie pieprzyli, ludzie mówię wam, on, ten chirurg, zrobił mi dobrze, a teraz idzie, bo musi ratować pacjenta, a mnie było z nim tak dobrze, że zesztywniał mi język i nie mogę wydusić z siebie słowa. Wyszłam ze szpitala przez Izbę Przyjęć, słysząc przy okazji jak A. w sali przyjęć dyskutuje z pacjentem. - Boli pana tu? - Nie doktorze, tu nie.- A tu? - Też nie.- To może pan pokaże gdzie boli? - Doktorze… ale chodzi o to, że ja nie wiem w którym miejscu dokładnie. Gdybym mogła, dałabym w tej chwili A. i wszystkim lekarzom którzy mają teraz dyżury w szpitalach, nagrody za cierpliwość. Z rozświetlonego lampami korytarza szpitalnego wychodzę na dwór w ciemnicę i lekki chłód. Mogłam pomyśleć przed wyjściem z domu, żeby zabrać jakiś sweter czy szal. A tak, zanim przyjedzie taksówka przemarznę na kość. Stałam pod drzwiami Izby Przyjęć zaglądając co chwilę na korytarz z nadzieją, że zobaczę A. przemykającego miedzy pokojem lekarskim a salą chorych. Nie zobaczyłam go. Taksówka podjechała na parking. Uśmiech po dobrym seksie nie znikał z mojej twarzy. Zimno przestało być aż tak dotkliwe. Wszystko układało się świetnie, do chwili, kiedy nie otworzyłam drzwi Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. taksówki i nie zobaczyłam, że za kierownicą siedzi ten sam człowiek który ładnych parę godzin temu wiózł mnie do szpitala. Odwróciłam głowę, przeklinając głośno. Jakby nigdy nic wsiadłam do środka, podałam adres domu pana Perdiaux, i jakby nigdy nic rozsiadłam się wygodnie jak najbardziej wyluzowana klientka na świecie. Nagle tuż przy mojej głowie ktoś zapukał w szybę. Tym kimś był A., który najwyraźniej chciał, żebym jednak wysiadła. Uchyliłam lekko drzwi robiąc jeno szpareczkę aby móc z nim porozmawiać, ale A. jak na złość musiał je otworzyć i prawie wleźć do do środka. - Zapomniałem dać ci pieniądze! Taksówkarz nerwowo obejrzał się w stronę A., potem spojrzał na mnie i wrócił na swoje miejsce gapiąc się tępo w przednią szybę, kiwając głową z niedowierzaniem. A. wcisnął mi do ręki pięćdziesiąt złotych, po czym powiedział do kierowcy: - Niech pan na nią uważa, ma dojechać cała do domu! - Do domu? Dobrze doktorze, niech i tak będzie, że do domu.Taksówka ruszyła. NARESZCIE. Kierowca wiercąc się w fotelu i nerwowo pokasłując, co chwilę zerkał na mnie w lusterku. Przestając go obserwować patrzyłam przez szybę myśląc o tym, że ulice centrum Warszawy nocą wyglądają jak wymarłe. To straszne że tak mało ludzi chce się bawić. - Biznes się kręci, co? - wydukał wreszcie kierowca. - Jak cholera! - To ile bierze pani za numerek? - A wie pan, ostatnio podniosłam stawki do trzystu, ale wchodzę też w bartery. Seks za mieszkanie, za leczenie. Ci dwaj dzisiejsi to właśnie mój lekarz i alfons u którego mieszkam.- I co, nie bije pani? - Alfons? Skąd! Inne kurwy tłucze czym popadnie, ale mnie nie dotyka nawet palcem. Za dużo dobrych klientów mu przyprowadzam. Poza tym, zna moją przeszłość. Wie że alfons u którego byłam wcześniej próbował mnie bić i źle się to dla niego skończyło. - Silna z pani kobieta, nie ma co. - W dzisiejszych czasach kobiety muszą być silne. Prostytutki tym bardziej. Zajechaliśmy pod dom pana Perdiaux. Z wrażenia kierowca aż wysiadł z samochodu, żeby na mnie popatrzeć. Modliłam się w duchu, żeby udało mi się nie wybuchnąć śmiechem zanim nie odjedzie. Stał cały czas na ulicy oparty o maskę samochodu, i mi się przyglądał. - Wie pani – powiedział, kiedy wkładałam klucz do zamka w furtce - Z pani to jest taka rasowa kurwa. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby kobieta miała w sobie tyle seksu. HA! To genialny komplement, jakby uszyty dla mnie na miarę. Idealny na dzisiejszą noc. Chcę nareszcie poczuć, że jestem atrakcyjna. Przestać bać się swojej seksualności. Mieć podwójne orgazmy i krzyczeć głośno bez obaw, że ktoś usłyszy jak mi dobrze. I rozsiewać te moje feromony o których kiedyś mówił mi pan Perdiaux, gdzie tylko się da. Kiedy tak idę ścieżką w stronę domu, czując na plecach pożądliwe spojrzenie taksówkarza, kołysankę śpiewają mi świerszcze, a cienie drzew w świetle księżyca i świateł taksówki, wyglądają jak wielkie potwory, które gdy tylko zechcę, staną do walki na śmierć i życie o moją cześć. 18 Słońce wisiało nad nami towarzysząc nam w podróży, rozświetlając pola i łąki otaczające drogi dookoła nas. Mijaliśmy wsie i miasteczka w których toczyło się wolne, niedzielne życie mieszkańców. Ludzie spacerują, chodzą do kościołów, siedzą na ławkach przed domami obserwując przejeżdżające samochody. Jak bardzo moje życie różni się od ich życia? Bardzo. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Czy w związku z tym mam prawo mówić, że jestem ważniejsza, bo jadę dalej, mijam ich, przemieszczam się jak słabo widoczny punkt na mapie ich wspomnień? Czy będą dziś wieczorem przy kolacji dyskutować o tym kogo widzieli, jakie samochody przejechały obok ich domów? Czy będzie im żal, że żyją tu a nie w wielkim mieście? W głębi serca zazdroszczę tym ludziom. Nie wiem czego. Nie umiem tego wyrazić. Zwyczajnie zazdroszczę im tego że żyją. Że nie mają takich problemów jak moje, chociaż pewnie oni chcieliby mieć takie problemy jak ja, a oddać mi swoje. Pan Perdiaux zatrzymał się na rynku jakiegoś maleńkiego miasteczka. Powiedział że idzie do sklepu, pytając czy mam na coś ochotę. - Chciałabym jabłko, czekoladę i wodę. Aaa papierosy! Kiedy pan Perdiaux zniknął za drzwiami sklepu, wysiadłam z samochodu obserwując ludzi wychodzących z kościoła po popołudniowej mszy. BMW pana Perdiaux, moje rude włosy i miejski styl w jakim jestem ubrana, wzbudziły zainteresowanie mieszkańców. Co chwila ktoś przechodząc obok mnie, zerkał z ukosa. Nie przeszkadzało mi to. Lubię być w centrum uwagi. Zapaliłam papierosa zaciągając się nim zachłannie. Podeszłam do bramy przy kościele i wiszącej na murku tablicy z klepsydrami. Uwielbiam czytać klepsydry. To takie smutne, że ludzie odchodzą, ale takie wzniosłe, że inni przychodzą by ich żegnać. Chciałabym mieć piękny pogrzeb. Żeby wszyscy płakali, żałując że odeszłam. Żeby było im żal, że tak wiele krzywdy mi wyrządzili. Jestem w stanie to sobie wyobrazić. Poważnie się kiedyś zastanawiałam, czy nie zostawić matce scenariusza uroczystości na wypadek mojej nagłej śmierci. - Nie ma co się smucić, ma pani przed sobą całe życie. Obok mnie stał ksiądz. Zapewne nie był zjawą, ale wyszedł z kościoła po mszy. Patrzył na mnie zielonymi oczkami jak żaba na krowę. - A gdybym chciała umrzeć młodo? - Mój Boże, dziecko, dlaczego miałabyś chcieć umierać? - Bo na przykład życie mnie przerasta. - Życie jest darem od Boga, jeśli cię przerasta to znaczy, że zbyt mało wiary pokładasz w zawierzenie Panu swoich trosk. - Myśli ksiądz że wystarczy zaufać Bogu? I już? - Myślę że trzeba mu zaufać i uwierzyć, że wszystko co się dzieje, nawet jeśli dzieje się źle, jest zgodne z jego planem. Ufaj dziecko. I niech cię Bóg błogosławi - powiedział ksiądz robiąc mi na czole znak krzyża. Poszedł sobie w stronę sklepu monopolowego, tyle miałam z jego towarzystwa. Pan Perdiaux wracał ze sklepu obładowany torbami, jakbyśmy szykowali się na jakąś wyprawę w nieznane na czas długi. Opowiedziałam mu o rozmowie z księdzem dodając opinie własną, że nie wierzę w to, że Bóg zsyła na nas złe wydarzenia jako karę za nasze grzechy. To co się dzieje, jest wypadkową naszych wyborów i decyzji podejmowanych każdego dnia. Wiele razy dyskutowaliśmy o tym z panem Perdiaux. Oboje doszliśmy do wniosku, że jeśli w życiu dzieje się źle, to należy traktować to jak czerwone światło przed którym należy się zatrzymać i zastanowić. - Dokąd my właściwie jedziemy? - Na wieś. Do mojej znajomej. Myślę że spodoba ci się u niej. Na wieś. Przecież jesteśmy na wsi. Od godziny albo dłużej, przemierzamy wsie i maleńkie miasteczka. Wyjechaliśmy z Warszawy trasą na Lublin, minęliśmy Mińsk Mazowiecki, Stoczek Łukowski i nie mam pojęcia dokąd kierujemy się teraz. Nazwy wsi są zabawne i przywołują najdziwniejsze skojarzenia - Drożdżówka, Księże Małe, Wyrwały - musieli je wymyślać ciekawi ludzie. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Zaskakujące że im dalej byliśmy od Warszawy, tym lepiej się czułam. Jechać w nieznane, bez planu, bez bagażu, zostawiając problemy i ludzi przez których się je ma daleko za sobą, to jest to czego potrzebowałam. Zjechaliśmy z drogi do lasu. Pomyślałam że pan Perdiaux chce zatrzymać się na siku, ale nie, nic z tych rzeczy. Do gospodarstwa jego znajomej prowadziła nieutwardzona droga przez las. Mogli tam trafić tylko ci, którzy wiedzieli, że za lasem jest coś więcej niż pola. Przejechaliśmy przez las, wyjeżdżając na łąkę z wytyczoną pośrodku niej wąską drożyną. Boki samochodu ocierały się o kwiaty i wysokie krzewy, a kiedy tak jechaliśmy dwadzieścia na godzinę, podskakując w fotelach jak na górskiej kolejce, na masce samochodu usiadł jakby nigdy nic bocian trzymający w dziobie żabę pomachującą żałośnie łapkami. Nie widziałam nigdy, żeby bociany siadały na samochodach, a już szczególnie w trakcie jazdy. Bocian wydawał się zupełnie nie przejmować naszą obecnością, podrzucał żabę to w górę, to w dół, nie widząc w tym najwyraźniej nic złego. - Niech się pan zatrzyma! - Dlaczego? - On ją zamęczy. - Chcesz zabrać mu żabę? I co z nią zrobisz? Dobijesz? Bo ja ci nie pomogę na pewno. - Och…Bocian jakby słyszał, że o nim mówię odwrócił dziób w moją stronę, postukał nim dwa razy w szybę, ukazując mi dokładnie przekrój żaby i jej rozerwane zielone ciałko drgające konwulsyjnie, po czym połknął ją w całości. Chwilę po zajściu odleciał, zostawiając mnie, świadka morderstwa na miejscu zbrodni z wizją męczeńskiej śmierci żaby przed oczyma. - Chcesz odnaleźć jej rodzinę? - Czyją? - zapytałam po chwili. - Tej żaby. Jakieś kondolencje dla jej dzieci, kijanek znaczy, chwila rozmowy z matką. - Ale śmieszne! Kolejne minuty jazdy upłynęły nam w ciszy, aż dojechaliśmy na miejsce. Mały, dwupiętrowy domek z drewna, z werandą i studnią na środku podwórza. Dookoła niego drzewa, sad i rabaty kwiatów. Kiedy wysiadałam z samochodu, obleciała mnie chmara pszczół. Żadna nie podleciała do pana Perdiaux, który stał po drugiej stronie samochodu i przyglądał się jak piszczę i macham rękoma dookoła głowy. Gdzieś z okolic sadu rozległ się gwizd. Pszczoły jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki odleciały. - Jak będziesz się ich bała, nie dadzą ci spokoju. Chciały się tylko przywitać. W naszą stronę szła kobieta z chustką na włosach. Przed sobą niosła ogromny kosz pełen gruszek. Z daleka kobieta wyglądała na staruszkę, ale gdy podeszła bliżej wydawała się być młoda i bardzo atrakcyjna. Pan Perdiaux podbiegł do niej i zabrał kosz z owocami, który nie bardzo chciała mu oddać. - Ne me faites pas un infirme, Antoin! A więc była Francuzką, tak jak pan Perdiaux! Co za zbieg okoliczności, spotkać Francuzkę kilometry od cywilizacji, w sadzie z gruszkami. Kiedy pan Perdiaux witał się ze swoją przyjaciółką przytulając ją trochę za czule jak na koleżeńskie relacje, wyjęłam z torby komórkę. Wyciszyłam ją wczoraj w szpitalu i od tamtej pory nie sprawdziłam ani razu, czy ktoś do mnie nie dzwonił. Liczyłam na to że tym kimś będzie A. Cholera, nie mam tu zasięgu! Nie dowiem się czy ktokolwiek chciał się ze mną skontaktować. Najpierw poczułam złość, ale potem otworzyłam drzwi samochodu i rzuciłam telefon na siedzenie. - Leż tam, mam cię gdzieś. - powiedziałam zatrzaskując drzwi. Z zamyślenia wyrwał mnie głos pana Perdiaux: Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Poznajcie się. Marie, to S. , S. oto Marie, kobieta, którą możesz zapytać o wszystkie sprawy świata i oczekiwać wyłącznie sprawdzonych odpowiedzi. - O, przeceniasz mnie Antoin, ale niech ci będzie, w końcu muszę jakoś zdobyć przychylność tej młodej damy. Wymieniłyśmy uścisk dłoni. Jak na to że była drobna i chuda, Marie miała niezłą siłę, potrząsnęła moją dłonią jak trzepaczką do galaretki. Do tego gdy trzymała moją dłoń w swojej, czułam niesamowitą energię przepływającą między nami. - Masz siłę moje dziecko, ale nie umiesz z niej korzystać. - powiedziała Marie prowadząc nas w stronę domu; chatki z piernika na kurzej nodze. Coś mi podpowiadało, że pan Perdiaux przywiózł mnie tu nie bez powodu. Zobaczymy co będzie dalej. Weszliśmy do domu. Ganek zbudowany ze skrzypiących desek, uginał się pod naszymi krokami jak trampolina. Za drzwiami przywitał nas korytarz pełen wiszących na kołkach pod sufitem ziół, roślin i garnków, prowadzący do kuchni w której pachniało rumiankiem i szałwią, z dużym drewnianym stołem wytartym od wieloletniego szorowania szczotką, stojącą w kącie kuchnią na węgiel z paleniskiem jak za dawnych czasów i wielkim oknem wychodzącym na ogród, przez które nie mogło wpadać dużo światła, bo całe zawieszone było ziołami i czosnkiem. Dalej w korytarzu było jeszcze kilka pokoi i łazienka. Drewniane schody tuż obok kuchni prowadziły na poddasze. Mimo że domek wyglądał na stary i zaniedbany, w kuchni panował porządek i pachniało rumiankiem wymieszanym z zapachem pastowanej niedawno podłogi. - Zostajecie na noc? Już miałam odpowiedzieć że nie, ale nie zdążyłam, bo wcześniej odezwał się pan Perdiaux. - Tak Marie, zostaniemy jeśli pozwolisz. - Pozwolę? Nie wyobrażam sobie, żeby miało być inaczej! Jak na Francuzkę mówiła całkiem dobrze po polsku. Między słowami dało się słyszeć charakterystyczne dla francuzów zmiękczanie sylab, ale poza tym szło jej nieźle. - Robimy ognisko ma się rozumieć? - A jakże! - No! - krzyknęła głośno Marie klaszcząc w ręce - więc ty Antoin idź po drewno, a my tu z S. przygotujemy całą resztę. - W bagażniku są zakupy, S. wyjmiesz je? I weź bagaże. Bagaże? Jakie kurwa bagaże? Nie mamy bagaży panie Perdiaux! Ja przynajmniej nie mam. Wyszłam z kuchni przyglądając się ironicznym uśmiechom pana Perdiaux i Marie, zupełnie nic nie rozumiejąc. Przeszłam przez ogród upajając się cykaniem świerszczy i zapachem wrześniowego wieczoru. Z lekkim niepokojem otworzyłam bagażnik. Pod stertą reklamówek leżały dwie walizki. Wyjęłam je ostrożnie z pomiędzy toreb z jedzeniem uchylając delikatnie. W jednej były ubrania pana Perdiaux, a w drugiej, większej, moje rzeczy - ubrania, kosmetyki, książki, buty, ciepła kurtka z nieoderwaną metką, czyli nowy prezent od pana Perdiaux - zupełnie jakbym miała zostać tu z tydzień albo dłużej. Kiedy mężczyzna pakuje twoją walizkę, możesz liczyć się z niespodziankami. Wręcz musisz brać je pod uwagę. Zaniosłam torby z zakupami do kuchni, i wróciłam do samochodu po walizki. Moja była tak ciężka, że ledwo udało mi się ją wnieść po schodkach do domu. Marie przepasana białym fartuszkiem wyjrzała z kuchni mówiąc do mnie: - Zanieś walizki na piętro. Wybierz sobie pokój który spodoba ci się najbardziej. A potem zejdz na dół, trzeba mi pomóc w kuchni.- To są cegły, nie walizki Marie, mogę się przez nie zwalić ze schodów. Obie zaczęłyśmy się śmiać. Wtaszczyłam walizy na piętro, i zaczęłam rozglądać się po pokojach gościnnych. Wszystkie trzy były otwarte, jakby czekały na tabuny gości. Pachniało w nich rumiankiem i masłem. Wybrałam pokój najbliżej schodów, z wielkim drewnianym Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. oknem bez firanek i zasłon, przy którym stało skromne biurko. W rogu przy drzwiach znajdowało swe miejsce łóżko, a obok niego szafa pachnąca w środku kulkami na mole. Swój bagaż wniosłam do pokoju, walizkę pana Perdiaux zostawiłam na korytarzu. Niech sam zdecyduje, gdzie chce spać. Jeśli na przykład z Marie w jej sypialni nic mi do tego. Nie jestem o nią zazdrosna. W przeciwieństwie do tej pielęgniarki od A., Marie wygląda na genialną kobietę i do tego ma w sobie coś niesamowitego, co pobudza wyobraźnie i sprawia, że człowiek czuje się przy niej jak przy matce. Zeszłam na dół kierując kroki w stronę kuchni. Marie wyjmowała ogórki z wielkiego słoja. Zaproponowałam że ją wyręczę, opłukałam ręce pod kranem i wsadziłam prawą w słój, próbując wyciągnąć kiszeniaka. Marie szło to przecież sprawnie, do cholery, czemu ja nie mogę wyciągnąć ogórka! Udało mi się, prawie, bo kiedy już wyjęłam jednego, wyślizgnął mi się z palców, i wpadł z pluskiem do słoja. Śmierdząca zalewa zapryskała mi buzię i pół bluzki. Marie śmiała się tak, że aż zgięła się wpół. - Co wy tu wyprawiacie? Do kuchni wszedł pan Perdiaux. - S. zaatakował słój z ogórkami kiszonymi. - odpowiedziała Marie, śmiejąc się i ocierając łzy z oczu. Pan Perdiaux spojrzał na mnie, i też zaczął się śmiać jak szalony. Kiedy oboje śmiali się ze mnie, nie pozostało mi nic innego jak do nich dołączyć. I staliśmy tak jak trójka szaleńców zaśmiewających się do łez z byle powodu. BYLE TYLKO. A potem wynieśliśmy do ogrodu na tyłach domu talerze, ogórki które w końcu wyjął ze słoja pan Perdiaux, chleb i całą resztę. Ustawiliśmy wszystko na drewnianym stole, a potem pan Perdiaux poszedł rozpalać ognisko. Marie przyszła z kuchni ostatnia niosąc w dłoniach wielką butelkę czegoś czerwonego i trzy kieliszki. Podeszła do stołu, i trąciła mnie w bok. - No to co, po kielichu? Zupełnie nie wyglądała na tak… spontaniczną. Znowu miałam dowód na to, że pozory mylą. I do tego bawi mnie jak dobiera słowa, raz mówi jak dama, a chwilę potem rzuci ni stąd ni zowąd tekst jak z budki z piwem. Ale zachowuje przy tym niezaprzeczalnie cały swój urok i kobiecość. Pan Perdiaux wrócił do stołu mówiąc, że można już nabijać kiełbasę na patyki i opiekać, a kiedy zobaczył przyjaciółkę z butelką w dłoni rozlewającą nieznany trunek do kieliszków, pokręcił głową. - Marie, a ty jak zwykle musisz dodać do menu coś od siebie. - A jak inaczej ty to sobie wyobrażasz, Antoin? Przecież musimy oblać spotkanie, i to że przywiozłeś mi uczennicę. Pan Perdiaux skarcił ją wzrokiem. Udało mi się to zauważyć. Jestem sprytna jak mało kto. - Ciiii…udawaj że nic nie słyszałaś - wyszeptała do mnie Marie – Ja nic nie powiedziałam, ona nic nie słyszała, jest dobrze.- Tak, tak. – odpowiedział pan Perdiaux. - No, to napijmy się z tej okazji! Marie śmiejąc się uniosła wysoko swój kieliszek, stukając nim o kieliszki moje i pana Perdiaux. Wypiliśmy zawartość jednym łykiem. - Dobre. Co to? - Nalewka z wiśni moja droga.Domowej roboty. - Marie robi najlepsze nalewki. Jeśli cię polubi, nauczy cię jak je robić. - A jeśli nie polubi? - To wtedy zrobię polewkę z ciebie.- Nalewkę. - Polewka czy nalewka, jaka różnica. Polski język ma tyle dziwnych słów, nie sposób wszystkie spamiętać. Ona wie Antoin, tak? Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - O czym wiem? – zapytałam. - Dowie się kiedy przyjdzie odpowiednia chwila. Dajże spokój Marie! - Dajże spokój, dajże spokój… Idź, nadziewaj kiełbasy Antoin, pozwól kobietom spokojnie porozmawiać. - powiedziała do Pana Perdiaux jego przyjaciółka, wymachując mu przed oczyma długim patykiem z ostro zakończonym końcem. Kiedy Pan Perdiaux stał już daleko od nas, kucając przy ognisku, Marie usiadła wygodnie na drewnianej ławie, dolała nam do kieliszków nalewki i popatrzyła mi głęboko w oczy. - Ktoś tu ma problem. - Nie, wszystko dobrze. - Nie kłam dziecko, dobrze Ci radzę. - Aż tak widać kiedy kłamię? - Normalny dał by się zrobić w konia, ale nie ja. Ja to co innego. Już chciałam zapytać dlaczego ona niby jest inna niż wszyscy, ale uznałam że to głupie pytanie. W końcu jest przyjaciółką pana Perdiaux. Nie może być przeciętna pod żadnym względem. Poza tym ma coś takiego w oczach, takie iskierki, że ciary przechodzą po plecach. Ciężko wytrzymać kiedy tak patrzy człowiekowi w ślepia. Jakby wierciła w duszy dziurę. - No opowiadaj, no już, nie daj się prosić. - Ale to bzdety. - Oj, widzę że Antoin nieźle już narozrabiał w twojej głowie. Trudno na szczęście terapia to nie wyrok. Tymczasem mów, nie bój się, masz prawo czuć to co czujesz. Z terapią czy bez, jesteś też kobietą i możesz widzieć pewne sprawy inaczej niż ten tam, z kiełbasą na patyku. wyszeptała, wskazując głową w stronę pana Perdiaux który z zawziętą miną i czerwonymi policzkami nachylał się dmuchając w ognisko. Zmusiła mnie. Gdybym musiała zeznawać jak do tego doszło, powiedziałabym, że zostałam siłą zmuszona do wyjawienia prawdy. - Uprawiałam seks bez zabezpieczenia. I niby się nie boję, ale jednak trochę głupio byłoby wpaść teraz kiedy nic w moim życiu nie jest takie jak powinno. Bałam się powiedzieć panu Perdiaux, proszę, ty też nic mu nie mów. Nie wiem co powinnam zrobić. Marie bez słowa wstała i pobiegła do kuchni. Naprawdę się bałam, że mogłabym być w ciąży z A. Nie, nie dlatego, że nie chciałabym mieć z nim dziecka, ale dlatego, że nie byłam na to gotowa. Odkręciłam butelkę i dolałam sobie nalewki. Zdążyłam przełknąć palący gardło łyk nalewki, kiedy z ciemności wyłonił się pan Perdiaux niosąc w dłoniach patyki z nabitymi na szpic kiełbaskami. - Życzy pani jedną? – - Będzie pan łaskaw mi podać. - Z największą przyjemnością! Proszę wybrać stopień przypieczenia jaki pani odpowiada. Niektóre trochę się przypaliły.Kiełbasa z ogniska pachniała niesamowicie. Byłam głodna jak wilk, i widziałam że pan Perdiaux także. Już miałam włożyć kawałek kiełbasy do ust, kiedy Marie biegnąc przez ogród krzyknęła jak szalona: - S. nie jedz! Zaczekaj! – Podbiegła do mnie podając mi kubek z jakimś śmierdzącym wymiocinami płynem. - Co ty jej tam dajesz? - Nie interesuj się, zajmij się jedzeniem, o ile te spalone skwarki się nadają. - To nie są skwarki! Nie przypaliłem kiełbasek, są dobre! - Spaliłeś. Jak zwykle trzymałeś patyki za blisko ognia. A teraz nie dyskutuj, tylko jedz! Marie tresowała pana Perdiaux jak pieska. Robił co kazała. Nie spodziewałam się, że taki facet jak on jest w stanie podporządkować się jakiejś kobiecie. Ciekawe czy jego zmarła żona była podobna do Marie, i czy jej też się tak słuchał. Marie była pierwszą kobietą, którą widziałam przy panu Perdiaux, no oczywiście nie licząc pielęgniarki N.. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Pij moje dziecko, pij do dna. Przechyliłam kubek. Wlałam sobie do gardła to cholerstwo, próbując zmusić się do przełykania kolejnych łyków. Smakowało to to jak zsiadłe mleko wymieszane z bobem. W każdym razie po zapachu myślałam, że smak będzie gorszy. Kiedy wypiłam Marie poklepała mnie po plecach i usiadła przy stole obok pana Perdiaux. - No, teraz możesz jeść. - Teraz to ona już nic nie przełknie, po tym co jej tam wlałaś w gardło. - Zjem. - No widzisz Antoin! Mówi że zje. Czyli nie podałam jej nic strasznego. Natłukłeś jej do głowy bzdur, i ona się teraz wszystkiego boi, biedne dziecko! - Niczego jej nie natłukłem Marie… czemu zawsze próbujesz umniejszyć znaczenie psychologii? - Bo to są bzdury. Zwyczajne bzdury. Wystarczy jej popatrzeć w gwiazdy, albo odmówić kilka zaklęć i też będzie dobrze. - Magia nie załatwi wszystkich spraw. Dobrze o tym wiesz, że są rzeczy które tkwią w człowieku głęboko, ukryte poza powszechnie rozumianą świadomością, a które wymagają zbadania i analizy. - Tak, wiem, ale wiem też, że sama analiza nie daje radości życia. Nie uczy jak czerpać szczęście z bycia tu i teraz… z jedzenia kiełbasy i picia nalewki … o właśnie, po kieliszeczku? Po kieliszeczku, napełnionym przez pana Perdiaux. Siedziałam zajadając się kiełbasą, ogórkami, wiejskim chlebem ze smalcem i pomidorami, które własnoręcznie zerwałam z krzaków. Jakże podobała mi się rozmowa pana Perdiaux z Marie. - Zapomniałbym! Mam coś dla ciebie Marie!Mówiąc to pan Perdiaux wstał od stołu, i popędził do samochodu. Wrócił niosąc w dłoniach butelkę i mały wiklinowy koszyk. Na etykiecie butelki z winem widniała nazwa Bernardt Dugat - Py - Gevrey - Chambertin Coeur du Roy 2004. Z koszyka który postawił na ławce, wyjął tacę pełną serów i wędlin. Jak on to ukrył w samochodzie? - S. przyniesiesz z kuchni lampki na wino? – zapytał mnie pan Perdiaux. - Przyniosę, tylko nie wiem gdzie mam ich szukać. – - Szafka na ścianie przy oknie. Tam powinny być.Potykając się o wystające z ziemi korzenie i wpadając w krecie nory dotarłam wreszcie do kuchni. Wydało mi się śmieszne, że w tym wiejskim domu obwieszonym ziołami, z koszami owoców stojącymi na podłodze w niemal każdym kącie, nagle znajdę lampki na czerwone wino. A jednak znalazłam. Zabrałam je i wróciłam do ogrodu, słysząc jak pan Perdiaux na mój widok głośno pokasłuje, by chwile potem jego rozmowa z Marie ucichła. Poczułam się jak intruz. Jak ktoś obcy, kogo nie powinno tu być. Mój dobry nastrój zniknął. Postawiłam lampki na stole, specjalnie dwie a nie trzy, trzecią ukryłam w kieszeni kurtki którą założyłam na siebie po drodze z kuchni. - A gdzie trzecia lampka? Nie mogłaś znaleźć? - To ja przyniosę, a wy jedzcie. S., siadaj, częstuj się! - powiedział do mnie pan Perdiaux wstając od stołu. Zrobiło mi się głupio. Wyciągnęłam wnioski z tego co zobaczyłam, zamiast powstrzymać emocje i nie dorabiać znaczenia tam gdzie nie trzeba. Nie interpretuj wszystkiego co widzisz zanim przyjrzysz się temu dokładnie - tak mówił mi wiele razy w trakcie terapii pan Perdiaux. Nie wszystko jest takie jak nam się zdaje na pierwszy rzut oka. Czasami warto zapytać, czy to co widzimy jest prawdą. I wtedy tak jak teraz w ogrodzie, najczęściej okazuje się że nie było. - Panie Perdiaux! - zawołałam głośno - Mam trzecią lampkę! - Masz?Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - No tak…Przepraszam. Kiedy szłam tu do was i zobaczyłam, że przerywacie rozmowę na mój widok, uznałam że przeszkadzam. Dlatego postawiłam na stole dwie lampki. - Naprawdę uważasz że nie powiedzielibyśmy ci gdybyś nam przeszkadzała? Spójrz na nas, jesteśmy dwójką zdziczałych indywidualistów o rozbuchanym poczuciu własnej wartości. Kiedy coś nam nie pasuje, nie ma możliwości żeby tego nie zauważyć. Pan Perdiaux wrócił do stołu, śmiejąc się cały czas i kiwając głową, jakby dla potwierdzenia prawdziwości słów Marie. - Zgadzam się, bez dwóch zdań, tak właśnie jest! – dodał, siadając z powrotem na swoje miejsce i nalewając wina do lampek. Wino smakowało mi gorzej niż źle. Podobno tak jest, że im starsze i lepsze odmiany wina, tym gorzej smakują. Oczywiście tak twierdzą ci, co się nie znają, w tym ja. Bo pan Perdiaux i Marie rozkoszowali się winem i serami do tego stopnia, że nawet nie zauważyli kiedy poszłam spać. Oboje ostro dyskutowali na temat znaczenia afirmacji w psychologii - Marie próbowała udowodnić panu Perdiaux, że psychologowie ukradli te umiejętność czarownicom, i że bardzo chcą wmówić ludziom, że wszyscy potrafimy spełniać swoje pragnienia kiedy to wszystko kłamstwo. Poczułam się zmęczona, i po tej miksturze którą Marie dała mi do wypicia odczuwałam lekkie mdłości, że o puszczaniu wiatrów nie wspomnę. Weszłam do pokoju i otworzyłam okno na oścież. Z ogrodu wpadały niesione przez wiatr urywane odgłosy dyskusji i śmiechów pana Perdiaux i Marie. Usiadłam na łóżku, wyobrażając sobie że to oni, Antoin i Marie są moimi rodzicami, i że przyjechaliśmy do Polski na wakacje.Wiatr muskał mnie po twarzy, a gwiazdy zaglądały do mojego okna. Zasnęłam na siedząco. 19 Obudzić się nad ranem nie wiedząc gdzie się jest, i co się z człowiekiem działo wcześniej, gnać po korytarzach jak szalona w poszukiwaniu łazienki, by w końcu wybiec na dwór i zwymiotować pod jabłonią, to jest coś, czego się nie zapomina. A potem wejść do kuchni w której pachnie kawą i świeżo utartym masłem i zobaczyć stojącą przy oknie Marie, wyglądającą daleko, daleko gdzieś w pola i lasy, zamyśloną, i może trochę smutną, powiedzieć cicho dzień dobry, i stać tak patrząc w jej oczy, w których widzi się troskę i mądrość, i podejść do niej, kiedy wyciąga do ciebie ręce wyrwana z zamyślenia, pozwalając jej się objąć czule jak matce. - Dobrze spałaś? - Nie bardzo. Chyba się czymś zatrułam. Marie podeszła do kuchenki i postawiła garnek na palnik. Spoglądając na mnie podeszła do okna zrywając po kilka listków z różnych ziół, wrzuciła je wedle znanej tylko sobie kolejności do wody w garnku i wyszeptała coś cicho, machając dłonią nad garnkiem w którym zabulgotało raz, a może dwa razy, i z którego buchnęła piana. - Zaraz ci przejdzie. To normalna reakcja organizmu. Lepiej pomęczyć się kilka godzin, niż później całe życie. O czym ona mówi? Co ma na myśli mówiąc o męczeniu się przez całe życie? Usiadłam przy stole podpierając rękoma twarz, próbując zebrać myśli do kupy. Zaraz, a gdzie… - Pan Perdiaux jeszcze śpi? Marie odwróciła się do mnie cicho wzdychając. Powiedziała że pan Perdiaux wyjechał wcześnie rano. I że kazał mnie mocno ucałować, i przekazać mi żebym dobrze wykorzystała ten czas spędzony z nią na wsi. - Jak to wyjechał? A kiedy wróci? - Kiedy będziesz już gotowa, by mógł cię zabrać. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. O kasza mać! Zostałam sama z kobietą, którą znam zaledwie kilkanaście godzin, o której wiem tylko tyle, że jest znajomą pana Perdiaux, jest Francuzką i prowadzi gospodarstwo gdzieś na końcu świata. Nie wiem gdzie jestem, nie mam telefonu, i żadnej możliwości, by się stąd wydostać. W głowie mi zawirowało - nie wiem czy bardziej ze strachu, czy od tych mdłości, które ciągnęły mnie do rzygania jak ryba wędkę. Co z moją matką? Przecież muszę ją zabrać ze szpitala. - Marie ja muszę wrócić do Warszawy, mam matkę w szpitalu, i masę spraw do załatwienia. Nie mogę tu zostać. - Antoin zajmie się twoją matką. A sprawy o których mówisz, niby co tak ważnego masz do załatwienia? - Mam długi. Muszę znaleźć pracę. I terapia z panem Perdiaux. - To wszystko może poczekać. Zapomnij o tym co czeka na ciebie w Warszawie. Zaufaj mi i uwierz, że kiedy stąd wyjedziesz nic już nie będzie takie samo jak wcześniej. Marie postawiła na stole kubek z parującym naparem z ziół, który przyrządzała przez ostatnie kilka minut. - Pij. Na zdrowie. - Co to?- Napar z rumianku, szałwii i wiesiołka ze szczyptą pszczelego pyłku. Pij, nie bój się, gdybym chciała cię otruć zrobiłabym to już wczoraj. Uśmiechnęła się puszczając do mnie zaczepnie oko. Nic nie rozumiem. Czuję się zagubiona i bezradna. Wspomnienia wczorajszego dnia, tamtej nocy z A., terapii z panem Perdiaux wirują mi w głowie jak szalone. I mój telefon, zostawiłam go w samochodzie! Siorbnęłam z kubka trochę naparu parząc nim sobie język. AŁĆ. - Uważaj, gorące. - Marie i co my tu będziemy robiły? - Niecierpliwa piękna dziewczyno, pij, rozkoszuj się pięknym porankiem na wsi, raduj serce. Podoba ci się tu u mnie? Oj, dawno nikt mi nie powiedział że jestem piękna, zwłaszcza widząc mnie rozczochraną, po nocy z atrakcjami żołądkowymi, w wymiętoszonym wczorajszym ubraniu i z podkrążonymi ze zmęczenia oczyma. Czy mi się tu podoba? Nie wiem. - Marie nie wiem czy mi się podoba. Nie umiem cieszyć się chwilą. Mimo że bardzo bym chciała, nie umiem jeszcze cieszyć się życiem jako takim. Szukam, ciągle szukam. - S., jeśli szukasz, znajdziesz. To naprawdę proste. Znam ludzi, którzy nie szukali swojej drogi i bardzo źle ułożyli swoje życie. - A ja znam takich, którzy szukali, ale nie wiedzieli do końca czego, i zgubili swój cel i siebie przy okazji.- Twój cel jest w tobie. Towarzyszy ci w każdej chwili, prowadzi cię. Tyle że im bardziej próbujesz sterować wydarzeniami swojego życia, tym bardziej nie pozwalasz sprawom się poukładać. Grunt to wiedzieć co można zmienić, a co należy pozostawić własnemu biegowi. Pewnych rzeczy nie da się kontrolować. - Jakich? - Emocji, miłości, relacji z ludźmi. Możesz panować tylko nad swoją energią. Ułatwić jej drogę do twojej duszy i dzięki niej otworzyć się na życie. Musisz stać się zachłanna na szczęście, a nie na cierpienie. - Już to słyszałam. - Tak, wiem, Antoin opowiedział mi o waszej wspólnej pracy. Wykonaliście kawał dobrej roboty, tyle że tu trzeba czegoś więcej. - Czego twoim zdaniem? - Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Musisz zrozumieć po co żyjesz. Kim jesteś, albo kim chcesz się stać. Terapia pozwala ci zrozumieć przeszłość i jej wpływ na teraźniejszość, a ja pomogę ci przygotować się na przyszłość. W jaki sposób? Tarot? Magia? Okultyzm? Zawsze mnie to interesowało. Zawsze czułam, że jestem trochę inna, widzę więcej, czuję więcej niż inni. I te wszystkie dziwne rzeczy, które mi się przytrafiają. Wampyry, przypadki, ludzie. Nie wiem czy Marie zna moją historię, czy wie co wydarzyło się na cmentarzu. - Marie czy kiedy pan Perdiaux opowiadał ci o mnie, o naszym spotkaniu…to znaczy czy mówił ci o… - Tak. Wiem wszystko. Wszystko co powinnam wiedzieć, żeby zająć się tobą jak należy. Kawy? O, tak, kawa! Kawa i papieros. Boże, co ja zrobię bez papierosów! Marie widząc przerażenie w moich oczach, otworzyła szafkę pod zlewem, tam gdzie stoją butelki z nalewkami i wyjęła zza butelek karton papierosów machając nim wysoko i mówiąc: - Nie martw się, Antoin pomyślał o wszystkim, nawet o twoim nałogu! UFF. Kamień spadł mi z serca. Papierosy to podstawa. Bez nich ani rusz. Podałam Marie pusty kubek, czując, że mdłości ustępują. Zaczynałam czuć się lepiej. Zapach kawy roznoszący się po kuchni pobudzał mnie do życia. Marie nalała do kubka kawy z szarego metalowego imbryka – to takie znane mi specjalne narzędzie do parzenia kawy, które znam z dzieciństwa, z wycieczek z rodzicami. Wiele razy wyjeżdżaliśmy pod namiot, z całym sprzętem, kuchenką gazową i właśnie takim imbrykiem. To co zawdzięczam ojcu to zamiłowanie do podróży. Wpoił mi je od maleńkości, razem z miłością do jazdy samochodem. Za to jedno jestem mu wdzięczna. I gdybym mogła cofnąć czas, to właśnie do tych chwil szalonych podróży po Polsce. Popijając kawę wspominałam dawne czasy. Kawa smakowała cudownie, wyczuwałam w niej aromat wanilii i goździków. - Dobrze. Pij kawę, a ja w tym czasie zajmę się pierwszą sprawą. Podaj mi dłoń. Marie energicznie przysunęła do stołu krzesło stojące pod oknem i usiadła obok mnie. Ponagliła mnie żebym podała jej rękę wyciągając nad stołem swoją dłoń i patrząc mi w oczy. Odstawiłam kubek i położyłam prawą dłoń na jej dłoni. Odwróciła ją wnętrzem do góry, przysuwając bliżej do siebie. Przejechała paznokciem po jej wnętrzu, łaskocząc mnie niemiłosiernie. Czego właściwie tam szuka? - Ciii…daj mi chwilę ciszy. Zaczekaj z pytaniami aż skończę. Dobrze. Nic już nie mówię. Siedziałam tak, obserwując jej minę z której nie dało się wyczytać absolutnie niczego. Marie badała moją dłoń, przejeżdżając palcami po liniach papilarnych, uciskając ją palcami w różnych punktach, to zamykając oczy to je otwierając. Trwało to dobrych kilka minut. Aż mnie skręcało tak chciałam zapytać co tam widzi, albo czego nie widzi. W końcu odłożyła moją dłoń na stół i spojrzała mi w oczy. - To co powiem nie będzie łatwe. Wiedziałam że zobaczyła tam coś złego. W głowie układam już jak przepowiada mi śmierć, cierpienie, same złe rzeczy. Trudno. Jestem gotowa na najgorsze. Przyjmę to z godnością i opanowaniem. - Tak wiele… straciłaś już tak wiele energii.- powiedziała Marie patrząc mi w oczy. No? No i co? Co dalej? Siedziałam bez ruchu bojąc się, że nawet najmniejszy szelest może zerwać łączącą mnie z Marie cienką niewidzialną nić, odbierając mi możliwość poznania prawdy o moim życiu. - Wiele już wycierpiałaś. Niestety wyłącznie na własne życzenie. I wiele jeszcze przed tobą. Odebrałaś już od życia wielką lekcję cierpienia. Przed tobą czas na naukę czerpania radości z życia. Tylko od ciebie zależy jak wykorzystasz to, co ofiarował ci los. Będziesz albo bardzo nieszczęśliwa, albo bardzo spełniona. Nic pomiędzy. Wszystko… to ty wybierzesz, sama zdecydujesz jak pokierować swoim życiem. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. No fajnie. Wiele się dowiedziałam. Właściwie to nic nowego. To co mi powiedziała, wiem już od dawna. I jak na razie odnoszę same klęski. Zero zwycięstw. 1:0 dla złego losu. - Masz ogromną siłę. Wielką moc. I świetną intuicję. Masz dar moje dziecko i to ogromny. Ale nie umiesz z niego korzystać. Wyrzekłaś się swojej drogi, dawno temu, jeszcze jako dziecko. Przyjęłaś na siebie drogę cierpienia. Nie będzie łatwo z niej zawrócić. Ale nie jest to niemożliwe. Bardzo wiele pracy przed nami. A teraz chodź ze mną. - Dokąd? - Zobaczysz. Znowu to samo! Czy Marie i pan Perdiaux są bliźniakami dwujajowymi? Zobaczysz to, zobaczysz tamto, nie zadawaj pytań. Czuję się jak dziecko targane wiatrem. Jak lalka, którą się dowolnie steruje. Im dalej się posuwamy, czy to z panem Perdiaux w terapii, czy teraz z Marie, tym mniej rozumiem. NIE WIEM, NIE WIEM, NIE ROZUMIEM NIC. Marie biegła przez ogród, a ja próbowałam za nią nadążyć potykając się o korzenie drzew i próbując nie poślizgnąć się na leżących w trawie jabłkach. Od tego ciągłego biegu dostałam kolki. Jeśli teraz się zatrzymam zgubię Marie, która była już daleko przede mną. A jeśli się nie zatrzymam, kolka rozerwie mi bok. Oparłam się o drzewo głośno oddychając. Marie zjawiła się przy mnie nie wiem jakim sposobem. Zupełnie jakby zmaterializowała się z powietrza. Z prochu powstałeś, w proch się… - Co jest? - Kolka. Marie nie mam kondycji, nie biegam co rano po sadach jak ty.Marie nachyliła się, dotykając dłonią mojego prawego boku. Kolka minęła. Jak ona to zrobiła? Patrzyłam na nią z niedowierzaniem. - Podaj mi dłoń. – Podałam. I wtedy Marie pociągnęła mnie za rękę w stronę sadu. Biegłam za nią, nie czując zmęczenia. Zupełnie jakby jej dłoń unosiła mnie w powietrzu. Biegnąc czułam jak moje ciało przecina ze świstem powietrze. Intensywniej niż zwykle odczuwałam zapachy jabłek, drzew, trawy, dosłownie wszystkiego. Słyszałam śpiew ptaków i bzyczenie pszczół jakby były w mojej głowie. Z sadu wbiegłyśmy do lasu. Nie miałam pojęcia jak długo biegłyśmy. Nie czułam zmęczenia. Moją duszę zalewała radość. Czułam się tak, jakbym była połączona ze wszystkim co otaczało mnie dookoła. Z drzewami w lesie, powietrzem, ptakami siedzącymi na gałęziach i latającymi nisko nad naszymi głowami owadami. Nawet liście spadające z otaczających nas drzew były mi bliskie, były częścią mnie. Marie prowadziła mnie za sobą, cały czas trzymając mnie za rękę. Zatrzymałyśmy się pod ogromnym dębem, którego konary sięgały daleko ponad szczyt lasu. Przylgnęłam ciałem do ogromnego pnia, próbując objąć go dłońmi. Zamknęłam oczy zatapiając się w ciszy lasu. W zapachu żywicy który wyczuwałam opierając się czołem o chropowatą korę drzewa. Marie stała gdzieś za mną. Czułam jej wzrok na plecach, ale nie przeszkadzało mi to. Moje myśli zaczęły wirować. Słowa same pojawiały się w mojej głowie, układając się w zdania które cicho szeptałam: Nogi jak korzenie mocno dotykają ziemi, ramiona rozpostarte szeroko jak gałęzie drzewa, którymi utrzymuję równowagę. Głowa jak konar sięga wysoko do nieba. Całość jednością połączoną ze wszechświatem. Nie uschnę, dopóki będę czerpała siłę z Boskiej Energii Stworzenia. Stałam obejmując dąb, licząc na to, że w mojej głowie pojawią się jeszcze jakieś myśli. - Na dziś wystarczy. – wyszeptała Marie. Otworzyłam oczy. Przez kilka sekund nie wiedziałam gdzie właściwie jestem. Dopiero kiedy odwróciłam się stronę Marie stojącej blisko za moimi plecami, świadomość wróciła na swoje miejsce. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Szłyśmy przez las wytyczając ścieżki między drzewami. W lesie szczególnie widać, że nadchodzi jesień - pajęcze babie lato, spadające z drzew liście, wrzosy. To piękno czasu sprawiało, że poczułam narastające poczucie żalu, ogromną tęsknotę za straconymi latami. Nagle Marie zatrzymała się zerkając w moją stronę nakazując absolutną ciszę. Kilkadziesiąt metrów od nas stał jeleń. Wystraszyłam się. Każdy by się wystraszył widząc jego poroże. Gdyby tak zachciało mu się nas pogonić nie miałybyśmy żadnych szans. Oczyma wyobraźni widziałam siebie zwisającą z poroża jelenia. Stanęłam bez ruchu obserwując to jelenia, to Marie. Co ona wyprawia? - Marie, wracaj tu! Nie rób sobie jaj! Jeleń zauważył idącą w jego stronę Marie, ale wcale się nie spłoszył. Co powinnam zrobić? Ratować ją? Uciekać? Było bardzo prawdopodobnym, że za chwilę zostanę sama w lesie z rozszarpanym ciałem Marie. Jak ja to wytłumaczę panu Perdiaux? Tymczasem Marie będąc już kilka kroków od jelenia ukłoniła się nisko, po czym wyprostowała się i wyciągnęła dłoń w jego stronę. Nie wyglądał wcale na spłoszonego. Po prostu stał czekając na jej kolejny ruch, zupełnie jakby chciał, żeby go pogłaskała. Marie przyłożyła wyciągniętą dłoń do jego pyska, po czym podeszła bliżej i objęła go wtulając głowę w jego ogromną szyję. - Zwierzęta są dużo mądrzejsze niż nam się zdaje. Najgłupsze co można zrobić, to się ich bać.- - powiedziała Marie głaszcząc jelenia. Gdyby wiedziała jak bardzo boję się koni umarłaby ze śmiechu. Jeleń to też trochę koń, przynajmniej dla mnie. Bałam się jak cholera. Dobrze że po tym jak wymiotowałam całą noc miałam puste jelita, inaczej narobiłabym w majtki. Marie wyszeptała coś do jelenia, a ten ruszył dostojnie w moim kierunku jakby nie mógł gdzie indziej. - Marie ja się boję koni, błagam, powiedz mu żeby zawrócił. - To nie koń, to jeleń. - Wszystko kurwa jedno. Marie, powiedz mu… Jeleń kroczył. Dumny król lasu lazł na mnie. Na mnie lazł. Wlezie, nie wlezie, wlezie, nie wlezie? No wlezie jak nic! Zaraz dostanę zawału. - Marie! Dosyć tego, ja nie żartuję! - Ale co ja mogę? Przecież to dzikie zwierze, nie mogę nad nim zapanować. Życie przebiegło mi przed oczami. Mój koniec był bliski, zginę w lesie, daleko od domu, stratowana przez jelenia. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Stałam trzęsąc się jak sikorka, wtem patrzę a jeleń mija mnie jakby nigdy nic i idzie dalej, by po chwili zniknąć miedzy drzewami. Po prostu uznał, że nie ma ochoty się ze mną witać. Olał mnie ten jeleń, zrobił ze mnie jelenia. Nagle zachciało mi się pobiec za nim i dotknąć go, tak samo jak zrobiła to Marie. - Chodź już, on nie wróci. A przy okazji powinnaś wiedzieć, że jelenie nie zjadają ludzi, to ludzie zjadają jelenie i okrutnie je okaleczają. - Nie chodzi o to, że nie lubię dzikich zwierząt. Zwyczajnie się ich boję. - Strach można przezwyciężyć. Dobrze jest kiedy człowiek mierzy się ze swoimi lękami, a nie pozwala im sobą zawładnąć. Nie wiedziałam że boisz się koni.Boję się to delikatnie powiedziane. Sram w majtki na ich widok. Uciekam najdalej jak się da. Wpadam w panikę. - Tak już mam. - Z czego ci się to wzięło? - Z dzieciństwa. Byłam z ojcem w górach i gonił mnie koń. - Jak to gonił? - Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - No normalnie. Gonił. Zapierdalał za mną jak szalony, woźnica nie mógł go zatrzymać. W końcu dobiegłam do wychodka, koń kopnął w drzwiczki kopytem i niebieska budka się przewróciła, a ja z nią. Marie śmiała się w głos. Tak, zawsze jest tak samo. Kiedy opowiadam komuś o mojej traumie z dzieciństwa, ten ktoś zaśmiewa się w głos. Dla mnie to wcale nie jest śmieszne. Winię za to co się wtedy stało mojego ojca, bo wolał iść przodem z młodą dupą, niż oglądać się w moją stronę. Gdyby wtedy mnie pilnował, nic złego by się nie stało. - Przepraszam, ale to co mówisz jest trochę niewiarygodne. Nie widziałam nigdy, żeby koń gonił człowieka. - Ja też nie. Aż do tamtej chwili. - Dosiadałaś kiedyś konia? Czy ja dosiadałam konia? A czy ty zjadłaś kiedyś kupę? - Nie Marie. Nigdy. Pokiwała głową wyrażając tym ubolewanie dla mojego strachu, obejmując mnie ramieniem i trącając biodrem w bok. Już miałam zapytać czy długo jeszcze będziemy szły, kiedy na skraju lasu zobaczyłam, że przed nami coś skrzy się w promieniach słońca jak tafla wody. - Czy to..? - Jezioro. Tak. Marie ruszyła w stronę brzegu, a ja niepewnym krokiem poszłam za nią. - No, to teraz tak. Zrzucaj ciuchy i wskakuj. Popatrzyłam na nią jakby zaproponowała mi seks. Nie dziękuję, może innym razem. - Marie ja nie umiem pływać. Boję się wody. - A jest coś czego się nie boisz? Gdyby się głębiej zastanowić, to może, no… Właściwie boję się tylko wody, ognia, wysokości, koni, krów, pająków i dentystów. Więcej nic nie przychodzi mi do głowy. Boję się też życia i swojej przeszłości, ale to nie podchodzi pod naszą klasyfikację. - Dobra, bez gadania. Raz, dwa. - Marie nie ma mowy! Nie i koniec! - Musisz zdjąć ciuchy, inaczej naprawdę się utopisz. - Nie chodzi o to że wstydzę się rozebrać. Boję się wody. I tyle. - Nie bój się, nie każę ci przecież przepłynąć jeziora. Masz do niego tylko wejść. Marie odwróciła się w stronę lasu. Nie zamierzała dać za wygraną. Stałyśmy tak obie, ja myśląc co tu zrobić żeby Marie nie była zła, a żebym nie musiała wchodzić do wody, a Marie obserwując las i myśląc cholera wie o czym. - Dobra! Niech ci będzie Marie, ale jak się utopię to będzie twoja wina! Zrzuciłam z siebie koszulkę, bluzę, trampki, skarpetki, zostawiając je porozrzucane byle jak w trawie. Chwilę zastanowiłam się zanim zdjęłam stanik. Majtki zamierzam zostawić na tyłku. - Już. Mogę wchodzić.Marie szła w moją stronę przyglądała się mojemu ciału. Nie wstydziłam się. Pierwszy raz w życiu stałam prawie naga przed kobietą pozwalając jej na siebie patrzeć, czując w tym nawet odrobinę podniecającej przyjemności. Marie podeszła do mnie i przesunęła wolno dłoń po mojej lewej piersi, mówiąc: - Jesteś piękna.Stałyśmy tak patrząc sobie w oczy. I jedyne o czym mogłam w tej chwili myśleć, to to jak bardzo chciałabym, żeby ręce Marie wędrowały dalej po moim ciele, aż do majtek, do mojej mokrej cipki. - Marie ile ty właściwie masz lat? - pytanie samo wyrwało się z moich ust. Po jej wyglądzie trudno było odgadnąć wiek. Mogła mieć równie dobrze trzydzieści co czterdzieści albo więcej. Była piękna. Miała czarne włosy, które dziś związała w kucyk. Ubrana w białą Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. koszulę z długim rękawem i szare spodnie rurki wyglądała naprawdę dobrze. Dopiero teraz zauważyłam, że pod koszulą nie ma stanika. Że sterczą jej sutki. Wyobraziłam sobie jak ich dotykam, jak liżę je językiem. Marie udała, że nie słyszy mojego pytania i nie widzi jak na nią patrzę. - No to wchodź do wody. Jakby co jestem tuż obok. - Jakby co mówiłam ci, że nie umiem pływać. Marie zaśmiała się, po czym trzymając mnie za rękę, pomogła mi zrobić pierwszy krok. Dotknęłam stopami mulastego dna jeziora. Aż krzyknęłam, kiedy woda obmyła mi kostki. Była cholernie zimna. - Marie czy naprawdę muszę? - Musisz. Absolutnie tak. - Co to ma niby być? Jakiś rytuał? - Mądra dziewczynka. Tak, to pierwszy z rytuałów.Pierwszy? Aż się boję pomyśleć jakie będą następne. Nie musiałam długo czekać na odpowiedz. - Odbywasz właśnie święty rytuał pojednania z pierwszym z żywiołów. Pozwalasz by woda obmyła twoje ciało. By oczyściła je ze złej energii którą nosisz w sobie. Woda od wieków służyła czarownicom do sporządzania wywarów i mikstur. Jest jednym z czterech żywiołów nad którymi mają władzę. Poza wodą są jeszcze ogień, powietrze i ziemia. Powtarzając w myślach woda, ogień, powietrze, ziemia, wchodziłam do wody coraz głębiej, pozwalając by zakrywała mi uda, po chwili sięgając już do pępka. Kiedy zaczęła dochodzić mi do piersi, odwróciłam głowę w stronę Marie. Nie patrzyła na mnie. Miała zamknięte oczy i powtarzała jakieś słowa, nie słyszałam jakie. Rozłożyłam szeroko ręce, dotykając powierzchni wody. Z trudem utrzymywałam równowagę, czując jak stopy grzęzną mi w mulistym dnie. Wysoka fala zalała mi twarz. Przewróciłam się, czując jak woda wlewa mi się do nosa i do ust. To koniec. Krzyczałam głośno powtarzając imię Marie! Marie!. To na nic, podobnie jak bicie fal rękoma. Na nic trud łapania resztek powietrza, na nic widok promieni słońca odbijających się w tafli wody nad moją głową. Otoczyła mnie ciemność. Z ciemności wyłoniła się postać starej kobiety, która powiedziała: - Zbyt łatwo się poddajesz. Nie wolno godzić się ze śmiercią, nim nie pogodzisz się z życiem.Obudziłam się leżąc na brzegu. Woda z jeziora obmywała mi stopy. Czułam rozrywający ból w klatce piersiowej, oddychanie przychodziło mi z trudem. Marie z przerażoną miną klęczała nade mną, odgarniając mi mokre włosy z czoła. - Mówiłam że nie umiem…Odwróciłam się na bok i kaszląc wypluwałam wodę. Marie głaskała mnie po ramieniu, powtarzając w kółko: - Dobrze, już dobrze.Usiadłam opierając się plecami o siedzącą za mną Marie, która siedząc w ubraniu ociekała wodą bardziej niż ja. Zmęczona, oparłam głowę o jej szyję. - Co się właściwie stało Marie? - W najważniejszym momencie się poddałaś. Przestałaś wierzyć w to, że się nie utopisz, że woda nie jest groźna. Żywiołów nie wolno się bać, jeśli nie umiesz nad nimi zapanować, to one zapanują nad tobą. - Nie poradziłam sobie, tak?- Niestety tym razem nie. Ubierz się, wracamy do domu. Zrobiłam co kazała. Założyłam ubrania na mokre ciało. Pierwszy raz w życiu miałam na sobie spodnie bez majtek. Nic wcześniej nie podnieciło mnie bardziej, niż to uczucie ocierania szwów spodni o wargi sromowe, o delikatne ciało między cipką a odbytem, o tyłek. Gdybym mogła powiedzieć Marie, jak bardzo mnie to podnieca, nie narażając się tym na konsekwencje Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. w postaci seksu z nią, zrobiłabym to natychmiast. Całą drogę do domu wyobrażałam sobie jak Marie rozpina mi spodnie i wkłada dłoń w moją mokrą cipkę. Od nadmiaru wrażeń kręciło mi się w głowie. Do tego nie miałam pojęcia, która może być godzina. Odkąd przyjechałam do Marie, czas jakby przestał mieć znaczenie. To, co powiedziała rano, że kiedy stąd wyjadę, nic już nie będzie takie samo… zaczynam czuć, ze miała rację. Kiedy weszłyśmy do domu, Marie powiedziała żebym poszła się przebrać i umyć, a ona w tym czasie zrobi kolację. Przyłapałam się na tym, że wykonuję wszystkie jej polecenia niemal bez słowa. Marie mówi zrób to, ja robię. Marie mówi wypij to, ja piję. Marie mówi, kochaj się ze mną… Dosyć. Nie mogę pozwolić żeby to mną zawładnęło, stało się obsesją. Nie jestem lesbijką. Nie chcę nią być. Ledwo zaczęłam odkrywać przyjemność bycia z mężczyzną, a już ciągnie mnie do kobiety, o której wiem tylko, że albo jest czarownicą, albo wariatką. Umyłam się, wysuszyłam włosy i założyłam czyste ubrania. Oczywiście nie założyłam majtek, tylko same spodnie od dresu. Sprawiało mi to ogromną przyjemność. Niby dlaczego miałabym sobie żałować? Wolno mi podniecać się ile tylko chcę i masturbować się o każdej porze dnia i nocy, wyobrażając sobie seks z każdym na kogo tylko mam ochotę. Dokładnie tak zrobiłam, będąc chwilę temu pod prysznicem - pieściłam swoje ciało wyobrażając sobie że to nie moje ręce ale ręce Marie wolno przesuwają się po moich piersiach, brzuchu, wzgórku łonowym. I miałam orgazm jak wybuch nad Hiroszimą. Zeszłam do kuchni. Marie nakrywała do stołu. Nie mam pojęcia jak udało jej się tak szybko przygotować obiad, może ugotowała go rano, a może jako czarownica machnęła różdżką i wszystko zrobiło się samo? Jadłyśmy w ciszy. Duszony w śliwkach schab, ziemniaki, sałatka z pomidorów z czosnkiem i cytryną. Smakowało genialnie. Kiedy skończyłyśmy pomogłam Marie zebrać talerze ze stołu. Zanim się obejrzałam wyjęła lampki na wino i butelkę z szafki pod zlewem, ustawiając wszystko na stole w miejscu, gdzie chwilę wcześniej stała misa z ziemniakami. Odkorkowałam butelkę i nalałam wina. Marie usiadła opierając nogi na stole, rozpuściła włosy przeczesując je palcami, i spojrzała na mnie. - Nie powinnaś tak bardzo przywiązywać się do tego co myślą i mówią inni ludzie. Oni bardzo często mijają się z prawdą.Tak, już to słyszałam. Marie mówi to samo co pan Perdiaux. I wiem że oboje mają rację. - Czujesz do niego coś więcej, prawda? – - Do kogo?- Do tego lekarza.- Skąd o nim wiesz?- Antoin coś niecoś mi powiedział. To z nim uprawiałaś seks, tak?- Tak. Urwę język panu Perdiaux, jak słowo daję. A mówiąc poważnie, sama nie wiem co czuję. Cholernie boję się pozwolić sobie na to by zbliżyć się do jakiegoś mężczyzny. - Nie dziwię się. Gdybym przeszła tyle co ty, też pewnie bałabym się otworzyć serce przed kimś nowym. Musisz jednak wiedzieć, że im bardziej będziesz ostrożna, tym bardziej będziesz się tym narażać na cierpienie. - Dlaczego? - Bo cały czas będziesz odczuwała lęk, a on przyciągnie do ciebie złą energię zamiast dobrej. I stanie się wedle myśli twojej. - Mówisz o tym, że co pomyślę to się wydarzy? - Dokładnie tak. Jeśli będziesz cały czas bała się zaufać i pokochać, nigdy nie odnajdziesz prawdziwej miłości. A tak nie da się żyć. To po prostu równoznaczne z wydaniem na siebie wyroku śmierci przez niekochanie. - Można przecież żyć bez miłości. - Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - O tak, tak samo jak można żyć bez drugiego człowieka, z dala od świata i problemów. Można, pewnie, tylko w twoim przypadku to nie zadziała. - Dlaczego? - Bo jesteś stworzona do miłości. Ty ze swoją wrażliwością, siłą, pasją do życia, energią, intuicją, pięknym ciałem i duszą. O kim ona mówi? Bo na pewno nie o mnie. - Marie, chyba nie mówisz o mnie.- A niby o kim? O tobie S.! Tyle że ty jeszcze nie widzisz w sobie tego wszystkiego o czym mówię. Jesteś na początku swojej drogi. - Jakiś czas temu wydawało mi się, że na końcu. - Tak, wiem. Zabłądziłaś. Ta twoja firma dała ci niezłego kopniaka, co? O, i to jakiego! Do dzisiaj boli mnie tyłek. Kiedy wspominam tamten okres mojego życia, to co jest teraz, dziś, wydaje mi się takie… - Kochałaś kiedyś? Marie dopiła wino, i nachyliła się nad stołem po butelkę. Pod jej rozpiętą lekko białą koszulą zauważyłam zarys jej okrągłych piersi i sterczących sutków. Rozkojarzyło mnie to zupełnie. - Ale w jakim sensie? - No, czy czułaś energię miłości. Czy pozwoliłaś jej zawładnąć całkowicie ciałem i duszą.- Nie wiem. Myślę że tak. - To co wtedy czułaś? Chodzi o emocje które pamiętasz.- To trudne powiedzieć co czułam. Chciałam oddać się tej osobie, zrobić wszystko żeby była szczęśliwa, poświęcić jej swój czas, opiekować się nią. - To ma być miłość? To nie są emocje związane z prawdziwą miłością. - No dziękuję ci Marie! A może ja tak właśnie odczuwam miłość? - No to masz naprawdę problem moja droga, jeśli przez miłość rozumiesz wyłącznie chęć poświęcenia się drugiej osobie. Słyszałaś o tym, że psa można zagłaskać na śmierć? Byłam wściekła na Marie. W końcu rozmawiałyśmy o moich emocjach i uczuciach. A ona je wszystkie zebrała do jednego wora i wyrzuciła na śmietnik. - A co jeśli nie umiem kochać? Tego chciałaś? Żebym się przyznała, że nigdy nikogo nie kochałam? Proszę bardzo, NIE UMIEM KOCHAĆ, NIE UMIEM ŻYĆ, JESTEM BEZNADZIEJNA! – krzyczałam, wstając i przewracając krzesło na podłogę. - Uspokój się. - MAM TEGO DOSYĆ! PRZESTAŃCIE MI WSZYSCY MÓWIĆ CO MAM ROBIĆ, JAK MAM ŻYĆ! – - Od tego zaczęłyśmy rozmowę, pamiętasz? Nie musisz słuchać rad jakich udzielają ci ludzie.- NIE MUSZĘ? A JAK MAM ŻYĆ INACZEJ SKORO…SKORO…Skoro nie umiem sama sobie radzić, i ciągle obwiniam za swoje błędy innych ludzi, to chciałam powiedzieć, ale uznałam, że to bez sensu. Wybiegłam z kuchni. Słyszałam za sobą krzyk Marie, która wołała mnie po imieniu. Stawał się coraz cichszy, i cichszy, aż przestałam go słyszeć. Biegłam przez sad do lasu, nie zamierzając się zatrzymać. Rozcięłam sobie policzek o gałąź jabłoni - bolało jak cholera. Mam już tak bardzo dosyć ludzi którzy mówią mi co mam czuć i jak rozumieć świat. Sama wiem co dla mnie najlepsze. Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Nie chcę współczucia, wyciągania na światło dzienne moich lęków, wspomnień, rozbierania ich na części i oglądania pod lupą z każdej możliwej strony. Nie pozwolę nikomu się skrzywdzić, już nigdy, nigdy, nigdy! I biegłam tak jak szalona, nie wiem jak długo, aż moje ciało zaczęło błagać o litość. Po wszystkim co mu dziś zafundowałam, miało prawo powiedzieć dość. Przecież to moje ciało. Jedyne jakie mam. A ja zupełnie się z nim nie liczę. Nie pozwalam mu odpocząć. Nie dbam o nie. Rozcięcie na policzku szczypało mnie strasznie. Przyłożyłam do niego zimną dłoń, czując Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. krew pod palcami. Zrezygnowana oparłam się o drzewo, próbując złapać oddech. Usiadłam na ziemi, zamknęłam oczy i czekałam aż złość we mnie ustąpi miejsca bezsilności. Trochę czasu upłynęło nim wstałam i ruszyłam z powrotem do domu Marie. Nie wiedziałam czy jest na mnie zła. Nie zamierzałam się nad tym zastanawiać. Chciałam po prostu wrócić i położyć się do łóżka. Postanowiłam że rano zastanowię się co robić z życiem dalej. W domu panowała ciemność. Najwyraźniej Marie poszła spać. Gdzieś w głębi duszy liczyłam na to że będzie czekała na mnie, że nie pójdzie spać nie wiedząc, co się ze mną dzieje. A co jeśli poszła mnie szukać? Poczułam wyrzuty sumienia. Postanowiłam sprawdzić czy Marie jest w domu. Na szczęście księżyc świecił jasno zaglądając przez okna do domu, mogłam więc spokojnie przemieszczać się po pokojach nie zapalając światła. Drzwi od pokoju który zdawał się być sypialnią Marie, były lekko uchylone. Księżyc wpadał przez okno, podkreślając kształty kobiecego ciała okryte cienką kołdrą. Marie była więc w łóżku. Już miałam wrócić do siebie na górę, kiedy Marie szeptem powiedziała: - Wiedziałam że jesteś mądra i wrócisz do domu. – - Potrzebuję wodę utlenioną i plaster, powiedz tylko gdzie mam szukać, dam sobie radę. - Co sobie zrobiłaś? Chodź tu! Marie usiadła na łóżku. Okryła się kołdrą naciągając ja pod pachy, musiała więc sypiać nago. - Marie lepiej nie, nic mi nie jest, zadrapałam się w policzek, to wszystko. Dobranoc.I zwiałam pędem na górę. Ze wszystkich sił próbowałam opanować pożądanie. Im bardziej jednak próbowałam, tym bardziej wirowały mi w głowie wizje nagiego ciała Marie, po którym wędrują moje wilgotne dłonie. Otworzyłam szeroko okno, wystawiając głowę i patrząc na księżyc otoczony dziesiątkami gwiazd. I przyszła mi do głowy myśl - a co w tym złego? Co jest złego w tym, że pragniesz innej kobiety? Kiedy chcesz spróbować, jeśli nie teraz? Wolno zeszłam na dół, powtarzając w głowie, że idę tylko po wodę do kuchni. Że chce mi się pić. To wszystko. Nic więcej. Nie jestem podniecona. Nie mam ochoty na seks z Marie. Mam ochotę na wodę. Z tym postanowieniem minęłam kuchnię i ruszyłam wolno w stronę sypialni Marie. Właściwie to nogi prowadziły mnie same. Uchyliłam drzwi. Stąpając najciszej jak potrafię, podeszłam wolno do łóżka na którym spała. Księżyc padał na jej leżące na wznak ciało, podkreślając piersi, biodra, wystające kości miednicy, wzgórek łonowy. Marie była bardzo szczupła, ale piękna. Przykryta cienką kołdrą wyglądała jak bogini. Jej włosy rozsypane na poduszce, tak bardzo chciałam poczuć ich zapach. Nachyliłam się delikatnie nad jej głową. Spała, oddychając płytko. Zbliżyłam nos do kosmyka jej włosów, który leżał najdalej od jej twarzy, pachniał kokosem i migdałami. Przesunęłam się ostrożnie, i przez chwilę przyglądałam się leżącemu na wprost mnie ciału. Dłonią musnęłam lewą pierś Marie. Obudziła się, wiedziałam to. Gdyby nie chciała mi pozwolić na to żebym ją dotykała, powiedziałaby mi o tym. Nic nie mówiąc, obserwowała moją twarz. Czekała na mój kolejny ruch. Z piersi przesunęłam dłoń niżej, po jej brzuchu aż do wzgórka łonowego. Był ciepły. Wsunęłam dłoń w jej cipkę, pocierając o nią dłonią przez kołdrę. Marie rozsunęła uda. Naprężyła plecy, wyginając się w łuk. Czułam niesamowitą rozkosz, mogąc pieścić ciało innej kobiety. Dotykać go. Dopóki było przykryte kołdrą, to był tylko niewinny dotyk. Tak myślałam. A potem odsunęłam kołdrę z piersi Marie, i nachyliłam się nad nimi, liżąc językiem najpierw prawą, potem lewą pierś. Dotykałam dłonią cipki Marie, nadal nie odsuwając z niej kołdry. Czułam pod palcami, że jest bardzo mokra. Nie dziwię się już mężczyznom, którzy czując śliską cipkę kobiety podniecają się jak szaleni. To naprawdę niesamowite uczucie. Całowałam szyję Marie dotykając jej ramion, badając wolno dłońmi każde zagłębienie jej ciała. Lizałam i ssałam na zmianę jej twarde sutki. Marie cicho jęczała. Zdjęłam spodnie rzucając je na podłogę. Usiadłam na Marie okrakiem, odsuwając kołdrę na bok. Księżyc padał Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. teraz nie tylko na jej spocone ciało, ale także na moje. Ocierałam się cipką o wzgórek łonowy Marie. Obie byłyśmy mokre. Nachylałam się nad jej ciałem liżąc je jak opętana i ściskając coraz mocniej jej piersi. Uniosłam się, a Marie podniosła się siadając. Oplotłam ją nogami, zdejmując koszulkę i stanik. Pierwszy raz w życiu siedziałam na nagiej kobiecie, sama będąc nagą, i czułam podniecenie które aż mnie rozsadzało od środka. Nie mogłam opanować drżenia mojego ciała. A kiedy Marie zaczęła całować moje piersi, myślałam że oszaleję z rozkoszy. Wsunęłam jej dłoń w moją cipkę. Prowadziłam jej palce, tak jakbym to robiła ze swoją dłonią. Dłoń kobiety jest dużo delikatniejsza od dłoni mężczyzny. Łatwiej naprowadzić ją na łechtaczkę. Marie jako kobieta wie jak pieścić ciało kobiety, żeby dać mu rozkosz. Tu nie trzeba słów, wystarczy spotkanie oczu płonących z pożądania. - Mogę Cię pocałować? - Tak. Usta Marie były tak delikatne. Jej pocałunki jak muśnięcia płatkiem róży. Nasze ciała splotły się w jedno. Całując ją i dotykając jej włosów, ocierałam się piersiami o jej piersi. To niesamowite uczucie. Czuć bijące tuż obok serce kobiety. Kochać się z nią, czując jej zapach. Zapach kobiety to najpiękniejsze perfumy świata. Włożyłam palec w cipkę Marie, i przejechałam nim po jej ustach,a potem zlizałam z nich jej smak. Był cudowny. Wolę smak kobiety sto razy od smaku spermy. Mimo że jest kwaśny, i pachnie zsiadłym mlekiem, działa jak najlepszy afrodyzjak. Całowałyśmy się z Marie, a potem ona przewróciła mnie na plecy, i zabrała się do lizania mnie. Rozsunęła mi szeroko nogi, przesuwając językiem po udach. Dłonią pogłaskała moje wargi sromowe, i rozciągnęła je palcami szeroko. Kiedy zanurzyła głowę pomiędzy moimi nogami, wsuwając język w łechtaczkę, zaczęłam głośno krzyczeć. Czułam jak Marie ociera swoją cipką o moje kolano, i zaczyna poruszać się rytmicznie. To było takie… hm… dziwne, ale zarazem podniecające. Stałam się w pewnym sensie mężczyzną. Albo moje kolano się stało. Podnieciło mnie to. Generalnie Marie przejęła inicjatywę. Zachowywała się jak mężczyzna, liżąc mnie coraz agresywniej, wsuwając mi palec głęboko i poruszając nim coraz szybciej. Kiedy zaczęłam dochodzić, złapałam Marie mocno za głowę, przyciskając ją do mojej łechtaczki. Czułam jak jej twardy język uderza coraz mocniej o mój punkt G. Oszalałam z rozkoszy. Dosłownie. Rzucałam się na łóżku, na białym przesiąkniętym naszym potem prześcieradle. A potem obserwowałam jak Marie dochodzi. Moje kolano sprawiło się idealnie. Marie uniosła wysoko ciało, wsunęła w swoją cipkę palec wyginając się do tyłu, i doszła. Nie krzyczała tak głośno jak ja. Być może miała więcej okazji do dobrego seksu. A być może ja nie byłam jeszcze zbyt dobrą kochanką. Obserwowałam jej ciało, piersi po których spływały stróżki potu, i zachciało mi się je znowu ssać. Doczekałam do momentu aż Marie skończy przeżywać orgazm, i uniosłam się biorąc jej prawy sutek miedzy palce i wsuwając go sobie do ust. Kochałyśmy się całą noc, aż przyłapało nas wschodzące za oknami słońce. Bez wstydu zasnęłam w ramionach Marie, zaspokojona jak nigdy wcześniej z żadnym mężczyzną. 20 - Marie chcę wrócić nad jezioro! Wbiegłam do kuchni. Marie stała przy palniku, krojąc ziemniaka nad wielkim bulgoczącym garnkiem. Spojrzała na mnie z lekkim niedowierzaniem; oto po upojnej wspólnie spędzonej nocy, witam ją nie słowami było cudownie czy mam nadzieję, że nie boli cię cipka, tylko chcę wrócić nad jezioro. - Dobrze. Pójdziemy tam. Ale później. - Nie, chcę wrócić tam sama. Teraz. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Oszalałaś! - zaśmiała się Marie, wracając do krojenia ziemniaka, którego kolejne kawałki wpadały z pluskiem do garnka. - Liczyć na ciebie, nie ma co. - powiedziałam ze złością wychodząc z kuchni. Miałam już pójść na górę do swojego pokoju, żeby się umyć i ubrać, kiedy poczułam że muszę, TERAZ wrócić nad wodę. Wybiegłam z domu cicho zamykając drzwi wejściowe. Mimo że słońce wisiało wysoko na niebie, nie było wcale zbyt ciepło. Ruszyłam wolno przez sad próbując przypomnieć sobie, którędy wczoraj prowadziła mnie Marie. Stanęłam pomiędzy drzewami, zamknęłam oczy, wciągnęłam głęboko powietrze i unosząc wysoko głowę wyszeptałam: - Chcę dojść nad jezioro. Wskaż mi drogę. Kiedy otworzyłam oczy, pomiędzy drzewami spadające liście utworzyły coś w rodzaju wąskiej ścieżki. Ruszyłam nią, otoczona deszczem spadających liści, które mieniąc się w słońcu wyglądały jak złote płatki rozrzucane przez anioły. Próbowałam je łapać, ale ani jeden nie chciał wpaść mi w ręce. Biegłam najpierw sadem, później przez las, a kiedy dotarłam na skraj lasu tuż przy jeziorze, liście latające dookoła mojej głowy zniknęły, rozpływając się w powietrzu. Rozebrała się i ruszyłam w stronę jeziora. Zupełnie naga weszłam wolno do wody. Kiedy tylko moje stopy dotknęły dna, wokół jeziora rozpętał się szaleńczy wiatr, który rozwiewał mi włosy i nie pozwalał utrzymać w wodzie równowagi. Mimo to nie bałam się. Wiedziałam że jestem świadkiem walki żywiołów, które zazdrośnie próbują wyrwać sobie nawzajem moje ciało i duszę nie chcą pozwolić, żebym to ja zawładnęła którymkolwiek z nich. Dotykałam wody pozwalając, by przeciekała mi przez palce, oswajałam się z szumem fal, z zapachem powietrza, z widokiem jeziora otaczającego mnie z każdej strony. Powtarzałam w myślach trzy słowa; nie boję się. A kiedy już poczułam, że naprawdę jestem silniejsza od żywiołu wody, ta zawirowała i wciągnęła mnie pod powierzchnię, zupełnie jakby złapały mnie za nogi czyjeś niewidzialne ręce, które im bardziej próbowałam się uwolnić, tym mocniej zaciskały się wokół moich kostek. Wirowałam pod wodą próbując uwolnić nogi z niewidzialnego uścisku, zaczerpnąć tchu, wydostać się na powierzchnię. Promienie słońca rozproszone pomiędzy falami oddalały się coraz bardziej i bardziej, dokładnie tak jak wczoraj. W głowie wirowały mi wspomnienia. Przed moimi oczami pływali kolejno matka, ojciec, A., R., pan Perdiaux, Marie, to pojawiając się to znikając, to tańcząc w kole wokół mnie trzymając się za ręce, to znów obracając się wokół własnej osi, każde osobno, każde próbujące coś do mnie powiedzieć. Patrząc na nich zrozumiałam, że moja siła nie jest w nich, lecz we mnie. Zrozumiałam, ze wyobraziłam ich sobie, nie z miłości czy tęsknoty, ale ponieważ chciałam żeby przyszli mi na ratunek, żeby znów razem lub każde z osobna zrobili coś za mnie, wyręczyli mnie w walce z żywiołem. Jakże mogłabym być szczęśliwa, gdybym wreszcie nauczyła się, że moje życie jest w moich rękach! Ileż cierpienia bym sobie dzięki temu oszczędziła! Nagle poczułam w sobie taką siłę, tak wielką wolę życia, że resztkami sił odbiłam się nogami od dna jeziora i wypłynęłam na powierzchnię, zachłystując się powietrzem. Machałam rękoma jak szalona, próbując dopłynąć do brzegu, który zdawał się być coraz bliżej. Po raz kolejny w ciągu doby zmuszałam wyczerpane ciało do nadludzkiego wysiłku. Wyczołgałam się na brzeg, wbijając palce w błotnistą ziemię, plując wodą i kaszląc. Trzęsłam się z zimna. Wyobraziłam sobie, że jeszcze chwilę temu mogłam zginąć pod wodą, samotnie, bez szans na to że ktokolwiek odnajdzie moje ciało, i zrobiło mi się słabo. Mimo to czułam, że tym razem wygrałam. Nie poddałam się. Usiadłam na brzegu przyglądając się spokojnej teraz tafli wody, próbując założyć na siebie spodnie, koszulkę i trampki. - Długo zamierzasz tu siedzieć? - Marie, udało mi się! Wygrałam! - krzyknęłam, nie odwracając głowy od jeziora. Marie podeszła do mnie i stanęła obok mnie. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Z żywiołami się nie wygrywa, żywioły można jedynie okiełznać, a i to nie zawsze się udaje. Nie czuj się panią wody, szanuj ją, bo kiedy będziesz potrzebowała jej pomocy może się od ciebie odwrócić. Popatrzyłam na Marie widząc w jej oczach iskierki złości. Wyglądała przerażająco. Dopiero teraz zauważyłam, że jej źrenice nie są brązowe, ale czarne jak węgiel i że skrzą się jakby ktoś nasypał do nich brokatu. - Jesteś na mnie zła?- A jak myślisz? Czy byłabyś zadowolona, gdyby ktoś za kogo odpowiadasz w ciągu kilkunastu godzin dwa razy uciekł z domu robiąc co mu się podoba?- Pewnie nie. Przepraszam.Stałam przez chwilę w ciszy, czując się jak dziewczynka przyłapana na głupiej zabawie, za którą musi przeprosić. Bolesne upokorzenie. Nie znoszę tego. Jeszcze kilka godzin temu próbowałabym się bronić szukając wymówki i próbując wymusić na Marie współczucie, czy poczucie winy za to, że nie przyszła tu ze mną mimo że ją o to prosiłam. A teraz ruszyłam tylko w stronę lasu, słysząc za sobą szum fal i kroki Marie. Kiedy po powrocie siedziałyśmy w kuchni popijając napar z liści mięty, Marie powiedziała że zepsułam jej plany na dzisiejszy dzień. Na dziś zaplanowała rytuał okiełznania powietrza, ale skoro zdecydowałam się pójść nad wodę nie pytając jej o zdanie, musimy to przełożyć, dwóch rytuałów nie można wykonywać jednego dnia. - Możesz mnie ukarać jeśli chcesz. Marie spojrzała na mnie zastanawiając się, po czym wstała i wyszła z kuchni. Wróciła z metalowymi kajdankami. - Ukradłaś jakiemuś policjantowi? - Żebyś wiedziała. Ale zanim je zabrałam, sprawdziłam czy się nadają.- No i?- No i muszę powiedzieć, że tamtej nocy nie zapomnę do końca życia.Marie miała podobne poczucie humoru co ja. Bardzo mi to odpowiadało. Zastanawiałam się po co przyniosła kajdanki wyobrażając sobie jak przypina mnie nimi do łóżka i robi ze mną wszystko na co ma ochotę, z wkładaniem mi wibratora w tyłek włącznie. Kiedy powiedziała że mam się rozebrać, byłam już prawie pewna jej planu. Ale kiedy nagą wyprowadziła mnie przed dom i zaprowadziła do sadu poczułam że mogę się mylić. - Marie, z tą karą, ja żartowałam... - A ja nie. Poza tym to nie kara, ale pożyteczna lekcja. Nie rozumiałam co Marie ma na myśli. Kiedy objęła mi dłonie kajdankami i usłyszałam ciche szczęknięcie metalu, poczułam najpierw podniecenie, a później strach. No bo co do kurwy nędzy, przypinać mnie kajdankami do gałęzi, tak bez mojej zgody, bez żadnej gry wstępnej? - Marie co zamierzasz? - Ja nic. Idę do domu. A ty masz czas dla siebie. - Żartujesz? Marie, wracaj tu! Marie zostawiła mnie samą odchodząc w stronę domu pośród szelestu liści. Dopiero po jakimś czasie, dokładnie w chwili, kiedy zaczęło boleć mnie gardło przestałam krzyczeć głośno jej imię i zaczęłam przeklinać ją w myślach i wyobrażać sobie co zrobię jej za karę kiedy już mnie odepnie. Kopałam przy tym i szarpałam się jak pies na uwięzi. Po jakimś czasie, kiedy wizje tortur jakie zastosuję na Marie przestały mnie już podniecać wyobraziłam sobie minę jaką zrobiłby pan Perdiaux gdyby mnie tu zobaczył. - Gdzie S.?- zapytałby Marie - Wisi w ogrodzie, obok jabłek i gruszek, piąte drzewo w głębi siódmej alejki, pomiędzy Glosterami a Klapsami. Potem zaczęło mi być cholernie zimno. I znudziło mi się ciągłe kopanie i kręcenie się na boki, bo nie pomagało na siadające na mnie muchy, komary i inne krwiopijne i pyłkożerne owady, a Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. powodowało wyłącznie zawroty głowy. Prawdziwe problemy zaczęły się, kiedy zachciało mi się siku. Nie mogąc już dłużej wytrzymać wypięłam tyłek i rozstawiłam szeroko nogi, próbując nie myśleć jak to musi wyglądać z boku. I stałam tak sikając na liście, trawę i leżące na ziemi jabłka. Czas mijał. Ptaki srały. Srały ptaki. Kiedy już naprawdę nieźle się zmęczyłam, pozwoliłam mojemu ciału odpocząć. Nie mając innego wyjścia, rozluźniłam mięśnie, wyrównałam oddech i skupiłam uwagę na słuchaniu wiatru i na tym jak powietrze muska moje ciało. Wyobrażałam sobie, że jestem lekka jak piórko, a wiatr unosi mnie i pozwala mi szybować wysoko po niebie. I dalej stoję wdychając chłodne powietrze, oszołomiona zapachem palonego w kominku drewna. Idę uliczką w Paryżu, tym razem bez zakupów, ale w długiej czarnej sukni, uszytej z tiulu i koronek, z szalem zarzuconym na ramiona. Wiem że za chwilę go spotkam. Wchodzę do restauracji omiatana zazdrosnymi spojrzeniami kobiet i ich mężczyzn, kelner pomaga mi sprawdzić rezerwację, przechodzę wolno przez salę kierując się w stronę tarasu wyciągając z torebki paczkę papierosów i złotą zapalniczkę. Wychodzę na zewnątrz, opieram się o balustradę, przed moimi oczami roztacza się panorama Paryża w promieniach zachodzącego słońca. Rozkoszuję się tym widokiem, gdy nagle moje ramiona obejmują silne, męskie dłonie. Czuję jego zapach, którego nie da się pomylić z żadnym innym. Piżmo, mięta, zmieszane z nutą miodu. Odwracam się by go pocałować, tak bardzo chcąc zobaczyć jego twarz, jego oczy w których widzę cały świat, całą przyszłość, całe szczęście. Z odrętwienia wyrywa mnie zimno i ulotny zapach męskich perfum. Przez chwilę nie pamiętam ani kim jestem, ani gdzie się znajduję. Dłonie zakute w kajdanki cierpią. Leżę oparta głową o pień drzewa. Gałąź musiała się złamać, jednak jej ciężar i przypięte do niej kajdanki powodują, że jestem uwięziona. Dlaczego Marie jeszcze po mnie nie przyszła? Musi być już naprawdę późno, bo powietrze stało się lodowate, a dookoła w trawie cykaja świerszcze, jeden chyba nawet przeskoczył mi po brzuchu. No żeby tak deptać człowieka! Wstydź się zielona kicająca kreaturo! Wciągam głęboko powietrze, skupiając uwagę wyłącznie na oddechu i wszystkie wspomnienia wracają. Znowu miałam wizję. I tak jak w szpitalu straciłam po niej przytomność. Gdyby był tu pan Perdiaux, mogłabym opowiedzieć mu o tym, żeby nie miał wątpliwości, że ostatnim razem go nie okłamałam. Nie wiem co robić, intuicja mówi mi, że jeśli nie uwolnię się sama, nikt mi nie pomoże. ZNOWU. Z lasu dochodzi przeciągłe wycie. Czy tu są wilki? A jeśli nie wilki, to dzikie psy, tak, na pewno za chwilę przybiegną do sadu i zaczną gryźć moje ciało, wyszarpywać z niego płaty mięsa, odrywać je od kości rozkoszując się gorącą krwią i smakiem ludzkiego mięsa. Wilki rozszarpią, deszcz zmyje z ziemi ślady. Wielkie jak grochy krople spadają na moje nagie ciało, spływając po nim wolno. Równo z deszczem zaczyna wiać. Deszcz moczy moje ciało, wiatr je osusza. Im mocniej wieje wiatr, tym mocniej zacinają krople deszczu, chłoszcząc moje ciało jak batem. Czuję jak dłonie zakute w kajdanki od kropel deszczu stają się śliskie. Od kajdanek porobiły mi się bolesne przetarcia na przegubach. Zagryzam wargi i z bólem szarpię dłońmi w obręczach kajdanek, próbując je jakoś przecisnąć, uwolnić. Czując jak kostki w kciukach boleśnie chrzęszczą w starciu z metalem, krzyczę z bólu. Wiatr chłoszcze kroplami deszczu moje ramiona. Nad moją głową rozlega się grzmot i błysk przecina niebo. Najważniejsze, że nie czuję już strachu i ze udało mi się wydostać ręce z kajdanek. - Przestań! Natychmiast przestań wiać! – krzyczę na całe gardło. I dosłownie w tej samej chwili wiatr ucichł, a ulewa zamieniła się w mżawkę. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Poczułam jak lekki powiew wiatru muska moje ciało z każdej strony jak pies obwąchujący mokrym nosem swojego pana. Z każdą chwilą dotyk wiatru stawał się coraz śmielszy, jakby kolejne fale były wycelowane w głąb mojej duszy. Spróbowałam podnieść się z ziemi unosząc biodra i obracając się wolno na brzuch. Zmuszałam się do wykonywania kolejnych ruchów tylko dlatego, że nie zamierzałam leżeć w sadzie przez kolejne kilka godzin. Kiedy stanęłam na nogi prostując obolałe kości, ból fizyczny ustąpił miejsca woli przetrwania. Szłam przez ogród niczego nie czując i o niczym nie myśląc. Marzyłam jedynie, by znaleźć się w domu Marie. Na ganku paliło się światło. Weszłam po schodach z trudem otwierając drzwi. Na widok Marie wybiegającej z kuchni osunęłam się na podłogę. Marie złapała za koc leżący na skrzyni pod schodami i zarzuciła mi go na ramiona, klękając na podłodze tuż obok mnie. - Powiedz mi, ile jeszcze razy będziesz próbowała mnie zabić?- zapytałam Marie mając ochotę rozwalić jej głowę gołymi pięściami. - Nie próbuję cię zabić, ale nauczyć jak przeżyć.- Marne to lekcje, skoro wszystkiego muszę uczyć się sama. Czemu miało służyć przypięcie mnie do drzewa kajdankami?- Tego, że umiesz korzystać ze swojej siły. Gdybyś nie wykorzystała intuicji, nie udałoby ci się uwolnić. Zaufałaś sobie i żywiołom. Wiatr i woda pomogły, prawda?Pokiwałam głową. Tak pomogły. Do tego miałam kolejną wizję, ale o tym opowiem Marie jutro. Marzyłam o tym, żeby doczołgać się do łóżka. - Idę spać.- Zaczekaj S., mam coś dla ciebie.Marie zostawiła mnie siedzącą na podłodze i przyniosła ze swojej sypialni coś. - Co to?- Amulet. Agat oprawiony w srebro. Zasłużyłaś by go dostać.Byłam wdzięczna Marie za prezent, który był chyba także wyrazem uznania dla mojej siły. Zasnęłam trzymając kamień w dłoni. Pierwszy raz od dawna nie śniły mi się koszmary. 21 Obudziłam się, czując po pierwsze głód a po drugie ból mięśni. Kiedy człowiek śpi wiedząc że zasłużył na odpoczynek, po tym jak zrobił coś bardzo ważnego, co być może zmieni jego życie, mimo wszelakich dolegliwości może wstać z poczuciem spełnienia i radośnie wyjrzeć przez okno za którym widać już jesienne kolory złota, brązów, i nagich drzew w sadzie, na tle błękitu nieba. Może wziąć głęboki wdech zamykając przy tym oczy, i na chwilę zapomnieć o tym że żyje. Może to zrobić, chociaż może też wstać z łóżka i zwyczajnie pójść do łazienki albo do kuchni, albo gdzie tylko poniosą go oczy. Marie siedziała w kuchni z nogami opartymi o blat stołu, jak to miała w zwyczaju. Kiedy zobaczyła mnie w drzwiach uśmiechnęła się, i ruszyła w stronę paleniska zabierając się za parzenie kawy. Na stole stał talerz z wędlinami, chleb gorący jakby dosłownie przed chwilą Marie wyjęła go z pieca, i naczynie z masłem. Zajęłam się robieniem sobie kanapek, wpychając przy okazji do buzi kilka plastrów kiełbasy. - Apetyt dopisuje? Pokiwałam głową. Jeszcze jak! Podeszłam do kosza stojącego na podłodze i wyjęłam wielkiego czerwonego pomidora, w którego wgryzłam się jak wampir w szyję dziewicy. Marie postawiła na stole kubek z moją kawą i usiadła tyłem do okna a przodem do mnie. FRONTEM DO CZŁOWIEKA. Jej czarne włosy odbijały światło dnia, lśniąc jak zaczarowane. Marie wyglądała teraz jak wypisz wymaluj zła królowa z bajki o Królewnie Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Śnieżce. Miała na sobie sukienkę z plisowanym szerokim dołem i rozchodzącymi się na boki, odsłaniającymi łopatki bufiastymi rękawami, na które opadały jej włosy. Odchyliła głowę do tyłu, i po raz pierwszy patrząc na nią poczułam zazdrość że jest tak piękna, że bije od niej siła, o jakiej ja mogę tylko pomarzyć. - Marie, naucz mnie jak być kobietą taką jak ty. Marie zaśmiała się podnosząc głowę i wlepiając we mnie te swoje brązowo czarne landrynkowo anyżkowe wielkie oczy. - Tego się nie da nauczyć. Wszystko co powinnaś wiedzieć jest już w tobie. - Ale jay? – zapytałam, a z buzi wypadł mi kawałek chleba. - Co jak? Jak to odkryć? Pozwolić energii przepływać wolno, nie blokować jej, nie próbować nią sterować. Poczuć siłę. Po prostu odważyć się być kobietą, ze wszystkimi konsekwencjami, które to za sobą niesie. - Jakimi znowu konsekwencjami? - Och, wieloma. Musisz nauczyć się kochać, siebie przede wszystkim. Każdy centymetr twojego ciała, pokochać go bezgranicznie. I swoją duszę. I mózg. Uwierzyć w swoją siłę. I wiedzieć, że tego procesu nie da się już cofnąć. Kobiety bardzo często uciekają od swojego prawdziwego ja. Wolą się dopasować do otoczenia żeby stać się niewidocznymi posród innych. - Ja nie chcę. - Wiem. To widać. Kiedy zobaczyłam cię pierwszy raz w sadzie, wiedziałam że jesteś inna niż wszystkie kobiety, które znałam dotychczas. Że masz w sobie wielką siłę. Znowu ta siła. Powoli chyba zaczynam rozumieć o czym mówi Marie. Siła walki, chęć do mierzenia się z życiem, do spełniania własnych pragnień. Tak, czuję to, mrowi mnie w kręgosłupie na samą myśl. - Ale pamiętaj, że kobiecość to nie tylko siła, ale także uległość. Czasami trzeba pozwolić mężczyźnie się poprowadzić. Poczuć się delikatną i kruchą istotą. Zaufać. Nauczyć się dawać z siebie ciepło i troskę.- No jak mówiłam ostatnio o opiece i oddaniu, to powiedziałaś że to złe! - Niczego takiego nie powiedziałam, chodziło mi o to że miłość nie jest wyłącznie oddaniem siebie drugiej osobie. Całkowite poświecenie to skrajny przejaw miłości. Nie możesz zatracić siebie, rozumiesz? - Tak.- Naprawdę kochać możesz tylko wtedy, kiedy umiesz dzielić miłość miedzy siebie, życie i tę drugą osobę, a wszystko to pozostaje w równowadze. Ludzie rozumieją miłość jako próbę zawładnięcia czyimś ciałem i duszą. Oczekują poddania się im i wypełniania ich rozkazów, zrób to, zrób tamto, oczekuję tego, tamtego, powiedz to co chce, zrób to czego oczekuję… - I wtedy miłość zamienia się w wyczerpującą walkę o władzę, zamiast w prawdziwy związek dwojga ludzi, którzy tyle samo dają co biorą. - Tak, dokładnie. Mądra dziewczynka! - Mam dobrą nauczycielkę. - Nie, nie, ty to wszystko o czym mówię doskonale wiesz. Tylko musisz nauczyć się jak z tej wiedzy korzystać. Gdyby wszyscy którzy znają teorie umieli zastosować ją w praktyce, świat byłby…- Pełen buddystów, wyznawców magii i popieprzonych hipisów. - dokończyłam za Marie. Zaśmiałyśmy się, a potem pozwoliłam Marie podejść, i namiętnie się pocałować. Kiedy wsuwała twardy język w moje usta, gryząc przy tym moje wargi, pomyślałam nagle, że nie umiałabym być z kobietą. - Marie, nie mogłabym być z kobietą. - Wiem. Jesteś zdeklarowaną wyznawczynią kultu fiutów. Tak samo jak ja.- No to dlaczego ty i ja? Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Ach, opętał mnie diabeł. - No tak, miał taki długi ogon, nie mogłaś mu się oprzeć. Rozumiem cię Marie, miałam to samo. Najwyraźniej doszło do bliźniaczego opętania w tym samym miejscu i czasie. Co robić, życie jest takie…- Trudne S., tak, zgadzam się. Westchnęłyśmy obie, teatralnym gestem przykładając dłonie do głów, i odchylając je za oparcia krzeseł, odgrywając scenę omdlenia. Ofelia i Julia to przy nas marne kochanice Szekspira. - Dobra, koniec żartów. Wracamy do śmiertelnej powagi jak przystało na dorosłe kobiety. Opowiedz mi o swoich facetach.- Też mi poważny temat. Nie bardzo jest o kim opowiadać.- Nie szkodzi, opowiedz o każdym po kolei, najlepiej ze szczegółami. – Marie pstryknęła palcami, na stole pojawiła się butelka wina i dwie lampki. - Co to kurwa było? Czary? - Nic, udawaj że nie widziałaś. Normalnie bym tego nie zrobiła, ale naprawdę nie chciało mi się wstać. - Chcę umieć tak samo! Marie, nauczysz mnie? - A nie umiesz? No błaaaagam… nie mów mi, że nigdy tego nie robiłaś? - Nie! - Nigdy? - Nigdy, nigdy Marie! - Kłamiesz! - Umiem wyczytać myśli i emocje patrząc komuś w oczy, czasem rzucić urok, miewam wizje, ale żeby tak jak ty pstryknąć, i żeby samo się stało, to nie! - Dobrze, popracujemy nad tym. Ale nie dziś. Dziś opowiedz mi o swoich mężczyznach. Nie bardzo miałam ochotę. Nie było o czym opowiadać. Same nieudane historie. Nie mam ani jednego dobrego wspomnienia związanego z mężczyznami, z którymi byłam w relacji bliższej niż przyjaźń. Dużo bardziej wolałabym nauczyć się tych magicznych sztuczek, które znała Marie. Sączyłyśmy wino w ciszy, aż uznałam, że wypiłam wystarczająco dużo, żeby zacząć mówić. Sądzę że generalnie lubię się zakochiwać. Właściwie nie wiem czy za każdym razem to co przeżywam to zakochanie czy zauroczenie, czy coś jeszcze innego. Moją pierwszą miłością, niezaprzeczalnie najbardziej dziecięcą, był gwiazdor telewizji Tomek Kammel. Ależ za nim szalałam! Miałam może z jedenaście, dwanaście lat. Wycinałam z gazet jego zdjęcia, oglądałam ten cholerny program który wtedy prowadził, Randka w Ciemno w TVP - durne to było, że nie wiem, ale siedziałam przed telewizorem. Obowiązkowo. I raz nawet znajomy ojca przywiózł mi w prezencie zaproszenia na widownię do tego jego programu. I pojechałam z matką któregoś dnia, była późna wiosna. A kiedy po nagraniu odcinka Kammel zaczął rozdawać autografy, i zbiegł się wokół niego wianuszek chichoczących dziewuszek z wypiekami na mordach i wyszczerzonymi mleczakami, ja stałam z boku i tylko się im przyglądałam. Pamiętam że cholernie mnie dotknęło wtedy, że nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Zero zainteresowania. Jak mogli nie wiedzieć, że będę za kilka lat sławna, jak mogli tego nie zauważyć? I Kammel, który zupełnie nie zauważył mnie w tym cholernym tłumie. Z innymi dziewuszkami rozmawiał. Na mnie nawet nie spojrzał. Fakt, że nie prezentowałam się w tamtym okresie najlepiej. Moja tendencja do tycia którą odziedziczyłam po matce, akurat wtedy szczególnie dała mi się we znaki. I miałam takie puciowate policzki, z resztą mam je do dziś, prawda Marie? - No tak, ale są takie słodkie. Słodkie. Tak. Wtedy były powodem, dla którego musiałam znosić uwagi i złośliwe komentarze kolegów, koleżanek i dorosłych też. Własna matka śmieje się ze mnie do dziś że Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. mam pyzowate polisie. I pamiętam jeszcze, że jak jechałyśmy z matką na to nagranie programu, to miałam na sobie taką czarną obcisłą koszulkę na ramiączkach, i ona mi się tak… hm… podciągnęła, i moja matka stojąc obok mnie na przystanku autobusowym tuż pod moją szkołą, powiedziała - A tego to się nie da bardziej obciągnąć? - i ciach, pociągnęła za bluzkę odsłaniając mi stanik w którym wtedy nosiłam jedynie nadzieję i orzeszki laskowe. I Jeeezuu, jak mi było wstyd, wiesz o czym mówię? Marie nie mogła opanować śmiechu. Wyglądała dokładnie tak samo jak wtedy gdy nie mogłam wyjąć ze słoja ogórków. - Biedna. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak stałaś na tej ulicy. A dookoła jeździły samochody, i chodzili ludzie, i koledzy ze szkoły. Dobrze że nie doszło do żadnego wypadku ani stłuczki, jak Boga kocham. Moja matka generalnie chyba lubiła się nade mną pastwić. Chyba w tamtym okresie, wsiadając do autobusu w środku nocy wracałyśmy z bazaru na Polnej, matka tam sprzątała, a ja żeby nie zostawać sama w domu jeździłam i pomagałam jej - przewróciłam się na schodach, to przeszła nade mną śmiejąc się i bąkając pod nosem „Córusiu, podniesiesz się?”. - No i co było dalej z tym facetem? - Którym? A, Kammelem. No nic, co mogło być. Przecież to nawet pod paragraf molestowania by nie podeszło, ale wyłącznie pod pedofilie. Poza tym nie wiedziałam jeszcze zbyt dobrze co można robić z mężczyzną poza rozmawianiem i przytulaniem. Oglądałam wtedy dużo pornosów w nocy, miałam w pokoju taki mały telewizor, który po cichu włączałam w nocy. No co, musiałam się jakoś doszkolić, prawda? - Ale w tym wieku… No w tym czy innym, jakie to ma znaczenie? I wtedy z Kaczora Donalda przerzuciłam się na poważniejszą prasę. Czytałam Twój Styl i Cosmopolitan, szczególnie rubryki porad erotycznych. Lubiłam najbardziej te ich wyuzdane zdjęcia pozycji. I jak się tak wieczorami napatrzyłam, jakie ja wtedy miałam sny! Co rano budziłam się z wypiekami. I żałuję, że nie wiedziałam jeszcze gdzie wkładać palec. - Może to lepiej, rozjechałabyś sobie cipkę od tamtego czasu. No, może i ma rację. Patrzyłam na nią wiedząc że teraz kolej na najtrudniejszą opowieść. Najbardziej bolesna miłość, jaka przydarzyła mi się w życiu. Właściwie to chyba jedyna jaką udało mi się poczuć, całkowicie się w tym zatracając. Cała byłam wtedy cierpieniem. Jedną wielką krwawiącą raną. Nawet dziś, kiedy otwieram pamiętniki z tamtego okresu, trudno mi opanować łzy. Taka miłość jak tamta to jest coś, no cóż, nie wiem czy to nie była obsesja. Łyknęłam porządnie wina opróżniając lampkę, a Marie natychmiast napełniła ją do pełna. No więc tak. Wszystko zaczęło się dokładnie pierwszego września, w dniu rozpoczęcia roku szkolnego. Stałam na apelu, przed budynkiem podstawówki, w którym wtedy na trzecim piętrze było także nasze Gimnazjum. Zaczynałam drugą klasę. I Dyrektorka nas witała, serdecznie jak zwykle, a lubiłam ją strasznie. Miałam szczęście do Dyrektorów szkół do których chodziłam. Dzięki nim udawało mi się zdawać z klasy do klasy. Najlepszy na świecie był dyrektor liceum do którego chodziłam, K. miał na imię. Do dziś jak go spotykam nie mogę wyrazić mojej wdzięczności za to, ile dla mnie zrobił. Ale dobrze, później ci o tym opowiem. No i Dyrektorka przedstawiała nam nowych nauczycieli, miałam w dupie co oni tam wszyscy mówią, ale w pewnym momencie przedstawiła też swojego nowego zastępcę, i dziewczyny dostały wypieków plackowatych ja krowie łajno na słońcu suszone, i dookoła zaczęło się chichotanie i szeptanie a także poszturchiwanie takie, jakby kuksańcowe. A ja stałam, zupełnie oszołomiona, świat zawirował, serce przestało bić, i patrzyłam na niego, jak ciele na malowane wrota, nie mogąc się ruszyć. R. miał na imię. Wtedy nie zwróciłam uwagi na to jak się nazywa, ale potem to imię stało się moim omenem. Miał na sobie różową koszulę, i czarne spodnie od garnituru. Już wtedy zwracałam szczególną uwagę na to jak mężczyźni się ubierają. Strasznie to dla mnie ważne, żeby dobrze wyglądali, żeby pachnieli Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. jak należy, i mieli czyste buty. Z tymi butami… to też jest jakaś trauma, ale związana z kolejnym facetem. I potem to już samo poszło. Cały rok szkolny kiedy go spotykałam na korytarzach, czy kiedy miał z nami zastępstwa za innych nauczycieli, patrzyłam na niego z wypiekami na policzkach. I starałam się ubierać tak, żeby zwrócił na mnie uwagę… I raz założyłam taką czarną bluzę z odsłoniętymi ramionami, i on wszedł do sali, spojrzał na mnie i powiedział do mojego kolegi z którym siedziałam w ławce, żeby lepiej zamknął okno, bo jeszcze się przeziębię, i wtedy chłopcy zaczęli głośno gwizdać. Dla mnie wtedy romans mógł zacząć się i skoczyć na odsłoniętych ramionach, a co mi tam, ważne było, żeby on był. Tego dnia pierwszy raz powiedział do mnie po imieniu. Nie wiem skąd wiedział jak się nazywam. Ale przeżywałam to chyba przez kolejne kilka tygodni. I jak tylko wiedziałam, że mamy mieć z nim lekcje, a rzadko miewaliśmy, bo nie uczył nas polskiego, to zakładałam tą bluzę co wtedy… matko, co za wstyd! Właściwie przez cała drugą klasę gimnazjum, przechodziłam lekkie stadium zauroczenia. A miłość pojawiła się dopiero w następnym roku. Wtedy całkiem oszalałam. Może dlatego, że ojciec wtedy strasznie szalał w domu. A może bo ja zaczęłam intensywnie dojrzewać. W każdym razie zaczęłam fikać koziołki z tej swej miłości, kozły to były, baranie pląsy, beczenie i rzeź w jednym. Nasze gimnazjum przenieśli wtedy do nowego budynku. I jakoś tak nie mogłam się przyzwyczaić, że to miejsce jakieś takie nowe, całkiem nie stare. I dałam popalić nie tylko nauczycielom, ale także R.. Ile razy darł się na mnie, nie mogąc już wytrzymać tych moich napadów agresji, złośliwości które kierowałam w stronę całego pomarszczonego ciała pedagogicznego. Okrutnie się z nimi wtedy obchodziłam, właściwie tylko po to, żeby wylądować u niego na dywaniku. I raz weszła do sali w trakcie lekcji sekretarka, i powiedziała właśnie tak - S. do dyrektora na dywanik. A ja jej odpowiedziałam proszę pani, my to już robimy na biureczku -. A ta sekretarka jak weszła, tak uciekła z sali czerwona jak burak. Rozrabiałam dla niego jak szalona. Jeśli tylko w szkole zadziało się coś złego, cała wina spadała na mnie. I tak biegałam za tym moim R., już wcale nie kryjąc się z miłością jaką go darzę. Na walentynki dałam mu kartkę, i on tę kartkę zawiesił sobie nad biurkiem. Żadnej innej, tylko moją. I potem o tej mojej miłości do niego wiedzieli już wszyscy, ale to wszyscy. I zaczął mnie unikać. Ale ja nie dawałam za wygraną. Tylko trochę mi przeszkadzali koledzy, bo biegali za mną po korytarzach krzycząc Bazyla albo Gruba Berta, akurat wtedy, kiedy gdzieś tam niedaleko pojawiał się on. Skrzeczeli jak kury – Berta, Gruba Berta, Bazyla idzie, Bazyla! A jak szłam korytarzem, to udawali że się przewracają, że niby sejsmiczne wstrząsy wywołuję, tak jestem tłusta. Na zakończenie roku szkolnego, który też był zakończeniem nauki w gimnazjum mieliśmy bal. I jakoś tak się stało, że zatańczyłam z Dyrektorem, nie tym, tym drugim, ech, że nie mógł być wtedy chory, Poloneza w pierwszej parze. Drugą część tańca, partnerował mi kolega z klasy, taki jak ja, co to najlepiej by było, jakby nas nie było. Swoją drogą jak mi się w podstawówce oświadczył, to tak mu dałam w nos, że mu się te okulary złamały na pół. Ja się do tego balu bardzo dobrze przygotowałam. Kuzynka uszyła mi piękną, czarną suknię, którą sama sobie zaprojektowałam. Z matką kupiłyśmy wtedy różowe buty, biżuterię, spinki do włosów, ostatnie pieniądze matka wydała, żeby tylko jakoś to było. Na fryzjera już nie starczyło, sama układałam włosy i się malowałam. Kilka dni wcześniej wysmarowałam się samoopalaczem, który zabarwił mi dłonie na pomarańczowo, ale to nic, to nic, bo na balu wyglądałam olśniewająco. A kiedy R. mnie zobaczył, bo przecież ja to wszystko dla niego zrobiłam, podszedł do mnie, mimo że dookoła nas stało pełno ludzi, i jakby nigdy nic, wręczył mi różę, pocałował w policzek i wyszeptał mi do ucha, że wyglądam oszałamiająco, i że jest dumny ze mnie. Boże, ja potem tego Poloneza nie tańczyłam, ja płynęłam! Byłam tak szczęśliwa, dumna, spełniona i nie wiem co jeszcze, że nie przejęłam się nawet tym, że kiedy Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. oddałam mojej matce różę od R. i wzięłam tę ze wstążką, specjalnie przygotowaną do tańca, to odpadł jej łepek. Ktoś go musiał naderwać, specjalnie, tego jestem pewna. W trakcie balu R.. dosłownie cały czas mnie obserwował. Nie mógł oderwać ode mnie oczu. A ja byłam tak dumna. Tak szczęśliwa. I tak cholernie liczyłam że poprosi mnie do tańca. Ale nie zrobił tego. Wyszedł z balu bardzo wcześnie. Nie ucieszyło mnie nawet to, że przyszedł do mnie żeby się pożegnać. Po tym jak wypiłam duszkiem drinka w kiblu damskim, zrobionego z resztą własnoręcznie przez moją matkę, wpadłam w taką histerię, że z trudem udało się mnie matce opanować. Wszyscy pytali tylko czy coś mi się nie stało, czy wszystko ze mną dobrze. A ja chodziłam po korytarzach i wyłam do sufitów, bo mój ukochany nie zechciał ze mną zatańczyć. Na zakończenie roku szkolnego wyznałam mu miłość. Weszłam do jego gabinetu, i po prostu powiedziałam co czuję. Było mi wszystko jedno co z tym zrobi. Wolałam już, żeby odebrał mi resztki nadziei, niż trzymał mnie w niepewności. Ale on nie był zły. Wcale. Przytulił mnie, i wtedy pierwszy raz całowałam się z mężczyzną. Z moim ukochanym R. I nie powiedział mi nie. Nie odmówił. Powiedział tylko do zobaczenia po wakacjach. I ja to potraktowałam jak obietnicę. Jak wyznanie miłości. Przez dwa miesiące wakacji schudłam dla niego piętnaście kilo. Codziennie skakałam na skakance. Było mi tym łatwiej schudnąć, że akurat wtedy nie bardzo mieliśmy co jeść. Raz ojciec przyniósł od kolegi, który pożyczył od niego pieniądze i nie oddał, udka z kurczaka, które zdjął z grilla w jego ogrodzie. Niósł je idąc ścieżką przez podwórko, w foliowej zaparowanej torebce. I strasznie się dziwił że nie mam na nie ochoty. Jestem pewna że w głębi duszy miał w dupie to czy byłam głodna czy nie. Nie obchodziło go to. Ważne, że on miał co zjeść. Po wakacjach poszłam do Liceum. Było w zupełnie innej części dzielnicy niż dawne gimnazjum. Nie mogłam widywać R. codziennie. Jeździłam tam gdzie było gimnazjum, i wystawałam pod szkołą, czając się za rogiem budynku, żeby zobaczyć czy R. wychodzi, a kiedy już go widziałam, biegłam pędem na ulicę od drugiej strony i udawałam że niby przypadkiem na niego wpadam. W końcu, co nieuniknione ponieważ nie był idiotą, w idiocie bym się nie zakochała, domyślił się że go śledzę. Musiałam zmienić plan. No ale byłam sprytna, i jeździłam autobusami tymi co on zazwyczaj wracał do domu w te i we w tę, sprawdzając czy wsiadł już czy nie. Co ja się wtedy nakręciłam od przystanku do przystanku! Średnio raz w tygodniu odwiedzałam nauczycielki w gimnazjum, nie mogąc nacieszyć się ich zdziwionymi minami, bo przecież na zakończenie roku powiedziałam im wszystkim, poza dwiema - nauczycielką biologii, E. miała na imię, i drugą od angielskiego, cholera nie pamiętam jak się nazywała- że mam je w dupie i życzę im wszystkiego najgorszego. R. wytrzymywał te moje ciągłe napadania na niego w gabinecie, tłumaczył się - że on rozumie, że wie co do niego czuję, znosił nawet to że mówiłam do niego po imieniu, rezygnując z dzielącego nas przedrostka, który był dla mnie równie nieważny, co dzieląca nas różnica wieku trzynastu lat. W końcu byłam przecież prawie pełnoletnia - przed wakacjami powiedział że musimy doczekać do czasu aż skończę osiemnaście lat. I zostało tak niewiele, zaledwie rok. W Walentynki poszłam do niego, z wielkim tortem karmelowym. I zamknął mi drzwi przed nosem, mówiąc - nie mówię nie, ale żegnam. I zupełnie nie pamiętam jak wróciłam do domu, wiem tylko że było mi strasznie zimno, bo miałam na sobie tylko płaszcz i bieliznę pod nim. No, co? Chciałam zrobić mu niespodziankę! Poza tym koszula którą tego dnia założyłam podarła się na plecach, i nie zdążyłam jej zszyć. Swoją drogą kupiłam ją od cholernie ładnej i bogatej koleżanki. Bubel mi wcisnęła, żerując na tym w jakim byłam stanie. Oj, okropne to były czasy, mówię ci Marie. Ta miłość do R. trzymała mnie jeszcze przez rok. Cały ten rok codziennie zalewałam się łzami, chodziłam w kółko po ulicach dookoła Gimnazjum, pisałam Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. pamiętniki, i czekałam z nadzieją że on się wreszcie obudzi, że przybiegnie do mnie i wyzna mi miłość. - Wiesz co się z nim teraz dzieje? - Tak, mamy kontakt. Urywany, nawet nie wiem czy on mnie pamięta, ale czasami wysyłam mu życzenia na dzień nauczyciela. A po R,, był mój ginekolog, pracował w szpitalu, strasznie mi się podobał. Cholernie przystojny facet. P. ma na imię. I biegałam do niego, bo mnie wtedy strasznie bolał brzuch. I on był taki kochany, taki troskliwy. Zawsze miał dla mnie czas. I jemu też wyznałam miłość. Co prawda wysyłając smsa, na którego nigdy nie dostałam odpowiedzi, ale co tam. A wiesz co jest najlepsze Marie? Że spotkaliśmy się kilka miesięcy temu, i zawdzięczam mu życie mojej matki. Operował ją w grudniu w zeszłym roku, sześć godzin wycinał jej guza z jajnika, taki był wielki ten guz. I potem opiekował się nią kiedy leżała na chirurgii. I znosił moje marudzenie, a naprawdę było co znosić. - Poznał cię kiedy się spotkaliście po tych kilku latach? - A skąd! Zdążyłam się trochę zmienić, poza tym na wszelki wypadek udawałam, że się nie znamy. Mimo że nadal podobał mi się jak cholera. Marie, gdybyś go zobaczyła, to jest facet na widok którego baby sikają w majtki. A on im niewzruszenie pakuje palce do cipek, i ma je głębiej niż wsadza im wziernik. - Nie próbowałaś go poderwać? - Próbowałam! Ale chyba jest normalny, więc się nie zgodził pójść ze mną na kawę. - Nie bardzo rozumiem? - Marie, przecież to proste. Normalni faceci się mną nie interesują. Wokół mnie kręcą się same świry z problemami emocjonalnymi. Ciągnie swój do swego. - Nie zgadzam się, ale chcę wysłuchać twojej opowieści do końca. Kto był następny? Następny był M., chłopak którego poznałam na portalu randkowym, byłam z nim może ze trzy miesiące, i w tym czasie zdążyłam mu skasować samochód wjeżdżając nim w hydrant w środku lasu. Myślę że on był we mnie zakochany. Ale nie mogłam z nim być. - A to niby czemu? - Bo był mało doświadczony, byłam jego pierwszą kobietą, był za młody bo miał tylko dwadzieścia sześć lat, a ja wolę starszych o minimum kilkanaście, miał brudne buty i karmił mnie makaronem. Poza tym nic do niego nie czułam. Lubiłam go, to wszystko. - No tak, to są poważne powody do rozstania. - Udam, że nie usłyszałam złośliwości. Wracając do tamtego, jak mój ojciec domyślił się że kogoś mam, a akurat byłam wtedy z nim, Jezu, jaką miałam awanturę w domu. Myślałam że mnie zabije. Dosłownie. A akurat moja matka wyjechała wtedy do swojej matki, mojej babci. Byłam z ojcem sama w domu. I to był koszmar. Wróciłam znad jeziora, z wycieczki z M., po całym dniu żeglowania, cholernie opalona. I jak mój ojciec mnie zobaczył! Panienko Najświętsza, co się wtedy działo. - Ale co miał Ci za złe? Że mu nie powiedziałaś że kogoś masz? - Nie, powiedział tylko że on kurwy w domu tolerował nie będzie. To wszystko. I krzyczał już nie pamiętam o co, czepiał się za wszystko. A najbardziej za to, że matka wyjechała, i on chyba został wtedy bez pieniędzy, i nie miał za co kupować sobie papierosów. - Co za… - Kutas? No, trochę tak. Ale to wtedy to był pikuś. Od dziecka miałam w domu awantury prawie codziennie, więc zdążyłam przywyknąć. Sądzę że mój ojciec nie mógł znieść myśli o tym, że inni mężczyźni mogą wykorzystać mnie tak, jak on wykorzystywał kobiety. Ta myśl nie dawała mu spokoju. W pewnym sensie próbował mnie ochronić. Tyle że zapomniał, że żeby chronić swoje dziecko, trzeba mu najpierw udowodnić, że jest się jego rodzicem nie tylko w sensie fizycznym. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Po M. długo nie byłam z nikim. Potem poznałam W., który remontował mi lokal na biuro. Zupełnie mi się nie podobał kiedy go poznałam. Miał czterdzieści lat, i syna ze związku z jakąś kobietą która strasznie dawała mu popalić. Ale chodził tak, i chodził, i ja zamiast się opamiętać, zaczęłam się przed nim otwierać, wypłakiwać mu swoje żale, i naciskać na niego coraz mocniej. Aż wziął sobie co chciał. Kochaliśmy się, chociaż kiedy dziś o tym myślę to bardziej on się kochał z moim tyłkiem, niż ze mną, i potem więcej się już nie odezwał. Robiłam to z nim na podłodze w moim biurze, na wykładzinie którą kilka tygodni wcześniej własnoręcznie przyklejał. Zanim się obejrzałam, zdążyłam się w nim porządnie zakochać. A jemu chodziło wyłącznie o jedno. I nawet później mi o tym powiedział, że nie może być ze mną, bo chciałby tylko seksu. Strasznie wtedy cierpiałam, ale to okropnie. Opętała mnie ta myśl o nim. Zauważyłam wtedy w swoim zachowaniu pewną prawidłowość - im bardziej mężczyzna mnie nie chce, w sensie emocjonalnym, tym bardziej ja do niego lgnę. Opanowuje mnie wtedy jakaś dzika żądza, instynkt który każe mi dokonać całopalenia na stosie z miłości do niego. Zatracam siebie i wszystko co mam. Myślę że to głównie przez to chore uczucie którym pałałam do niego, zniszczyłam swoją firmę. Całymi dniami siedziałam w biurze, czekając czy przyjdzie, czy zadzwoni. To trwało tygodniami, miesiącami prawie. Pewnej nocy, z żalu wielkiego, poszłam do sklepu monopolowego, kupiłam butelkę taniego wina Sophia chyba, i wypiłam je całe dosłownie duszkiem. A PIĆ SIĘ CHCE. Niewiele pamiętam z tego co działo się później, poza tym że zrobiłam siku do kosza na śmieci i tarzałam się po podłodze jak opętana. Jakimś cudem dotarłam do domu. Nie mam pojęcia jak udało mi się złapać taksówkę. Potem przez wiele miesięcy cierpiałam, nie przez taksówkę, broń Boże, ale tęskniąc nie tyle za tym draniem, ile za wyobrażeniem mężczyzny, które stworzyłam w swojej głowie. Po W., miałam jednonocny romans z cudownym prawnikiem, P. miał na imię. Jego też poznałam na portalu, tyle że biznesowym - kiedyś człowiek jednak musi dojrzeć, prawda? Rozmawialiśmy przez internet, zadzwonił kilka razy, i przyjechał do Warszawy, bo mieszkał w innym mieście. Poszłam z nim do łóżka, i nie żałuję. To było dobre doświadczenie, bo dzięki niemu wiem już jakich relacji z mężczyznami nie chcę. Przez jakiś czas mieliśmy kontakt, ale kiedy P. zobaczył w jak tragicznym stanie psychicznym byłam, zawinął kiecę i lecę. I ja mu się wcale nie dziwię. Sam był po rozwodzie, miał cudnego małego synka, i nie potrzebował wariatki na pełny etat, która co chwila płacze i żali się jakie ma długi i ilu ściga ją komorników. Po P. był W., ostatni z którym miałam intymny kontakt. Przychodził do mnie do biura, czegoś chciał, czegoś nie, sam nie wiedział, ja tym bardziej, taki był jakiś, niezbyt. Byłam tak wyczulona na to, że mężczyźni chcą mnie wyłącznie wykorzystać, że kiedy tylko nabrałam podejrzeń wobec W., natychmiast wyrzuciłam go za drzwi, dokładnie pamiętam - z kawałkiem pizzy z jajkiem w dłoni. Wcisnęłam mu jego czarną, skórzaną walizkę w wolną rękę i zatrzasnęłam za nim drzwi mojego biura. Od tamtej pory nie byłam z nikim. - A ten lekarz? - A no tak A., zapomniałam o nim. No i skoro mówimy o lekarzach, to jest jeszcze R., którego źle oceniłam, pierwszy raz w życiu intuicja źle mi podpowiedziała. - Dlaczego źle? - Bo kiedy spotkałam go kilka miesięcy temu na korytarzu w szpitalu, i spojrzałam mu w oczy, wydawało mi się, miałam przeczucie… to takie głupie, Marie. - No jakie miałaś przeczucie? - Że R. będzie moim mężem. - A skąd wiesz że nie będzie? - Bo się obraził Marie. I obwinia mnie za to, że stracił pracę, a właściwie jej nie stracił, sama z resztą nie wiem co tam się z nim dzieje teraz. Nie rozmawia ze mną. A był taki moment, Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. taka chwila, kiedy myślałam że już prawie go mam, zaczął dzwonić, odpisywać na wiadomości, a potem wszystko spieprzyłam. - W jakim sensie? - No bo byłam zbyt nachalna, zbyt natarczywa, a on jest nieśmiały. I ja go speszyłam tym swoim zachowaniem, ciągłymi docinkami, propozycjami. - S., zapamiętaj to do końca życia, żaden mężczyzna nie jest zbyt nieśmiały, żeby zawalczyć o kobietę, na której mu zależy. - No właśnie Marie! I dlatego uważam, że moja intuicja się pomyliła.- A tego nie wiesz. Nie możesz wiedzieć co jeszcze przed wami. Jak do tej pory możesz być pewna, że niczego nie zepsułaś. Jeśli ktoś tu coś zepsuł, to już raczej on. I teraz jego głowa w tym żeby to naprawić. O ile będzie chciał żeby było między wami coś więcej. Tak, wiem że Marie ma rację. To tak łatwo brzmi, kiedy ktoś tłumaczy ci wszystko patrząc z boku. Kiedy nie nosi w sercu twoich emocji, lęków, marzeń o związku z mężczyzną, o tym żeby komuś zaufać i nie bać się, że się go straci. To wszystko jest takie trudne! Może lepiej być gościnną w kroku, i mieć dużo włosów między zębami po każdej imprezie? Wino wirowało mi w głowie. Na stole stałą butelka, prawie pełna. Nie jest możliwe, żeby to była ciągle ta sama, którą Marie otworzyła na początku. A w dupie z tym! Właśnie wylałam z siebie emocje z ostatnich kilkunastu lat, opowiedziałam Marie o moich wszystkich mężczyznach, i mam chyba prawo napić się z tej okazji trochę więcej niż zazwyczaj? No mam, czy nie mam? Mam? Co ja mam? A kto ma coś mieć? Ja? A co? Dolałam sobie wina zerkając na Marie. - No i co, nieźle jestem porąbana? - No cóż, mogę powiedzieć tylko jedno. Przykro mi, że trafiałaś jak dotąd na nieodpowiednich mężczyzn. Mam nadzieję że wkrótce się to zmieni. - A nie sądzisz, że problem leży bardziej po mojej stronie? Śmiało Marie, powiedz co myślisz, nie musisz mnie oszukiwać! - Nie oszukuję, to po pierwsze. A po drugie, myślę że faktycznie masz problem. Ale to żadna choroba. To raczej ogromna potrzeba bycia kochaną. Tak bardzo chcesz, żeby ktoś cię pokochał, że wymyślasz sobie w głowie wyobrażenia mężczyzny idealnego, które nie mają wiele wspólnego z tymi kutasami których spotykałaś dotychczas. - Och, Marie, nie wiem czy kiedykolwiek uda mi się trafić na kogoś, kto naprawdę będzie chciał ze mną być. - wyszeptałam, zakrywając twarz dłońmi. Odsunęłam krzesło żeby wstać, i przewróciłam się na ziemię. Marie podbiegła do mnie i objęła mnie dłońmi. - Nie płacz, nie warto wylewać łez. Wszystko się ułoży S., no proszę, nie płacz już. - Nie mogę Marie, ja już po prostu nie mogę. Nie umiem kochać. Nie nadaję do miłości. - Wstawaj, no już, podnieś się z tej cholernej podłogi. Idziemy! - Dokąd, Marie, nie mam już siły, to wszystko i tak na nic. O kant dupy rozbić takie życie. Wstałam, pozwoliłam Marie prowadzić się za rękę. W drodze z domu aż do sadu nie odezwałyśmy się do siebie ani słowem; w pewnych chwilach milczenie znaczy więcej. Szłyśmy w odwrotnym kierunku niż ostatnio, oddalając się od lasu a kierując w stronę łąki, po drugiej stronie sadu. Domyśliłam się, że Marie przygotowała jakieś kolejne ćwiczenie, albo chciała mi pokazać coś pięknego, żeby mnie pocieszyć. Dotarłyśmy na łąkę. Rosa zmoczyła mi stopy, wilgotna mgła oblepiała moje ubranie, włosy, twarz, całą mnie, sprawiając, że czułam się ociężała, jakby zatopiona w warstwie płynnego łajna zwanego życiem. Z prawej strony przed nami, stało uschnięte drzewo, którego cień odbijał się na ziemi w świetle księżyca. Marie szła przede mną, rozchylając wysokie krzewy i dzikie kwiaty, chłostające nas co i rusz po twarzach. Komary cięły jak opętane, mimo że jesień to nie jest ich pora, już nie, tak samo jak nocnych spacerów. Nie nadążałam drapać kolejnych miejsc w których pojawiały się swędzące bąble. W końcu doszłyśmy na polanę. Marie kazała mi stanąć z boku i czekać. Obserwowałam jak szuka patyka, a potem wychodzi Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. na środek łąki, zerkając to na księżyc w pełni to na ziemię, i jak zaczyna rysować koło, obchodząc je od zewnątrz. Kiedy skończyła, zawołała mnie do siebie. - Wejdź do okręgu. I weź to. Wcisnęła mi w dłoń biały kamień, cholera wie skąd go wytrzasnąwszy. Był zimny jak stalowe ramie reżimu, ale kiedy zacisnęłam go w dłoni, poczułam jak pulsuje i robi się gorący. Bałam się że się nim oparzę ale nie chciałam przerywać Marie. - Odpowiadaj wyłącznie na moje pytania. Nie wychodź z kręgu. Trzymaj przez cały czas kamień. Choćby nie wiem co się działo, nie wypuszczaj go z dłoni, rozumiesz? Przytaknęłam, obserwując jej czarne, skrzące się w blasku księżyca oczy. - Nie rób niczego dopóki nie dam ci wyraźnego znaku. Masz robić tylko to co każę, i najważniejsze nie kłam. Choćbyś nie wiem jak bardzo miała ochotę mnie oszukać, mów wyłącznie prawdę. Jeśli nie jesteś czegoś pewna, lepiej nie mów nic. - Marie, czy to jakiś kolejny rytuał? - Nie teraz, nie mamy wiele czasu, księżyc jest w tej chwili w idealnym położeniu. Marie odchodząc kilka kroków ode mnie, stanęła za moimi plecami, dodając że mam się nie odwracać w jej stronę. - Gotowa? - Tak! Trzęsłam się, najbardziej ze strachu że po zbyt dużej ilości wina mogę nie utrzymać równowagi i wypadnę z kręgu narysowanego przez Marie. Starałam się skupić, jednocześnie nasłuchując pilnie głosu Marie. - Spójrz na księżyc. Spojrzałam. Raził mnie w oczy. Właściwie widziałam dwa księżyce, zachodzące na siebie w tanecznym wirze. Nisko nad moją głową przeleciał nietoperz. Na wspomnienie ostatniego spotkania z tym skrzydlatym wampirem zrobiło mi się słabo. Ze strachu zaczęłam się kręcić. Za moimi plecami rozległo się wycie, przeszywające do szpiku kości nie tyle grozą, ile głośnością. W życiu nie słyszałam takiego wycia, nie przypominało wycia wilka, ani skowytu psa. Brzmiało tak, jakby ktoś obdzierał człowieka ze skóry, a i tu dopasowanie było jedynie intuicyjne, albowiem nigdy nie była świadkiem czynu tak strasznego. Już miałam się odwrócić, kiedy przypomniałam sobie słowa Marie „Nie odwracaj się”. Tak jest – pomyślałam, trzęsąc się na ciele. Kamień w mojej dłoni pulsował coraz silniej. - Jesteś nieszczęśliwa? - krzyknęła Marie, bardzo niskim, piskliwym głosem. - Tak. - Z jakiego powodu? No z jakiego? No wymyśl tu kurwa jeden powód, kiedy masz ich w głowie co najmniej kilka. Co boli mnie najbardziej? Czego brakuje mi najmocniej? - Z powodu miłości. - Kochasz? Czy kocham? Ale jak to rozumieć? O jaką miłość pyta Marie? Właściwie, o jakąkolwiek by nie pytała, to… - Nie. Nie umiem kochać. - Kochałaś? Czy kochałam? Boże, a co jeśli odpowiem źle? Zginę? Nie wiem już czym jest miłość, ani czy którakolwiek z moich relacji była z nią związana. - I tak i nie. I jak mnie nie przeszyje prąd idący od kamienia który trzymam w dłoni, jak mi nie zesztywnieją członki, jak łzy nie pociekną z oczu. Powiedzieć że kopnięcie prądem boli, to jak nic nie powiedzieć. Milczeć w takiej chwili to jak krzyczeć w jaskini. O mały włos, a Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. wypadłabym z kręgu. Całe ciało szczypało mnie i piekło. Zła odpowiedz. Na kalambury to ta nasza zabawa nie wyglądała. - Nie. - krzyknęłam znowu, zaciskając oczy ze strachu przed kolejnym prądem, który mógł przeszyć moje ciało. - Czym jest dla ciebie miłość? Już chciałam krzyknąć, że miłość jest oddaniem się drugiemu człowiekowi, ale przypomniały mi się słowa Marie, nasza dzisiejsza rozmowa w kuchni. - Miłość to równowaga i harmonia, pomiędzy szacunkiem do siebie, radością czerpaną z życia i zaufaniem do drugiego człowieka, któremu chcę ofiarować tak wiele, jak on mnie. - Jesteś tego pewna? - Tak! Aboslutnie tak! - Chciałaś zabić? Rany Boskie, oblał mnie zimny pot. Serce zaczęło bić jak szalone. Nie mogłam skłamać. - Tak. Wiele razy. Boże wybacz mi. Chciałam zabić matkę, ojca, dziadka, babcię, życzyłam im śmierci. Wiele razy zbyt długo trzymałam w dłoni nóż mimo że już nie był mi potrzebny. - Uklęknij. Zrobiłam co rozkazała Marie. Poczułam jak podchodzi do mnie od tyłu i obejmuje moją głowę dłońmi, tyle że jej dłonie nie należały do niej, były zimne, szorstkie, zupełnie inne niż dłonie Marie których dotyk tak dobrze znałam. Wolałam nie wiedzieć kto stoi za moimi plecami. - Nie umiesz kochać. Chciałaś pozbawić życia nie raz, a dziesiątki razy, także siebie. Nie pozwalasz energii miłości płynąć. Wiesz czym jest miłość, i jak wielką ma siłę, ale zwróciłaś się do niej złym obliczem. Dotychczas czerpałaś z niej cierpienie, wierząc że tylko na tyle zasługujesz. Wydałaś wyrok na swoje życie. I ja w imię Boskiej Energii Stworzenia, energii miłości, która trawi wszystko i jest wszystkim, która tak samo jak napełnia radością potrafi niszczyć, cofam go. Niech odtąd Wielka Energia Miłości przepływa przez twoją dusze i ciało, napełniając je radością i spełnieniem. Z ufnością spoglądaj w przyszłość, i oczekuj spełnienia. Kochaj i bądź kochaną. I nigdy więcej nie podnoś ręki na siebie ani na nikogo innego. Dłonie obejmujące moją głowę uwolniły ja z uścisku, a kiedy to zrobiły, osunęłam się na ziemię. Mimo że miałam oczy szeroko otwarte, nie widziałam niczego poza światłem zalewającym mnie od środka, rozchodzącym się wolno od głowy w dół, szyją, ramionami, przez serce, aż do koniuszków palców u stóp. Leżałam na ziemi, wdychając zapach trawy, nie mogąc się ruszyć, jakbym była sparaliżowana. Wycie oddalało się, a może to ja oddalałam się od wycia. Dookoła mnie, wzdłuż linii które narysowała Marie, zapłonął ogień. Nie bałam się go, mimo że płomienie buchały wysoko ponad łąkę i tańczyły jak szalone, próbując dosięgnąć mojego ciała. Wiedziałam, że dopóki mam przy sobie kamień, nic nie może mi się stać. Nie czułam go w dłoni. Nie mogłam zgiąć palców, żeby przekonać się, że tam jest. Jego energia jest teraz w tobie - usłyszałam w głowie kobiecy głos. Nagle płomienie dookoła mnie zniknęły, rozpływając się w powietrzu. Marie, moja Marie, o delikatnych dłoniach i słodkim głosie, nachylała się nade mną, głaszcząc mnie po włosach. - Marie, nie mogę się ruszyć. - wyszeptałam słabym głosem. - Wiem, wytrzymaj, za chwilę wszystko się uspokoi.I po chwili faktycznie wróciło mi czucie. Ale co się naklęłam i nawymyślałam Marie leżąc pośród wilgotnych traw, czując dookoła smród spalonej trawy i liści, to moje tylko, moje i nie dam, basta. Razem z czuciem w członkach, dotarło do mnie, że wydarzyło się coś niesamowitego. Zupełnie jakby moja głowa dotąd pracowała na zwolnionych obrotach, i dopiero teraz dotarło do niej wszystko co widziałam i słyszałam. - Marie, kurwa, ale mi fajnie, jakbym się naćpała. - No, tylko teraz tego nie spieprz, bardzo cię proszę! Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Postaram się. Naprawdę się postaram. Będę kochała do utraty tchu, życie, ludzi, siebie, wszystko. Cała jestem miłością!Cała. Miłością. Ja. Czy to możliwe? 22 Następnego dnia Marie zabrała mnie do lasu. Wcisnęła mi w dłoń łopatę, odrywając mnie kilka minut wcześniej od picia kawy, nieprzytomną z niewyspania i z bólu głowy także. Dochodziło południe. Dzień był pochmurny, nad łąką i sadem unosiła się mgła. Najchętniej zostałabym w domu, pomagając Marie w gotowaniu i sprzątaniu, ale nie, bo w życiu zawsze coś, jak nie wilki, to ludzie, jak nie ludzie to… - Po co mi łopata? - zapytałam dysząc, próbując nadążyć za idącą szybko Marie. - A chcesz usłyszeć to co zwykle? - Nie, no przecie że nie chcę usłyszeć znowu słynnego zobaczysz. Zimno dziś, może przełożymy to co tam zaplanowałaś na jutro? - Jutro będzie za późno. Za późno na co? Na kopanie grządek? Na porządki w ogrodzie? Na kopanie grobu? Uśmiałam się ze swoich głupich myśli; samo wyobrażenie że Marie każe mi wykopać grób i włożyć do niego ciało Bóg jeden wie kogo, wydało mi się niemożliwe. Stanęłyśmy między drzewami, w miejscu gdzie rosło ich na tyle mało, że pomiędzy była sporawa przestrzeń ziemi usianej liśćmi i kopcami kretów. - Łopata do ręki, i kop, stąd aż do tamtego miejsca. – rozkazała Marie wskazując palcem wskazującym prostą linię, długą na jakieś dwa metry. - Aż tyle? To taki był wysoki? Niższego nie mogłaś zamordować? Marie nie odpowiedziała, najwidoczniej mój żart nie przypadł jej do gustu. Założyła ręce na piersi i spojrzała na mnie ponaglająco. Kopałam, kopałam, i kopałam, aż słów kopałam brakło, pot spływał mi z czoła stróżkami, mokra koszulka przykleiła mi się do pleców i czułam, że za chwilę wyczerpią się resztki mych sił. - Kurwa, Marie, już nie mogę! - Jeszcze trochę. Trochę to znaczy ile? Czy ja się tu zatrudniłam na kopacza? Czy pracuję w ramach resocjalizacji, jak więźniowie w zakładzie karnym? Po to w nocy otwierałam się na miłość, ryzykując życie, żeby teraz kopać dołek wielki jak Rów Mariański? I po jaką cholerę mam to robić? Po kolejnych kilku minutach kopania, Marie nareszcie powiedziała: - Już wystarczy. Natychmiast wyprostowałam się oddychając głęboko, świszcząc przy tym jak fujarka. Oparłam dłonie na biodrach i spojrzałam na Marie z miną - na pewno – wiesz - po co kazałaś mi to - zrobić. Marie najwyraźniej zrozumiała, że nie może dłużej trzymać mnie w niepewności. Zrobiła cholernie poważną minę, uniosła wysoko głowę wdychając zgnilsze niż wczoraj i jeszcze godzinę temu, jesienne powietrze o zapachu świeżej ziemi, i powiedziała stanowczo: - S., przed tobą najtrudniejsza próba. Zrozumiem jeśli będziesz chciała się wycofać. - A może zacznij od tego, że powiesz mi o co chodzi, co? - Właściwie to nie ma wiele do tłumaczenia. Musisz nago wejść do tego dołu który wykopałaś.- I to wszystko? To ma być takie trudne? - Jest jeszcze druga część. Zakopię cię. - Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Zakrztusiłam się własną śliną, próbując opanować nerwowy chichot. Patrzyłam na Marie, i chyba udało mi się zrobić zbieżnego zeza, jak ostatnio w szpitalu po akcji wampyr, kiedy A. zaglądał do samochodu w którym leżałam. - Oszalałaś?- Mówiłam że to nie będzie łatwe.- Przecież równie dobrze możesz rąbnąć mnie łopatą przez łeb, i zabić na miejscu, po co się pierdolić z zagrzebywaniem żywcem? - Wszystko co wydarzy się potem, zależy wyłącznie od ciebie. A co się wydarzy? Uduszę się. Zdechnę jak pies. Jak wsza. Piach wypełni mi płuca. Będę wbijała paznokcie w ziemię, krzyczała, jęczała, aż wyzionę ducha. Wiele razy słyszałam opowieści babci o ludziach zagrzebanych żywcem w czasie II Wojny. Uznałam wtedy, że tych praktyk zaprzestano ze względu na ich szczególnie okrutny charakter. Tymczasem okazuje się, że z dala od miast, w okolicach wsi na wschodzie Polski nadal są stosowane, do tego przez czarownice. -Marie, mogłabym zapytać co może się wydarzyć, ilu ludzi próbowało, i ilu z nich wyszło z tego żywych ale to niczego nie zmieni. Rozumiem, że to ma być rytuał okiełznania ziemi?- Tak. Jeśli przeżyjesz, zostanie już tylko rytuał ognia. Jeśli przeżyję. W głosie Marie usłyszałam tyle niepewności, byłam prawie pewna, że dookoła mnie pod ziemią leży pełno tych, co nie przeżyli. Że stoję na czyjejś czaszce z szeroko otwartą szczęką pełną piachu, z wyżartymi przez robaki oczyma, i zdartymi do mięsa od młócenia ziemi paznokciami. - Marie, a co będzie jeśli tego nie zrobię? - Nie przejdziesz inicjacji. Nie staniesz się czarownicą. Nie odkryjesz swoich możliwości. Generalnie twoje życie będzie takie jak było. Ach. Takie jak było. Czyli złe. Puste. Nic nie warte. Bez celu. Bez radości. A miłość? - Co się stanie z rytuałem miłości? Czy jego czar pryśnie? - Nie, te dwie rzeczy nie mają ze sobą nic, no prawie nic wspólnego. Tyle że bez inicjacji nie przeżyjesz wszystkiego co mogłabyś przeżyć, gdybyś… - przerwała, machając głową w stronę dziury w ziemi. Teraz już wiem dlaczego ta dziura musiała być taka duża. I pomyśleć że jakiś czas temu śmiałam się że idę kopać grób. Rozejrzałam się po sadzie. Było cicho, jakby wszystko co żywe zamarło w oczekiwaniu na moją decyzję. Na głowę spadła mi kropla deszczu, jedna jedyna, żadna inna nie kapnęła z zachmurzonego nieba wiszącego szarością groźnie nad naszymi głowami. Zamknęłam oczy, zaciągając się zapachem wiatru. Zapaliłam papierosa także się nim zaciągając, choć papieros i wiatr to nie to samo. Stałam tak, patrząc na stojącą po przeciwnej stronie dołu, w otoczeniu rosnących za jej plecami drzew i krzewów Marie, unikając skierowania wzroku na wielką kopę ziemi usypaną tuż obok jej nóg. - Marie, to jest, to się w głowie nie mieści! Zdejmowałam wolno kurtkę, koszulkę, spodnie i całą resztę, myśląc tylko o tym że nie mam innego wyjścia. Nie chcę żeby moje życie wyglądało tak jak dotychczas. Wolę już zdechnąć w tym cholernym dole, zasypana ziemią, niż stać biernie i tylko się przyglądać jak mój czas ucieka. Raz już próbowałam przerwać to wszystko, i mi nie wyszło. Poza tym pamiętam co mówił pan Perdiaux - jeśli nie wezmę się w garść, moje demony wrócą po mnie i zabiorą mnie do piekła. Nie dam im satysfakcji. Albo inaczej, nie chcę im jej dać. Nie wolno poddawać się bez walki. - S., jesteś tego pewna? - Nie po to kopałam ten dół, żeby teraz go z powrotem zakopywać. - Nie myśl o dole, myśl o sobie. - Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Tak, myślę. Cały czas. Od lipca myślę, i myślę, i wiem już, że nie chcę żyć tak jak wcześniej. Z ojcem i matką, pod walącym się dachem, bez szans, bez perspektyw, z długami, z poczuciem klęski. Za daleko to wszystko poszło, żebym miała się wycofać. Wlazłam do dołu próbując opanować drżenie ciała. Zanim usiadłam, Marie klęcząc objęła mnie od tyłu całując w plecy. Płakała. Pierwszy raz widziałam jej łzy, i wcale nie dodawały mi sił do walki. Ziemia wsypywała mi się wszędzie - w cipkę, w tyłek, w szczeliny między palcami stóp… Położyłam się płasko. Zwinęłam włosy z tyłu głowy i ułożyłam na nich głowę. - Marie, zasypuj. Pierwsza porcja ziemi, rozsypała się na moich nogach. Kolejne na udach, brzuchu i na piersiach. Marie uważała, żeby nie zasypać mi twarzy. Prosiłam ją o to przez cały czas, próbując opanować szlochanie i jej i swoje. Ziemia, wilgotna i zimna, ukrywała moje ciało coraz głębiej w sobie, tak że nie mogłam już unieść głowy. Bałam się że każdy ruch szyją, spowoduje że grudy ziemi zasypią mi usta, nos, powieki, a mając zasypane ziemią ręce nie mogłabym strzepnąć z nich piasku. Chwilę później mogłam już tylko patrzeć w górę. Marie, spocona i brudna zrzucała na mnie kolejne warstwy piachu, na wierzchu ubijając je delikatnie łopatą. Oddychałam głośno, z trudem łapiąc powietrze do przyciśniętych ziemią płuc. Na sam koniec do zasypania została tylko moja twarz. - S., nie zasypię ci twarzy. Obsypię ją dookoła, zostawiając miejsce, żebyś mogła oddychać. Nie odzywałam się. Sądzę że w tej chwili było mi już wszystko jedno. Nie czułam potrzeby dyskutowania z Marie o tym, czy powinnam mieć miejsce na łapanie powietrza, czy lepiej żeby od razu zasypała mi twarz, żebym nie musiała się długo męczyć. - Idź, chcę być sama. - powiedziałam do Marie, kiedy stanęła nad moim grobem z trzęsącymi się dłońmi nad moją twarzą. - Ale… - Spierdalaj! – krzyknęłam, całkiem stanowczo jak na moje parszywe położenie. A kiedy Marie zniknęła między drzewami, zrobiło mi się jej żal. Bo jeśli była ostatnią osobą, z którą mogłam porozmawiać, zanim umrę, i moim ostatnim słowem wypowiedzianym za życia było spierdalaj, to jest to kurwa prawdziwie przykra sytuacja, wręcz nie do pomyślenia. Już widzę, jak na nagrobku mam wypisane złotymi literami - Zginęła śmiercią męczeńską, ze słowem spierdalaj na ustach. Kiedyś wyobrażałam sobie, że chciałabym mieć na nagrobku inną sentencję, zaraz, jak to szło, a tak jakoś: Tu leży S., chrześcijanka. Nie cieszcie się więc bracia i nie radujcie, bo powiadam wam, ona powróci, razem z resztą braci waszych, których wykrzywionych twarzy nie chcieliście już więcej oglądać. Amen A moja ciotka, K., z Wrocławia, przyjaciółka mojej matki z czasów szkolnych, którą sama odnalazłam, i z którą zaprzyjaźniłam się bardziej niż moja matka z nią, dodałaby jeszcze, coś co usłyszała od swojej teściowej: Kochana, jeśli kto w ciebie kamieniem rzuci, to ty w niego chlebem. I ten chleb go zabije. Na szczęście mam w walizce mój list pożegnalny. Pan Perdiaux pomyślał o wszystkim. Co prawda, żeby się nadawał musiałabym go nieco zaktualizować, uzupełnić, i może wykreślić Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. kilka gorzkich prawd które się zdezaktualizowały, ale w tej sytuacji mogę tylko liczyć, że Marie albo Antoin zanim przekażą go moim rodzicom, poczynią pewne poprawki w moim imieniu. Albo czytając na głos w trakcie pogrzebu dorzucą coś od siebie, jak dobry kelner w taniej knajpie. Chciałabym, żeby pochowali mnie w czarnej tiulowej sukni, dobrze podkreślającej piersi i talię. Włosy rozpuszczone, z grzywką opadającą na bok twarzy, nasmarowane jakimś nabłyszczającym cholerstwem - mam nadzieję, że zakłady pogrzebowe nie używają do tego past do nabłyszczania masek samochodowych. Bo jeśli tak, będę musiała wrócić z zaświatów i kopać w tyłek magika co mnie będzie mazał farbkami. Jak już gnić, to z dobrą tapetą. I mam kurwa nadzieję, że nie założą mi butów z papieru, jak się to często praktykuje. Szpilki, czarne, z wysokimi cienkimi obcasami, takimi jak te, które można wykorzystać do wydłubywania mężczyznom mózgów, co je nosiły w filmach Sharon Stone czy Marylin Monroe, żądam ich bez żadnego ale! To nic, że zeżrą je robale, razem z moją cipką w którą nikt nie zdążył dobrze włożyć, a z którą łączyłam wiele nadziei na przyszłość, i cyckami które dopiero uczę się pieścić. Ach! Cóż to będzie za strata dla świata, takie ciało, taki umysł, taki talent wcale nieodkryty, wcale niedoceniony, wcale niechciany. I kiedy tak myślę o tym wszystkim, nie wiem zupełnie dlaczego, przychodzą mi do głowy natrętne myśli o mojej matce. Widok jej spracowanych, zszarzałych i popękanych dłoni. Poorana zmarszczkami, kiedyś piękna twarz. Pusty, smutny wzrok wbity w ziemię. Krótkie ciemne włosy, których ma tak mało, a które mimo to bezlitośnie wypadają. Widzę ją jak leży na łóżku w szpitalu, podłączona do kroplówki, patrząc na mnie z wyrzutem, z żalem, nie za to co zrobiłam, ale za to czego ona nie zdążyła zrobić, za czas którego choćby nie wiem jak chciała, nie może już cofnąć. Zawsze mi się wydawało, że jestem winna tego że życie mojej matki nie ułożyło się jak chciała, więcej, że przeze mnie jest jedną wielką klęską. To poczucie winy rosło we mnie razem z wiekiem. Tak bardzo chciałam zawsze jej wynagrodzić - wypierdalaj glizdo z mojego czoła - wszystko co musiała przejść, kiedy byłam mała. Mam wrażenie, że do dziś mi się to nie udało. Że zawiodłam ją, tak samo jak mój ojciec nieudacznik. Jak jej ojciec i jej matka. I jej wszyscy mężczyźni których miała przed moim ojcem. To takie przykre, widzieć w oczach matki żal i smutek. Nawet kiedy się uśmiecha, widzę ze to nie radość, ale grymas żalu przeszywa jej twarz. Życie nie dało jej wiele. Może dlatego, że nie chciała brać, a może bo za bardzo wybrzydzała kiedy była młoda. Mężczyźni szaleli za nią. Była naprawdę piękna. Wiem, bo widziałam wiele zdjęć, i z zazdrością próbowałam później wymazać je z pamięci. Ach… moja matka. Moja biedna, nieszczęśliwa matka. Nawet nie wiem co teraz się z nią dzieje. Czy wyszła ze szpitala. Czy wróciła do domu do swojego męża, mojego ojca z nazwy bo ta trzeba, który nadal jak hiena będzie stał nad nią wyciągając ręce w geście oczekiwania - daj mi, musisz mi dać, musisz mnie nakarmić, płacić moje rachunki, prać moje brudne majtki, wysłuchiwać moich krzyków, znosić moje marudzenie i chorobę. Moja matka wiele z nim przeszła. Ale, jak mówi pan Perdiaux, to jej życie, i jej wybory, i nie mogę czuć się stale winna. Nie opowiedziałam jeszcze panu Perdiaux o wielu, wielu rzeczach które przeżyłam z nią i z ojcem. Wolno nam idzie grzebanie w moich gównach. A jeśli jeszcze zginę tu, zagrzebana żywcem, to już w ogóle nie będzie żadnej terapii. Ja tu PITU PITU, a krew stygnie, i ziemia zastyga. Jak jeszcze trochę poleżę w tym dole, nabawię się lumbago. A że będę miała reumatyzm to wiem na pewno, już czuję jak mi strzyka w kościach. Z drugiej strony nie sądziłam, że wilgotna ziemia, jest taka przyjemna. Nic tak strasznego jakby się mogło zdawać. Robale nie gryzą, jeszcze. Mogę sikać ile mi się tylko chce i wszystko wsiąka jak w pampersa. I to uczucie ziemi wypełniającej przestrzeń między nogami, jest nawet podniecające. Bo gdyby Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. sobie tak wyobrazić, że jakiś przystojny ratownik, wygrzebuje mnie z tego mojego niby grobu, i później czyści dokładnie moje ciało, to nawet warto czekać. Ale ponieważ ratownika nie ma i nie będzie, muszę radzić sobie sama, czekać nie ma na co. Ciało od zimna zaczyna powoli drętwieć. Jeszcze trochę i zacznę tracić czucie, a wtedy nie wydostanę się stąd na pewno. O ile dobrze zrozumiałam, Marie nie będzie mogła mi pomóc. Nie wróci po mnie. Nikt mi nie pomoże. Tak jak przy rytuale okiełznania wody, czy powietrza, wszystko zależy tylko od mojej siły, od woli życia. A tymczasem… Jestem małą dziewczynką, zagubioną pośród gór i dolin życia. Toczę nierówną walkę o to, by być tym kim chcę, chociaż do końca nie wiem jaki będzie efekt tego wszystkiego. Szukam sensu swojej zagubionej przeszłości, która chce mnie zamordować. Leżąc w szpitalu, kilka dni po wypadku, zastanawiałam się nad tym ile w życiu zależy od nas, a ile od losu i przeznaczenia. Gdybym dziś miała odpowiedzieć na te pytania, myślę że przyszłoby mi to dużo łatwiej. W życiu trzeba umieć zdać się na los, ale trzeba też umieć stanowczo z nim dyskutować. Prowadzić negocjacje. Nie bać się ryzyka. Kiedy człowiek płynie z prądem, ma tylko jeden kierunek przed sobą. Widzi dokładnie i wyłącznie to, co wszyscy inni, którzy płyną razem z nim. Ale jeśli spróbuje złapać gałąź wystającą z brzegu rzeki, i zmienić kierunek w którym płynie, krzycząc chcę, a nie jak wszyscy inni muszę, to chociaż na początku może być mu ciężko, to zawsze ma szanse zobaczyć więcej, i odkryć przy tym swoją siłę. I widzi miny przerażonych ludzi, którzy z zazdrością patrzą jak płynie w przeciwnym kierunku do nich, a kiedy pytają co robi, dlaczego płynie pod prąd, może im wszystkim odpowiedzieć - bo tam gdzie wy płyniecie, nie ma już nic do odkrycia. Tam wszystko zostało przygotowane tak, żebyście po prostu spokojnie dopłynęli. Czekają na was gotowe domy, herbaty w kubkach i ciepłe kapcie. Być może nigdy nie będę miała tego co wy, ale to mój wybór, świadomy, i dzięki niemu czuję się szczęśliwa. Bo człowiek żeby stać się człowiekiem, musi nauczyć się rozróżniać, kiedy udaje szczęście, a kiedy ono jest w nim naprawdę. Kiedy poczucie szczęścia towarzyszy mu niezależnie od okoliczności, życie przestaje być trudne. Naprawdę uważam, że nie ma nic gorszego od wstawania rano z poczuciem, że okłamuje się samego siebie, udając że to co mam, jest moim wyborem i dokonałam go… zupełnie nieświadomie. Myślę że wielu ludzi boi się śmierci nie dlatego, że umrą i nic po nich nie zostanie. Nie, oni boją się, że ich ciała będą gniły w ziemi której tak bardzo się brzydzą. Jest mokra, zimna, brudna, są w niej robaki. W ziemi zatapiają ręce z radością tylko małe dzieci. Czy ktoś widział dorosłego, który siedzi na ziemi, i bawi się kopiąc w niej gołymi rękoma albo budując zamki z piasku? Jeśli już to robi, to tylko zmuszony do zabawy z własnymi albo cudzymi dziećmi. Sam z siebie nigdy. Ja przynajmniej nikogo takiego nie widziałam. Nie stój na deszczu bo zmokniesz i się przeziębisz! Nie baw się w ziemi bo się ubrudzisz! Jest zimno, wieje wiatr, ubierz się bo zmarzniesz! To słyszy dziecko od rodziców. I zatapia się w tych słowach. One stają się jego modlitwą na życie - nie zbliżaj się do natury. Ona jest zimna, mokra, brudna i śmierdzi zgnilizną. Robaki gryzą, ptaki srają na głowę, zwierzęta są po to żeby je jeść. Drzewo to meble z Ikei i podpałka na grilla. Kiedy w nocy widzisz spadającą gwiazdę, to znak, że nadchodzi koniec świata. Kiedy zabijesz pszczołę, cieszysz się że na świecie jest o jednego wstrętnego owada mniej, ale kiedy zginie ktoś ci bliski, płaczesz i pytasz wszechświat dlaczego on musiał zginąć, no dlaczego on, a nie ktoś inny z siedmiu miliardów ludzi. Leżę jakieś pół metra pod ziemią, z twarzą wystającą ledwo na powierzchnię. I nagle czuję, że jestem szczęśliwa. Po prostu zalewa mnie radość. Gdyby zobaczyła mnie moja matka, albo babcia, albo ktokolwiek inny, uznaliby że zwariowałam. Zaczęliby krzyczeć, próbowaliby mnie wykopać z tej kupy ziemi. Już to widzę. I ogarnia mnie trudny do opanowania śmiech. Mnie jest tu dobrze. Czuję, z każdą chwilą coraz mocniej, że moje serce bije razem z sercem Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. ziemi. Ziemia która mnie otacza, nie pozwalając się wydostać, staje się jednością z moim ciałem, albo ono staje się jednością z nią, jak kto woli. Zatracam się w świadomości istnienia. Ludzie, dajcie się zakopać żywcem! Zobaczcie jakie to cudowne uczucie! I kiedy tak krzyczę i się śmieje, zrywa się silny wiatr. I rozwiewa ziarenka piasku które wpadaja mi do nosa, i ust sprawiając, że nic nie widzę, i nie mogę oddychać. Coraz więcej piachu zasypuje moją twarz. Ale nie boję się. Jeśli to ma być koniec, to jestem gotowa. Wolę taką śmierć, niż bycie rozjechaną przez samochód jak strucla z serem, w samym centrum Warszawy. Jeśli moje demony chcą mnie teraz zabrać, to proszę, pozwalam im. Jestem gotowa. Tumany kurzu, jak na pustyni w czasie burzy piaskowej, chłostają mnie po twarzy. ALLACHU AKBAR! Wiatr zamiast słabnąć, nasila się. Dzięki temu że jestem zasypana ziemią, nie musze osłaniać się od wichury. Przynajmniej pod tym względem jestem bezpieczna. Mam zamknięte oczy i myślę o śmierci. Może jednak chciałabym żyć? Żal byłoby teraz zostawiać wszystko, zwłaszcza że zaczęłam dopiero odkrywać swoje możliwości. Czuję jak na lewą powiekę spada mi kropla deszczu, potem kolejna, i jeszcze więcej kropel, które spadają coraz gęściej, zalewając ziemię i moją twarz tak, że piach którym jestem przysypana zamienia się w błoto, zalewając mi usta i nos, i oczy. Boże zmiłuj się! – mówię szeptem. Co innego umrzeć w spokoju, z wychłodzenia organizmu, a co innego udusić się błotem. TAKA SYTUACJA. Krztuszę się, próbuję wołać pomocy, ale to idiotyzm, przecież w bliższym pobliżu nie ma nikogo poza Marie która siedzi teraz w domu, do którego osobiście kazałam jej spierdalać. Deszcz zacina wściekle, wiatr dmie nad moją głową. Pomiędzy szumem liści a zacinaniem deszczu, słyszę niewyraźne głosy dochodzące z sadu, od strony domu Marie. To głosy dwóch osób, na pewno jeden z nich należy do Marie, a drugi? Kto jest z nią? - Mówiłem ci że masz z nią tego nie robić. Prosiłem cię! - Prosiłeś i co z tego? Nie masz wpływu na jej los. Tak samo jak ja. - Nie powinnaś była jej do tego zmuszać! Nie jest gotowa! - Nie zmusiłam jej, sama chciała. Świadomie podjęła decyzję. Słysząc zbliżające się kroki krzyczę głośno: - Na pomoc! Marie, pomóżcie mi! – Ale nikt nie reaguje. Próbuję rozpoznać po głosie kto przyszedł z Marie do sadu, i dlaczego kłócą się, zamiast mnie ratować. Może przez ten deszcz i wiatr, nie widzą nic pomiędzy drzewami, ale znajdą mnie i wyciągną z zasypanego dołu, za kilka chwil, za chwilę, na pewno. Nic takiego się nie dzieje. Im bliżej są mnie, tym trudniej mi rozpoznać głosy, które przez coraz silniejszy wiatr zlewają się w jeden szum. Próbuję unieść głowę, ale miast poprawy widoczności, zapadam się pod ziemię, błoto wciąga mnie i nie mam już szans na ratunek. Próbuję się szarpać, zaciskam mocno usta, żeby nie naleciało mi do nich błota, to samo z oczami, jedynie nosem próbuję wciągnąć ostatnie resztki tlenu. Nie widzę już nad sobą chmur ani drzew, zapadam się w ciemność, brakuje mi tchu, słyszę jednak z daleka niewyraźne wołanie: -S., odezwij się!Ale nie mogę odpowiedzieć. Otacza mnie ciemność, ciemność nocy, ciemność, która swoją głębią odbiera czucie i zapiera dech. Nagle moje ciało, prawie martwe, zatopione w błocie, zderza się z twardą ziemią. Przynajmniej tyle dobrego, że czuję grunt pod tyłkiem. Szarpię się, młócę piach, jak smoła gęsty i zbity w grudy, w wąskiej przestrzeni macham głową na prawo i lewo, czując jak coś mocno ciągnie mnie za włosy. Nie mam pojęcia co to, pewnie korzeń, przecież robaki tak nie ciągną, chyba, mam nadzieję że nie, a nawet jeśli, i tak jeszcze tylko kilka sekund i z braku powietrza będę musiała otworzyć usta a wtedy napełnią się Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. ziemią, zakrztuszę się i umrę. Oczu nie otworzę, wolę umierać widząc ciemność, zresztą co ja mówię, i tak otacza mnie ciemność, ciemności nie widać, w ciemności można się zatopić, ziemia, wszędzie dookoła ziemia, i moje nagie ciało. I znowu czuję jak coś szarpie mnie za włosy. To boli! Na nowo próbuję poruszać głową, śmielej bo nie czuję oporu masy, w przeciwieństwie do reszty ciała. Otwieram oczy. A niech tam, co ma być to będzie. Nie widzę nic. Czuję jedynie, że pomiędzy moją głową, a resztą ciała, jest mała jamka, przestrzeń, strefa buforowa. Biorę głęboki wdech. Łapię resztki powietrza. Coś znowu ciągnie mnie za włosy. Płaczę i jęczę, a szloch rozrywał jej pierś, lecz coś nagle rzekło, nie lękaj się. Tak, czy tak być może? Nie może. Dlatego krzyczę: - Wypierdalaj! – A w odpowiedzi słyszę ciche popiskiwanie. Czy tu aby nie ma kretów? Albo bobrów? Albo innego stworzenia? Cholera wie. Ale skoro moja głowa wpadła w jakąś dziurę, a reszta ciała jest zasypana, znaczyć to może, że głowa ma uwięzła w tunelu należącym do jakichś zwierząt z gatunku gryzoniowatych. Zjedzą mnie! Rozdrapią mi twarz! Uspokoić się, natychmiast się uspokoić. Nad ziemią, metrów parę ponad głową, słyszę krzyki. Przytłumione, jakbym słyszała je przez szklankę przyciśniętą do drzwi, albo miała uszy pełne wody. Fajnie tak słuchać tego co dzieje się nad ziemią, kiedy jest się pod nią. Gorzej że to działa tylko w jedną stronę. Ja słyszę ich, ale oni mnie nie. To koszmar, umrę pod ziemią, zagrzebana żywcem a dwoje ludzi którzy mogliby mnie uratować stoi nade mną i mnie woła. Czy Marie nie pamięta gdzie mnie zakopała? A może myśli że już umarłam, skoro moja głowa nie wystaje z ziemi? Ciągnięcie za włosy zamienia się w uderzanie, jakby rytmiczne pukanie w moje czoło. Zupełnie jakby jakiś mały elf stał nade mną próbując zwrócić na siebie moją uwagę. No dobrze, wczuwam się w rolę, niemożliwe już dawno stało się możliwe, odchylam głowę do tyłu, starając się nie myśleć o tym, że w każdej chwili ziemia może się osunąć odcinając mi dopływ resztek tlenu który zapewne i tak na długo nie wystarczy. Nad moją głową dostrzegam maleńkie ślepia połyskujące w ciemnościach jak reflektory. Pojękuję cicho ze strachu, nie będę się teraz rozklejała, trudno, jak ma zamiar mnie zjeść ta bestia to niech zjada, byle szybko. To coś, popiskując, wskakuje śmierdzącym zadkiem na moją buzię, odwraca się pyszczkiem w stronę moich oczu ugniatając mi pazurami policzki, czy ono też uważa że są zbyt pyzowate, i patrzy przed siebie, jakby chciało mi powiedzieć no spójrz, no zobacz. Odchylam głowę jeszcze mocniej czując jak od tego wygięcia krtań mi prawie pęka, krztuszę się od smrodu futerka tego czegoś, teraz przynajmniej już wiem że to zwierze małe i grube o wielkich ślepiach, patrzę w ciemność, i daleko, daleko za głową widzę niewyraźny promyczek światła, przedostający się do jamki pomiędzy gęsto splątanymi korzeniami jakiegoś drzewa. A więc jednak, moja głowa wpadła w tunel kreta. Kiedy się szarpałam, ciężar ciała zawalił resztę tunelu, ale głowa jakimś cudem wsunęła się w ten wąski fragment i dzięki temu jak na razie żyję. Kochany krecik, tylko nie wbijaj mi kurwa tych szponiastych pazurków w policzki, bo to boli! I co teraz? Świadomość tego, że nie umrę, że mam dopływ tlenu, dodaje mi sił. Mogę spróbować wydostać się, ale jak skoro od ramion w dół moje ciało jest zasypane. Gdybym chociaż widziała jak szeroki jest ten tunel. Krecik nie jest duży. Jest trochę większy od mojej głowy. A mieścimy się w tej dziupli i moja głowa i on. Niby to nie jest mało, ale na przeciśnięcie całego ciała nie wystarczy. Krecik przebiegł po mojej twarzy i stanął na dwóch łapkach tuż za nią, na grudce ziemi w nikłym promyczku słońca. Przyszło mi do głowy żeby spróbować, to chore, ale trudno… - Rozumiesz co mówię? - Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Patrzyłam nie wiedząc czy kret naprawdę pokiwał pyszczkiem, w takich chwilach człowiek jest gotów uwierzyć we wszystko, nawet w to, że umie rozmawiać ze zwierzętami. Po chwili ciszy kret pisknął. - Naprawdę rozumiesz? Znowu pisknięcie. - Super! Cholernie się cieszę. Pomożesz mi? Pisknął trochę inaczej niż ostatnio. Mam nadzieję, że to nie oznaczało nie. - Spróbujesz wykopać z ziemi moje ręce? Znów pisknięcie w odpowiedzi, i kret ruszył po mojej głowie w stronę szyi, drapiąc mnie po nosie do krwi. - Ale uważaj trochę. - wyjęczałam Kret zabrał się do kopania. Słyszałam skrobanie łapkami o ziemię, i czułam że przekopana ziemia zasypuje okolice mojej twarzy. Wokół moich rąk robiło się coraz więcej przestrzeni, za to wokół głowy, coraz mniej. Jeśli szybko nie skoordynuję swojej akcji ratowniczej z zapierdalającym jak koparka kretem, który przekopywał się właśnie w stronę moich nóg, owszem, będę miała wolne ciało, ale stracę dopływ tlenu. - Kreciku, wystarczy, zatrzymaj się! I stanie się wedle słowa twego. Kret zwany kremikiem, pisknął i przestał kopać. Boczkiem, boczkiem, po ściance, cofaj, tak jest, wrócił na górę, w okolice mojej głowy, i przycupnął przy mojej szyi. - No, teraz albo nigdy! – wyszeptałam, próbując wysunąć lewe ramię do góry, ponad głowę. Ciężko mi było poruszać się w tej małej przestrzeni, ale na więcej nie mogłam już liczyć. Bałam się że w każdej chwili mogę się zaklinować. Uniosłam nad głowę jedną rękę, przeciskając ja z trudem przez szczelinę ponad szyją, a potem zrobiłam to samo z drugą, przysuwając się bliżej do bocznych ścian tunelu. Zaparłam się dłońmi o zbitą ziemię za głową, i wolno spróbowałam podciągnąć ciało do góry. Powtarzałam to kilka razy, aż udało mi się lekko zmienić położenie, byłam kilka milimetrów bliżej wyjścia, jednak prowadzący do wyjścia tunel był za wąski na moje ciało. Gdybym chciała przepychać się nim dalej, utknęłabym w którejś jego części na dobre, a gdybym chciała poprosić gryzonia, żeby poszerzył tunel, przecież jest taki dzielny, zajęłoby mu to wiele godzin. I zamęczyłby się. - Krecik, masz rodzinę albo przyjaciół? Jakieś inne kreciki w pobliżu? Pisknął trzy razy, po czym wybiegł tunelem zostawiając mnie samą. MĄDRA GADZINA. Miałam nadzieję, że się nie zgubi, krety ślepną na widok światła, jak ludzie na widok pieniędzy. Leżałam tak, myśląc o tym, że jeśli kiedyś opowiem o tych moich przygodach własnym dzieciom, nie uwierzą mi, prędzej uznając, że ich matka jest szurnięta. Oczywiście to czy uwierzą, czy nie, zależy w dużej mierze od tego, czy uda mi się wydostać, bo może być też tak, że kret nie wykopie tunelu, i nikomu już nigdy niczego nie opowiem. Czekałam tak, i czekałam, co jakiś czas ziemia osypywała się na moje ciało, zazwyczaj wtedy, gdy próbowałam zmieniać pozycję. Było mi cholernie niewygodnie. Zimno. Wilgotno. Zdążyłam już przywyknąć do zapachu ziemi i korzeni, do pełzających glizd i wszelakiego robactwa omiatającego mnie wzgardliwym spojrzeniem. W końcu z daleka dobiegł do moich uszu tupot stada gryzoni, połączony z piskiem. Odchyliłam głowę, i zobaczyłam przy wlocie tunelu krecie pyszczki zmierzające w moją stronę jeden za drugim. TUP TUP TUP stukot krecich nóżek. Pojęcia nie miałam ile ich było. Kiedy dwa, czy trzy z nich przystanęły nad moją głową, jeden, chyba przywódca kreciego stada, obwąchał moją twarz, po czym pisknął i wszystkie pozostałe rzuciły się do kopania łapkami ścian tunelu dookoła mnie. Wirowały wokół mnie, brakowało tylko orkiestry rżnącej walca, choć i polka nie byłaby nie na miejscu. Posuwałam się wolno krecim tunelem, uważając na moich małych przyjaciół, którzy przez cały czas nie przerywali kopania. Nie Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. wiem ile czasu to trwało, zanim jak glizda wyczołgałam się na ziemię przez dziurę przy korzeniach jabłoni. Na dworze robiło się ciemno, deszcz lekko siąpił. Dopiero gdy ledwo oddychając, usiadłam na ziemi pokrytej liśćmi opierając się plecami o pień drzewa, zobaczyłam że otacza mnie kilkanaście małych kretów, o wielkich ślepych oczach, i długich noskach. Przycupnęły na trawie obok moich nóg, wpatrując się we mnie jak zaczarowane. Uśmiechnęłam się do nich, mówiąc: - Nie wiem jak wam dziękować. – Próbowałam wyciągnąć rękę do kreta siedzącego najbliżej mnie, ale wtedy wszystkie się wystraszyły i uciekły włażąc do tego tunelu, co to nim wylazłam. Tylko jeden z nich wyjrzał z kopca, pisknął i po chwili także zniknął w głębinach ziemi. Wesoła kompania kretów pod wezwaniem świętej jabłoni odeszła do wspomnień, wróciła do swego kreciego życia, poszła gdzie ją oczy poniosły, dalej chłopcy i dziewczęta, w grudy, do ziemi, hopsa, hopsa. Siedziałam jeszcze parę chwil pod tą jabłonią, nie mogąc uwierzyć że udało mi się zmartwychwstać, kiedy z daleka usłyszałam wołanie. Jakiś męski głos wykrzykiwał rozpaczliwie moje imię. Podciągnęłam kolana pod szyję, i oplotłam je ramionami. Jakże blisko mi było do pramatki Ewy, nagiej, siedzącej pod jabłonią w sadzie Ojca. Męski głos był już coraz bliżej, dostrzegałam coraz wyraźniejszy zarys postaci błądzącej między drzewami. Kiedy zarys zwany postacią był już całkiem blisko, krzyknęłam słabym głosem: -Tutaj!Pomiędzy jabłonią a gruszą, w bladym świetle wczesnej nocy, pojawił się pan Perdiaux, dzierżąc w dłoniach koc w kratę brązową na tle zielonym, piękny ten koc ach jakiż. Na widok jego zmartwionej miny i słów pełnych wzgardy: - Jak ty wyglądasz! – Rozpłakałam się jak mała dziewczynka. Pan Perdiaux podbiegł do mnie, owinął mnie szczelnie kocem i uniósł na rękach. Wtuliłam się w niego, a jakże, czując że odtąd nic już mi nie grozi. Marie pojawiła się na granicy sadu z podwórkiem, a rozradowany uśmiech niemal rozrywał jej mięśnie twarzy gdy rzekła: - Wiedziałam! Wiedziałam że sobie poradzisz! W progu domu złapała mnie za dłoń wystającą spod koca. Razem z jej dotykiem, zalała moje ciało fala ciepła, zupełnie jakbym piła grzane wino. - Gdzie ją zanieść? - Do mojego pokoju. Byłam tak słaba. Tak strasznie zmęczona. I tak cholernie brudna. Moje ciało było tak czarne, jak twarze górników wychodzących z kopalni. Włosy sztywne, posklejane ziemią i błotem. - Trzeba ją umyć. - Za chwilę Antoin, przecież widzisz w jakim jest stanie. - No właśnie nie widzę. Nie widzę czy jest ranna, czy ma zadrapania albo stłuczenia. - Dobrze, napuszczę wody do wanny. Przyniesiesz ją? - Tak. Marie wyszła. Pan Perdiaux usiadł delikatnie na brzegu łóżka, i położył dłoń na mojej głowie. - Przepraszam. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Nie chciałem żeby stało ci się coś złego. Gdybym… - mówił łamiącym się głosem, robiąc przerwy na pełne żalu westchnienia - był ostrożniejszy, nic by się nie stało, ani wtedy, ani teraz. Mimo że bardzo bolały mnie ręce, wysunęłam czarną dłoń w jego stronę, kładąc ją na jego kolanie. Patrzyłam panu Perdiaux w oczy. Nie wiem czy udało mu się wyczytać z nich jak bardzo się cieszę, że znowu jest przy mnie. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. 23 Wyjechaliśmy od Marie dokładnie w tydzień po tym jak przyjechaliśmy. Prawie co do minuty o tym samym czasie. Czułam żal że musimy się rozstać, ale też cholerne podniecenie; powrót do Warszawy to po tym wszystkim co przeżyłam i czego nauczyła mnie Marie, będzie dobrym sprawdzianem. Wszystko co teraz się wydarzy, zależy już od tego jak wykorzystam swoją siłę i energię. Kiedy żegnaliśmy się w ogrodzie, w piękny, słoneczny dzień, o nieco chłodnym zabarwieniu, stało się coś, czego pewnie nigdy nie uda mi się zrozumieć. Ucałowałam Marie zostawiając ją sam na sam z panem Perdiaux, i poszłam załadować skrzynki z owocami do bagażnika samochodu. Kiedy po kilku chwilach spojrzałam znad klapy bagażnika na Marie i Antioina, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. W miejscu w którym chwilę wcześniej widziałam Marie, stała stara, przygarbiona kobieta z chustką zawiązaną na siwych włosach. Obejmując pana Perdiaux spojrzała na mnie, a w jej oczach pojawiły się iskry, dokładnie takie jakie widziałam kilka razy w oczach Marie. Nie zamierzałam pytać pana Perdiaux o to czy jego zdaniem Marie potrafi zmieniać postać cielesną. Wolałabym uniknąć dyskusji o niej, zwłaszcza w kontekście jakkolwiek zbliżonym do tematu jej ciała, bo czuję że mogłabym dowiedzieć się o tym jaka relacja łączyła ich, albo nadal łączy. Bo gdyby założyć, że Marie jest albo była kochanką pana Perdiaux, to świadomość wspólnoty w tym jednym przypadku nie dałaby mi spokoju. Nie chciałabym wiedzieć, że lizaliśmy z panem Perdiaux tą samą cipkę. Między innymi dlatego kiedy jechaliśmy do domu, prawie się nie odzywałam. Myślałam o Marie, ale także o rytualne ognia, który odprawiłyśmy ubiegłej nocy w ogrodzie, razem z panem Perdiaux. Myślałam że będzie to coś w stylu wchodzenia w ogień, albo chodzenia boso po rozżarzonych węglach, ale tym razem obyło się bez uszkodzeń ciała. Po prostu musiałam stać w kręgu otoczonym kamieniami, gdzie paliło się ognisko. Tak długo wpatrywałam się w ogień, aż zemdlałam. I znowu musiałam poradzić sobie sama, i najważniejsze było to, żebym nie pozwoliła zgasnąć płomieniom do świtu. Nie miałam drewna, ani niczego poza żywiołami wiatru, ziemi i powietrza. Korzystałam wyłącznie z pomocy wiatru, i siły własnego skupienia. Obserwowałam płomienie, i podsycałam je myślami. Niesamowite przeżycie. Nad ranem spaliłam mój list pożegnalny. Wcześniej poszłam nad jezioro, zanurzyłam go wodzie w której symbolicznie się odrodziłam, a po wyjęciu trzymałam w dłoniach tak długo, aż żywioł powietrza wysuszył papier, i rozmyte litery stały się prawie nieczytelne. Po spaleniu cały popiół z ogniska zakopałam w ziemi, mniej więcej w tym miejscu, gdzie dwa dni wcześniej zakopała mnie Marie. Gdyby pan Periduax podczas pierwszego spotkania w szpitalu powiedział mi, że tak właśnie będzie wyglądał proces spalenia listu, i uwalniania się od demonów śmierci, nigdy bym mu nie uwierzyła. Nawet teraz, gdy zerkam na jego twarz, zmęczoną, pooraną tam i siam zmarszczkami, tę twarz o której wiem tylko, że kryje w sobie dobre oczy i dobrą duszę, to wszystko wydaje mi się na dobrą sprawę niemożliwe. ZROBIĘ CI TAKIE RZECZY, ŻE NIE UWIERZYSZ. JA JUŻ JESTEM NIEWIERZĄCY. Kiedy weszłam do domu oparłam się o ścianę, zamknęłam oczy i pozwoliłam, by utęskniony zapach lawendy unoszący się w powietrzu rozpłynął się po moim ciele. Trwałam w bezruchu, ruch trwał obok mnie w oczekiwaniu, a gdy nadeszła pora, poszłam do kuchni żeby zaparzyć herbaty dla siebie i pana Perdiaux. Uświadomiłam sobie przy okazji, że przez ostatni tydzień prawie wcale nie paliłam papierosów. I zachciało mi się tak strasznie, ale tak strasznie palić. - Panie Perdiaux, mogę tym razem wyjątkowo zapalić papierosa w kuchni? - A pal dziecko gdzie chcesz. Zabijesz tym siebie i mnie, ale skoro ma ci to przynieść przyjemność…Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Otworzyłam okno, i wystawiając przez nie głowę zaciągałam się rozkosznym dymem od którego zakręciło mi się w głowie. Zgasiłam peta pod wodą z kranu, zaparzyłam herbatę, i zawołałam pana Perdiaux, który jak zwykle zniknął za drzwiami swojego gabinetu. Wszedł do kuchni niosąc w dłoni mój telefon, o którym zupełnie zapomniałam. - Znalazłem go na podłodze w samochodzie. Bateria się rozładowała, więc podłączyłem go do ładowarki.Spojrzałam na telefon leżący na stole, czując ogromną ekscytację. Kto dzwonił, czego chciał, jak ogromny wpływ może mieć nieodebrane połączenie na moje życie? Ile się zmieni jeśli przeczytam te kilkanaście smsów, jaka będę, jeśli jednak je skasuję? Trzymając w dłoni wyłączony telefon, uśmiechnęłam się do siebie próbując wyobrazić sobie minę Marie, gdyby zobaczyła jak z wypiekami na twarzy miast zająć się panem Perdiaux, zajmuję się telefonem i ludźmi którzy przecież mogą poczekać, nie będąc częścią tego co tu i teraz, tego co w życiu najważniejsze. Odłożyłam telefon na parapet, zajmując się nalewaniem herbaty do filiżanek. Widziałam że pan Perdiaux cały czas mnie obserwuje. Mam nadzieję, że go nie zawiodłam. Przyglądał mi się jeszcze przez chwilę znad filiżanki herbaty, a potem jakby nigdy nic, powiedział: - Lecimy jutro do Paryża. Oplułam się zbyt gorącą herbatą. Ślina uwięzła w przełyku, zaszło zakrztuszenie tak silne, że aż pan Perdiaux musiał wstać i postukać mnie mocno w plecory. Wciąż jeszcze na granicy życia i dławienia zapytałam: - Ale jak to? - A tak to. Lecimy. To znaczy ja muszę, ale ty jeśli nie chcesz… - Chcę, no jasne że chcę. Tylko to było moje wielkie marzenie, i nie mogę uwierzyć że od tak się spełnia. - Moja droga, chyba przez ostatni tydzień miałaś wystarczająco dużo dowodów na to, że życie bywa zaskakujące. Jeszcze ile! Co mi tam Paryż, z Wieżą Eiflla, Montmartre, sklepami w luksusowym Lafayette, Luwrem i całą resztą, kiedy ja przeżyłam utopienie, powieszenie na drzewie, zagrzebanie żywcem i całopalenie na stosie w niecały tydzień. - O której lecimy? - O siódmej rano. Jezu, to już za kilka godzin! Mam wszystkie ubrania brudne, wymięte, poza tym nie mam nic co mogłabym założyć na spacery po Paryżu. Dosłownie nic. Same dresy, kilka letnich sukienek, spodnie i koszule. Dramat. Dramat w trzech aktach. Poderwałam się jak koń do biegu, niemal przewracając krzesło. Pan Perdiaux niemało się wystraszył, słyszałam to w jego głosie: - A dokąd ty biegniesz, nie interesuje cię na jak długo lecimy, po co, do kogo? - Interesuje. Dlatego idę na dół po wino.Myślał pewnie, że pędzę na górę się pakować, prasować ciuchy i zbierać kosmetyki. Nic z tych rzeczy. Mam ochotę na Paryż, wielką, ale nie zamierzam udawać, że lecę tam szukać męża, czy prezentować swoje wdzięki. Na to przyjdzie czas innym razem. Teraz cel jest zupełnie inny. Popijaliśmy wino i w wielkim skupieniu słuchałam jak pan Perdiaux opowiadał mi o Paryżu. Dowiedziałam się, że lecimy na trzy tygodnie, do jego znajomego, bardzo miłego starszego pana, którego kiedyś pan Perdiaux uczył polskiego, a z którym bardzo się zaprzyjaźnił. Będziemy mieszkać w jego mieszkaniu pod Paryżem. Trochę mnie zaskoczyło, że Antoin mimo że jest Paryżaninem, nie ma tam swojego mieszkania. Najwidoczniej dawno temu raz na zawsze zamknął swoje życie we Francji, spakował walizki i przeniósł się do Polski. Może z miłości do żony? Albo do Marie? Kto go tam wie. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Dopiliśmy butelkę wina do końca, i każde z nas oddaliło się w stronę swojej sypialni. Usiadłam na łóżku, włączyłam telefon i sprawdziłam nieodebrane połączenia w ilości sztuk jedno. Delikatne ukłucie żalu przeszyło moje serce na myśl, że tak mało ludzi chce mojej obecności. Może to i dobrze? Może nie trzeba na siłę zmuszać ludzi do obecności w naszym życiu, może czas by jakość zastąpiła ilość, a ilość stała się wymierna i policzalna? Matka nie chciała rozmawiać wcale. Była wściekła, jej zdaniem jeśli polecę do Paryża, to zginę w jakimś ciemnym zaułku, i zostawię ją z resztą długów, których wciąż jeszcze nie spłaciłam. I jak ja mogę tak po prostu lecieć i ją zostawić z tym wszystkim. Z czym? A tego już nie umiała mi dokładnie wyjaśnić. Jak zawsze rozmowa z nią zostawiła po sobie niesmak w ustach i kaca na duszy. Dochodziła druga nad ranem. Spakowana walizka stała przy drzwiach. Spodnie i bluza gotowe do założenia rano, leżały na oparciu fotela. Położyłam się do łóżka, jednak sen nie chciał nadejść, jakby czekał, aż opowiem mu jakaś historię na dobranoc. Dobrze więc, opowiem ci, aż zasnę w tobie, a ty we mnie. Przypomniało mi się jak denerwowałam się lecąc samolotem z Warszawy do Liverpoolu. Na lotnisku Okęcie kręciłam się przed wylotem jak dziecko we mgle, albo lepiej jak obłąkany szaleniec na widok lekarza. Pod sam koniec, kiedy dotarłam wreszcie do stanowiska odprawy pasażerów, chodziło już za mną dwóch ochroniarzy. Wcale im się nie dziwię. Dziewczyna z czarną wymiętoszoną torbą na plecach, ubrana marnie, biegająca po lotnisku jak kura z odciętym łbem, summa summarum wyglądająca tak, jakby miała lecieć pierwszy raz w życiu. Zupełnie nie przyszło im do głowy, że akurat tak się składało, że owszem, leciałam pierwszy raz, w tym życiu przynajmniej, w innych przepraszam lecz nie pamiętam, choruję na niepamięć karmiczną. Przy odprawie tak się bałam że cofną mi bagaż podręczny, że zgniotłam wszystko w torbie jak bieliznę przed praniem. Nie dało się potem w tym chodzić przez te trzy dni które spędziłam u znajomej. Do tego akurat kiedy się pakowałam, znalazłam wyłącznie podarte na palcach skarpetki a przy odprawie kazali mi zdjąć buty. Samolot wystartował, usiadłam obok przemiłej Niemki i starszego Anglika który wyglądał jak prawdziwy Anglik, jak tylko Anglik może wyglądać najlepiej, i kiedy samolot wystartował, dla uspokojenia wlałam w siebie małą butelkę wina którą kupiłam za obrzydliwie dużą sumę pieniędzy w samolocie. Nie czułam się wtedy dobrze z sobą. Nie wyglądałam dobrze ani w sobie ani na zewnątrz. Nie wiedziałam co będzie dalej z moim życiem. Mimo to żyłam, lecz co to było za życie. I kiedy tak siedziałam w samolocie, gawędząc moją słabą angielszczyzną z Anglikiem i Niemką, gubiąc się przy ich światowym podejściu do życia, przy ich pewności siebie, przy ich niezmąconej świadomości sensu istnienia, całkiem zmarkotniałam, a dziura w skarpecie zrobiła się jeszcze większa, i czułam jak paznokieć wyłazi. Pierwszy dobry znak pojawił się, gdy zobaczyłam na przystanku autokarowym w Manchesterze moją znajomą czekającą na mnie. Wystraszona, zagubiona, podekscytowana świadomością, że po zaledwie dwóch godzinach lotu i butelce wina wlanej w gardło, jestem o, proszę HOP, w Anglii, wysiadłam z autokaru. Tak, oczywiście, Polak był kierowcą, i poza mną wysiadło z tego autokaru mnóstwo Polaków, a jakże. Było w pół do świąt. Manchester wyglądał pięknie. Kocham święta Bożego Narodzenia, z całą towarzyszącą im oprawą, kolędami, zapachem pierników, ubieraniem choinki. I kocham wspomnienie o tych trzech dniach spędzonych w Manchesterze, bo dzięki nim uciekłam od rzeczywistości. Całymi dniami zwiedzałyśmy miasto, popijając na świątecznym kiermaszu cydr i grzane wino podawane w glinianych kubkach zdobionych w Santa Clausów. Po czwartym kubku wina o mało co nie wpadłam pod samochód. W Manchesterze na ulicach nie ma pasów, a ja nie mogłam tego zrozumieć, dlaczego niby ich nie ma, skoro i tak utrudniają życie Polaków tym, że jeżdżą nie w tych kierunkach co trzeba. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Wieczorem, sobota to była, wybrałyśmy się ze znajomą do winiarni, z winiarni na wielkie koło obracające się wysoko nad Manchesterem, Wheel of Manchester, z którego pięknie widać panoramę miasta, a później wybrałyśmy się na kolację do świetnej restauracji 63 Degrees Resaurant, przy 20 Church Street. A kiedy wracałyśmy, wypiwszy wcześniej drugą tej nocy butelkę wina, starając się wymijać wymiociny rozbryzgane na ulicach, zaczepiła nas kobieta, prosząc o papierosa. Po chwili rozmowy okazało się że była Polką, i nawet zapytała czy nie szukamy pracy, bo jej szef potrzebuje dziewczyn, które potrafią dobrze robić laskę. TYLE ZYSKAĆ. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że ostatniego dnia strasznie się rozkleiłam. Płakałam, piłam likier Baileys, oglądałam BBC NEWS, i znowu płakałam. I tak w kółko. Znajoma nie mogła poradzić sobie z moim rozbabraniem. I schrzaniłam naszą kolację, bo zamiast sosu z warzyw, wyszła mi zupa do której na dodatek dolałam za dużo sosu sojowego. A kiedy już wracałam do Polski, na lotnisku w Liverpool okazało się, że mój samolot ma sześć godzin opóźnienia. Miałam w portfelu pięć funtów które nie wystarczyłyby mi nawet na kanapkę. I siedziałam te sześć godzin, podjadając jedzenie zamówione przez Anglika i Niemkę, którzy też wracali tym samym samolotem co ja. Tym razem będzie inaczej, niczego nie zepsuję. Nie będę się rozklejać. Tylko cholera, jedno znowu jest podobnie - lecę bez grosza przy duszy i z walizką pełną koszmarnych ubrań, w których nawet pan Perdiaux nie lubi mnie oglądać. Wzdychałam tak długo, aż zadzwonił budzik. I jak zawsze w takich sytuacjach, poczułam zmęczenie dokładnie w chwili, kiedy trzeba było już wstawać. Tym razem odprawa na lotnisku poszła sprawnie. Bez kolejki. Może to zasługa biletów w klasy biznes, a może człowiek dochodzi do wprawy już za drugim lotem. Taki ładny busik dowiózł nas do samolotu, tak sobie zwinnie weszliśmy po schodkach i trzask prask gotowe, zasiedliśmy wygodnie w fotelach lotniczych. Trzeba przyznać, czuje się tą pierwszą klasę, tyłek tak nie boli i podają darmowe wino, a nawet i szampana. Miałam ochotę na jedno i drugie, ale pan Perdiaux dopilnował, żebym najpierw zjadła śniadanie. Stewardessy patrzyły na nas z minami wyrażającymi konsternację, spoglądając to na pana Perdiaux to na mnie - czy to córka, czy kochanka, a może jedno i drugie? Ponieważ gapiły się cały czas, robiłam głupie miny i poszturchiwałam pana Perdiaux jakbym chorowała na Zespół Downa. A on się wściekał i próbował mnie uspokajać, co wzbudzało jeszcze większe zainteresowanie stewardess i pasażerów. No co, jak lubią teatrzyki, to ja im mogę jeden zafundować pro bono. I byłabym pokazała sztukę w stylu Ionesco, gdyby nie taki szkopuł, żeśmy wylądowali. Klimat lotniska Charlesa - de - Gaulle`a jest niesamowity. Samolot wylądował na pasie o ósmej rano, bez opóźnień. Kiedy wysiadaliśmy, pan Perdiaux powiedział do mnie szeptem: - Witaj w Paryżu, mieście artystów i szaleńców gotowych zmieniać świat.Mimo że musiało to wyglądać idiotycznie, nie mogłam opanować wzruszenia. Młoda dziewczyna stojąca na płycie lotniska, w ramionach starszego mężczyzny, zalewająca się łzami. Nowa wersja Casablanki. Tuptając po lotnisku w oszołomieniu, trzymałam pana Perdiaux za rękaw jego granatowej sztruksowej marynarki. Powtarzałam w kółko jak modlitwę trzy słowa; nie zgubić się, nie zgubić się. Głównie ze względu na panujący na lotnisku gwar, tłok, wymieszanie języków całego świata i ilość przystojnych mężczyzn, a w szczególności pilotów, było to szalenie trudne zadanie. Nie nadążałam wyobrażać sobie co mogłabym zrobić z każdym z przystojniaków których widziałam, kiedy zza rogu już wyłaniał się kolejny. Musiałam jakoś to sobie ogarnąć, więc starałam się zapamiętywać szczególnie atrakcyjne cechy anatomii poszczególnych okazów samczych wdzięków, żeby później wrócić do nich w razie potrzeby, potrzeby jasnej, to się samo przez się chyba rozumie. Tworzyłam w Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. głowie lotniskową bazę kutasów, i aż się bałam na samą myśl o tym, jak pomieszczę w niej resztę Paryżan których spotkam. Odebraliśmy bagaże, i pan Perdiaux powiedział, że przed lotniskiem powinien czekać już na nas jego przyjaciel. Powinien był czekać, ale nie czekał. Mijali nas ludzie ciągnący walizki, bez walizek, w czułych objęciach bliskich, albo z telefonami przyciśniętymi do uszu, jednak tego kto miał być, nie było. Patrzyłam na pana Perdiaux próbującego ukryć zdziwienie faktem, że zostaliśmy porzuceni, bez wcześniejszego, chwilowego nawet przygarnięcia. Widocznie taka sytuacja przytrafia mu się pierwszy raz. Widocznie przynoszę mu szczęście od początku pobytu. Staliśmy tak jeszcze kilka minut, kiedy usłyszeliśmy wołanie z daleka: - Antoin! – Równocześnie odwróciliśmy się w kierunku, z którego dobiegał głos. Pan Perdiaux widząc biegnącego chodnikiem w naszą stronę mężczyznę, uniósł ręce w geście powitania, a mnie, a ja, a we mnie, jakby świat zawirował, albowiem ujrzałam najprzystojniejszego faceta, jakiego w życiu nie mogłabym sobie nawet wyobrazić. Ubrany w granatowe dżinsy i czarny golf, z kluczykami od samochodu w dłoni, w genialnych butach z brązowej skóry wypastowanych tak, że świecenia mogłyby pozazdrościć im złote widelce, podszedł do nas, witając się z panem Perdiaux, nie zwracając na mnie nawet najmniejszej uwagi. Słyszałam ich rozmowę po francusku, ale za cholerę nie mogłam niczego zrozumieć. Poczułam się mała, o taka mała, jak ta najmniejsza szara mysz, co nawet pod miotłą nie ma prawa zasiedlić się by popatrzeć jak tłuste myszy wcinają ser. Odwróciłam się tyłem do pana Perdiaux i mężczyzny, udając że szczególnie interesują mnie rozsuwane szklane drzwi prowadzące na halę przylotów. Udając że nie obchodzi mnie co dzieje się za moimi plecami, czekałam aż wreszcie ktoś mnie przedstawi temu ósmemu cudowi świata, tej boskiej cząstce zabłąkanej na ziemi o cielesności boleśnie idealnie męskiej. Nagle pan Perdiaux powiedział: - Max, c` est a` dire, oj, przepraszam, to jest S., poznajcie się. – Pan Perdiaux zrobił dwa kroki w tył, by ułatwić nam drogę do podania sobie dłoni. Wyciągnęłam rękę jakbym miała w dłoni petardę i spróbowałam się uśmiechnąć. - Hello, nice to meet you. - Elle ne parle pas francais? – powiedział Max do pana Perdiaux. - Nie, ale mówi po polsku, tak jak ty. Na pewno się dogadacie. Stałam tak, z dłonią wyciągniętą jak strzała, podczas gdy on zerkał z oburzeniem to na mnie, to na pana Perdiaux. W końcu pokręcił głową, i niepomny mojej wyciągniętej ręki, złapał walizkę pana Perdiaux, i mówiąc coś pod nosem odszedł szybko w kierunku parkingu. Po chwili pan Perdiaux ruszył za nim. Tak to zostałam sama na środku chodnika, cofając rękę, którą równie dobrze mogłabym zwinąć albo rozwałkować, tak mi była zbędna i wstydliwa. Walizka stała przy moich nogach, albo ja stałam przy walizce, patrząc w stronę Maxa i pana Perdiaux, nie mogąc uwierzyć, że ósmy cud świata okazał się być pierwszym chamem. - No co królewno? Chyba nie myślisz, że będę nosił twoje bagaże? - krzyknął do mnie Max stojąc już całkiem daleko. Pan Perdiaux jakby trzasnął go piorun, wrócił się i próbował zabrać mi z rąk walizkę. - Puszczaj, no puść mówię!- S., uspokój się, daj tę walizkę, no oddaj ją!- Nie! Idźcie do diabła, wy dżentelmeni z koziej dupy.- prychnęłam szarpiąc się, i wyrywając panu Perdiaux walizkę, którą niechcący uderzyłam w nogi przypadkowego przechodnia. Kilkoro ludzi przystanęło na chodniku sądząc, że ktoś tu kogoś okrada, albo gorzej, że dochodzi do sprzeczki tyleż cichej, co szarpanej. W końcu masz ci los, pozwoliłam odebrać sobie walizkę. Pan Perdiaux szedł ciągnąc ją za sobą, po drodze tłumacząc mi, że Max zaparkował samochód trochę dalej, na parkingu przy wyjeździe na autostradę w kierunku Paryża. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Mam gdzieś gdzie ten cham zaparkował swój samochód.- powiedziałam przez zaciśnięte zęby. Samochód Maxa stał gdzie stał, ale był to wypisz wymaluj mój ukochany BMW X6. Kiedy zobaczyłam jak Max naciska na kluczyk, i uchyla bagażnik żeby wrzucić do niego nasze bagaże, znienawidziłam go jeszcze bardziej. Wyglądał genialnie, jeździł genialnym samochodem, i pasował do tej genialności pokrywając się ze stereotypem bogatego chama. Kiedy chciał wziąć ode mnie walizkę żeby włożyć ją do bagażnika, wysyczałam przez zęby: - Dam sobie radę. – Po czym o mało nie wyrwałam sobie ramienia, z taką siłą podniosłam walizkę do góry, udając że pakowanie walizek do bagażników luksusowych samochodów to dla mnie całkiem spora normalność. Kiedy jechaliśmy autostradą, gapiłam się w okno nadal udając śmiertelnie obrażoną. Max i pan Perdiaux byli zajęci sobą do tego stopnia, że nie zauważyli nawet, że poprosiłam o wyłączenie klimatyzacji. - Myślałem że wy w tej Polsce lubicie niskie temperatury. - A ja sądziłam, że wy w tej Francji macie więcej wyczucia co do tego, jakie temperatury wolą kobiety.Widziałam w lusterku, że Max się uśmiechnął. Pan Perdiaux powiedział niby żartem: - Uważaj Max, ona tylko wygląda na grzeczną dziewczynkę. – - Nie z takimi dziewczynkami już sobie radziłem. Należało przyznać, niestety, że Max świetnie prowadził samochód. Absolutnie genialnie. Panował nad tą wielką maszyną, czarnym bydlęciem, nie pozwalając potworowi wymknąć się z pod kontroli ani na chwilę. - Max, słyszałem że przeprowadziliście się? - zapytał pan Perdiaux. - Tak, mieszkamy teraz w szesnastej dzielnicy. To pomysł ojca. Znasz go, nigdy nie wiadomo co nowego przyjdzie mu do głowy. - S., zobaczysz jak pięknie tam jest. Szesnasta dzielnica to piękna część Paryża. - Znam piękniejsze. - wtrącił Max z ironią. - To świetnie Max, mam nadzieję że oprowadzisz S. po Paryżu, kiedy znajdziesz chwilę wolnego. - Jeśli mi się uda, nie mogę niczego obiecać, mam teraz gorący okres w firmie. To się teraz nazywa gorący okres. Muszę to zapamiętać. Kiedy ktoś zapyta mnie, czy mam go w dupie, odpowiem „mam gorący okres w firmie”. - Gdybyś wrócił do ojca… - Antoin, błagam! Te wasze wieczne próby sterowania mną, naprawdę niczego to nie zmieni.- Dobrze, dobrze, rozumiem Max, przecież nikt cię nie zmusza. Pan Perdiaux odwrócił się do mnie puszczając oko i szczypiąc mnie w kolano. Mimo że dawno przeszła mi złość na niego, postanowiłam uparcie manifestować niepodległość decyzji. W końcu gdzie znajdę na to lepsze miejsce, niż w mieście zalanym krwią rewolucji? Zerkałam przez okno na ulice Paryża, na rysującą się w oddali Wieże Eiffla, myśląc o tym jak długo marzyłam żeby się tu znaleźć, i nagle pomyślałam że to moje zachowanie jest głupie. Zupełnie dziecinne. Przesunęłam się na środek fotela, opierając się ramionami o przednie fotele i uśmiechając się serdecznie do pana Perdiaux, kiedy Max wypalił: - Kręcisz się jakbyś miała robaki. - Od ciebie nie zdążyłabym się jeszcze zarazić, więc nie mogę ich mieć Max. – - Tylko się nie pozabijajcie! – powiedział z obawą Pan Perdiaux, patrząc przez okno. - Poczekamy z tym, aż pan wysiądzie Antoin. - burknęłam pod nosem opadając z powrotem na fotel i wlepiając puste spojrzenie w okno. Max zaparkował samochód pod piękną kamienicą przy Boulevard Flandrin. W drzwiach wejściowych kilka schodków ponad nami, stał mężczyzna w wieku pana Perdiaux, czyli Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. pojęcia nie mam jakim, i uśmiechał się machając w naszą stronę. Był jeszcze przystojniejszy od swojego syna, ubrany w beżowe spodnie i jasnozieloną koszulkę polo, musiał pobudzać wyobraźnię niejednej dojrzalszej kobiety. MOJEJ DZIĘKI BOGU NIE. Przywitał się z panem Perdiaux, a ja mając na uwadze wcześniejsze powitanie z jego synem, stanęłam z boku. Tymczasem on rzucił się na mnie znienacka z wyciągniętymi rękoma, całując mnie francuskim zwyczajem w oba policzki i mówiąc, że jest bardzo szczęśliwy mogąc mnie wreszcie przyjąć w swoim domu. Jakie wreszcie? Co za wreszcie? Co ten człowiek miał na myśli? Zabrzmiało to tak, jakby czekał całe lata aż Antoin zdecyduje się mnie przywieźć. Mijając go w drzwiach, spojrzałam na pana Perdiaux, a z jego miny wyczytałam: zapomniałem - ci - o czymś -powiedzieć. - Później S., wytłumaczę ci to później. - wyszeptał Antoin, kiedy szliśmy razem po schodach. I najważniejsze - ojciec Maxa natychmiast zabrał ze schodów moją walizkę. Zrobił to bez żadnego marudzenia. Bez pytania czy może, albo czy mu pozwalam. Oto i mam przed sobą mężczyznę z klasą. I z kasą też, bo to widać na pierwszy rzut oka, a jako kobieta poszukująca, wyczuwam to niemal instynktownie. Mieszkanie do którego weszliśmy tylko utwierdziło mnie w moim przekonaniu. Luksusowy apartament wielkości czterech normalnych mieszkań, ze schodami prowadzącymi na piętro, otwartą kuchnią połączoną z salonem, i wielkimi oknami z których widać było balkon wielkością przypominający taras. Przestronnie i minimalistycznie. Tu po prostu śmierdzi luksusem – pomyślałam, przechodząc z korytarza do salonu. - S., pewnie jesteś zmęczona. Natalie zaprowadzi cię do twojego pokoju, a jeśli masz ochotę na tarasie czeka śniadanie. Ojciec Maxa zwracał się do mnie jak do królewny. Czy chcesz tego, czy masz ochotę na to, czy lubisz to, a jeśli nie to, to może tamto. Nie rozumiałam z czego wynika ta jego wielka troska. Natalie, czyli gosposia, całkiem zgrabna Niemka z blond warkoczem, zaprowadziła mnie na górę do mojego pokoju, pytając grzecznie czy może mi w czymś służyć. Już miałam na końcu języka żeby powiedzieć jej - Tak, wyskakuj z ciuchów i klękaj - ale się opanowałam. Nie zrozumiałaby dowcipu. Nawet ja go nie zrozumiałam. W moim pokoju było duże białe łóżko, wiszący na ścianie telewizor, mała komoda, i drzwi do garderoby, które początkowo pomyliłam z drzwiami do łazienki. Łazienka z tego co zdążyłam się zorientować była na korytarzu, wspólnie mieliśmy dzielić ją ja, Max i pan Perdiaux. Jak dowiedziałam się od Natalie schodząc na dół, i dukając z nią w kuchni moim słabym niemieckim, Max mieszka tu tylko chwilowo, bo jego mieszkanie jest w remoncie. Natalie pracuje w tym domu od czterech miesięcy, i bardzo nie lubi Maxa, dlatego mówi mi w solidarności jajników, że on nie będzie tu z nami długo. Wie jaki jest okropny, w przeciwieństwie do swojego ojca, którego Natalie lubi, chyba nawet zbyt mocno, co wywnioskowałam po wypiekach, które pojawiły się na jej policzkach. Wyobraziłam sobie jak Natalie robi swojemu szefowi niemieckiego loda, i zrobiło mi się mokro. Cały problem w tym, że ja też mogłabym chcieć mu zrobić, tyle że polskiego. Połączyłam się z Natalie w bólu i wyszłam na balkon, gdzie moi trzej rozkoszni panowie w tym jeden szczególnie ulubiony popijali kawę, zaśmiewając się przy tym do łez. - Nie przebrałaś się?Już miałam odpowiedzieć -A w co?- Ale spojrzałam tylko z niewinną miną na pana Perdiaux siadając do stołu, przy którym ojciec Maxa zrobił mi miejsce. Nałożyłam sobie na talerz croissanta, dżem i kozi ser. Pan Perdiaux nalał mi do filiżanki kawy. Siedziałam udając, że jestem cholernie głodna, żeby jak najdłużej uniknąć palącego ognia pytań, do których pan Perdiaux zapomniał mnie przygotować. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Francuskie słońce opalało moją twarz. Francuskie powietrze śmierdzące spalinami tak samo jak warszawskie, napełniało moje płuca. Francuscy mężczyźni obserwowali mnie w skupieniu. Za chwilę się zacznie. Dobra, a niech tam… Ojciec Maxa, gdy tylko zobaczył w moich oczach przyzwolenie, zaczął rozmowę. - Jak Ci się podoba pierwszy poranek w Paryżu? - Jest cudownie.- Chcesz już dziś zacząć zwiedzanie, czy jak przystało na kobietę, wolisz przejść się po sklepach? – - No cóż, nie układałam planu, zupełnie nie wiem, nie wiem co Pan P… znaczy… co Antoin ma w planach. Zerknęłam w stronę pana Perdiaux, próbując ukryć wściekłość. - Kochanie, możesz robić wszystko na co masz ochotę. Mną nie musisz się przejmować. Ach kurwa, jakiego mam dobrego kogo? Kim on niby dla mnie jest? Ojcem? Kochankiem? Wujem? Kimkolwiek by nie był, patrzcie ludzie i klękajcie! - Skoro ojciec daje ci wolną rękę… proponuję zacząć od drobnych przyjemności w jakie obfituje Paryż! Zabiorę cię na mały spacer, zgodzisz się? - Oczywiście panie, ehm…proszę pana. - S., proszę zwracaj się do mnie po imieniu, wiem że jestem stary, ale naprawdę będzie mi miło. - Oczywiście. - odpowiedziałam, patrząc błagalnie na pana Perdiaux. Antoin, ratuj kurwa! Jak ten człowiek ma na imię? - Oliwier, chciałem cię zapytać, a właściwie nie pamiętam.- Oliwier! Oliwier, ehm.. no więc musze ci powiedzieć, że nie spodziewałam się, że Francuz może znać tak dobrze język polski! - wypaliłam. - To zasługa dwóch rzeczy, po pierwsze genialnego nauczyciela – Oliwier mówiąc, wskazał dłonią na pana Perdiaiux - a po drugie polskich korzeni. Moja babka była polką. Do dziś napawa mnie to dumą.- Oj błagam tato, nie zaczynaj znowu.- Max ma rację, przepraszam, łatwo mi się zapędzić w snucie opowieści które zupełnie nie pasują do tego naszego radosnego spotkania. - krzyknął Oliwier wyciągając ręce w moją stronę, jakby chciał mnie utulić do snu, szykując się do śpiewania kołysanki - Muszę ci powiedzieć S., że jesteś niesamowicie podobna do matki. Czyjej? Swojej chyba. Tak zgadza się. Jestem podobna do matki. I do ojca trochę też. Pan Perdiaux w tej chwili wyglądał, jakby ktoś polał go wrzątkiem. - Dziękuję Oliwier, to dla mnie cudowny komplement - odpowiedziałam uśmiechając się jak przystało na damę. Jak damy to się bawimy, jak nie damy… Z dziewczyny z zaburzeniami psychicznymi, zamieniłam się w jednej chwili w córkę znanego psychoterapeuty, bo jak powiedziała mi Natalie, pan Perdiaux jest we Francji wybitną osobistością w dziedzinie psychologii. Od nadmiaru nowych okoliczności i kręciło mi się w głowie. - A jak podoba ci się mój syn? Słysząc to pytanie ja, Max i pan Perdiaux o mało nie pospadaliśmy z krzeseł. Max patrzył na mnie, ja na niego, a nad nami wirowało wystraszone spojrzenie pana Perdiaux i jego słowa rzucone na wiatr w samochodzie „nie pozabijajcie się”. Oliwier wyglądał jak kostka masła w upale. - Bardzo, bardzo mi się podoba. Max to, ehm, mężczyzna idealny. I te jego nienaganne maniery. Pan Perdiaux kopnął mnie pod stołem w kostkę. Spojrzałam na niego uśmiechając się zalotnie, jak potrafią tylko ukochane córki swoich ojców. - Tato, chyba nie zamierzasz nas swatać? Przecież S. to jeszcze dziecko! Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Synu, S. to nie dziecko, to piękna, dwudziestotrzyletnia kobieta której nie brakuje absolutnie niczego, poza właśnie małżonkiem! Taaak… trafił w sedno. Dobry psycholog z tego Oliwiera. Przyglądałam się całej trójce rycerzy, z uśmiechem dziewicy której proponuje się steka z zadu świeżo ubitego smoka. Czekałam aż wreszcie któryś z nich zakończy to poranne ćwierkanie, i będę mogła zabić pana Perdiaux w trakcie dyskretnej pogawędki. - No… - odezwał się wreszcie Oliwier, klaszcząc w dłonie - proponuję żebyśmy ruszyli każdy do swoich obowiązków. My z S. na cudowny spacer, ty Max do swoich cudownych zajęć, a Antoin do klini… też cudownych zajęć. Od nadmiaru wrażeń Oliwierowi zaplątał się chyba język. Cudowny dzień, cudowni ludzie, cudowny Paryż. I Ja zatopiona w tej cudowności jak gówno w przeręblu. Wstałam od stołu, ciągnąc pana Perdiaux delikatnie za ramię. Wszedł za mną do mojego pokoju, a kiedy zamknął za sobą drzwi, wysyczałam: - Jak pan mógł! Jak mógł mi pan zrobić coś takiego? Po tym wszystkim? - S., nie chciałem, nie chciałem zrobić nic złego, to… to wszystko za daleko zaszło, nie mogłem już tego cofnąć, proszę, wybacz mi.- Co mam panu wybaczyć? Że powiedział pan swojemu przyjacielowi że jestem pana córką? I jak pan to sobie wyobraża? Przecież ja nic nie wiem o panu, ani o pana żonie! Nic o waszym życiu, marzeniach, córce. Co mam mu mówić? - Nie sądziłem że będzie chciał tak szybko się tobą zająć. Proszę, zbywaj go, udawaj że nie chcesz opowiadać o nas, o mnie i o Jacquelin.Jacquelin. Oto odkrywam, że mam matkę Francuzkę o imieniu które z trudem mogę wymówić bo nie znam nawet słowa w jej języku, sory, sory, w moim języku ojczystym, matczynym, czy jak tam. - A co jeśli będzie chciał rozmawiać ze mną po francusku? Albo zaczepi nas jakiś Francuz? Co wtedy? Co powiem? Że mama wychowywała mnie ortodoksyjnie w polskiej tradycji i kulturze? - Powiedziałem Oliwierowi, że przeżywasz jeszcze śmierć matki, długo nie chciałaś mieć nic wspólnego z Francją, przez wzgląd na pamięć o niej, nie lubisz mówić po francusku. - Ach, jakie to naciągane, jakie kłamliwe, ale oczywiście, rozumiem… TATO.- S., proszę, wynagrodzę ci to wszystko.- Nie musi pan. Powiedzmy że w ten sposób odwdzięczę się za to co pan dla mnie zrobił. Ale proszę uważać, ugryzł mnie wampyr, wypiłam truciznę, spędziłam tydzień z czarownicą i jestem trochę wariatką, więc nie ręczę za siebie. - wyszeptałam robiąc zeza, i podchodząc do okna, łapiąc po drodze paczkę papierosów i zapalniczkę leżące na łóżku. Nagle odechciało mi się Paryża, pana Perdiaux, naszej terapii, chciałam wrócić do domu. Gdyby Marie wiedziała co się tu ze mną wyprawia. - S.,nie jesteś wariatką, jesteś taka jak, taka podobna, zawsze chciałem…- Panie Perdiaux, proszę wyjść zanim powie pan coś, czego obydwoje będziemy żałowali.Kiedy pan Perdiaux wyszedł zamykając za sobą cicho drzwi, usiadłam w oknie szeroko je otwierając, i odpaliłam papierosa. Wiedziałam co chciał powiedzieć. Zawsze pragnął mieć córkę, tak samo jak ja chciałam mieć ojca takiego jak on. Dokończyłam palenie i wyrzuciłam peta przez okno. Byłoby ciekawie gdyby spadł komuś na głowę, i żar zapalił włosy. Wygrzebałam z torby wymięte dżinsy i białą koszulę, które próbowałam wyprasować siadając na nich tyłkiem. Marny efekt. Generalnie jak na córkę znanego terapeuty, mającą wuja milionera, wyglądałam marnie. - Jakie masz piękne porcięta!- krzyknął radośnie Oliwier, kiedy zobaczył mnie na schodach. Pięknymi porciętami chciał chyba ratować sytuację. Marnie mu to wyszło. - Max, jesteś gotowy? – zapytał Oliwier. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Tak, czekam od kilkunastu minut, aż nasza dama wreszcie raczy być gotową. - odpowiedział Max, zerkając na mnie z politowaniem. Łajzo, pokażę ci jeszcze na co mnie stać pomyślałam kiedy Max przepuszczał mnie w drzwiach na klatkę schodową o gabarytach i wyglądzie rodem z Dynastii. - A Antoin? - zapytałam Oliwiera, schodząc z nim po schodach. - Pojechał mój aniele, chwilę temu, taksówką. Ma wiele spraw do załatwienia. - odpowiedział otwierając mi wielkie rzeźbione drzwi kamienicy. Zaczynało mi się podobać, że traktuje mnie jak swoją księżniczkę doprowadzając tym Maxa do pasji. Kiedy siedzieliśmy już w samochodzie, Oliwier wyjaśnił mi że Max podwiezie nas na Chaps Elysees. Nawiązanie nazwą ulicy, do roli Maxa w całym przedsięwzięciu wydało mi się cholernie trafne. Bo gdzie indziej mógłby powieźć nas ten snobistyczny, chamowaty, obrażony na cały świat, kawaler w średnim wieku jak nie na Pola Elizejskie! Max zatrzymał się przy rogu jakiejś uliczki, każąc nam wysiadać. On wydawał rozkazy, nie prosił. Specjalnie trzasnęłam drzwiami tak mocno, że aż zatrzęsło tą jego limuzyną. Odwrócił się patrząc na mnie wściekle. Czekałam tylko… - S., to nie powóz, tu się nie trzaska żeby dobrze domknąć. - Max, liczę na to, że nauczysz mnie jak obchodzić się z luksusem, i jak delikatnie dociskać, a nie popychać na siłę. - powiedziałam nachylając się nad uchyloną szybą w drzwiach od strony kierowcy. Max odjechał kręcąc głową. Byłam pewna, że przeklina mnie na cały głos. Ruszyliśmy z Oliwierem w stronę Łuku Triumfalnego. Nigdy nie sądziłam, że jest aż tak duży, i że jeżdżą pod nim samochody. Wyobrażałam sobie raczej że stoi w parku i pięknie wygląda - tak samo jak francuskie kobiety. Paryż pod względem hałasu jest jak setka pędzących motorów. Trzeba kilku chwil, zanim człowiek przyzwyczai się do tego gwaru i chmary skuterów, małych samochodzików i wielkich luksusowych aut pomykających wszędzie dookoła. Oliwier prowadząc mnie pod rękę, próbował opowiadać mi o Paryżu, o jego historii, i trochę o ulicach które mijaliśmy. Zupełnie mnie to nie interesowało. Chwile kiedy mówił, wykorzystywałam do zastanowienia się nad tym co wiem o panu Perdiaux, i jakie tematy mogę poruszyć, żeby nie pogrążyć siebie i pana Perdiaux już pierwszego dnia. Zamierzałam wywiązać się z obietnicy jaką złożyłam Panu Perdiaux. Będę najlepszą córką jaką mógłby mieć. Zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby nie przynieść mu wstydu. I pomyśleć że jeszcze kilka tygodni temu siedziałam na krześle w jego gabinecie opowiadając mu o moim popapranym życiu. - A celem naszej dzisiejszej przechadzki będzie najsłynniejsza ulica Paryża, Rue de La Paix. W życiu nie słyszałam żeby ktoś piękniej wymówił nazwę tej luksusowej ulicy, gdzie swoje butiki mają najlepsze światowe marki. Mam nadzieję że Oliwier nie zamierza mi niczego kupować. Nie chcę, żeby robił mi jakiekolwiek prezenty. Przecież jest obcym mi człowiekiem, to byłoby nieetyczne, niemoralne, niestosowne… - S. mam nadzieję że zrobisz mi przyjemność i zgodzisz się na małe zakupy, nigdy nie miałem córki, a zawsze marzyłem żeby móc tak, jakby to powiedzieć, poszaleć z nią w sklepach. - Oliwier, o ile tata nie będzie miał nic przeciwko, zgodzę się z przyjemnością. No co, przecież nie mogę odmówić mężczyźnie przyjemności bycia przez chwilę jego przybraną córką, nawet jeśli w wyniku tego nabędę dobra luksusowe. Mam już dwóch ojców, on będzie trzecim. Jak tak dalej pójdzie, do wieczora może się okazać, że pogubię się w liczeniu. Dobrze że matkę mam jedną. Ale nie, przecież od dziś matki też mam dwie. Jak to było, pokorne ciele dwie matki ssie? A ojcowie? Czy było coś o ojcach? Oliwier uprzedził mnie, że czeka nas długi spacer, i jeśli tylko, tylkusieńko poczuję chociaż cień zmęczenia ciut ciut, mam mu natychmiast o tym powiedzieć. Upierał się, że mamy dookoła tak wiele cudownych kawiarni i restauracji, że moglibyśmy a nawet powinniśmy Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. zatrzymywać się na coś pysznego w każdej z nich. Obiecał mi że przez kolejne dni będę powoli poznawała każdy zakątek Paryża, aż zakocham się w nim do tego stopnia, że nie będę chciała wrócić do Polski. Właściwie nie powinnam czuć się podle, a jednak siedzi we mnie jakaś glizda, która co chwila przypomina mi o tym, że to co robię jest złe, że to wcale nie jest częścią mojej terapii, i jest dalekie od założeń rytuałów jakie wykonywałam pod okiem Marie jeszcze kilka dni temu. Powinnam zacząć odczuwać paniczny lęk nad stanem własnej moralności, bo wszystkie rozterki zniknęły gdy ujrzałam sklepy wzdłuż Rue de La Paix. Tak, wygląda na to, że jestem pozbawiona wszelkiej moralności. Czerpię korzyści wykorzystując okoliczności. Ale z drugiej strony czy ktoś tu kogoś zmusza? I czy trafiło na biednego? I czy do cholery nie mam prawa do odrobiny luksusu? PRZECIEŻ SIĘ NIE ŚLAJAM Z KURDUPLEM NA ŁĄCE. Wchodziliśmy z Oliwierem do prawie każdego sklepu jaki natrafił się na naszej drodze. Przeszliśmy najpierw prawą, później lewą część Rue de La Paix. Nareszcie wiem jak mogłaby czuć się Pretty Woman, gdyby była prawdziwa. W każdym ze sklepów Oliwier mówił za mnie, a ja tylko wybierałam ubrania pokazując palcem, lub rozmawiając po angielsku. Cholernie miłym paniom było cholernie wszystko jedno w jakim języku do nich mówię, równie dobrze mogłabym mówić do nich w Jidysz, ważne żeby ten który ma złotą kartę stał blisko mnie i uśmiech nie znikał z jego twarzy. Miałam ogromną frajdę mierząc ubrania, ale z drugiej strony nagle dotarło do mnie jak bardzo zaniedbane jest moje ciało. Po tygodniach braku pielęgnacji, i ostatnich dniach spędzonych na wsi, częściej w błocie albo w trawie, niż pod prysznicem, wyglądałam koszmarnie. Nie dziwię się, że Oliwier postanowił zabrać mnie na zakupy. Gdyby jeszcze chciał pójść ze mną do salonu piękności… - Oliwier, czy jest tu gdzieś jakiś sklep z kosmetykami? Potrzebuję kilku rzeczy, nie wszystko mogłam przewieźć samolotem. Udałam idiotkę, i bardzo, bardzo mi wstyd. Obiecuję skruchę i spowiedz kiedy tylko wrócę do Polski. - Ależ, no przecież ja tu myślę o ubraniach, a nie zapytałem czego właściwie może potrzebować młoda kobieta, widzisz tak to jest kiedy chodzi się na zakupy z kimś kto nie ma córki. Oliwier pociągnął mnie za rękę w stronę jakiejś bocznej uliczki, gdzie znaleźliśmy salon z kosmetykami - pięknie, cudownie, tylko kiedy zobaczyłam ceny zaparło mi dech. - Wybieraj co tam potrzebujesz, ja przy okazji zerknę na perfumy. Oliwier zostawił mnie z pustym koszykiem na środku sklepu. I tak Chrystus miałby uciech sto, bo i ja rozmnożyłam prawie chleb na prawie pustyni. Nabrałam tyle kosmetyków, że nie mogłam udźwignąć kosza, który zręcznie przejęła ode mnie pani ze sklepu, uśmiechając się przy tym jak szurnięta. Miałam wszystko co niezbędne, żeby moje ciało i włosy, zaczęły przypominać choć trochę kobiece zewnętrze - maski, peelingi, ampułki do włosów, balsamy, kremy. A dzieci w Afryce głodują, tak jest, daj pani jeszcze ze dwie saszetki maseczki. Olwier dołączył do mnie kiedy stałam już przy kasie. Miał w koszyku nie jedne perfumy, ale siedem różnych opakowań. Szczególnie musiały spodobać mu się jedne, bo podszedł do mnie z flakonem i poprosił żebym powąchała, psikając nimi moją szyję. - I jak? - Piękne. Naprawdę piękne. Delikatne, trochę kwiatowe, z nutą lilii, zdecydowanie inne niż wszystkie które znam.Naprawdę cholernie podobał mi się ten zapach. Chloe, taki napis widniał na flakonie przewiązanym beżową wstążką. - To… to był… ulubiony zapach twojej matki. Zmroziło mnie. Zupełnie jakbym dostała tym flakonem przez głowę. A kiedy jeszcze zobaczyłam w oczach Oliwiera łzy, poczułam żal, graniczący z rozpaczą, jakby Jacquelin Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. naprawdę była moją matką która umarła, zostawiając mnie w wieku dojrzewania pod opieką zrozpaczonego ojca. - Oliwier, przykro mi, ale nie pamiętam zapachu perfum jakich używała. Wielu rzeczy nie pamiętam, nie chcę do tego wracać. Musiałam. Dla jego dobra, i dla dobra pana Perdiaux, musiałam skłamać. A NOSEK ROŚNIE. - Przepraszam, wybacz mi, nie chciałem pobudzać wspomnień, ale to takie trudne. Oliwier stał z tym flakonem perfum w dłoni, zupełnie nie wiedząc co zrobić. Pewnie gdyby mógł, zjadłby go, albo polał nim całe ciało i położył się na cmentarzu obok jej grobu. Cholera, nawet nie wiem gdzie właściwie jest pochowana. - S`il vous plait de le reprendere! - zwrócił się Oliwier do dziewczyny ze sklepu. - Nie, weź je, chcę je mieć. Teraz, kiedy wspomnienia wróciły byłoby mi trudno o nich zapomnieć.- Bien sur. Wyszliśmy ze sklepu, z kolejną wielką torbą zakupów. W pozostałych miałam już trzy pary spodni, cztery bluzki, dwie sukienki, buty, torbę, spódnicę, skórzaną kurtkę, kolejne buty tyle że sportowe, wielki kaszmirowy szal w kolorze karmelu i komplet bielizny w różowe groszki. Wcale nie od ciężaru toreb z zakupami, poczułam się naprawdę głodna. I powiedziałam o tym Oliwierowi, który z przerażoną miną, jakby usłyszał właśnie że zapomniał wyłączyć w mieszkaniu gaz i w wyniku tego doszło do wybuchu, stanął na rogu chodnika, tak blisko jezdni, że musiałam go delikatnie pociągnąć w swoją stronę. W pozycji na baczność zamarł na kilka chwil. - Pójdziemy, możżżeeee, pójdziemy, rany Boskie, je ne sais pas ou, pierwszy obiad w Paryżu.- Spokojnie, na co dzień jadamy z ojcem naprawdę klasyczną kuchnię polską, więc cokolwiek francuskiego nie zaproponujesz, na pewno będzie mi smakowało.- Oj, nie udawaj, znam twojego ojca nie od dziś, wiem jakim jest smakoszem naszej rodzimej kuchni, to istny krytyk kulinarny. Cholera. Muszę bardziej uważać co mówię. Dopóki pan Perdiaux nie opowie mi o sobie czegoś wiecej, każdy temat poruszany z Oliwierem jest na swój sposób ryzykowny. Usiedliśmy z Oliwierem w małej knajpce, zwanej przez francuzów brasserie, przy Plac Vendome. Zanim złożyliśmy zamówienia, a właściwie Oliwier złożył, bo ja nie rozumiałam z karty ani słowa udając że zdaję się na jego wybór, opowiedział mi że kilka kroków od nas, jest kamienica gdzie umarł Fryderyk Chopin. Muszę przyznać, że ta wiadomość nie pobudziła mojego apetytu. Nie chciałabym skończyć tak jak mój rodak. Sławy i podziwu chciałabym jednak zaznać za życia, a nie po śmierci. Wolałabym nie umierać samotnie w biedzie, nawet przy najpiękniejszej ulicy Paryża. Siedzieliśmy przy stoliku, osłonięci parasolem od otaczającego nas gwaru paryskich ulic, popijając białe wino które również wybrał Oliwier, i podjadając przy tym warzywa podane na wielkiej tacy. - Twój ojciec mówił mi, że fascynuje cię moda.- Tak, pracuję od kilku lat jako stylistka. - Ha! A więc mogę ci powiedzieć, że twoja matka była znawczynią mody. Na pewno byłaby szczęśliwa wiedząc że odziedziczyłaś po niej zmysł estetyki. - Pewnie tak, mimo wszystko moją największą pasją jest dziennikarstwo. Chciałabym pisać książki i reportaże. - O, to ciekawe. Coś związanego z modą? - Nie, raczej nie. Tematyka społeczna, problemy ludzi, takie życiowe sprawy. Myślę że chciałabym kiedyś pojechać na wojnę.- Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Na wojnę?! Dziecko, w żadnym wypadku, zapomnij o tym! Ani twój ojciec ani ja ci na to nie pozwolimy. Tak, pewnie. Mój ojciec, ten prawdziwy, ma to głęboko w dupie. Jak go znam nie zapytałby nawet czy zamierzam wrócić cała czy w kawałkach. Panu Perdiaux nic do tego, a Oliwierowi tym bardziej. Gdyby wiedział, ile już w życiu przeszłam, i jaką dziennikarską drogę mam za sobą… Zaczęłam zaraz po szesnastych urodzinach. Pół roku starałam się o staż w gazecie, aż w końcu wpakowałam się do gabinetu naczelnemu znanego brukowca Super Expressu, i postawiłam ultimatum - albo przyjmie mnie do pracy, albo przypnę się kajdankami do grzejnika. Zgodził się. Spodobał mu się mój upór. Nie ma to jak siła chęci, gdy człowiek jest młody. Świat staje otworem, a niemożliwe staje się możliwe. Kilka dni po tym jak naczelny mnie przyjął, napisałam reportaż o zaginionym chłopaku, który zamieścili na głównej stronie lokalnego dodatku. Później wszystko potoczyło się samo. Byłam redakcyjną dzieciną, najmłodszą z najmłodszych. Bali się mnie wypuszczać na poważniejsze tematy, ale ja i tak jeździłam. Widziałam topielca, skwarka, gonili mnie bandyci, ach to były czasy. I wtedy jakimś cudem, udało mi się wywalczyć indywidualny tryb nauczania w Liceum. Kilku swoich nauczycieli poznałam dopiero w dniu Matury. W międzyczasie pracowałam dla kilku gazet, wcisnęłam się na staż do radia, kręciłam się trochę wokół telewizji. Mam bujne życie zawodowe. I prywatne też. I dlatego kiedy słyszę, że ktoś mi czegoś zabrania, albo uważa że nie powinnam czegoś zrobić, mam ochotę skopać mu tyłek. - Oliwier, wydaje mi się, że nikomu nie można zabraniać wolności wyboru. - Oczywiście, oczywiście, ale trzeba wybierać spośród mniej ryzykownych możliwości. A jakie możliwości w życiu są mniej ryzykowne? Czy ktoś da mi gwarancję, że jeśli zostanę kasjerką w sklepie, nie spadnie mi na głowę paleta z towarem, albo nie zastrzeli mnie jakiś klient, który akurat ma zły dzień i nie chce mu się stać w kolejce do kasy? Jaka jest róznica pomiędzy ryzykiem robienia tego co człowiek kocha, a zwyczajnym trwaniem w poczuciu złudnego bezpieczeństwa? Nie ma żadnej. Zgoda na życie, to zgoda na ryzyko. Kelnerka w białym fartuszku, chuda jak bagietka, przyniosła nam danie główne. Zachwyca mnie, że we Francji obiad obowiązkowo składa się z przystawki, dania głównego, deski serów i na koniec deseru. Nie wiem jak oni to wszystko mieszczą w sobie, ale zamierzam szybko sprawdzić. Oliwier zamówił jako danie główne coś, co wyglądało na udka. Kiedy zobaczyłam jak kelnerka niesie talerze, modliłam się żeby nie okazało się że są na nich te udka, tych żab co to jedną już widziałam na gorąco w dziobie bociana, specjalite de la maison. Nigdy nie jadłam żab, a jako córka Francuzów powinnam znać ten przysmak niemal tak dobrze jak odmiany rogalików croissant. - No! Mam nadzieję że będą ci smakowały. Twój ojciec przyrządzą najlepsze żabie udka jakie znam, ale te też nie są w cale najgorsze. - powiedział Oliwier zachęcając mnie do jedzenia. Moje modlitwy nie zostały wysłuchane. Apokalypsa według beznogiej żaby nadchodzi. Patrzyłam jak Oliwier zajada ze smakiem, oblizując palce z sosu śmietanowego. Idąc za jego przykładem, ostrożnie wkładałam kolejne udka do ust. Smakowały okropnie. Jedyne co było znośne to właśnie sos - smakował śmietaną, winem, cytryną. Był dobry. Gdybym tak dostała go więcej, może udałoby mi się zjeść jeszcze kilka żabich nóg. Każdy kęs zapijałam sporym łykiem białego wina, które na szczęście skutecznie zabijało smak. Kiedy oparłam się na krześle, udając że nie mogę wcisnąć w siebie więcej tego cudownego smakołyku, najzacniejszej z zacnych potraw francuskich, kelnerka przyniosła kolejne dwa talerze. Gdy spojrzałam na Olwiera, powiedział że to kiszka ze szparagami. Kurwa, kurwa, kurwa. Byłam już bliska płaczu. Postanowiłam twardo odmówić zjedzenia kolejnego dania, tłumacząc się chęcią spróbowania serów i deseru - miałam straszną ochotę na krem brule, i tylko ta myśl pozwalała mi znieść widok Oliwera zjadającego kiszkę wypchaną szparagami. Oczywiście my w Polsce mamy swoje ohydztwa w stylu wątróbki, galarety z nóżek, golonki i Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. flaków, ale co nasze to nasze, był czas przywyknąć. Francja razem ze swoją kuchnią jest dla mnie nieodkrytą studnią smaków i potraw. Wiele czasu upłynie, zanim nauczę się wybierać to, co dla mnie najlepsze. Tymczasem muszę zapytać Oliwiera o sprawę, która nie daje mi spokoju. Muszę, bo gdy wino wyparuje mi z głowy, będzie już za późno. - Oliwier czy mogę o coś spytać? Mam nadzieję że cię to nie urazi, ale czy kochałeś moją matkę? Oliwier spojrzał na mnie z nad talerza, z zębami zatopionymi w kiszce. Byłam pewna że jego i Jacquelin łączyło coś więcej niż przyjaźń. Oliwier do dziś nosi w sobie to uczucie. Pierwszy raz w życiu widzę tak nieszczęśliwego z miłości mężczyznę. To smutne, a zarazem piękne. Kiedy straciłam nadzieję na to, że mężczyźni potrafią kochać, poznałam jednego który zdaje się być chodzącą miłością. - Aż tak to widać? Przytaknęłam. Widać. Jak cholera. - S., jesteś już dorosłą kobietą, masz prawo znać prawdę. Twoja matka była miłością mojego życia. Jedyną kobietą dla której byłem gotów poświecić wszystko. Tyle że zanim zdążyłem się zorientować co do niej czuję, wyjechała z twoim ojcem do Polski. Uciekli, ale tę część historii już pewnie znasz. Znasz, albo nie znasz. Zaczynało mnie coraz bardziej interesować, dlaczego pan Perdiaux zamieszkał w Polsce. Musi mi o tym opowiedzieć. I kiedy spojrzałam na Oliwiera, który próbując opanować łzy wypijał duszkiem wino z lampki, wiedziałam już, że ta historia nie jest tak prosta jak mogłoby się wydawać. - Mieliście romans Oliwier? - Jesteś pewna że chcesz wiedzieć? - Tak! - No więc uważam że zasługujesz na szczerość, nawet jeśli po tym uznasz że nie chcesz mnie znać. Twoja matka przylatywała do Paryża, spędzaliśmy tu razem najpiękniejsze weekendy mojego życia. Wtedy gdy była przy mnie, stawałem się najszczęśliwszym mężczyzną na świecie. Ale kiedy zaszła w ciążę z tobą, przestała przylatywać. Zerwała ze mną kontakt.powiedział Oliwier patrząc mi w oczy i łapiąc w dłonie moją dłoń leżącą na stole - myślę że możesz być moją córką S. No tak. Wiedziałam. Czułam to. Do wieczora będę miała więcej ojców niż matek. Jego słowa wirowały mi w głowie. Teraz to ja wypiłam wino duszkiem, trochę zbyt energicznie odstawiając lampkę na stół. Pękła w drobny mak. Rozsypała się na dziesiątki kawałeczków. - To nic, na szczęście. Oliwier wstał wołając kelnerkę i strzepując z moich spodni kawałki szkła. Kiedy zobaczył że z palca cieknie mi krew, uklęknął przy mnie i przyłożył mój palec do swoich ust, ssąc krew, i szepcząc - Życzę Ci S., żeby jakiś mężczyzna pokochał cię tak, jak ja twoją matkę. I żeby miał odwagę o ciebie walczyć, bez względu na wszystko. Objęłam ramionami jego głowę, i przytuliłam go mocno do siebie. Ta chwila była warta więcej niż tysiąc słów, tysiąc gestów i tysiąc wyznań miłości w jednym. W końcu Oliwier wstał, otarł łzy i usiadł z powrotem na swoim krześle po drugiej stronie stołu. - Oliwier, to co mi powiedziałeś zostanie naszą tajemnicą, dobrze? - Tak, oczywiście. Nie śmiałem cię o to prosić. Mój Boże, jaka Jacquelin byłaby dumna wiedząc, że ma tak mądrą i wrażliwą córkę. Mój Boże, jeśli Jaquelin patrzy na nas z góry, na pewno podtrzymują ją przed upadkiem dwa, albo trzy Anioły. Zamówiliśmy deser, krem brulee, dwie kawy i dwie lampki koniaku. Czekając gawędziliśmy o Paryżu. Na szczęście Oliwier nie miał ochoty kontynuować tematu Jacquelin. Na nieszczęście, w głowie utkwiło mi jedno pytanie; co stało się z dzieckiem? I kto w końcu był ojcem, Olwier czy Antoin? Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Dokończyliśmy posiłek, Oliwier zapłacił rachunek i wyszliśmy wtapiając się w popołudniowy gwar Paryża. Mimo że na jego twarzy widziałam smutek, wiedziałam że dzięki mnie czuje się choć odrobinę lepiej. W pewnym sensie moja obecność zastępowała mu obecność Jacquelin za którą musiał tęsknić od wielu lat. Z jednej strony to fajnie, że mogę być pomocna, i zaoferować trochę radości swoją obecnością i jemu i panu Perdiaux, ale z drugiej dla obu jestem tylko i wyłącznie namiastką, ucieleśnieniem pragnień nie mającym nic wspólnego z rzeczywistością. Z Rue de Paix odebrał nas Max, na powitanie robiąc jedną ze swoich oburzonych min graniczących z odrazą. Pojechaliśmy do domu, siedząc w całkowitej ciszy w przeklimatyzowanym samochodzie młodego dziedzica, który chyba wziął sobie za cel żeby mnie zamrozić. W domu była tylko Nina i Max. Zdziwiło mnie, że pan Perdiaux jeszcze nie wrócił, i przez cały dzień nie zadzwonił do mnie ani razu. Zapytałam Oliwiera czy wie gdzie może być, a on głaszcząc mnie po ramieniu, odpowiedział że na pewno ma dużo spraw, i że nie powinnam się tym martwić. Pobiegłam na górę rozpakować zakupy. Na schodach zderzyłam się ze schodzącym po nich Maxem, ubranym w idealnie skrojony granatowy garnitur. Raczył był oznajmić, że wychodzi na spotkanie i postara się wrócić na kolację. Zapytałam Natalie ile go nie będzie, to znaczy na którą zaplanowana jest kolacja, a ona odpowiedziała, że mamy przynajmniej dwie godziny spokoju. Miałam więc łazienkę na dwie godziny tylko dla siebie, bez strachu, że ktoś zapuka do drzwi. Na tyle na ile poznałam Maxa, byłam pewna, że nie zapukałby do drzwi, on by je raczej wyważył, wyciągając mnie z pod prysznica za włosy, i wywlekając mnie po podłodze na korytarz. Jak dobrze że wziął był i wyszedł z domu. Zabrałam z pokoju wszystkie kosmetyki które kupił mi Oliwier, i przygotowałam na łóżku sukienkę od Chanel – małą dopasowaną czarną, obszytą tiulem, długości przed kolano. Zamknęłam się w domowym łazienkowym Spa, żeby doprowadzić się do porządku. Zrobiłam peeling całego ciała. Nałożyłam maskę regenerującą na twarz. Wydepilowałam się cała - pachy, nogi, cipka, i cała reszta. Umyłam włosy i nałożyłam na nie tyle maski regenerującej Kerastas, że zrobiły się sztywne. Spłukałam maskę. Pod koniec zabiegów, z trudem oddychałam, próbując bezskutecznie znaleźć okno, żeby wpuścić do tej mojej sauny trochę powietrza. Owinięta w ręcznik, z mokrymi włosami z których ledwo udało mi się spłukać odżywkę, wymacałam drzwi prowadzące na korytarz i klamkę. Uchyliłam je, i usłyszałam czyjeś głośne: - Merde! – Wystawiłam głowę, i pośród obłoków pary buchającej z łazienki, zobaczyłam stojącego za drzwiami Maxa, trzymającego się za lewą rękę. - Co ty tu robisz? – zapytałam najgrzeczniej jak tylko umiałam. - Ja? Ja jestem u siebie. To raczej ja powinienem zapytać, co ty tu wyprawiasz dziewczyno. Myślałem że zaczadziłaś się w tej łazience jakimiś kadzidłami. - Ach i ruszyłeś mi na ratunek? - Nie, chodziło mi raczej o łazienkę. Ojciec niedawno ją remontował. Szkoda by było robić wszystko od nowa. - Rozumiem.- westchnęłam patrząc na niego. Para powoli opadała, i coraz lepiej widziałam zdziwioną minę Maxa, kiedy zauważył że oto stoję przed nim w samym ręczniku ledwo zakrywającym mi cycki i uda, i z mokrymi rozpuszczonymi włosami z których skapuje na podłogę woda. - Masz rude włosy. Patrzcie ludzie. Toż to odkrycie! - Mój Boże, naprawdę? Max, dziękuje, gdyby nie ty nigdy bym się nie dowiedziała. powiedziałam z udawaną wdzięcznością, wyciągając rękę w stronę ramienia Maxa, które Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. chciałam uszczypnąć. Nie przewidziałam, że ręcznik który trzymam drugą dłonią zsunie mi się z ciała. Ledwo udało mi się go złapać, zanim upadł na podłogę. - Przepraszam! - wybąkałam, zatrzaskując mu drzwi łazienki przed nosem. Pomyśli że specjalnie zrzuciłam ręcznik na podłogę. Trudno. Posprzątałam po sobie w łazience, żeby nie dawać mu powodów do kolejnych dyskusji, i przebiegłam korytarzem do drzwi mojego pokoju jak szpieg z krainy Deszczowców. KARRAMBA! Wyjątkowo jak na mnie, w ramach wzmocnienia poczucia atrakcyjności, wysuszyłam i ułożyłam włosy. Zrobiłam makijaż; wklepałam podkład, korektor pod oczy, nałożyłam granatowy cień na powieki i zrobiłam czarne kreski, wytuszowałam rzęsy, pociągnęłam policzki różem i nałożyłam bezbarwny błyszczyk, który może teraz jak nigdy wcześniej powiększy mi usta. Na koniec założyłam czarną sukienkę, skropiłam szyję perfumami od Oliwiera, założyłam szpilki i wolno zeszłam po schodach, gotowa do kolacji. Liczyłam na to, że w jadalni spotkam pana Perdiaux, ale przy stole siedzieli tylko Oliwier i Max, obaj na mój widok poderwali się z krzeseł. Sprawiło mi to wielką satysfakcję, a szczególnie chwila kiedy Max odsunął mi krzesło żebym mogła wygodnie usiąść. - Gdzie Pan… tata? - zapytałam gryząc się w język. - Nie wróci dziś na noc, miał pilną sprawę do załatwienia poza Paryżem. Kazał cię przeprosić.Westchnęłam czekając aż gospodarz da znak, że możemy zabrać się za jedzenie, poprzedzając to nałożeniem sobie odpowiedniej ilości czego kto chce z mis i tac stojących na stole. Odetchnęłam z ulgą, kiedy zauważyłam że na stole nie ma żabich udek. - Nałożyć ci ślimaki? - zapytał Max z niewinną miną. Skurwiel do potęgi. Widział jak obserwuję to co znajduje się na stole. Musiał domyślić się, że nie lubię francuskich specjałów. - Max – powiedziałam spoglądając na Maxa, wbijając mu wzrokiem nóż w oko – dziękuję, ale pozwól że sama wybiorę to, na co mam ochotę. - Nie zmuszaj jej! Sama najlepiej wie na co ma ochotę. - Oliwier zganił syna, patrząc na mnie z bezgranicznym wyrazem oddania. - Ja jej nie zmuszam, tyle że nie spotkałem dotąd Francuza który by nie lubił ślimaków! - Nie powiedziałam że ich nie lubię Max. - wysyczałam przez zęby, pakując sobie do ust duży kawałek sufletu z kozim serem. - Wina? - Tak, tato, chętnie. - Ja też poproszę. Jedliśmy w błogosławionej ciszy, która trwała do chwili, gdy nie przerwał jej Oliwier. - S., masz ochotę wyjść dokądś po kolacji? Nie. Nie miałam ochoty. Ale wiedziałam, że oczekuje się ode mnie innej odpowiedzi. Scenariusz na wieczór został już zaplanowany i nie mam szans, by go zmienić. - Tak. - To świetnie, Max, masz pomysł gdzie zabierzesz S.? Max podniósł głowę z nad talerza, w który wpatrywał się wcześniej jakby zauważył w nim brylanty, a nie skorupki ślimaków które pożarł. - Tato nie, ehm… mam kilka pomysłów, ale omówię je z S. za chwilę. - Oczywiście! Max zna Paryskie uliczki jak mało kto. Pokaże ci jak piękny jest Paryż nocą. Byłabym skłonna uwierzyć bardziej, że Max pokaże mi Lasek Buloński i Plac Pigalle, idealne miejsca na spędzenie wieczoru dla tak pięknej, młodej damy za jaką mnie uważa, niż że zaopiekuje się mną, i zatroszczy o moje wrażenia poznawcze. Zauważyłam jedną zasadę panującą w tym domu, Oliwierowi się nie odmawia. Czegokolwiek by sobie nie zażyczył, należy bez żadnego ale spełnić jego zachcianki. Czy to w kwestii zakupów, jedzenia czy planowania rozkładu dnia i wieczoru każdego z domowników. Jeśli był taki, kiedy romansował z Jacquelin, nie dziwię się że nie wytrzymała z nim i zerwała kontakty, próbując Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. ratować małżeństwo z panem Perdiaux, który jest w moim odczuciu zupełnie innym typem faceta. Wyszliśmy z Maxem tak jak życzył sobie tego jego Ojciec. Max poinformował mnie że nie ma zamiaru brać samochodu, po pierwsze bo piliśmy wino, a po drugie bo będziemy pewnie pić go więcej. Zgodziłam się. Przechodziliśmy szybko kolejnymi uliczkami Paryża, mijając szesnastą dzielnicę bez słowa, i kierując się cholera wie dokąd. Max prowadził, ja szłam za nim próbując nadążyć za jego szybkim krokiem, w moich nowych szpilkach od Celine. - Max, czy ty się dokądś śpieszysz? - Nie. - odpowiedział sucho, zatrzymując się na chodniku i odwracając w moją stronę - A ty? - Jeśli nie chcesz spędzać ze mną wieczoru, naprawdę nie ma sprawy, mogę pokręcić się po uliczkach i wrócić do domu, albo posiedzieć jeszcze jakiś czas przed kamienicą i udawać po powrocie że chciałam wrócić wcześniej a ty zostałeś ze znajomymi.- Widzę że zdążyłaś poznać mojego ojca, ale nie do końca. Jeśli chcesz dalej się mu podobać, powinnaś wiedzieć, że nie da się go tak łatwo nabrać. Wypyta cię po powrocie dokładnie o wszystkie miejsca które ci pokazałem, każe ci wyrecytować co jadłaś i piłaś, z podaniem adresów knajp włącznie.Tak, to zgadza się z tym co zdążyłam już zauważyć. Ojciec Maxa to prawdziwy hegemon, władczy i autorytarny. Typowy milioner, który nie umie wypośrodkować kiedy jest czas na dom, a kiedy na zarządzanie firmą. To przykre widzieć, że jego syn ewidentnie czuje się skrzywdzony przez ojca. Pod tym względem, oczywiście każde na swój sposób, jesteśmy do siebie z Maxem podobni. - Nie jestem twoim ojcem, nie zamierzam cię do niczego zmuszać.Max ruszył przed siebie, udając że nie usłyszał tego co powiedziałam. Szłam za nim, z każdą kolejną mijaną uliczką coraz bardziej zdana na jego łaskę lub niełaskę. Gdyby teraz mnie porzucił, nie wiedziałabym jak wrócić do domu. Byłam tak zestresowana, że nie zwracałam uwagi na niesamowitą atmosferę panującą dookoła nas, na rozświetlone lampami ulice, głośne śmiechy, i rozmowy dobiegające z każdego rogu. Byłam pewna jednego. Zamiast zbliżać się do centrum, oddalaliśmy się od niego. Max zatrzymał się przed wielkimi schodami. Na ich widok zaparło mi dech. Rozświetlone po obu stronach lampami, otoczone drzewami, prowadziły na wzgórze. Mój Boże, to Montmartre! Ledwo mogłam ustać w miejscu z wrażenia. Max, niewzruszony moim zachwytem, ruszył wolno schodami. Od długiego marszu, zaczęły boleć mnie stopy; jak na takie wycieczki, szpilki to nie najlepsze buty. Nie zamierzałam wspinać się na wzgórze, moje ukochane, najpiękniejsze, magiczne wzgórze Montmartre, gdzie zamierzam w przyszłości mieszkać, z miną pokutnicy, i kuśtykając jak dziewczę w za małych pantoflach. Zdjęłam buty, i trzymając je w dłoni ruszyłam szybkim krokiem, czując jak moje stopy dotykają chłodnych stopni schodów prowadzących na górę. Max dotarł na szczyt, i pierwszy raz zobaczyłam na jego twarzy uśmiech, kiedy zerkał na mnie z góry. - Kocham te okolice. – powiedział, kiedy dysząc stanęłam obok niego. Powiedziałabym mu, że ja także, ale uznałby to za przejaw podlizywania się, więc stałam bez słowa rozglądając się dookoła nas. Przeszliśmy jeszcze spory kawałek. Max stał się bardziej rozmowny, pokazywał mi budynki, tłumacząc ich historię, i nawet chwilami żartował. Usiedliśmy w maleńkiej winiarni, w głębi jakiegoś podwórza. Zamówiliśmy butelkę białego wina, i pierwszy raz zobaczyłam jak piękne są w świetle świec oczy Maxa. Niesamowite, zielone, szkliste i jednocześnie pełne dobroci. Max nie jest złym człowiekiem. On po prostu nienawidzi swojego ojca i wszystkiego co z nim związane, także jego przyjaciół. - Nie lubisz mnie. Max spojrzał na mnie, unosząc się na krześle i zdejmując marynarkę jednym sprawnym ruchem. Cholernie to było męskie. Gdy wygiął ręce w tył, koszula podkreśliła jego tors, Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. wspaniale wyrzeźbiony. Usiadł zerkając w moją stronę, i zajął się powijaniem rękawów koszuli. Oto po czym poznać że mężczyzna czuje się swobodnie - zaczyna się rozbierać. - S., nie jestem chłopcem w twoim wieku, więc trudno mi wytłumaczyć ci w czym rzecz. - Spróbuj. Może uda ci się przy okazji zobaczyć we mnie kogoś więcej niż głupią małolatę. - Nie uważam że jesteś głupia. - To świetnie, bo ja też nie. Kiedy to usłyszał, zaśmiał się głośno. Kelnerka przyniosła wino, które chciała przy nas otworzyć, ale Max ją w tym wyręczył. Jego silne dłonie, pewnie objęły butelkę i gdy ją tak otwierał, wyobraziłam sobie jak sprawnie musi radzić sobie z pieszczeniem kobiecego ciała. - Max, ile masz lat? Zamieszał lampką z winem, podstawiając ją wysoko pod światło księżyca, po czym powiedział: - Tyle ile powinienem mieć, żebyś czuła odpowiedni dystans, i wstydziła się zapytać. Odpowiedziałam, że nie klasyfikuję mężczyzn pod względem ich wieku, ale dojrzałości, zgodnie z zasadą że do trzeciego roku życia się rozwijają, a później już tylko rosną. - To prawda S., ale to się tyczy obu stron. Mężczyźni dziecinnieją, ale kobiety im na to pozwalają, a nawet często oczekują od nich takiej postawy. Przypomniała mi się rozmowa z Marie na temat miłości, i oczekiwań ludzi, jakie mają wobec innych. My kobiety, uwielbiamy oczekiwać księcia z bajki, a kiedy już go mamy, zrzucamy go z konia na dywan, tuż obok dziecka i każemy mu stać się wróżką zębuszką. Miałam ochotę na głębszą dyskusję z Maxem, ale po pierwsze, widziałam że on zupełnie nie traktuje mnie jak partnerki do rozmowy, a po drugie nie chciałam psuć miłego klimatu, który ledwie zamajaczył wokół naszego stolika. Tak jak uczyła mnie Marie - odpuszczam, pozwalając mężczyźnie poczuć się samcem, którego zadaniem jest chronić i adorować kobietę. - Ałć..- syknęłam delikatnie, dotykając dłonią stopy, żeby wzbudzić tym współczucie Maxa. Fakt faktem, trochę bolały mnie nogi. - Masz za swoje, mogłaś nie zakładać szpilek. - Gdybym wiedziała, że zamierzasz urządzić mi spacer przez pół miasta, na pewno bym ich nie założyła. - W Paryżu obowiązuje jedna zasada przetrwania. Nigdy nie wiesz co się może wydarzyć. Musisz być w każdej chwili przygotowana i na długi spacer, na wręczenie wizytówki znanej osobie, z którą przypadkiem jesz lunch, a także na ewentualność biznesowej kolacji, i konieczność pojawienia się na bankiecie tuż po pracy. I to wszystko może wydarzyć się w ciągu jednego dnia. Mogłabym teraz rzucić jakiś dowcip w moim stylu, coś związanego z jego dużym autem albo damską torebką, ale uznałam komentarz za zbędny. Po prostu sobie odpuściłam. Nie muszę błyszczeć intelektem, spinając przez cały czas komórki mózgu w gotowości do ataku. Cisza czasami znaczy więcej niż długie zdanie. Westchnęłam, opierając stopy o wolne krzesło naprzeciwko, i uśmiechnęłam się do Maxa, unosząc wysoko lampkę, na znak toastu. Dopiero gdy nasze lampki zderzyły się z lekkim pyknięciem szkła, powiedziałam: - Za mądrych mężczyzn, i kobiety które mogą się od nich uczyć. Max z błyskiem w oku, i uśmiechem starego podrywacza wchodzącego do akcji, odpowiedział: - Za młode, piękne kobiety, które onieśmielają dojrzałych mężczyzn swoją mądrością. Jeden zero dla mnie. Ryba połknęła haczyk. Teraz należy już tylko oczekiwać spokojnie dalszego rozwoju sytuacji. Zachować spokój, nie okazywać wyższości, nie próbować zabić słowem, ale po prostu być sobą. Gdyby Marie mogła mnie teraz widzieć, byłaby dumna. - Dobrze S., skoro tak świetnie nam się rozmawia… Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. O,zaczyna się! - … chciałbym ustalić plan na najbliższe kilka tygodni. Jak wiesz, mój ojciec zgodził się tobą zaopiekować, pod nieobecność Antoina.Nie, nie wiem. Nie wiem nic o tym, że Antoin ma być nieobecny. Poza tym, nie o tym miałeś mówić! - W związku z tym, odpowiedzialność za twój wolny czas spadła na mnie. A tak się składa, że mimo szczerych chęci, nie mogę się tobą zajmować. Po prostu nie mam na to czasu…przerwał, popijając wino. Zrobiłam to samo. - … Ponieważ widzę, że jesteś mądrą dziewczyną, sądzę że uda nam się jakoś dojść do porozumienia. - Też tak myślę. - odpowiedziałam udając, że wcale nie dotknęło mnie to, że w tych uroczych okolicznościach, na wzgórzu Montmartre, Max chce mi powiedzieć, nie całkiem wprost, że zamierza się mnie pozbyć. - No więc, moja propozycja, uważam że powinna ci się spodobać. Sam gdybym był młody, uznałbym ją za genialną. Będziemy razem wychodzić z domu, po śniadaniu, udając że zamierzamy spędzić dzień razem, po drodze będę podrzucał cię gdzie chcesz, i odbierał z ustalonego miejsca po południu lub wieczorami, tak żebyśmy razem wracali do domu. Dobrze to wymyślił. Sama nie wpadłabym na genialniejszy plan. - A co z pytaniami twojego ojca? Musimy jakoś ustalać wspólne wersje rozkładu zajęć, gdzie byliśmy, co mi pokazałeś. Jak na razie, to Max pokazał mi jedynie środkowy palec. Ale trudno. Zniosę to. Wytrzymam to dla dobra pana Perdiaux. Gdyby Oliwier się dowiedział, jak opiekuje się mną jego syn. - To proste. Będziesz mi opowiadała gdzie byłaś, kupię ci przewodniki i książki, tak żebyś mogła poznać trochę historii i dowiedzieć się o najważniejszych miejscach. Sądzę że najbardziej spodoba ci się piąta dzielnica, poznasz tam studentów, poczujesz prawdziwy klimat Paryża, to idealne okolice dla dziewczyny w twoim wieku. Ma mnie za idiotkę. Za półmózgą istotę myślącą cipką, która pragnie zamiast poznawać miasto czy uczyć się języka, spędzać czas ze studentami przy piwie. Wymyślił plan, biorąc pod uwagę potrzeby statystycznej młodej dziewczyny. Tak jak pomyślałam jeszcze w domu, według niego idealne miejsce dla mnie to Plac Pigalle i Lasek Buloński. Do momentu w którym zamierzał tylko mnie porzucić, mogłam to znieść. W chwili kiedy robi ze mnie dziwkę i idiotkę w jednym, nie zamierzam siedzieć cicho. - Max, twój plan jest cudowny - powiedziałam uśmiechając się, i dotykając dłonią jego policzka – Tylko wiesz, zapomniałeś o jednej rzeczy. - O czym? A! Pieniądze. Oczywiście dam ci ile potrzebujesz, nie martw się tym. - Nie, nie o to chodzi. - A o co w takim razie? - Hmm… O dwie rzeczy. Po pierwsze, nie jestem dziwką - mówiłam coraz głośniej, wstając wolno z krzesła - a po drugie zapomniałeś, że mam mózg. Nie pół, ale cały, i potrafię z niego korzystać! Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, byłam już na ulicy, zmierzając w stronę schodów, którymi niedawno tak radośnie wbiegałam na wzgórze. Naprawdę byłam tak wściekła, że było mi wszystko jedno czy zabłądzę, czy trafię na tę cholerną Boulevard Flandrin. Nawet nie pamiętam numeru mieszkania. Trudno, najwyżej spędzę noc na ulicy. Kiedy doszłam pod kamienicę, nie mogąc nadziwić się, że tak łatwo udało mi się trafić z powrotem, zobaczyłam stojącego pod drzwiami Maxa. Najwyraźniej zna krótszą trasę z Montmartre do domu swojego ojca. Minęłam go, wchodząc po schodach, nie patrząc nawet w jego stronę, czekając aż otworzy drzwi wstukując kod na domofonie. Niech ten cholerny dzień już się skończy! - błagałam w myślach. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. W salonie leżąc na kanapie przed wielkim telewizorem zawieszonym na ścianie, czekał na nas Oliwier. Kiedy go zobaczyłam krzyknęłam tylko: - Było świetnie, super, genialnie, ale nie będę o tym opowiadała! I pobiegłam schodami na górę. Mina Maxa, gdy usłyszał jak zwracam się do jego ojca, była bezcenna. Stał na dole, zerkając na mnie z otwartymi ustami. A radź sobie sam, i tłumacz się jeśli chcesz - pomyślałam trzaskając drzwiami od pokoju. 24 Chodzę po Paryżu, jest naprawdę pięknie, tyle że mam jeden problem, który coraz poważniej zaczyna mi utrudniać zwiedzanie. Jestem głodna. Niby proste rozwiązanie tego problemu okazuje się jednak wielkim wyzwaniem, bo nie mam pieniędzy. Ani jednego euro. Nic. Zero. Przed wyjściem z domu zjadłam śniadanie, ale śpieszyłam się, żeby Max nie musiał na mnie czekać, i nie zdążyłam zapakować niczego do torby. Poza tym wstydziłam się, że ktoś mógłby mnie przyłapać na podkradaniu jedzenia ze stołu. Max wysadził mnie rano przy Rue de Rivoli, niedaleko Luwru, i odjechał mówiąc, że spotkamy się w tym samym miejscu o osiemnastej. Od tamtej pory minęły cztery godziny, ledwo dochodzi czternasta, mam więc przed sobą mnóstwo czasu z którym nie mam co począć. Gdybym mogła wrócić do domu Oliwiera, zjeść obiad i wyjść znowu… Ale nie mogę. Jestem trochę jak żebrak, zdany na pastwę losu. Żebrak w dżinsach Miu Miu, koszulce Ralph Lauren, i z torbą Louis Vuitton. Kiedy byłam młodsza, wiele razy sprzedawałam swoje rzeczy, żeby mieć na jedzenie. Były to głównie książki i płyty. Ale teraz takie rozwiązanie nie wchodzi w grę, bo Oliwier nie zrozumiałby dlaczego wyszłam z domu z torbą, a wracam bez niej. Nie zrozumiałby mojego tłumaczenia, że byłam głodna i musiałam jakoś zdobyć pieniądze, żeby doczekać do czasu, kiedy jego syn zabierze mnie z umówionego miejsca. Jeszcze wczoraj mierzyłam ubrania w butikach przy Rue de Paix, a dziś przystawiam nos do szyb wystawowych i łzy cisną mi się do oczu. W Paryżu jest pełno turystów, którzy non stop coś jedzą. Mijają mnie z uśmiechami na umazanych sosami, i wszelkiej maści żarciem gębach. Co i rusz życzę komuś żeby się zakrztusił, a kiedy się odwracam widzę, jak kaszle wściekle, a jego towarzysz, a czasem nawet kilku, ostukują mu plecy, próbując ratować go od śmierci tyleż strasznej, co nagłej. Mijam tych biedaków, skrycie ciesząc się ze swoich umiejętności, i postanawiam sprawdzić czy umiem coś więcej. Szepczę pod nosem: - Chcę znaleźć pieniądze na obiad. – Wystawiam palec przed siebie machając w nim w prawo jedno okrążenie, tak jak robiła to Marie, i idę dalej z nadzieją zerkając pod nogi. Bo jeśli mam znaleźć pieniądze, to najprędzej będą leżały na ulicy. Mija kilka minut, zaczynam już wierzyć że moje życzenie nie zostanie spełnione, co oznacza że nie tylko będę głodna, ale też że nie jestem dobrą czarownicą, kiedy widzę na ulicy przed sobą banknot pięćdziesiąt euro, czerwonawy, śliczniutki taki. Przyśpieszając kroku szepczę wyciągając ręce: - Chodź do mamusi!I już się nachylam żeby go podnieść, wymijając ludzi przechodzących dookoła mnie, kiedy z bramy kamienicy wybiega żebrak, krzycząc po polsku: - Mało ci francuska zdziro? Chcesz jeszcze żebraków okradać? – Żebrak rzuca się na chodnik zasłaniając ciałem banknot. Dla niego pięćdziesiąt euro to majątek, sęk w tym, że dla mnie też. I on i ja jesteśmy głodni, a z głodu gotowi do walki na śmierć i życie. Ale grunt to znać swoje miejsce. Muszę ustąpić pierwszeństwa żebrakowi, bo przecież on był tu pierwszy. To jego rejon. Nic tu po mnie. Zrezygnowana zbieram się, żeby pójść dalej. Próbuję jakoś go wyminąć, żeby nie przejść po nim bo nadal leży na ziemi, Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. wzbudzając tym zamieszanie wśród przechodniów. Zerka na mnie z chodnika, jakby bał się, że zdecyduję się jednak podjąć walkę o te pięćdziesiąt euro. Po chwili widzę, że żebrak wstaje, unosi się jak widmo na bagnach, w tych swoich łachmanach i szmatach, brudny i śmierdzący, i ja go tak lekko, niechcący szturcham nogą próbując przejść, i mówię od razu: -Przepraszam.Bo naprawdę zrobiłam to niechcący. Kiedy to słyszy, podrywa się żwawiej niż można by się spodziewać po tym ile ma szmat na karku, i pyta mnie czy jestem Polką. Odpowiadam że tak, dodając że nie bardzo mam gdzie się podziać, bo dopiero za kilka godzin znajomy odbierze mnie spod Luwru, a do tego czasu muszę sobie jakoś radzić. Tłumaczę się, jakbym chciała zmyć z siebie winę i wstyd, że zapomniałam portfela, i tak łapczywie rzuciłam się na te cholerne pięćdziesiąt euro, bo jestem głodna. Wtedy on, stojąc już twarzą w twarz ze mną, wyciąga z kieszeni banknot dwadzieścia euro, dokłada jeszcze pięć euro, i wkłada mi je do ręki, mówiąc: - Będzie po pół na głowę. I obyś miała w życiu tyle pieniędzy, że nie będziesz wiedziała co z nimi robić.Zgodnie z tym, czego nauczyła mnie Marie, nie dziękuję mu za te życzenia, ale odpowiadam: - Niech się spełni.Żebrak, P. mu na imię, podaje mi dłoń jak równej sobie, i tak żegnamy się odchodząc w dwóch różnych kierunkach, on do bramy, ja na wskroś chuj wie dokąd. Idę dalej, zastanawiając się dokąd mogę pójść, żeby tanio zjeść. O zgrozo paryskich tułaczy! Za dwadzieścia pięć euro, w okolicy Rue de Paix, nie zjem nawet przystawki. Idę przed siebie, licząc na to, że znajdę gdzieś tanią knajpę, i naprawdę dużo czasu mi to zajmuje. Chyba nawet zdążyłam się zgubić. Nagle po prawej stronie chodnika widzę chińską knajpę, kiedy się rozglądam, widzę że nie jest jedyną, lecz jedną z bardzo wielu. Dookoła mnie wisi w powietrzu pełno smoków, chińskich napisów, kolorowych rysunków. Trafiłam chyba do chińskiej dzielnicy Paryża. I tu, za te moje dwadzieścia pięć euro, mogę wcale niezły posiłek, który daj Boże wystarczy mi do wieczora. Wchodzę z ulicy do pierwszej z brzegu knajpy, zamawiam na migi kaczkę w sosie słodko kwaśnym, na szczęście chińszczyzna wszędzie nazywa się podobnie. Chińskie menu to unisex, gender, i gówno w jednym. Płacę i siadam przy stoliku najbliżej drzwi, łapiąc powietrze wielkimi chełstami, tak strasznie tu śmierdzi smażeniną. Czekając wyglądam przez okno na ulicę. Jak na chińską dzielnicę, przechadza się tędy zaskakująco dużo Francuzów w garniturach. Obserwuję ich, czując jak żołądek gra mi głodowe pieśni na tamburynie. Strasznie długo muszę czekać na jedzenie, ćwiartują tą kaczkę na zapleczu, czy jak? W końcu podchodzi do mnie dziewczyna nieznanej narodowości. Wylazła zza baru, dziwi mnie, że nie niesie jedzenia. Mam nadzieję, że nie chce powiedzieć mi, że nie mają dziś kaczki… - You are these girl, who was looking for a job? Patrzę na nią przez chwilę, jej angielszczyzna jest tak marna jak moja, zastanawiam się nad możliwymi wariantami odpowiedzi, i już, już prawie jestem gotowa wyjaśnić jej, że to pomyłka, i że przyszłam tu tylko zjeść, ale w końcu… - Yes. That `s me. - Soo, go on, do you have any clothes to change? - No. - Och…Nie, nie, nie, spokojnie! To tylko Miu Miu i Laurent! - That is not a problem. I can work in my clothes, tomorow i will bring other.- If you are sure.- Yes, i`m sure. I poszłam za nią na zaplecze. W miedzyczasie dziewczyna wytłumaczyła mi, że będę zmywała naczynia codziennie od dwunastej do dwudziestej, mam przerwę trzydzieści minut Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. nie wie o której, bo to zależy od tego jak duży jest ruch, zarabiam tygodniówkę którą co piątek wypłaca szef, a stawka za godzinę to 7 euro. Złodzieje, bandyci i oszuści - żeby chińczycy tak wykorzystywali europejczyków w biały dzień! Za taką ciężką pracę, takie marne pieniądze. Oczywiście jak na Polskę wcale niezłe, ale jak na Paryż, gdzie płaci się 3 euro za butelkę wody, to grosze. Jednak lepiej mieć grosze, niż nic. Postanowiłam że popracuję dwa tygodnie, żeby zarobić na zwiedzanie Paryża, a szczególnie tych miejsc gdzie trzeba płacić za wstęp - czyli prawie wszystkich. Zapomniałam o głodzie. Najgorsze było to, że musiałam skontaktować się jakoś z Maxem, żeby powiedzieć mu, że wrócę później. Nie miałam telefonu. Jedynie wizytówkę Maxa, którą wręczył mi na wszelki wypadek. I ten wszelki wypadek jest teraz, tyle że Max nie pomyślał, że mogę być aż taką pizdą, że nie mam ani francuskiej karty do telefonu, ani pieniędzy na to, by skorzystać z budki. Poszłam do mojej zmianowej, chyba Francuzki, i wytłumaczyłam jej jaki mam problem. Zgodziła się, żebym wyszła dziś wcześniej. Najwyraźniej mniej bała się zostać się tu sama, niż wypuścić mnie na ulicę ze swoim smartfonem. Wracając do kuchni zapytałam jeszcze o umowę, a ona zaśmiała się, jakbym opowiedziała jej właśnie dowcip o Chińczykach. No tak, co ja sobie właściwie myślałam, przecież jestem tylko Polką bez wykształcenia i znajomości języka. Zasilam szarą francuską strefę imigrantów, przemytników i złodziei. Myłam te cholerne, tłuste, zaplute talerze, których między piętnastą a siedemnastą było tyle, że z trudem udawało mi się nadążyć. Nie dostałam rękawiczek, płynu do naczyń, niczego. Miałam do dyspozycji tylko wielki szary metalowy zlew, szczotkę z grubego włosia podobną do tych służących do czyszczenia pomników, i zmiotkę do zrzucania resztek jedzenia do wielkiego kosza na śmieci stojącego pod zmywakiem. Starałam się pilnować godziny. Co chwila zerkałam na zegar wiszący za moimi plecami, który doprowadzał mnie do szału - cholernie długo musiałam się męczyć, zanim udawało mi się na piechotę obliczyć która jest godzina. Bo przecież nie umiem odczytywać wskazówek. I za każdym razem nie miałam pewności, że dobrze odczytałam. Za dwadzieścia szósta, wybiegłam z kuchni krzycząc do Katie, zmianowej która stała za ladą, przyjmując zamówienie: - I`m out! – Byłam szczęśliwa, że pomiędzy mną a Chińczykami stojącymi przy garach i kotłach, jest gruba ściana. Nie zniosłabym ich ciągłego ciang ciung cingowania. Cholera ich tam wie, co między sobą mówią, może któregoś dnia zechcieliby mnie usmażyć? Wyszłam na ulicę, mrużąc oczy od słońca, i zaciągając się smrodem zatrutego miejskiego powietrza. Ruszyłam biegiem w kierunku ulic, którymi kilka godzin temu dotarłam do chińskiej knajpy, próbując zapamiętać trasę i czas, jaki zajmuje mi dobiegnięcie stąd do okolic Luwru. Co chwilę musiałam się zatrzymywać i pytać przechodniów, czy na pewno idę w dobrą stronę. Bogu dzięki, że nikt nie powiedział, że pomyliłam kierunki. Stanęłam na rogu Rue de Rivoli dokładnie w tej samej chwili, w której Max podjechał swoim BMW. W trakcie jazdy odezwał się do mnie tylko raz, mówiąc że śmierdzę spalonym olejem. I żeby nie przyznać mu racji, udawałam że tego nie słyszę, gapiąc się cały czas w okno. Pod kamienicą po tym jak zręcznie zaparkował tyłem swoje czarne bydle, Max wyjął z bagażnika stos książek i broszur, wciskając mi je w ręce. Za to ile na nie wydał, mogłabym jeść w najlepszych knajpach przez tydzień, i odwiedzić wszystkie muzea o jakich marzyłam. Weszliśmy do mieszkania, witani radośnie przez Oliwiera. W sterylnie pachnącym mieszkaniu, lśniącym czystością sama poczułam, że mój smród jest nie do zniesienia, i nie witając się nawet z Oliwierem, ze stertą książek na rękach, pobiegłam na górę. Zrzuciłam z siebie śmierdzące ubrania, wyjęłam z walizki spodnie od dresu i biały podkoszulek, po czym nago pobiegłam do łazienki. Stałam pod prysznicem kilkanaście minut, szorując gąbką całe ciało, i płucząc włosy. Ubrana w wygodne ciuchy, boso zeszłam na dół na kolację. I znowu Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. jak wczoraj, przy stole siedzieli tylko Max i Oliwier. Zaczęło mnie to poważnie niepokoić, i gdyby nie to, że umierałam z głodu, wypytałabym natychmiast Oliwiera o wszystkie powody nieobecności jego przyjaciela, a mojego pseudo ojca. - I jak było dzisiaj? Dobrze się bawiliście? - Tak, miałeś rację, Max zna Paryż świetnie. Ale zmusiłam go dziś do leniuchowania nad brzegiem Sekwany. - wymyśliłam na poczekaniu. - Ooooo… to całkiem przyjemny pomysł na spędzenie dnia! - S., to prawdziwa romantyczka! - dodał Max, zerkając na mnie znad talerza, z udawaną czułością. - Ma to po matce, to pewne. - Tato, błagam, skończ raz na zawsze ten temat. - Synu, mówiłem ci już wiele razy, nie wiesz czym jest prawdziwa miłość. Masz trzydzieści pięć lat, a nigdy nie kochałeś żadnej kobiety tak jak ja jej matkę. Zamarłam z widelcem w połowie drogi do ust. Obserwowałam to Oliwiera, to Maxa. Atmosfera zrobiła się gęsta jak sos jogurtowy z czosnkiem, który Natalie podała do sałaty. - Nie zamierzam tego słuchać! - krzyknął Max, rzucając na stół serwetkę, którą dopiero co wycierał usta. Wyszedł z domu na do widzenia trzaskając drzwiami. Przy stole zapadła cisza. Nie zamierzałam jej przerywać, udając że bardzo smakują mi krewetki w śmietanie. - Mój syn ma setki kobiet, ale żadnej naprawdę. Próbuję mu wytłumaczyć,chciałbym żeby nie popełnił tego błędu co ja. - Oliwier, on ma prawo sam decydować o tym czego chce. I sam wybierać sobie kobiety. - Tak, pewnie masz rację. Przyszło mi do głowy, że Oliwier traktuje mnie jak przyjaciółkę a Max jak małą dziewczynkę. Czy nie powinno być odwrotnie? - Oliwier, mój ojciec po śmierci matki, próbował ochronić mnie przed całym światem i gdyby nie to, że jestem silna, i nie pozwalałam mu wpływać na moje decyzje, swoją dobrocią zniszczyłby mi życie. Musiałam dopasować fakty do okoliczności. Tylko tak mogę spróbować pomóc Oliwierowi i Maxowi. Znowu to robię! Staję się terapeutką dla dwóch dorosłych mężczyzn, mimo że nie powinnam mieszać się w ich życie. -Coś w tym jest. Przez wiele lat starałem się zastąpić Maxowi matkę. I może, może faktycznie czasami bywam zbyt zaborczy.- Bywasz. I to nie czasami. Oliwier poderwał się z krzesła. Wystraszyłam się, że się obraził. A on tymczasem zniknął w kuchni i wrócił z butelką Porto, i propozycją spędzenia reszty wieczoru na tarasie z widokiem na podwórze. Nie miałam nic przeciwko. Wręcz miałam ochotę spędzić z nim wieczór. Przy okazji spróbuję dowiedzieć się, co dzieje się z panem Perdiaux. 25 Każdy kolejny dzień przez półtora tygodnia wyglądem przypominał poprzedniejszy od poprzedniego. Wstaję. Jem śniadanie. Wychodzę z domu z Maxem. Podwozi mnie tam, gdzie akurat mu po drodze - ostatnio uparłam się, żeby wysadzał mnie pod Placem Bastylii i pilnuję żeby to robił, bo dzięki temu czuję, że w tym jednym mam nad nim kontrolę, poza tym spod Bastylii mam bliżej do chińskiej dzielnicy. Pracuję od południa do dwudziestej, później szybko się przebieram, psikam perfumami od stóp do głowy, i na piechotę wracam do domu, mijając codziennie te same ulice, kawiarnie i place. Muszę zdążyć na kolację, bo inaczej moi ojcowie strasznie się zamartwiają i zaczynają wypytywać Maxa, jako mojego paryskiego opiekuna, gdzie to się mogłam podziać. Wieczory staram się wykorzystywać na odpoczynek. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Często są to rozmowy z Oliwierem, które chyba zaczynają przypominać bardziej terapię, albo wychodzenie dokądś z panem Perdiaux który wrócił z podróży kilka dni temu, ale wciąż ma tyle obowiązków, że rzadko udaje mu się znaleźć czas dla mnie. Żałuję że ma tak niewiele czasu, bo jak na razie jest jedynym, który umie odkryć przede mną magię Paryża, opowiadając o ludziach, miejscach i ich historii, tak jakby to o czym mówi działo się dosłownie chwilę temu. Gdy pan Perdiaux snuje opowieści podczas spacerów, w zaułkach uliczek które mijamy, czuję zapachy z dawnych lat a dookoła nas, w mdłych światłach latarni, widzę ludzi którzy choć dawno nie żyją, postanowili wrócić ożywieni wspomnieniami. Zdaniem pana Perdiaux, Paryż potrafi ofiarować swoim kochankom i kochanicom miłość i śmierć. Pochopne wyznanie uczuć skończyło się dla wielu żyjących tu artystów i rewolucjonistów inaczej niż oczekiwali. To miasto jest kapryśną kochanką, którą trzeba umieć pieścić, nie dając jej zbyt wiele wolności, bo wtedy może zniszczyć nie tylko uczucie, ale też człowieka. Do końca mojej pracy w Chinagetto, jak zaczęłam nazywać to miejsce, zostało już tylko kilka dni. Szef Chińczyk, jest małym, łysym potworem. Bije i poniża pracowników, znajdując w tym uciech sto. Nienawidzę go, tak samo mocno jak pieniędzy, które co kilka dni muszę od niego wyciągać na siłę. Odbieram wypłatę nie w formie tygodniówki, ale trzydniówki, na wypadek, gdybym zechciała więcej się tu nie pojawić. Chińczyk getto zarządca pewnie by chciał, żebyśmy wszyscy pracowali tu za darmo, ale nic z tego, to nie Chiny, miska ryżu to za mało żeby zapchać nam usta, chyba że byłby tak klejący jak ten co wciska go do dań swoim klientom. Takim ryżem można napełnić brzuchy chińskich dzieci na wiele tygodni, jedna porcja pęcznieje w żołądku wiele dni, o ile ktoś nie popije tego napojem z liści kokosa, bo wtedy przelatuje to przez układ trawienny z szybkością rakiety, i konsystencją budyniu. Z tego co zdążyłam się zorientować w menu po ilości odpadów organicznych, najlepszym daniem są tu żabie udka po chińsku, a najgorszym smażona kaczka z warzywami. Gdyby wpadł tu sanepid, sądzę że i jedno i drugie danie uznaliby za równie niezjadliwe. Z powodu jakiejś pieprzonej, wielkiej konferencji naukowców odbywającej się kilka ulic dalej, mamy tu dziś straszny ruch. Nie nadążam ze zmywaniem talerzy. Do tego po tym jak wypiłam wczoraj wieczorem zbyt dużo wina z panem Perdiaux i Oliwierem, boli mnie głowa. Zachciało się im mimo deszczu wyciągnąć mnie w okolice Moulin Rouge, i muzeum figur woskowych Grevin. Zerkam na zegar wiszący za moimi plecami. Już czas! Szturcham w bok pracującą ze mną na zmywaku od kilku dni młodą Niemkę, dając jej tym kuksańcem znak, że wychodzę na przerwę. Ona też nie nadąża ze zmywaniem, chiński getto szef powinien zatrudnić jeszcze jedną osobę. Kiedy widzę jak ubrudzoną tłuszczem ręką ociera pot z czoła, nabieram ochoty by natychmiast ją stąd zabrać i nakopać Chińczykowi do tyłka. Wychodzę na salę, mijając getto szefa i Katie. Dochodzę już prawie do drzwi, kiedy czuję jak ktoś gwałtownie szarpie mnie za rękę, ciągnąc z powrotem do wnętrza lokalu. Klienci siedzący dookoła unoszą głowy znad talerzy, wśród nich widzę także kilku biznesmenów w garniturach którzy szepczą coś miedzy sobą po francusku. Odwracam głowę, a to mój getto szef zapierając się o stolik ciągnie mnie jak szmacianą lalkę, którą chce komuś wyrwać, krzycząc po chińsku. Patrzę na Katie, ona z przerażoną miną na mnie i na szefa, i stoimy tak we trójkę, wzbudzając coraz większe zainteresowanie wszystkich wokół, z turystami i przypadkowymi ludźmi na chodniku przed wejściem włącznie. - Katie, what is the problem? - Ehmm… He says, i dont know, fuck. He says, that you have no free time today.Jak to nie mam przerwy? Chińczyk drze się, jakby go ze skóry obdzierali. Patrzę to na niego, to na Katie. - Why? - pytam wściekła. - Because… shit… i don`t understand him… He says that we have too much clients. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Pierdolę jego klientów i jego też, możesz mu to powtórzyć. Idę na przerwę. Szarpię się, próbując wyrwać ramię z uścisku Chińczyka. Katie patrzy na mnie z przerażeniem. Rozumiem jej ból, nie dość że nie rozumie bełkotu szefa, to teraz ja zaczęłam krzyczeć w języku, którego już całkiem nie rozumie. - Fuck you, take your hands off my shoulder!- krzyczę do niego. - S., He don`t , Il ne comprend pas… fuck.. He don`t understand you! Nie rozumie? To pewnie zrozumie. Wystawiłam środkowy palec, podtykając go Chińczykowi pod same skośne oczy, żeby wyraźnie zobaczył jaki przekaz niesie za sobą moje przesłanie do chińskiego ludu wykorzystującego lud polski. Znaczenie wystawionego środkowego palca, jest zrozumiałe chyba we wszystkich krajach. Chińczyk zamachnął się i z całej siły uderzył mnie w policzek. Gdyby nie jakiś Francuz stojący za moimi plecami, poleciałabym na podłogę. Mężczyzna pomógł mi się podnieść, przez chwilę stałam oszołomiona opierając się o jego ramiona. Na reakcję gości siedzących dotąd przy stolikach, nie trzeba było długo czekać. Niemiecki turysta poderwał się od stolika przy oknie i wymierzył Chińczykowi taki cios w szczękę, że nie zdziwię się, jeśli ten nigdy więcej nie tknie już niczego poza swoim kleistym ryżem. Z kuchni wybiegło dwóch kucharzy którzy widząc bójkę, stanęli w obronie szefa. Niesłusznie, ponieważ w starciu z pięcioma Francuzami, dwoma pijanymi Anglikami, Niemcem, i trzema Australijczykami którzy weszli właśnie do knajpy, trzej mali Chińczycy nie mieli żadnych szans. Niemka która stała ze mną na zmywaku, wystawiła głowę przez dziurę do podawania brudnych naczyń, i obserwowała to co dzieje się na sali ze zdziwioną miną. Mimo że było mi jej żal, nie zamierzałam stać tam dłużej, i przyglądać się, jak Chińczyk otrzymuje słuszne manto. Weszłam na zaplecze, zabrałam swoją torbę i wybiegłam z lokalu, zostawiając cały ten burdel za sobą. Słońce świeciło wysoko nad Paryżem. Łzy cisnęły mi się do oczu. Kiedy tak szłam, zupełnie bez celu, próbując odpalić papierosa i zarzucić torbę na ramię, mijając przypadkowych ludzi na przypadkowych ulicach, myślałam o tym jak byłam wściekła. Policzek pulsował mi z bólu, piekąc i szczypiąc. Znowu czułam się jak mała upokorzona dziewczynka. Jak wtedy, gdy matka dała mi pieniądze żebym kupiła mleko czy coś innego, a ja całą resztę jaka mi została, wydałam na kwiaty dla niej. Kiedy wróciłam do domu z bukietem w dłoni, dostałam ostry cios ręką w głowę połączony z szarpaniem mojego małego ciałka i awanturą. Nie rozumiałam co złego zrobiłam, tak samo jak teraz. Na ulicy usłyszałam głośne wołanie za moimi plecami. Na pewno nie chodziło o mnie. Bo to mało jest w Paryżu kobiet o imieniu S.? Dopiero gdy ktoś złapał mnie za ramię oprzytomniałam na tyle, by odwrócić i wymierzyć cios pięścią prosto w szczękę. W ostatniej chwili Max złapał moją zaciśniętą dłoń. Za jego plecami obserwując nas z zażenowaniem, stała piękna kobieta w wieku około trzydziestu lat, o blond włosach, genialnej talii i jeszcze lepszych cyckach, w ołówkowej czarnej spódnicy i białej, prześwitującej bluzce. Dopiero kiedy na nią spojrzałam, przypomniałam sobie, że nie zmieniłam ubrania, i prawdopodobnie wyglądam w zderzeniu z otaczającym mnie luksusem gorzej niż prostytutka która pomyliła Rue de La Paix z Placem Pigalle. - Je vous appellerai Colette.- odezwał się Max do swojej cudownej, pachnącej znajomej, która odchodząc, ucałowała go w usta patrząc zamiast w jego oczy, to w moje. Kiedy zniknęła za rogiem, Max odwrócił się w moją stronę. - Co się stało? I jak ty wyglądasz! Nie miałam ochoty go okłamywać. Ani mi w głowie, po tym wszystkim co się dzisiaj stało, zastanawiać się jeszcze nad tym jaką historyjkę wymyślić żeby była wiarygodna. - Max, jesteś pewnie zajęty, ja też trochę się śpieszę. Porozmawiamy w domu. Odwróciłam się na pięcie chcąc odejść. Max znowu złapał mnie za ramię. - Nigdzie nie pójdziesz, dopóki nie wytłumaczysz mi co się z tobą dzieje.- Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Puść moje ramię, jestem dziś wyjątkowo wyczulona na dotyk.- wysyczałam ze złością, unosząc ręce wysoko, w geście - poddaję się, ale uważaj, bo nadal jestem kobietą. - Przepraszam. - powiedział Max podchodząc do mnie bliżej, próbując chyba pogłaskać mnie po twarzy - Co ty masz na… kto cię uderzył ?! Odgarnął włosy którymi starałam się zasłonić czerwony, chyba trochę spuchnięty policzek. Stał na chodniku, na wprost mojej twarzy, na tyle blisko, że widziałam jak jego źrenice osiągają nienaturalną wielkość ziarenek piasku. Zaczął mu też pulsować miesień w okolicy żuchwy, obserwuję to już u któregoś mężczyzny w stanie złości. Cholernie mnie kręci taki widok wściekłego samca. Nie odpowiedziałam na pytanie Maxa. Gdybym to zrobiła, rozpłakałabym się na sto procent. Wycie na środku ruchliwego chodnika w towarzystwie biznesmena, to nie najlepszy sposób na rozładowanie emocji. - Chodź, usiądziemy gdzieś spokojnie i opowiesz mi co się stało. Tak. Opowiem. Albo nie opowiem, jeszcze nie podjęłam ostatecznej decyzji. Max złapał mnie za dłoń i pociągnął lekko za sobą idąc ulicą. Pozwoliłam mu się prowadzić, ubrana w śmierdzące olejem i chińskim żarciem czarne spodnie od dresu które spadały mi z tyłka, i poplamioną resztkami jedzenia białą koszulkę. Ależ to musiał być widok - facet wyglądający jak milion dolarów, i idąca za nim jak gęś dziewczyna w brudnych, za dużych ciuchach, podciągająca ręką spodnie, z torbą Louis Vuitton na ramieniu. Do tego zgubiłam gdzieś po drodze niedopałek papierosa który trzymałam w palcach. Weszliśmy do restauracji przy Placu Bastylii. Nie była luksusowa, ale nie była też zwyczajną brasserie, dlatego obsługa przyglądała mi się z ograniczonym zaufaniem. Max wybrał stolik w środku, ja wolałam na zewnątrz, w ogrodzie. Trudno, najwyżej zobaczą go jego znajomi, w towarzystwie niezbyt odpowiednim jak na tę porę dnia, jak na życie w ogóle. Kelner pojawił się przy nas niemal natychmiast. Sądzę że śledził każdy nasz ruch, a właściwie mój, bojąc się że zwieję zrywając ze stołu obrus i stojak na serwetki. Mimo że dochodziło późne popołudnie, powietrze było wyjątkowo ciepłe. Co jakiś czas orzeźwiał mnie chłodny wiaterek zawiewający od strony murów Bastylii, wiatr historii z opowieści pana Perdiaux. Max zamówił espresso i wodę, ja świeży sok z pomarańczy, latte, talerz warzyw jako przystawkę, na główne danie kaczkę nadziewaną jabłkami, a na deser deskę serów. Chyba po tym wszystkim do cholery należy mi się porządny obiad? Kiedy kelner odchodził, krzyknęłam jeszcze prosząc o lampkę białego wina, albo dwie. Musiałam ukoić skołatane nerwy. - S., co się stało? Gdybym opowiedziała tak po prostu co się dziś wydarzyło, nie zrozumiałby nic. Lepiej było wyjaśnić wszystko od początku. To znacznie ułatwi Maxowi zrozumienie sprawy, a przy okazji oszczędzi mi konieczności odpowiadania na trudne pytania. - Najprościej będzie jeśli zacznę od początku, cofając się do pierwszego dnia kiedy zostawiłeś mnie samą przy Luwrze. Jesteś pewien że obchodzi cię to co się ze mną działo? Max pokiwał głową pytając czy mam papierosy. MAM I DAM. Podałam mu paczkę czerwonych Marlboro obserwujac jak wyciąga z niej papierosa i odpala go jak Humphrey Bogart w Casablance, zaciągając się dymem, i opierając się o oparcie krzesła. Boże, jak on mi się wtedy spodobał. Z wrażenia i z nerwów sama też zapaliłam papierosa. Opowiedziałam dokładnie o wszystkim co wydarzyło się w ciągu całego dnia kiedy w zeszłym tygodniu zostawił mnie pod Luwrem. O spotkaniu z żebrakiem, wyprawie do chińskiej dzielnicy, i kolejnych dniach, kiedy pracowałam w chińskim kołchozie. Wytłumaczyłam mu że nie miałam pieniędzy, i z tego powodu, żeby zarobić na swoje potrzeby, musiałam tam pracować. Kiedy usłyszał za jaką stawkę godzinową zdzierałam sobie Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. ręce do krwi, o mało nie zemdlał. Zanim skończyłam opowiadać, wypalił jeszcze trzy papierosy, i zamówił szklankę whisky, którą opróżnił do dna jednym łykiem. - Nie mogę tego zrozumieć. Wolałaś dać się wykorzystywać temu baiseur, niż powiedzieć mi że potrzebujesz paru euro, przecież wystarczyło tylko poprosić! - Max, wybacz ale nie jesteś facetem, którego można prosić o cokolwiek. Z trudem udawało mi się zmusić cię żebyś co rano podwoził mnie pod Bastylię, gdybym poprosiła cię o pieniądze po tym jak mnie potraktowałeś wtedy na Montmartre, potwierdziłabym tym to co myślałeś o mnie od początku. Głupiutka córeczka znanego psychologa szukająca sponsorów i rozrywki. - Je Ne comprendrai jamais les femmes! - powiedział Max unosząc głowę i wzdychając do nieba. - Co powiedziałeś? - Nic. Nie ważne. - No widzisz, właśnie o tym mówię. Zaczynasz coś mówić, a w połowie uznajesz, że nie warto ze mną rozmawiać. - Nie o to chodzi! Jak wy kobiety lubicie szukać we wszystkim ukrytych znaczeń! - Bo może wy mężczyźni dajecie nam do tego powody? - Nie sądzę. O, twój obiad nadchodzi.Kelner przyniósł talerz z rumianą, polaną sosem balsamico piersią z kaczki, obłożoną jabłkami które tkwiły podczas pieczenia w jej brzuchu, nadając mięsu słodkiego aromatu. Jadłam skupiając się wyłącznie na doznaniach smakowych, a Max obserwował te moje uniesienia i walkę jaką toczyłam z nożem i widelcem. - Jesteś leworęczna? - I tak i nie. Chodzi ci o to, że trzymam sztućce odwrotnie niż powinno się je trzymać? - Tak, trochę to dziwne, ale rozumiem, że masz w zanadrzu więcej niesamowitych umiejętności? Oj, żebyś wiedział jakich… - Jasne. – przytaknęłam, oblizując wargi językiem i uśmiechając się do niego. Pierwszy raz odwzajemnił mój uśmiech, muskając kciukiem o mój policzek. - Co to było, jakiś twój sposób na wyrażanie uczuć? - Sos, miałaś na policzku sos balsamico. Ach tak? Przejechałam palcem po talerzu maczając go w resztkach sosu, po czym dotknęłam nim policzka Maxa, mówiąc: - Teraz możesz zetrzeć go też ze swojego policzka, żeby było po równo. - Nie, teraz twoja kolej.Skoro chcesz…Uniosłam się nad stołem, i dotknęłam ustami policzka Maxa, zlizując językiem sos. Wymieszany ze smakiem jego wody po goleniu, smakował genialnie. - Myślałem, sądziłem że zrobisz to palcami. Wyglądał na lekko speszonego. Nie ma to jak pobudzić mężczyznę w chwili, gdy najmniej się tego spodziewa. Trzeba bardzo uważać, by nie przekroczyć cienkiej granicy pomiędzy flirtem a wyuzdanym zaproszeniem do łóżka. To musi wyglądać niewinnie. - Cieszę się, że nareszcie udało mi się czymś cię zaskoczyć. Nawet nie wiesz jakie to przyjemne. - Gdybym chciał zrobić ci prawdziwą przyjemność, położyłbym cię na stole.- odpowiedział szeptem Max, patrząc mi w oczy i przesuwając palcami po obrusie, jakby chciał wygładzić zagniecenia. Nie wiedziałam co odpowiedzieć. To co powiedział całkiem wytrąciło mnie z równowagi, sprawiając że natychmiast poczułam, że robię się mokra. Wyobraźnia zaczęła podsuwać mi sprośne wizje o tym jak Max kładzie mnie na stole, zsuwa mi spodnie razem z majtkami, wkładając mi w cipkę środkowy palec i pocierając nim, aż zrobię się nabrzmiała i gotowa do Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. wpuszczenia jego fiuta do środka. Chyba zauważył jakie świństwa chodzą mi po głowie, cholera! - No już, już dziewczynko, nie zapędzaj się tak, tylko żartowałem. Ty zażartowałeś, a ja będę musiała ciężko pracować palcem kiedy wrócimy do domu, dobre, dobre żarty. Max zawołał kelnera i zapłacił rachunek. Wstał przeciągając się, a ja odruchowo skierowałam wzrok w kierunku, w którym nie powinny patrzeć grzeczne dziewczynki. No cóż, widok był imponujący. Aż mnie ręka świerzbiła żeby delikatnie wsunąć mu rękę w spodnie i sprawdzić czy obiecująca zawartość nie jest aby spowodowana wyłącznie odpowiednim ułożeniem zawartości. - Chodz S., pójdziemy na spacer, kiedy wiatr rozwieje ci włosy, przestaniesz myśleć o jednym. - A skąd wiesz o czym myślę? - A gdzie patrzyłaś przez ostatnia minutę? - zaśmiał się Max, po czym objął mnie ramieniem i wyszliśmy z ogródka restauracji. Zarumieniłam się. Przez głowę przeleciały mi trzy myśli pierwsza że Max coraz bardziej zaczyna mi się podobać, druga że powinnam natychmiast dać sobie spokój z myśleniem o nim, i trzecia że trochę tęsknię za A.. Zamiast martwić się tymi głupotami, powinnam wrócić do restauracji i zmienić śmierdzące szmaty na normalne ubranie. Tak, to była słuszna koncepcja. Max czekał na mnie na ulicy, wzdychając i marudząc, że mogłam przebrać się wcześniej. Po kilku minutach wyszłam z restauracji do ogródka, w sięgającej do połowy ud ciemnozielonej sukience z długim rękawem, która genialnie pasowała do mojej sylwetki podkreślając talię, długie nogi i biust, który ogarnęłam wedle wskazań braffiterki „pierś należy wygarnąć drogie panie, wygarnąć ją dłonią do środka stanika, unieść wysoko i ścisnąć!”. Kelner, ten samo który nas obsługiwał, nie mógł oderwać wzroku od mojego tyłka. Podeszłam do niego, mówiąc po polsku: - Widzisz, byłeś niegrzeczny, dlatego możesz tylko popatrzeć na mój tyłek, a tak mógłbyś dotknąć. -. Odchodząc, specjalnie otarłam się o niego biodrem. Kiedy byłam już na ulicy, zerknęłam jeszcze w jego stronę. Nadal stał przy stoliku, z otwartymi ustami gapiąc się na mnie jak na duży napiwek. Max, kiedy do niego podeszłam udawał że nie obchodzi go wcale, że w ciągu kilku chwil zamieniłam się z kopciucha w paryżankę. Że nie zauważa jak zalotnie kręcę tyłkiem i ocieram się o niego niby przypadkiem. Szliśmy nad brzegiem Sekwany, obserwując całujące się pary, i tłumy turystów okupujące knajpy na bulwarze. Promienie zachodzącego słońca odbijały się w wodzie. Ptaki ćwierkały. Tak dobrze nam się rozmawiało o życiu… Naprawdę nie mogłam nacieszyć się tymi wspólnymi chwilami z nim spędzanymi. To że szedł tuż obok mnie, działało na mnie niesamowicie odprężająco. W pewnej chwili Max zatrzymał się, spojrzał mi w oczy, i nachylając się nad moim uchem wyszeptał: - Mam nadzieję, że wiesz, że nie jestem tobą zainteresowany. Czar prysł. Mignęło, świsnęło, i z mokrego, korytko stało się suche jakbym była studnią w Sudanie. Koniec walki, kapitulacja. Wojska S., w obliczu miażdżącej przewagi przeciwnika rezygnują z bitwy, wywieszając białą flagę. Próbując pozbierać się po zabójczym ciosie zadanym mi prosto w serce, odpowiedziałam: - Przecież wiem. Do samego domu, a mieliśmy do niego znad Sekwany całkiem spory kawałek drogi, starałam się udawać równie wyluzowaną i rozbawioną, co zanim Max wyznał mi, że ma wobec mnie wyłącznie dziewicze zamiary, a jego flaga nie wisi na maszcie, albo wisi, ale wiatru nie ma. I teraz chwila prawdy dla mojej psychiki, przeszłam przemianę czy nie, wszystko rozegra się w ciągu najbliższych kilku godzin, no, może dni. Bo jeśli terapia, a właściwie jej maleńki dotychczasowy fragment, przyniosła jakieś efekty, to powinnam wcale nie przejąć się tym co Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. powiedział. Uznać to za normalną sytuację, jaka bardzo często ma miejsce pomiędzy mężczyzną a kobietą, gdy z różnych względów ktoś nie jest kimś zainteresowany. W przypadku mnie i Maxa poza zwyczajnym „nie jestem w jego typie”, dochodzą jeszcze relacje rodzinne, do tego nie całkiem wyjaśnione dawne konflikty pomiędzy Maxem a jego ojcem, których powodem była Jacquelin. Z tego co zdążyłam się dowiedzieć od Oliwiera, Max obwiniał go przez długi czas za śmierć swojej matki. Głównym powodem jej choroby i śmierci według Maxa, był romans Oliwiera z Jacquelin, z którym ten wcale się nie ukrywał ani przed żoną, ani przed synem. Z tych właśnie powodów których można by szukać jeszcze wiele, powinnam to co powiedział Max przyjąć i zrozumieć bez żadnego ale. Ale.. z drugiej strony, jeśli terapia nie przyniosła jeszcze efektów, to od tej chwili zacznę mścić się na Maxie, okazywać mu że popełnił błąd, że powinien cofnąć swoją decyzję i natychmiast wyznać mi miłość. Obsesyjnie będę szukała powodów do kontaktu z nim, wymuszenia na nim zainteresowania mną, wzbudzenia w nim poczucia winy i zmuszenia go tym do okazania mi czułości i troski. Jeszcze nie tak dawno oczekiwałam od mężczyzn całkowitego oddania, z zaprzedaniem duszy i ciała włącznie. Musiałam widzieć, choć przez chwilę, w oczach każdego pożądanie i uwielbienie a jeśli go nie widziałam, to zaczynał się problem wymagający wielogodzinnych, a czasem i wielodniowych analiz, z szukaniem odpowiedzi na pytania - Czy zrobiłam coś nie tak? Czy mężczyźni się mnie boją? Dlaczego on się mnie wystraszył? A może wcale nie myślał tego, mówiąc to, albo nie mówił tego, myśląc tamto? Może potrzebuje czasu, żeby zmienić zdanie? Może ja nie jestem normalna? Nie jestem wystarczająco seksowna? Powinnam o siebie bardziej zadbać? Może on kogoś ma? Albo się wstydzi, bo onieśmielam go swoim silnym charakterem? I tak dalej i tak dalej. Właśnie te natrętne myśli, prowadziły do obłędu, który rozumiałam jako miłość. Marie dobrze oceniła, że nie rozumiem co znaczy to uczucie. Błąd zaczynał się od myślenia, a kończył na tworzeniu w głowie fikcyjnego wyobrażenia mężczyzny i wciskaniu go w ciało tego czy tamtego. Tak nie może już być. Po tym jak Marie odprawiła ze mną rytuał oczyszczenia energii miłości, nie mogę zawieść jej ani siebie. Dlatego kiedy weszliśmy do domu, pocałowałam Maxa w policzek, podziękowałam mu za przemiłe popołudnie, i wsparcie w trudnych chwilach. Poprosiłam go też żeby to wszystko o czym mu powiedziałam, zostało między nami. Max obiecał, że nie powie nikomu ani słowa, ale pod jednym warunkiem - kiedy tylko będę miała jakiś problem, zanim zacznę na własną rękę próbować go rozwiązać, mam przyjść najpierw do niego. Rozstaliśmy się z uśmiechami na twarzach, każde kierując się w stronę drzwi swojego pokoju. Po wszystkich atrakcjach czułam się dumna z siebie, może powinnam była wznieść toast, ale marzyłam tylko o tym, żeby znaleźć się w łóżku. Bez kolacji, bez rozmów z Oliwierem, bez myślenia o Maxie. Miałam nadzieję, że pan Perdiaux wrócił dziś na noc. Ostatnio przez moją pracę, i te jego ciągłe wyjazdy nie mieliśmy zbyt wiele czasu na rozmowy. Poza tym kiedy udawało nam się zobaczyć czy gdzieś razem wyjść, wydawał się być smutniejszy niż kiedy byliśmy w Warszawie, i wyglądał na wymęczonego, jakby miał jakiś kłopot. Oby to nie było nic poważnego. Nie wiem co bym zrobiła, gdyby coś mu się przydarzyło. 26 Pewne sytuacje w życiu przytrafiają się nam mimo naszej woli, a ich celem, ukrytym lub jawnym, jest postawienie nas twarzą w twarz z naszymi słabościami. Do takiego wniosku doszłam, kiedy wchodząc do kuchni, po niezbyt dobrze przespanej nocy, usłyszałam że jedziemy do stadniny. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Niecałą godzinę później siedzieliśmy w samochodzie Maxa, ja, Oliwier i pan Perdiaux, gnając autostradą w kierunku Lyonu. Z tego co mówił Max, spędzimy w stadninie jego znajomych cały dzień, jeżdżąc konno i podziwiając wiejskie pejzaże. Jeśli ta wycieczka to jego pomysł, kiedy wrócimy do Paryża, urwę mu cohones. Nie powiedziałam ani jemu ani Oliwierowi, ani nawet panu Perdiaux, że panicznie boję się koni. Nie chciałam żeby zareagowali tak jak Marie, kiedy spotkałyśmy w lesie jelenia. Przypomniało mi się, jak tłumaczyła mi że jeleń to nie koń, i jak później poszłyśmy nad jezioro. Chciałabym tam wrócić. Jest jeszcze tak wiele rzeczy, których nie zdążyłam się nauczyć od Marie. Przez jakiś czas obserwując przez szybę ruch na autostradzie, zastanawiałam się nad tym, że oto już wiem dlaczego wczoraj doszło do awantury z moim szefem, dlaczego już nie pracuję w tej śmierdzącej chińskiej przetwórni resztek. Teoria o tym, że wszystko co nas spotyka nie dzieje się bez powodu, jest prawdziwa. Gdybym tam pracowała, nie pojechałabym dziś oswajać się z końmi. A tak siedzę w aucie na tylnym siedzeniu, słucham radia na zmianę z rozmowami Oliwiera i pana Perdiaux, i mogę podglądać Maxa za kierownicą. Coraz bardziej martwię się o pana Perdiaux. Mało się odzywa, jakby unikał kontaktu ze mną. Jest smutny i zamyślony. Może Oliwier przypadkiem się wygadał, mówiąc z nim o tym o czym opowiadał mi przez ostatnie wieczory. Oby nie. Mój Boże, wszystko tylko nie to. Za wszystkie skarby świata chciałabym zaoszczędzić tego panu Perdiaux. Kiedy dojeżdżamy do stadniny, słońce zakrywają chmury. Pogoda jest niestabilna, tak samo jak moje emocje. Kiedy przejeżdżamy samochodem przez bramę przy której siedzi strażnik, mijają nas dwa konie prowadzone przez stajennego. Przechodzą tak blisko, że prawie ocierają się o bok samochodu. Zamykam oczy ze strachu, a otwieram je dopiero, kiedy jestem już pewna że zdążyliśmy odjechać spory kawałek dalej. I co teraz będzie? DUPA I DWA ŻOŁĘDZIE. Chcąc nie chcąc, jestem przecież w stadninie. Dookoła mnie jest pełno koni, i to jest normalne. Nienormalne jest to, jak się ich boję. Kilkanaście koni wolno puszczonych w zagrodach ogrodzonych balami z drewna, spogląda w stronę samochodu. Na widok każdego z nich z osobna, przeszywa mnie osobny dreszcz. DESZCZ DRESZCZY. Ze strachu dostaję bólu brzucha. Mój cholerny zespół jelita wrażliwego nie miał kiedy dać o sobie znać, musiał właśnie teraz. Mam nadżerki na żołądku, guza na kości ogonowej którego nacinał mi parę miesięcy temu A, skrzywiony kręgosłup, migrenowe bóle głowy, stany zapaści, ale to właśnie moje jelito musiało teraz dać o sobie znać. Tak, to idealna chwila na biegunkę. Max parkuje samochód na parkingu, ja próbuję opanować mój zwieracz, i wysiadam jeszcze w trakcie jazdy, podobnie jak kiedyś fotoreporter z Super Expressu, z którym pojechałam na reportaż a który w odpowiedzi na pytanie zadane przez kierowcę taksówki „Co pan kurwa wyprawia?”, odpowiedział „Super Express”. Taki express jak u mnie teraz. Muszę znaleźć kibel, zanim będzie za późno. Trudno, niechaj Max, Oliwier i pan Perdiaux patrzą na mnie jakbym była szurnięta. Krzyczę do nich, że muszę siku, co w rzeczywistości jest gówno prawdą, i biegnę, pędzę, stękając i jęcząc, w stronę budynków. - S., będziesz jeździła? Odwracam się ledwie żywa w ich kierunku nawet się nie zatrzymując, i krzyczę do Maxa: - Tak! – Chociaż wcale nie wiem, o co mnie pytał. Wszystko kurwa jedno, teraz liczy się tylko zapobiec katastrofie, walka z czasem i jelitem trwa. Nie mogę pozwolić sobie na przegraną. Kiedy wracam z kibelka, nieco bardziej rozluźniona, ale tylko nieco, bo z jelitem drażliwym nigdy nic do końca nie wiadomo, widzę pana Perdiaux, Oliwiera i Maxa stojących przed stajnią. Najwyraźniej czekali tylko na mnie. - S., wybierz sobie konia. My już wybraliśmy.- Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Kto wy? Wy czyli Oliwier, Max i pan Perdiaux, zamierzacie wspólnie ze mną dosiąść rumaków i gnać, niepomni niebezpieczeństw, hen gdzie oczy poniosą? Na myśl o tym, czuję że znowu muszę do toalety. Patrzę błagalnie w niebo myśląc - Boziu, Bozieńku, zatrzymaj moją biegunkę. W tej samej chwili ze stajni wychodzi uśmiechając się, ta sama kobieta którą widziałam wczoraj, kiedy wpadliśmy na siebie z Maxem na ulicy w centrum Paryża. Wygląda rewelacyjnie w swoim stroju jeździeckim, i na pewno nie ma biegunki. To musi być jego dziewczyna. No tak, a co, liczyłaś na to że jest wolny? – myśl taka przelatuje mi przez głowę z szybkością galopu. Bardzo się staram opanować zazdrość. Odganiam złe myśli i poczucie wstydu że stoję na środku placu jak ta sierota, wystraszona, z bólem brzucha, do tego udając, że znam się na koniach i jeździłam już wiele razy. Próbuję uśmiechnąć się do Colette na powitanie. Colette też się do mnie uśmiecha. Max czule ją obejmuje albo ona obejmuje jego, nie wiem już, i wszyscy ruszamy do stajni. Przydzielono mi, a właściwie przydzieliłam sobie ja, konia, wałacha, co zwą go Alef. Alef, to pierwsza litera hebrajskiego alfabetu, w symbolice znaczy tyle co zjednoczony z Bogiem. Cudownie. Mam konia z przesłaniem, oby nie proroczym. Obserwuję jak Max, pan Perdiaux, Oliwie i Colette wchodzą do boksów, zakładają swoim koniom kagańce na głowy i wyprowadzają je na środek stajni, żeby zarzucić siodła i cały sprzęt do jazdy. W tym czasie ja zamiast robić to co oni, stoję jakby wmurowało mnie w ziemię. Boję się podejść do boksu. Boję się ruszyć. Sam zapach stajni powoduje, że kręci mi się w głowie. Strach nie odpuszcza, ale z każdą chwilą się nasila. Rozglądam się, prosząc Boga o pomoc - z biegunką mi pomógł, więc może i teraz… - S., dasz sobie radę? - pyta mnie Max - Tak, myślę że tak. - Założę mu ogłowie i ochraniacze a tobie zostawię siodło, dobrze? Co to jest ogłowie? Brzmi jak nazwa dania. Galareta, nóżki, ozór, ogłowie… - Dobrze Max. Patrzyłam jak Max wyprowadza Alefa z boksu, jak zręcznie zakłada mu na nogi ochraniacze, ustawia się z jego lewego boku trzymając ramieniem jego pysk, i zarzuca mu jednym sprawnym ruchem wodze na szyję, i całą resztę na pysk. Widać że ma wprawę. Pozostali zresztą też. Gdyby wiedzieli, jakie ja mam doświadczenie. - Dobrze, to teraz zakładaj siodło i gotowe! Jasne! Już się robi, tylko jak mam je założyć? Zerkam na pozostałych, w tym na Colette, która wyprowadza już swoją klacz ze stajni, i pojęcia nie mam jak im się to udało. Unoszę siodło z wieszaka, pod nim zostają jeszcze jakieś maty, zaczepy, cholera, to chyba też jest potrzebne… Odkładam je, łapię jeszcze raz od spodu, tym razem z całą resztą, i odwracam się w stronę mojego konia, który niesforny, ma ochotę spierdolić. Kręci się, kopie kopytem w beton, rozgląda się, strzyże uszami. Tak, zdecydowanie zdążył zauważyć że ma do czynienia z amatorką, do tego silnie przestraszoną. Kiedy i pan Perdiaux, i Oliwier i Max, wyprowadzają ze stajni swoje konie, zostaję sama. Ja Alef i siodło. Walka się zaczyna. - Alef, błagam, nie zabij mnie, nie odgryź mi ręki, nie kopnij mnie kopytem. Chcę ci tylko założyć siodło.Tak mówię, mając nadzieję, że ten francuski koń rozumie po polsku. Wygląda na to że tak, bo jak poprosiłam, tak stanął w miejscu i lekko się uspokoił. Gdyby był dzieckiem, poprosiłabym żeby usiadł na tyłku, ale w tej sytuacji nic z tego. Zamachnęłam wysoko siodłem, i zarzuciłam je na koński grzbiet. Przez chwilę bałam się, że zabiję tego biednego konia, ale jakoś się udało. Ludzie, nie bałam się dotknąć konia a on w odwecie nawet mnie nie zabił, ani niczego mi nie urwał. Zachęcona pierwszym sukcesem, wyciągam znowu dłoń, ostrożnie, powoli, i dotykam jego sierści. Jest cudowna. Przesuwam po niej gładko spoconą dłoń, od szyi w stronę zadu. Przykładam głowę do szyi Alefa który stoi nieruchomo, zupełnie jakby rozumiał, że jest koniem który mnie oswaja. Dokładnie tak; nie ja jego, ale on mnie. Czuję jego zapach, Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. drżenie mięśni pod skórą, obserwuję jego mądre oczy. I już wiem że się nie boję. To znaczy boję się, strachu nie da się opanować od tak w kilka minut, można się jedynie z nim oswoić, ale to już nie to co wcześniej. Nie ma paniki. Nie ma lęku który obezwładnia jak atak padaczki. Jest szacunek dla wielkiej siły konia. Dla jego piękna. I skupienie. Ogromne skupienie na każdym ruchu, jego i moim. Oglądam siodło, próbując zrozumieć jak ten cholerny mechanizm ma się trzymać grzbietu. Wysuwam jakieś szelki, podpinam mu pod brzuchem, kombinuję, wychodzi mi z tego nawet tyle, że siodło nie spada kiedy je ciągnę, koń się nie przewraca, nie parska, jest dobrze. Naciągam zapięcia mocniej, i zsuwam strzemiona. Wodze, które Max zarzucił na szyję Alefa, powinnam chyba wziąć w ręce i prowadzić go na nich jak na smyczy. - Etes - vous d`accord? W stajni pojawia się Colette. Nie wiem o co pyta, chyba czy wszystko dobrze, odpowiadam po angielsku że tak, wszystko świetnie. Stoi tak jeszcze kilka chwil, zupełnie nie wiem po co, i widzę jak Alef na jej widok zaczyna strzyc uszami i robi się niespokojny. Nie podobasz mu się panienko - myślę gdy Colette wychodzi. I mnie chyba też. Wyprowadzam Alefa ze stajni, próbując opanować drżenie kończyn. Jeśli się spłoszy, to koniec. Stratuje mnie jak małego pieska. Tego najbardziej boję się u koni, ich siły i tego, ze są takie duże. Weź tu opanuj taką masę mięśni, która nie zawsze chce cię słuchać. W końcu to nie facet, nie wystarczy go podniecić żeby poszedł za tobą dokąd każesz. Alef jakoś słucha poleceń. Jest spokojny. Aż za bardzo, jak cisza przed burzą. Nie mam czasu na zastanawianie bo Max, Colette, Oliwier i pan Perdiaux są już daleko na łące. Jak mogli na mnie nie zaczekać? Czyżby sądzili, że tak dobrze radzę sobie z koniem, że nie potrzebuję pomocy ani nawet towarzystwa? Może to i lepiej, przynajmniej nie zobaczą jak próbuję wdrapać się na siodło. Dosłownie, wdrapuję się, wspinam, przeklinam, jęczę, stękam, podskakuję aż w końcu podchodzę do pieńka, przyciągając Alefa do siebie i jakoś udaje mi się na niego wskoczyć. Trwa to dobrą chwilę. Obijam sobie żebra, czując pulsujący ból w okolicy blizny pod lewą piersią. Pot spływa mi z czoła, kask opada na oczy. Poza tym jednym elementem garderoby, nie mam na sobie nic, co nadaje się do jazdy konnej. Moje trampki, umazane końskimi odchodami i błotem, wyglądają gorzej od butów stajennego. Nawet mój koń ma czystsze kopyta niż ja. Co by nie powiedzieć, faktem jest że dosiadłam konia. Niewygodnie mi, i trochę peszy mnie uczucie zetknięcia cipki z siodłem. To tak jakbym dosiadała mężczyzny, tyle że nic nie wystaje, nie ma się na czym zaczepić. Nie wiem czy inne kobiety jeżdżące konno mają takie odczucia jak ja i martwi mnie, że nie mam kogo o to zapytać. Ostatecznie mogę podejść później do Colette i zagaić: - Colette, czy kiedy twoja cipka dotyka siodła, robi się mokra? -. Tymczasem dobrze byłoby skupić się na tym żeby po pierwsze opanować lęk wysokości, a po drugie jakoś ruszyć z miejsca, i nie zrobić tego ani przed, ani po ale równo z koniem. Kręcę się w siodle, mówię do Alefa nachylając się nad jego szyją: - Alef, wio, dawaj koniku! – Kękam, stękam, ale nic mi z tego nie wychodzi. W końcu uderzam łydkami o boki Alefa, a ten rusza wolno, parskając i kiwając łbem na boki, jakby był oburzony że dopiero teraz zorientowałam się, co należy robić. Powinnam trzymać wodze. Ale jak? Naciągam je, ale chyba za mocno, bo Alef staje w miejscu. Cholera, tymi sznurkami się jakoś steruje koniem. Znowu zaciskam łydki po bokach Alefa. Impuls, koń reaguje na impulsy poprzez uderzenia łydkami! Nogi są jak biegi, a wodze jak… kierownica! Tak, zaczynam łapać, rytmicznie uderzam łydkami o boki Alefa i trzymam zaciśnięte dłonie na lekko naprężonych wodzach, starając się trzymać je równo nie zmieniając co chwilę naprężenia. Alef przyśpiesza. Podskakuję w siodle jak piłeczka przyczepiona sznurkiem do paletki pingpongowej. Nie umiem jeździć konno do kurwy nędzy, skąd mam Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. wiedzieć jak powinnam siedzieć, żeby nie spaść. Czuję że nie zapięłam siodła jak należy. Przesuwa się na boki, latając po grzbiecie konia. Trudno, teraz już nic z tym nie zrobię. Rozglądam się po okolicy, próbując zobaczyć gdzie podziali się moi towarzysze - wesoła kompania z piękną Colette na czele - ale nigdzie ich nie widzę. Nie mam pojęcia w którą stronę powinnam się kierować. Alef zaczyna robić co chce. Coraz szybciej przebiera kopytami, zmierzając w sobie tylko znanym kierunku. Szarpię się z wodzami, podskakując w rytm jego biegu i modlę się żarliwie do Najświętszej Panienki, z prośbą o przeżycie. W pewnej chwili, całkiem niespodziewanie, czuję że moje mięśnie się rozluźniają, ruchy rąk w których trzymam wodze stają się pewniejsze, nogami stanowczo opinam siodło i boki konia. Nie walczę z Alefem, ale prowadzę go. I trochę pozwalam jemu się prowadzić. Puszczam jedną dłonią wodze, i głaszczę spoconą szyję konia szepcząc: - Alef, prowadź, pokaż co potrafisz! Alef rozpędza się. Moje ciało unosi się i opada w rytm jego biegu. Liczę się z ryzykiem, że w każdej chwili mogę wylądować na ziemi, i że upadek może być śmiertelny, ale czując wiatr we włosach zapominam o strachu. Alef nabiera coraz większej prędkości. Z pyska kapie mu piana, mam nadzieję że nie jest wściekły, albo że nie zewścieklił się teraz to tu właśnie. Jestem tak zafascynowana obserwowaniem jego ruchów, oddechu, i tą wolnością którą mi ofiarował, że nie zauważam drewnianego ogrodzenia przed nami. - O Boże! - krzyczę na całe gardło. Alef unosi się w powietrzu, ja podskakuję chyba metr do góry, krzycząc dalej jak opętana, chociaż doskonale wiem, że to płoszy konia. Opadam w siodle, odbijając sobie chyba wszystkie kości jakie mam tam na dole, i od tej pory zaczyna się walka. Alef wybiegł ze stadniny. Przeskoczył ogrodzenie. Pędzi przez łąkę, piękną, francuską, kwiecistą i pachnącą, razem ze mną na grzbiecie. Wiatr zatyka mi uszy. Nie mogę myśleć o niczym innym niż to żeby jakoś utrzymać się w siodle. Zaczynam traktować jazdę na Alefie jak próbę mojej siły w walce z własnym strachem. Z lękiem który nosiłam w sobie przez tyle lat, tylko dlatego, że bałam się sprawdzić czy jest prawdziwy. Gdybym wcześniej spróbowała oswoić się z koniem, gdybym chciała stawić czoło swojemu lękowi, dziś mogłabym pewnie galopować na Alefie, z dumnie uniesioną głową. A tak, mogę tylko czerpać radość z sekund, kiedy siodło nie lata mu po grzbiecie na prawo i lewo. Słyszę krzyk, ktoś woła mnie po imieniu. Coraz głośniejszy tętent końskich kopyt dochodzi zza moich pleców, łącząc się z tym głośnym wołaniem, wywołując u mnie paniczne poczucie lęku. Odwracam głowę i widzę Maxa, pędzącego na koniu w moją stronę. Najgłupsza z możliwych myśli jaka przyszła mi wtedy do głowy, była taka, że chciałabym żeby Max nas nie dogonił. - Alef, szybciej, proszę, biegnij! - krzyczałam, niemal leżąc w siodle. Czułam, że lada chwila pasy puszczą, a wtedy siodło spadnie, a ja z nim, albo jeśli jakimś cudem uda mi się utrzymać na grzbiecie, beze mnie. Alef biegł, wysoko unosząc głowę, jego czarna grzywa powiewała na wietrze. Trzymałam się mocno wodzy, próbując wysunąć stopy ze strzemion. Zapięcia siodła puściły, i trzymało się na grzbiecie Alefa tylko dzięki mojemu ciężarowi. Jeśli go nie zrzucę, spadnę razem z nim… Wysunęłam lewą nogę ze strzemienia, i prawą popchnęłam w dół pas zwisający z boku w który wsunęłam stopę. Siodło tylko lekko drgnęło. Byłam już naprawdę zmęczona jazdą. Max prawie nas doganiał. Nogi bolały mnie tak, że ledwo miałam siłę utrzymać je przy bokach konia. I to cholerne siodło, które zaraz spadnie, a ja razem z nim. - Alef, nie mam już siły, zatrzymaj się! Pociągnęłam za wodze. Usłyszałam za sobą krzyk Maxa: - Nie, nie tak, nie rób tego! – W tej samej chwili Alef się zatrzymał. Ale ja nie. Moje ciało przeleciało wysoko nad koniem, i zderzyłam się z ziemią. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Otwieram oczy. Serce wali mi jak szalone, staram się przypomnieć sobie co się stało. Koń, siodło, spadłam z niego. Widzę klęczącego obok mnie Maxa, który patrzy na mnie z przerażeniem. Z daleka słyszę dźwięk silnika samochodu, obracam głowę lekko w prawo, nie unosząc jej z ziemi i widzę że z lasu wyjeżdża jeep. - S., nic nie jest? - Nie jest źle Max, mówię ci, mam doświadczenie w wypadkach, i naprawdę czuję że nie jest źle.Czuję ciepłą dłoń Maxa na moim policzku. Z samochodu biegną do nas Oliwier, pan Perdiaux i jeszcze dwóch mężczyzn, wszyscy bladzi i wystraszeni. Próbuję usiąść, opierając się plecami o tors Maxa. Kości i mięśnie bolą podobnie jak wtedy, gdy wyczołgałam się o własnych siłach z kreciej nory. - I co, co z nią? - Chyba nie ma tragedii, spadła na trawę.- Ou le cheval a une selle? - Stajenny pyta gdzie siodło Alefa. - zapytał Max. - Leży gdzieś w trawie. - Jak mogło spaść? - krzyknął Oliwier, patrząc na mnie z miną, jakbym powiedziała że widziałam lądowanie UFO na łące i że ufoludki próbowały mi ukraść siodło, ale konia już nie chciały. - Normalnie. Źle je zamocowałam. - Max, miałeś sprawdzić czy S., dobrze wszystko zapięła! - Poprosiłem Colette. - powiedział cicho Max, patrząc mi w oczy. Jeśli szukał w nich odpowiedzi na swoje pytanie, to chyba ją znalazł. - Co mówisz synu? - Mówię że… To moja wina, powinienem był wszystko sprawdzić dwa razy ale uznałem że nie trzeba. - Ałć. Mój tyłek. – wyjęczałam, próbując usiąść. - Będzie bolał, ciesz się że tylko tak się to skończyło.- próbował pocieszyć mnie Oliwier. - Cieszę się, możemy już wracać do stadniny? Jestem głodna. Wszyscy zaczęli się śmiać. Pan Perdiaux z Maxem prowadzili mnie do samochodu, Oliwier niósł siodło a dwóch stajennych zostało na łące, żeby odprowadzić konie do stajni. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, w stadninie panowało zamieszanie. Musiała rozejść się informacja o tym że Alef poniósł jeźdźca daleko na łąki, forsując zgrabnym skokiem ogrodzenie, i kiedy jeep zaparkował na placu, wszyscy patrzyli jak wysiadam z samochodu, nie ukrywając wcale zaskoczenia, że jestem w jednym kawałku i że z daleka nie słychać wycia syren karetki. Max prowadził mnie z samochodu do drzwi maleńkiej gospody, podtrzymując mnie za rękę. Kiedy tylko usiedliśmy przy stole w restauracji, ja, Oliwier i pan Perdiaux, Max wyszedł, domyśliłam się po co. Poszedł szukać Colette, swojej cudownej dziewczyny, która chciała mnie zabić. Wrócił kiedy jedliśmy deser. Nerwowo odsunął krzesło i usiadł rozglądając się po naszych rozradowanych gębach jakbyśmy chwilę temu próbowali go zamordować. - Jak tam obiad, smakował? Spojrzeliśmy na niego równocześnie. - Genialny! Domowe jedzenie, i ten sos z białego wina! - powiedziałam, próbując załagodzić sytuację. Jeszcze chwila i Max wyładuje złość na ojcu, a to całkiem zepsuje i tak już nerwową atmosferę. - Tato, poprowadzisz samochód? - Coś się stało? - Nie. Chciałbym po prostu napić się wina. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Oj… Właśnie wypiliśmy z Antoinem po lampce koniaku, gdybyś powiedział wcześniej…- Ja mogę poprowadzić, co mi tam BMW, skoro okiełznałam Alefa! - próbowałam zażartować. - Tak S., to świetny pomysł. Musimy tylko popracować nad hamowaniem. - odpowiedział Max, puszczając do mnie oko. - A może…. Może byśmy tak… zostali na noc? - zaproponował Oliwier. - Tato, daj spokój! - To tu są pokoje gościnne? - zapytałam. - Są, ale na pewno wszystkie są zajęte. - odpowiedział Max. - Ale co Ty mówisz synu, na pewno mają kilka wolnych pokoi. Oliwier wstał od stołu i poszedł do recepcji. Wrócił z radosną miną, oznajmiając nam, że na górze są jeszcze dwa wolne pokoje, jeden przy schodach a drugi na końcu korytarza. - Jak to dwa? To nie możemy zostać, przecież jest nas czworo. - Ale to są pokoje małżeńskie. Dwa apartamenty. - To kto będzie spał z kim? - zapytał Max, śmiejąc się. Chyba pomysł zostania na noc w stadninie nagle wydał mu się zabawny. Mimo że byliśmy zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Paryża, poczułam się jak na wielkiej wyprawie w nieznane. Cholernie spodobał mi się pomysł zostania tu do jutra. Ahoj przygodo! - Jest nas trzech i jedna kobieta. Nagle stałam się problemem. Wszyscy chcieliby ze mną spać, ale nikt nie może. Nie wypada tak w biały dzień, na oczach obcych ludzi. - Śpijcie we trzech w jednym pokoju, a drugi oddajcie mi. - Nie ma mowy! - krzyknął Max. - No to jakie widzisz rozwiązanie Sherlocku? - powiedziałam ze złością. - To proste. Ja śpię z tobą, ojciec z Antoinem. Ktoś ma inny pomysł? - Co? Ale jak będziemy spać w jednym łóżku? - A kto zamierza spać?! Mamy wino, zorganizujemy muzykę, miła pani na recepcji powiedziała że możemy zrobić party na tarasie. - powiedział Oliwier, wyraźnie zadowolony z obrotu sytuacji. Ewidentnie liczył na to że tak się to ułoży. Jestem pewna, że gdybym poszła do recepcji i zapytała o jeszcze dwa wolne pokoje, znalazłyby się bez kłopotu. Mniejsza z tym. Pytanie które nie dawało mi spokoju, brzmiało - gdzie podziała się Colette? Czyżby Max posłał ją do diabła i wróciła sama do Paryża? Na to wygląda, bo nigdzie jej nie widziałam. Nie żebym czuła satysfakcję, ale łzy po niej też nie uronię. Patrzyłam na Maxa, który chyba pierwszy raz wyglądał na zadowolonego z decyzji swojego ojca, bo śmiał się i żartował z Oliwierem i panem Perdiaux który udzielał mu ojcowskich rad radząc żeby w łóżku trzymał się swojej połowy. - Antoin, przecież znasz mnie od tylu lat,wiesz że jestem grzecznym chłopcem! - Wiem. Ale chodzi o to, że moja córka nie jest grzeczną dziewczynką. OSZ TY ORZESZKU TWOJA SIAKA I OWAKA. Pan Perdiaux zasłużył na kopniaka. - Mam to po tatusiu! - Chyba po mamusi. - odpowiedział Max. Oliwier wyraźnie wystraszony kierunkiem w jakim zmierza rozmowa, bojąc się że któreś z nas może powiedzieć o jedno słowo za dużo i że to słowo może zepsuć nasz wyjazd, zmienił zręcznie temat proponując toast za szczęśliwe zakończenie mojej konnej wyprawy. Jak na życzenie przy naszym stoliku pojawiła się kelnerka z butelką szampana Moet & Chandon i czterema lśniącymi lampkami. Wznieśliśmy toast, wypijając szampana do dna. Potem pan Perdiaux powiedział że chce pójść do pokoju chwilę odpocząć, a Oliwier postanowił mu towarzyszyć. Zanim poszli na górę, umówiliśmy się na osiemnastą na spotkanie w tym samym miejscu. - Zostajemy czy też idziemy do pokoju? Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Aż tak ci się śpieszy? - Wiesz, taka okazja może mi się już nie powtórzyć, i jako typowy facet, do tego Francuz, muszę ją wykorzystać. - Jako typowa kobieta, do tego Polka, muszę powiedzieć ci że nic z tego kolego. Niedawno jeden Francuz powiedział mi, że poza tym że może być moim kolegą, nie mogę liczyć na nic więcej z jego strony. - To musiał być jakiś idiota! - Jeszcze jaki! Spodobało mi się, że Max umie z siebie żartować. To rzadkie u mężczyzn w jego wieku. Częściej prezentują swoim zachowaniem przerost formy nad treścią niż autoironię. Nie mając do zaoferowania kobiecie nic więcej poza kompleksami, próbują ukryć je pod maską chłodu i wyrachowania. Max nie wyglądał mi na zakompleksionego, raczej na zamkniętego w sobie indywidualistę, o silnej osobowości. Zamówiliśmy wino. Dla odmiany czerwone. Max wzniósł pierwszy toast, życząc mi żebym nauczyła się jeździć konno. - Jak na pierwszy raz nie było chyba tak źle.- Pierwszy? - Tak, jeździłam dziś pierwszy raz w życiu! Do dziś panicznie bałam się koni.- Oh mon Dieu! Jesteś niemożliwa! A prosiłem, żebyś mówiła mi jeśli będziesz miała jakiś problem.- Nie mogłam, byłeś zajęty Colette.- Przepraszam – odpowiedział Max, wyraźnie skruszony - Nie sądziłem że jest zdolna do czegoś takiego. - Pewnie sądziła że umiem jeździć. Na pewno nie chciała zrobić mi nic złego. Srata tata. Planowała mnie zabić, suka z silikonowymi cyckami. Mimo złości, w kontakcie z mężczyzną należy pamiętać o podstawowej zasadzie; nie mówi się nic złego o jego byłych i obecnych kobietach, chyba że to on sam zacznie po nich jechać jak po wytartym dywanie. Wtedy nawet należy przyłączyć się do narzekającego mężczyzny, i napierać, napierać, atakować, ale z wyczuciem, delikatnie, żeby nie wyjść na zimną sukę. - Nie wiem czego chciała, a czego nie. To już nie ma znaczenia. - Przykro mi Max, że pokłóciliście się przeze mnie. - A mnie nie. Nie ma tematu. Ewidentnie Max nie chciał rozmawiać o Colette. W takiej sytuacji należy zastosować w praktyce kolejną zasadę; nie zmuszaj mężczyzny do mówienia. Nigdy, przenigdy. Jeśli będzie chciał, opowie ci nawet o tym jakie miał rano wypróżnienie. Ale musi chcieć. Za oknem głośno zarżał koń. Odwróciłam głowę w tamtym kierunku, a wtedy Max zapytał co to za blizna na mojej szyi. - To, wiesz, ugryzł mnie wampyr. - odpowiedziałam, przykładając dłoń do szyi. Zapomniałam już o tym co wydarzyło się kilka tygodni temu na cmentarzu, a teraz wspomnienia wróciły. Max zaśmiał się, byłam pewna że nie uwierzył w to co powiedziałam. Nikt zdrowy na głowę przecież by nie uwierzył. - To raczej nie wygląda na ugryzienie, ale raczej na równe cięcie skalpelem. Przez to że A. naciął mi ranę na szyi i zrobił to cholernie sprawnie, moja fantastyczna historia przestaje być wiarygodna. Może powinnam wrócić do Polski i poszukać innego wampira, który chciałby mnie dziabnąć, albo poszarpać sobie szyję widelcem jak mięso przed włożeniem do piekarnika. - Nie wierzysz mi Max? - Na tyle na ile znam Antoina, myślę że przy nim wszystko staje się możliwe. Kiedy byłem mały, opowiadał mi wiele historii o wampirach. Umiał stworzyć taką atmosferę tymi opowieściami, że później przez wiele miesięcy spałem z główką czosnku pod poduszką i krzyżykiem w dłoni. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Antoin ma dar do opowiadania, to prawda. Spędzałeś z nim dużo czasu jako mały chłopiec?- Bardzo dużo. Właściwie Antoin przez kilka lat zastępował mojego ojca. Oliwier po śmierci mojej matki, wolał podróżować i zajmować się firmą niż zaopiekować się mną - odpowiedział Max, a w jego głosie dało się wyczuć ledwo słyszalny żal. Gdyby wiedział, jak wiele wiem o nim i o jego życiu… Oliwier opowiadał mi o tym, że nie mógł znieść obecności Maxa, po tym jak Jacquelin zaszła z nim w ciążę i zniknęła, i jak później dowiedział się że urodziła córkę. A kiedy zmarła jego żona, wyrzuty sumienia i żal że zniszczył swoje życie i jej, nie pozwalały mu zbliżyć się do syna. - Max, wiem że to nie moja sprawa, ale może mógłbyś spróbować wybaczyć ojcu? Wiedziałam że poruszam bardzo delikatny temat. W każdej chwili napięta struna łącząca mnie i Maxa niewidzialną więzią mogła pęknąć. A wtedy stracę z nim kontakt, a coś w głębi duszy podpowiadało mi, że bardzo bym tego nie chciała. - Może- odpowiedział Max, ściszając głos do szeptu - gdyby to wszystko było prostsze. Złapałam go za dłoń, mówiąc że to jest proste, i wystarczy chcieć. Wiem coś o tym. Mimo że ja jeszcze nie wybaczyłam swojemu ojcu, i siedzi we mnie wiele wspomnień które nie dają mi spokoju, to myślę że warto próbować. Ja za jakiś czas też spróbuję. Muszę tylko przepracować jeszcze kilka spraw z panem Perdiaux. Nie mogę opowiedzieć o tym Maxowi, mimo że czuję coraz większą chęć by się przed nim otworzyć. Gdyby wiedział, że nie jestem córką pana Perdiaux, co by zrobił? Na samą myśl, że to wszystko, cały ten teatrzyk, może się wydać, zrobiło mi się słabo. Straciłabym przyjaźń Maxa i Oliwiera. Z wrażliwej i mądrej dziewczyny, zamieniłabym się w ich oczach w zwykłą oszustkę. Patrzę na uśmiechniętego Maxa i dociera do mnie, że jest obcym mi człowiekiem, tak samo jak jego ojciec i pan Perdiaux. Siedzę tu, w gospodzie, kilkadziesiąt kilometrów od Paryża, a w Polsce czekają na mnie moje prawdziwe problemy, niezałatwione sprawy, długi, które mimo że spłacone w większej części przez znajomą pana Perdiaux, nadal są moimi długami. Kiedyś będę musiała zwrócić jej pożyczkę, tak samo jak zająć się swoim życiem. Przecież ja nawet nie mam pracy… Max zobaczył że posmutniałam, i figlarnie uszczypnął mnie w policzek. - S., dosyć tych smutków na dziś! Nie zostaliśmy tu po to żeby marudzić. A po co? Po co my tu właściwie zostaliśmy? Przeleciało mi przez głowę niewyraźne, ledwo wyczuwalne przeczucie, że stanie się coś złego. Że moje lekcje nie zostały odrobione do końca i właśnie nadszedł czas, żeby wrócić do zadań domowych z ołówkiem i gumką w dłoni. Wyszliśmy z Maxem na taras. To wszystko, te piękne łąki, stajnie, zapach koni, domowego jedzenia szykowanego na kolacje dla pracowników stajni i gości, zachodzące słońce, lekki wiaterek na twarzy, sprawiło że zrobiło mi się żal - siebie, Maxa, Oliwiera, pana Perdiaux. Max stanął za moimi plecami i objął mnie w talii, przyciągając do siebie. Oparł brodę o moją głowę, jak na Francuza był wysoki, o jakieś dziesięć centymetrów wyższy niż ja. Pomyślałam, i to mnie bardzo rozbawiło, że Max to pierwszy facet do którego pasuję jak kartonik w układance - moje ciało w jego ciele, idealne dopasowanie. Tak się czułam. I sądzę że Max też to poczuł, bo przycisnął mnie do siebie jeszcze mocniej. W tym jego dotyku, tej sile z którą trzymał mnie w ramionach, nie było niczego związanego z erotyzmem. Nie podniecało mnie to że przystojny facet, stojąc za mną przyciska moje ciało do swojego. Pierwszy raz w życiu pod wpływem dotyku mężczyzny, poczułam się bezpieczna. Jakby cały świat mógł mi w tej chwili nagwizdać, bo on trzyma mnie w ramionach. To dziwne uczucie trwało dosyć długo. Staliśmy oparci o drewnianą balustradę, w ciszy, przytuleni, zjednoczeni jak dwie połówki jabłka. Uczucie błogiego stanu zalewało moje ciało, i duszę, i nic, absolutnie nic nie mogłam na to poradzić. Max zabrał mnie na spacer. Z tarasu wyszliśmy na podwórze, i wolnym krokiem ruszyliśmy w stronę łąki, daleko przed nami. Zachodzące słońce chowało się coraz niżej, i niżej, aż Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. zniknęło za horyzontem, zostawiając miejsce dla ciemniejącego nieba. Z bukietem polnych kwiatów w dłoni, które Max po drodze zrywał dla mnie, wróciłam z nim do gospody. Kiedy zrobiło mi się zimno, zarzucił mi na plecy swoją brązową marynarkę od Hugo Bossa z łatami ze skóry na rękawach. Na tarasie czekali już na nas Oliwier i pan Perdiaux, gotowi do małego party. Rozgrzany grill czekał na mięso i warzywa, na stole między świecami stały butelki z winem, misy z sałatą i warzywami, deski z serami - prawdziwa uczta. Małe czerwone latarenki ze szklanymi drzwiczkami, porozstawianie na balustradach dawały magiczne światło. Poza Maxem, mną, panem Perdiaux i Oliwierem, przy stole siedziało jeszcze sześć osób których wcześniej nie widziałam. Właściciele stadniny, młode małżeństwo, donosili co chwilę kolejne butelki z winem, i misy pełne warzyw polanych pysznym sosem vinaigrette. Jedzenie było genialne. Taką francuską kuchnię mogłabym pokochać. Zaprzyjaźniłam się z małą Nicole, kilkuletnią córką właścicieli stadniny. Naprawdę mogłabym mieć już dziecko. Kiedy patrzyłam jak Max bawi się przy stole z Nicole, byłam prawie pewna, że mógłby być ojcem moich dzieci. Po kolacji Oliwier przyniósł z samochodu płyty z muzyką. Włączył pierwszą, i z głośników odtwarzacza ustawionego na podłodze przy przeszklonych drzwiach prowadzących z jadalni dla gości,popłynęły pierwsze dzwięki Time of My Life, z filmu Dirty Dancing. Uwielbiam ten film, i tę piosenkę. Siedziałam trzymając Nicole na kolanach, próbując zmusić ją do zjedzenia jeszcze kawałka steka z wołowiny, kiedy podszedł do mnie Oliwier, prosząc żebym z nim zatańczyła. Trzymając jedną ręką wirującą w rytm muzyki Nicole, drugą objęłam ramię Oliwiera, i tańczyliśmy we trójkę w rogu tarasu. Po chwili dołączyli do nas też pan Perdiaux z żoną właściciela stadniny, i reszta gości. Wirowaliśmy wszyscy, zderzając się i śpiewając głośno: I have the time of my life… Max siedział przy stole obserwując nas, a kiedy podeszłam do niego zostawiając Nicole i Oliwiera wirujących w tańcu, poderwał się i wyszedł ze mną na środek, podrygując w rytm muzyki. Nie mogłam uwierzyć że umie tańczyć. Obracał mnie wokół siebie, obejmując pewnym ruchem moją talię jak Patrick Swarze, i odchylał moje ciało ze sprawnością tancerza. Tańczyliśmy wychodząc na sam środek tarasu, a wszyscy dookoła nas podrygiwali i klaskali w rytm muzyki. Pozwoliłam by Max prowadził mnie w tańcu, wczuwając się w rytm muzyki. Moje ciało przejęło kontrolę nad rozumem, prowadząc mnie prosto w silne ramiona Maxa. Szaleństwo… uwielbiam tańczyć, a z Maxem na parkiecie, czułam się wręcz niespotykanie. Oliwier podrygiwał z małą Nicole obok nas, pan Perdiaux śmiejąc się, klaskał. Byłam cholernie szczęśliwa, widząc że cieszą się razem ze mną. Max śmiał się do mnie, trzymając moje dłonie w swoich, i przyciągając mnie do siebie. Cały taras drżał w rytm naszych tanecznych kroków, głośny śmiech zagłuszał muzykę. Tańczyłam z Maxem jeszcze kilka utworów, a później on usiadł, zostawiając mnie na parkiecie z Oliwierem, Nicole i całą resztą dobrze upojonego winem towarzystwa. Tańczyliśmy w kółku, wirując w rytm szalonych przebojów z czasów, kiedy nie było mnie jeszcze na świecie, albo kiedy byłam bardzo mała. Kiedy z głośników popłynęła Lambada, podbiegłam do pana Perdiaux, no przecież musiał ze mną zatańczyć, wiedział jak ważna jest dla mnie ta piosenka. Próbował się wykręcić mówiąc że nie ma siły, ale ja nie dałam za wygraną, wyciągnęłam go na parkiet niemalże siłą. Zaraz po tym jak piosenka się skończyła, pan Perdiaux zostawił mnie na parkiecie mówiąc że bardzo się zmęczył, i musi odpocząć. Nawet nie zauważyłam, kiedy wyszedł z tarasu i poszedł do pokoju. Po nim opuścili taras nas także Oliwier, i żona właściciela stadniny z małą Nicole śpiącą na jej rękach. Powoli wszyscy mówimy sobie dobranoc. Ja i Max opuściliśmy taras jako ostatni, lekko się zataczając, wypiliśmy oboje zdecydowanie za dużo wina. Wchodziliśmy po schodach na górę, potykając się o siebie nawzajem. Zgubiłam w torebce klucz, który powinnam była jednak dać Maxowi zanim zaczęłam pić wino. Nie musiałabym Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. znosić jego złośliwych uwag, które doprowadzały mnie do szału. Czy mężczyznom naprawdę jest tak trudno zrozumieć, że nie przyśpieszą niczego, marudząc kobiecie nad głową kiedy szuka czegoś w swojej torebce? Panowie, to powoduje, że kobieta, dajmy na to taka jak ja, jeszcze bardziej się denerwuje, i całkiem już nie może skupić się na szukaniu. Nie stajecie się w jej oczach bardziej męscy, ani nie powodujecie że robi się mokra. Marudzenie niczego nie zmieni. I kiedy po chwili, z wyrazem triumfu w oczach, wręczyłam Maxowi klucz od pokoju, okazało się że teraz on miał problem. Chwilę temu naśmiewał się, że nie mogę znaleźć takiego wielkiego klucza w swojej maleńkiej torbie, a teraz za nic nie mógł trafić nim do dziurki. Obserwując go, dostałam takiego ataku śmiechu, że tarzałam sie ze śmiechu się po podłodze, trzymając się za brzuch. Kiedy Maxowi udało się wreszcie otworzyć drzwi, miał przed sobą kolejne zadanie, musiał jakoś spróbować zaprowadzić mnie do pokoju, nie budząc przy tym wszystkich dookoła. To wcale nie było łatwe, albowiem zległam na podłodze i ani mnie rusz. Max podniósł mnie i przerzucił przez swoje ramię jak zwinięty dywan. W pokoju oboje stanęliśmy naprzeciwko wielkiego łóżka, próbując jakoś nastawić się do wspólnego spania. Max ewidentnie nie widział w tej sytuacji żadnego problemu, ja widziałam, bo wino pobudziło moją ochotę na seks. Trudno będzie trzymać rączki na kołderce, mając przy sobie takiego faceta. Poszłam do łazienki, zostawiając Maxa samego w pokoju, a kiedy wróciłam, zobaczyłam go śpiącego na łóżku w pozycji siedzącej, z głową opartą o ramę. Zastanawiałam się nawet, czy nie powinnam go obudzić, żeby jakoś zmienił pozycję na wygodniejszą do spania, ale uznałam, że jak niedźwiedź śpi, niedźwiedzia się nie budzi. Usiadłam ostrożnie na łóżku, i nachyliłam się nad jego twarzą. Miał naprawdę genialne rysy. Idealny typ urody mężczyzny, ciemne włosy, delikatne, odrobinę chłopięce rysy, duże zielone oczy, a kiedy się uśmiecha, robią mu się na policzkach dołeczki. Położyłam się, ostrożnie odsuwając kołdrę i gaszę lampkę stojącą na stoliku przy łóżku ale nie mogłam zasnąć. Księżyc zaglądał nam prosto w okna, odbijając się od lustra tuż obok drzwi łazienki. Przez to że świecił tak pięknie, nie chciało mi się wstać żeby zasłonić zasłony. Odwróciłam się na prawy bok i obserwowałam śpiącego obok mnie Maxa. To że mogłam go oglądać, to też zasługa księżyca, w pokoju było naprawdę jasno. Pierwszy raz w życiu spałam obok mężczyzny. Leżałam, obserwując go, nie mając z nim wcześniej intymnego kontaktu. To miłe uczucie. I nagle Max otworzył oczy. Zerkałam na niego, a gdy spojrzał w moją stronę udawałam że śpię. Obserwowałam jak wstaje po cichu z łóżka, ściągając pewnym ruchem koszulkę. Stał na tle okna, z nagim owłosionym torsem, rozpinając spodnie. Gdybym była grzeczną dziewczynką, zamknęłabym oczy. Tymczasem przymknęłam jedno, a drugim cały czas patrzyłam na Maxa. Miał idealne ciało. Genialny tyłek. Świetną budowę. Czy można chcieć więcej? Tak - pomyślałam - można chcieć go dotykać! Kiedy Max usiadł na łóżku, dalej udawałam że śpię, chociaż serce waliło mi jak szalone, wino wirowało mi w głowie a cipka robiła się coraz bardziej mokra. Walczyłam sama ze sobą, próbując odgonić myśli o tym że wyciągam dłoń i dotykam nią jego pleców, zjeżdżając wolno w dół. Max odsunał kołdrę i położył się plecami do mnie. Po chwili usiadł jednak na łóżku i odwrócił się w moją stronę. Poczułam że nachyla się nade mną, naciąga mi kołdrę na ramiona, na koniec głaszcząc mnie po policzku. Potem odwrócił się i ułożył na swojej połowie łóżka, odsuwając poduszkę na bok. Wytrzymałam jeszcze kilka chwil przymykając co chwilę powieki, po czym podciągnełam się lekko na łóżku, tak, żebym mogła obserwować jego twarz, kiedy śpi. Dookoła panowała głęboka cisza. Powinnam zasnąć, ale nie mogłam. Nie mogłam zmusić się przecież do spania. Siedziałam tak, obserwując Maxa, rozpływając się w poczuciu kobiecego spełnienia z mężczyzną śpiącym u boku, wyobrażając sobie jak mogłoby być cudownie gdyby pomiędzy Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. mną a nim leżała mała Antośka, a później obok niej także Aleksander. Na samą myśl o tym, poczułam radość. W pewnej chwili, usłyszałam za drzwiami szum. Czyjeś głośne kroki rozchodziły się echem po korytarzu. Skrzypienie otwieranych drzwi, potem zamykanie, i tak przez cały czas. Zamieszanie narastało. Głosy dobiegające zza drzwi stawały się z minuty na minutę coraz głośniejsze, i było ich coraz więcej. Włączył mi się tryb awaryjny, coś się stało, ale co? Rozmowy które ledwo słyszałam, przechodziły chwilami w krzyki, ale nic nie rozumiałam z tego francuskiego bełkotu. Ostrożnie odsunęłam kołdrę, i wstałam z łóżka, chcąc wyjrzeć przez drzwi naszego pokoju. Nagle pokój zalały wpadające przez okno migające strumienie niebieskiego i czerwonego światła, usłyszałam z podwórka coraz głośniejsze wycie syreny, jest inne niż w Polsce, ale wciąż był to zdecydowanie dźwięk sygnału karetki. Podeszłam do okna, odsuwając delikatnie firankę, i zobaczyłam że karetka zaparkowała pod drzwiami gospody, tuz pod oknem, tuż pod moimi stopami, moją twarzą. Potykając się o łóżko, wzięła z podłogi koszulę Maxa, i zarzuciłam ją na siebie. Wychodząc z pokoju, obejrzałam się jeszcze sprawdzając, czy aby na pewno nie obudziłam Maxa. Chora ta moja troska, w obliczu jakiejś tragedii wiszącej nad nami, próbuję go ochronić jak lwica. Jak zawsze gdy coś złego się dzieje, nie myślę o sobie, ale o innych. Najważniejszy był teraz Max, w drugiej kolejności pan Perdiaux a na końcu Oliwier. Rozejrzałam się po pustym korytarzu. Głośne rozmowy dobiegały z ostatniego pokoju na końcu korytarza. Spojrzałam w tamtym kierunku próbując odgonić wrażenie, że to pokój pana Perdiaux i Oliwiera. Nie, to na pewno nie był ich pokój. Z dołu dobiegły do moich uszu głośne rozmowy. Pierwsze co przyszło mi do głowy, to pytanie - gdzie są pan Perdiaux i Oliwier. Po schodach wbiegli lekarz i dwóch ratowników. Okropnie to wyglądało kiedy tak minęli mnie bez słowa, pozostawiając po sobie wiatr i zapach leków. Stałam opierając się o ścianę, jakby wykonanie jakiegokolwiek ruchu mogło sprowadzić na nas wszystkich nieszczęście. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że nieszczęście już się stało, a to czy pójdę do tego pokoju z którego słychać krzyki, i z którego wychodzi właśnie na korytarz kilka osób szepcząc cicho, nie ma już znaczenia. W obliczu dziesiątek wielkich tragedii, jakie rozegrały się dotychczas w moim życiu, broniłam się przed kolejną. Kiedy na korytarzu pojawił się Oliwier, wchodząc po schodach z kluczykami od samochodu Maxa w dłoni, zacisnęłam dłoń na jego ramieniu. - Gdzie Antoin? - zapytałam, próbując ukryć przerażenie. - S., wracaj do pokoju. – rzucił Oliwier, przyśpieszając kroku i po chwili znikając za drzwiami pokoju na końcu korytarza, gdzie rozgrywała się właśnie jakaś ludzka tragedia. Ruszyłam wolno w stronę drzwi na końcu korytarza. Za moimi plecami pojawiła się żona właściciela stadniny, próbując mnie zatrzymać. - Where is Antoin? Zapytam wszystkich po kolei, otworzę wszystkie drzwi, wyciągnę z łóżek wszystkich, byle tylko dowiedzieć się gdzie on jest. Musi być gdzieś w budynku, ale nie w tamtym pokoju.Tam nie miał prawa być. Mogli tam być wszyscy, ale nie Antoin. - Come into the kitchen, I`ll make you a tea.Czy ona oszalała? Ktoś w tamtym pokoju walczy o życie, może już umarł, a ja mam zejść z nią do kuchni na herbatę? Wolne żarty. Popierdoliło kobietę, jak Boga kocham. Wyrwałam rękę z jej uścisku, i ruszyłam szybko w stronę drzwi na końcu korytarza. Serce waliło mi jak szalone, a w głowie wirowało tylko jedno pytanie - Gdzie on jest? Dlaczego nie ma go na korytarzu? Czy pomaga lekarzom ratować kogoś w tamtym pokoju, tak samo jak ratował mnie na Placu Konstytucji? Uchyliłam drzwi. Uderzył mnie smród moczu, wymieszany z zapachem leków. Na podłodze leżało pełno strzykawek, zakrwawionych opatrunków, i czyjeś nogi wystające zza rogu łóżka, jak nogi trupów z szuflad w prosektorium. Przeleciały mi przez głowę wspomnienia jak pan Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Perdiaux ratował mnie razem z A., jak niósł mnie na rękach do gabinetu zabiegowego, jak grzebał w mojej tętnicy… - Gdzie jest Antoin? - krzyknęłam głośno, wchodząc dalej do pokoju. W moją stronę odwróciły się głowy klęczących za łóżkiem lekarza i dwóch ratowników. Stojący przy ścianie właściciel stadniny i jeszcze dwóch mężczyzn z dłońmi umazanymi krwią, też patrzyli na mnie, ale jakoś tak dziwnie, jakby współczująco, i żaden z nich nie ruszył się z miejsca. Co do kurwy nędzy, gdzie jest pan Perdiaux? Dlaczego nikt nie chce mi odpowiedzieć na proste pytanie? Nie ma go w tym pokoju, to wiem, nie mógłby tu być, bo gdzie, przecież nie schowałby się do szafy żeby mnie wystraszyć. Za rogiem, tuż przy oknie stał Oliwier, widziałam jego ramię w niebieskiej koszulce polo. Może pan Perdiaux stał obok niego, ale dlaczego się nie odzywał? Szłam dalej, stopa za stopą, ruch za ruchem, a w tym czasie Oliwier podbiegł do mnie i łapiac mnie za rękę pociagnął w stonę drzwi. - Oliwier, szukam Antoina, tamten facet który leży w pokoju, to nie on, prawda?- zapytałam osuwając się na podłogę, szarpiąc przy tym ramię Oliwiera, któremu nie starczyło sił by mnie utrzymać. Sam ledwo stał na nogach. - S., proszę, poczekaj w pokoju. Gdzie jest Max? - Śpi. Oliwier, powiedz mi tylko gdzie jest Antoin, sama go znajdę, tylko powiedz gdzie mam szukać! - Proszę, wróć do pokoju! - NIE WRÓCĘ! - krzyczę jak opętana, jak zupełnie szalona wariatka – PUŚĆ MNIE, PUSZCZAJ! Chcesz mnie oszukać, tamten facet to wcale nie Antoin, to ktoś inny, ukryliście prawdziwego pana Perdiaux! Oliwier płakał. Trzymał mnie w ramionach, już nawet nie próbując stać, po porstu opadł na kolana. Pozwolił mi położyć się na podłodze i płakać, krzyczeć, przeklinać. Robił to wszystko wiedząc, że nie ma innego sposobu. Tylko tak mogłam jakoś poradzić sobie z tym, że człowiek który leży na dywanie tuż za drzwiami, to mój kochany pan Perdiaux. W pokoju rozległ się głośny krzyk lekarza. W naszą stronę biegł korytarzem zaspany Max. Klękając przy mnie, próbował objąć mnie ramionami i złapać mnie za ręce którymi machałam jak opętana, próbując wyrwać się z uścisku. Patrzył pytająco to na mnie, to na ojca, próbując zrozumieć, co właściwie się stało. Wymienili z Oliwierem kilka zdań po francusku, próbując przekrzyczeć mój głośny krzyk. Biłam Maxa i drapałam, niech mnie puści do kurwy nędzy, bo muszę zobaczyć co się tam dzieje, muszę się dowiedzieć dlaczego lekarz krzyczał. Oliwier zostawił mnie z Maxem na tym przeklętym korytarzu i zniknął w pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Usłyszałam jak przekręca klucz w zamku. Sukinsyn, zamknął je, zatrzasnął mi drzwi przed nosem. - Max, puść mnie! PUŚĆ MNIE! - S., uspokój się, to na nic.- Nie, muszę wiedzieć, co z panem Perdiaux! Z nerwów zapomniałam nazwać go ojcem. Max przyglądał mi się zaskoczony, pewnie pomyślał, że zaczynam wariować. - S, proszę wróć ze mną do pokoju, nie pomożesz ojcu leżąc na podłodze i krzycząc.- Max, czy ty rozumiesz że ja muszę być przy nim? Weszłam do tamtego pokoju, próbowałam dowiedzieć się co się dzieje, ale twój ojciec mnie wyprowadził! Dlatego leżę tu i krzyczę. Proszę, pomóż mi tam wejść.W odpowiedzi słyszę jego stanowcze nie. Jak to nie? Co znaczy nie?! - To wszystko moja wina! Gdybym nie kazała mu tańczyć, gdybym pozwoliła mu zostać przy stole. Jeśli on umrze, a mnie przy nim nie będzie, nie daruję sobie tego nigdy! - Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Max musiał, no musiał mnie zrozumieć. Gdybym mogła wytłumaczyć mu, ile zawdzięczam panu Perdiaux, ile razem przeszliśmy, co dla mnie zrobił, i jaki piękny pokój dziecinny urządził mi w swoim domu! - S., posłuchaj - tłumaczył spokojnie Max, obejmując dłońmi moją zapłakaną twarz - To nie jest twoja wina. Cokolwiek by się stało… posłuchaj mnie przez chwilę… - NIE! Nie chcę tego słuchać, muszę być teraz przy nim! - Nawet jeśli on umrze, to nie będzie twoja wina. Jak on może? Jak oni wszyscy mogą myśleć o jego śmierci! On nie może umrzeć! Nie wolno mu! Nie ma prawa mnie zostawić! - On nie może, nie wolno mu…- Tak, wiem, a teraz chodź ze mną, poczekamy w pokoju. Przestałam się szarpać. Agregaty prądotwórcze mojego organizmu uległy chwilowo wyczerpaniu. Pozwoliłam żeby Max wziął mnie na ręce i zaniósł do pokoju. Leżenie na korytarzu nie mogło pomóc. A co mogło? Czy było coś, co uratowałoby życie pana Perdiaux? Gdyby była potrzeba żebym oddała swoje życie, żeby ratować jego, nie ma sprawy, mogłabym umrzeć choćby w tej chwili. Usiadłam na łóżku wtulona w ramiona Maxa. Ciepła pościel pachniała snem. Nie wiem ile czasu to trwało, zanim do pokoju ktoś delikatnie zapukał. Nie wiedziałam co dzieje się za drzwiami. Ciszę przerywały urywane rozmowy, odgłosy chodzenia, nic jednoznacznie dającego nadzieję, że pan Perdiaux żyje. Max wstał, zostawiając mnie zapłakaną na łóżku, i wyszedł na korytarz zamykając za sobą drzwi. Z podwórza usłyszałam wycie syreny. Obijając się o ścianę podeszłam do okna. Widziałam jak karetka ruszyła z podjazdu, przyśpieszając tak, że dookoła wznosiły się tumany kurzu. Miganie świateł raziło mnie w oczy. Przyłożyłam dłonie do szyby, osuwając się wolno na podłogę. - Antoin, pozwól się uratować, w twoich żyłach płynie Agape. - wyszeptałam. Max wrócił do pokoju z kluczykami od swojego samochodu w dłoni, a kiedy zobaczył mnie leżącą na podłodze z twarzą przyciśniętą do okna, podbiegł i uklęknął mocno mnie obejmując. Cieszyłam się że jest przy mnie. Jego obecność po raz kolejny tego dnia sprawiła, że czułam się bezpieczniej. Wiedziałam że jeśli nie zapytam go wprost o stan pana Perdiaux, nie dowiem się niczego. Bardzo bałam się zadać to pytanie, bo odpowiedz mogła odmienić wszystko, sprawiając, że od jutra moje życie będzie wyglądało znowu tak jak kiedyś. - Max, co z nim? - Żyje.Boże, dziękuję! Dziękuję! Takiej odpowiedzi pragnęłam. Bałam się, tak bardzo, że umarł. Że już go nie będzie obok mnie. Jakie to straszne uczucie, czekać i bać się. - Jest w ciężkim stanie. Zabrali go do szpitala w Paryżu, ojciec z nimi pojechał. - Ale co się stało? - Nie wiem,chyba coś z sercem. - Zawał? - Nie wiem S., ojciec ma zadzwonić gdy tylko się czegoś dowie.Poderwałam się z podłogi, zrzucając koszulę Maxa. Miałam gdzieś to że nie mam na sobie stanika. Pobiegłam do szafy, w której tak niedawno zostawiłam na wieszaku swoje ubrania, próbując jak najszybciej znowu je na siebie założyć. - Co ty robisz? - Ubieram się Max, jedziemy do szpitala! - Jak chcesz jechać? Jestem pijany, ty też.Alkohol dawno już wyparował, nie czułam się ani trochę pijana. Max też nie wyglądał na nietrzeźwego. Stałam ze spodniami w dłoni, patrząc na Maxa, nie mogąc pojąć jak może siedzieć spokojne na podłodze, kiedy pan Perdiaux walczy o życie. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Ależ jesteś poobijana. Patrzył na moje posiniaczone nogi i brzuch. Faktycznie, upadek z Alefa zostawił trochę przykrych śladów ale to nie miało teraz znaczenia. Dałabym sobie uciąć dwie nogi i rękę, żeby tylko pan Perdiaux wyzdrowiał, żeby okazało się że to nic groźnego. Zabrałam się za ubieranie spodni. Max poderwał się z podłogi i podszedł do mnie, wyrywając mi spodnie z rąk i obejmując mnie mocno. - S., pojedziemy rano. Cały czas mam przy sobie telefon, jeśli tylko coś będzie wiadomo, ojciec zadzwoni do mnie… do nas. Czułam się bezradna. Z jednej strony wiedziałam, że to czy teraz będę w szpitalu czy nie, niewiele zmieni bo i tak dopiero rano będzie wiadomo coś więcej o tym w jakim stanie jest pan Perdiaux. Z drugiej strony czułam się winna, myśląc w tej chwili o sobie, o zmęczeniu zalewającym moje ciało, zamieniającym się w coraz silniejszy ból głowy. Ktoś znowu zapukał do drzwi. Max zostawił mnie półnagą stojącą przy szafie i poszedł otworzyć. Do pokoju weszła żona właściciela stajni. Miała cholernie podkrążone oczy, pewnie płakała tak samo jak ja. Postawiła na stoliku przy łóżku tacę z dwoma kubkami, po czym uniosła jeden, i podała mi go razem z dwiema tabletkami. Połknęłam je, nawet nie pytając co to za lekarstwo, popijając letnią herbatą z róży. Zanim wyszła z pokoju, ucałowała mnie mocno w policzek. Źle że to zrobiła, bo znowu zachciało mi się płakać. Zerknęłam na siedzącego na łóżku Maxa z kubkiem herbaty w dłoni i postanowiłam usiąść obok niego. - Max, nie będę spała.- Dobrze, ale przytul się do mnie, po prostu poleżymy razem, i jakoś dotrwamy do rana.Odstawiłam pusty kubek na tacę. Podkuliłam nogi, i wtuliłam się w ramiona Maxa czując że tylko tak mogę ukryć się przed całym światem. Obudziłam się leżąc w tej samej pozycji w której zasnęłam. Biedny Max spał na siedząco, oparty o ramę łóżka, z poduszką pod plecami. W nocy przykrył mnie kołdrą, a sam spał bez. Spojrzałam na zegar wiszący na ścianie obok drzwi, jeśli dobrze odczytałam wskazówki, dochodziła dwunasta. Szarpiąc Maxa, zerwałam się z łóżka, biegnąc do łazienki żeby wziąć szybki prysznic. Ciało po wczorajszym upadku z konia bolało mnie nieznośnie. Każdy ruch wywoływał bolesny skurcz mięśni. Z trudem wytarłam się ręcznikiem i owinęłam się nim szczelnie, wychodząc z łazienki do pokoju. Minęliśmy się z Maxem w drzwiach. Czekając na niego, ubrałam się w śmierdzące ziemią i winem ubranie, i podeszłam do okna otwierając je szeroko. Do pokoju wpadło rześkie powietrze, ogrzewane promieniami słońca. Minęła długa chwila, zanim uświadomiłam sobie, że ten nocny wypadek, to wycie syren, ten człowiek leżacy na podłodze w pokoju, to nie był sen. Wylałam w nocy tyle łez, że teraz nie mogłam już uronić ani jednej. Max wyszedł z łazienki owinięty ręcznikiem wokół bioder. Mimochodem przyglądałam się jego ciału i twarzy, czując że przez tę jedną noc stał mi się bardzo bliski. Tragedie łączą ludzi, sukcesy dzielą - przyszło mi do głowy. - Czy twój ojciec dzwonił? Max złapał za telefon leżący na stoliku i sprawdził połączenia. - Nie, nie dzwonił. Kiedy stąd wyjedziemy, spróbuje się z nim skontaktować. Zeszliśmy na dół, śpiesząc się do wyjścia ale ani właściciel stadniny ani jego żona nie chcieli nas wypuścić bez śniadania. Dziękowałam w duszy za ten ich upór, bo znając mnie, kiedy już dojedziemy do szpitala, nie wyjdę od pana Perdiaux do późnej nocy, i będę bardzo, bardzo głodna. Jadłam croissanta z szynką i kozim serem z zawrotną szybkością, popijając kolejne kęsy wielkimi łykami kawy. Normalnie nie popijam jedzenia, uważam że to obrzydliwe. Ale teraz chodziło o to, żeby szybko połknąć śniadanie, bez zbędnego pierdolenia się z przeżuwaniem. Skończyłam jeść, i zostawiając Maxa samego przy stole, wyszłam na taras zapalić papierosa. Na widok uprzątniętego stołu, stojącego w kącie przy balustradzie i Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. panującego na tarasie spokoju, śniadanie przewróciło mi się w brzuchu. I pomyśleć że jeszcze kilka godzin temu bawiliśmy się tu wszyscy razem, z panem Perdiaux wirowaliśmy w tańcu… Paląc papierosa zerkałam w stronę Maxa siedzącego przy stole z żoną właściciela stadniny. W pewnym momencie zobaczyłam, że Max wyciąga z kieszeni marynarki telefon. Zgasiłam papierosa i wróciłam do restauracji. Próbowałam przysłuchiwać się rozmowie, ale rozumiejąc tylko niektóre słowa, pogrążałam się tylko w coraz większym strachu. Żona właściciela stajni złapała mnie za rękę. Czekałyśmy w ciszy, aż Max skończy rozmawiać, wymieniając przerażone spojrzenia. Widziałam po jego minie, że coś się wydarzyło, że nie jest tak, jak powinno. Max schował telefon, i wstając od stołu powiedział coś po francusku do siedzącej z nami kobiety, ucałował ją w oba policzki, i ruszył w stronę wyjścia, mówiąc do mnie: - Musimy się pośpieszyć, zostało mało czasu. Byłam tak przerażona, że nie chciałam pytać o nic więcej. Wolałam nie wiedzieć co aż tak złego dzieje się z panem Perdiaux, że musimy jechać autostradą prawie dwieście na godzinę, łamiąc przy okazji wszystkie możliwe przepisy. Wjechaliśmy do Paryża. Ulice, place, ludzie dookoła nas, wszystko wyglądało pięknie, jak kadry z planu filmowego. Paryż był tego dnia taki, jak wtedy, gdy spacerowałam z Oliwierem po Rue de Paix. Nie wiedziałam gdzie jest szpital w którym leży pan Perdiaux, dlatego nie mogłam się niczego domyślać, kiedy Max wyjechał z centrum i skierował się w stronę autostrady, tej samej, którą jechaliśmy z lotniska zaraz po przylocie. Dopiero w chwili gdy wyjechaliśmy na autostradę, a Paryż został daleko za nami, poczułam że coś jest nie tak jak powinno. Nie mogli przecież zawieźć pana Perdiaux do szpitala poza miastem. Kiedy daleko przed nami zamajaczyły budynki lotniska Charlesa De` Gaulle`a, zaszumiało mi w głowie. Spojrzałam na Maxa, a on uciekł wzrokiem. Godzinę później siedziałam w samolocie lecącym do Warszawy. 27 Nie pamiętam wiele z samego lotu, ani z tego jak Max z Oliwierem odprowadzali mnie do hali odlotów. Max aż do końca nie odezwał się ani słowem. Oliwier wcisnął mi w ręce kopertę z pieniędzmi, teczkę z dokumentami i bilet na samolot. Wyjaśnił co mam zrobić po tym jak wyląduję w Warszawie, ale cały czas boję się że mogę nie zdążyć. Na pięć minut przed lądowaniem, zerkam nerwowo na zegar nad kabiną pilotów, licząc czas który został do siedemnastej. Niecała godzina. Czy uda mi się zdążyć? A jeśli nie, to co wtedy? Wyszłam z samolotu, rozpychając się łokciami na schodach. Na lotnisku, w hali przylotów, przestępując z nogi na nogę przy taśmie na której wolno, zbyt wolno, wysuwały się bagaże, o mało nie pozabijałam stojących dookoła ludzi - co mnie obchodzą wasze bagaże, niech lecą na Sri Lankę, byle by udało mi się odzyskać moja walizkę! Z bagażem w dłoni, przeskakując po leżących na podłodze torbach innych pasażerów, wybiegłam z lotniska szukając wolnej taksówki. Wsiadłam do pierwszej taryfy stojącej na parkingu podziemnym i podałam adres Plac Trzech Krzyży 27, modląc się w duchu, żeby w centrum nie zatrzymał nas żaden korek. Zostało już tylko niecałe czterdzieści minut… Wiercąc się na fotelu całą drogę pośpieszałam taksówkarza, aż ten nie wytrzymał nerwowo i też mnie opieprzył, krzycząc że to nie radiowóz, nie może wymijać innych samochodów wystawiając koguta na dach. Jak dla mnie swojego koguta może powiesić sobie nawet na czole. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. W końcu dojechaliśmy. Wcisnęłam taksówkarzowi pieniądze nie czekając na resztę, i pobiegłam po walizkę do bagażnika. Ciągnąc ją po nierównym chodniku, z taką szybkością że prawie leciała w powietrzu, dobiegłam do kamienicy. Adres się zgadzał. Nacisnęłam na domofon wystukując dwunastkę, i czekałam, czekałam, czekałam, ale nikt nie odpowiadał. Dochodziła siedemnasta, całkiem możliwe że wszyscy łącznie z sekretarką wyszli już z kancelarii. Oliwier na lotnisku wytłumaczył mi, że mam trafić do Mecenasa J., który od lat prowadzi sprawy pana Perdiaux, i na pewno będzie wiedział o co chodzi. Opisał mi dokładnie jak wygląda mecenas, w razie gdybym nie mogła go znaleźć albo sekretarka nie chciała mnie do niego wpuścić. Zrezygnowana, prawie płacząc, naciskałam dzwonek sypiąc kurwami na lewo i prawo. O mały włos a nie zauważyłabym, że w międzyczasie drzwi otworzyły się i wyszedł z nich starszy facet, niski, z brzuszkiem i w okularach. Minął mnie, zerkając przelotnie na mój tyłek, a kiedy odszedł już daleko w stronę Nowego Światu, pognałam za nim, zostawiając walizkę na środku ulicy. - Panie mecenasie! Błagam, proszę zaczekać! - krzyczałam próbując go dogonić. Jak mogłam od razu nie rozpoznać że to on. Aż cud że nie uznał mnie za jakąś wariatkę i się zatrzymał. - O co chodzi?! - Jestem, o Jezu, jak się cieszę że udało mi się pana złapać, znajomą pana Perdiaux,jest w szpitalu, prosił… bardzo mu zależało, żebym przekazała panu dokumenty.- wydukałam dysząc. - Dobrze, może pani przyjść jutro.- Nie! - krzyknęłam stanowczo - to musi być dziś. Pan Perdiaux powiedział, że mam panu przekazać że ten moment… ta chwila nadeszła. Mecenas spojrzał na mnie, jakby dopiero w tej chwili zrozumiał o którym z jego klientów mówię. Zawrócił w stronę kamienicy, a ja szybkim krokiem ruszyłam za nim, próbując wypatrzyć czy moja walizka jeszcze stoi na chodniku w tym miejscu gdzie ją porzuciłam. Była tam, moja dobra, kochana walizka Samsonite. Alleluja i do przodu. Wchodziliśmy z mecenasem na piętro kamienicy po skrzypiących schodach, ja z trudem łapiąc oddech i niosąc walizkę, on nieco żwawiej, jakby był już przyzwyczajony do chodzenia w te i we w te po stromych stopniach. Nawet nie zaproponował mi pomocy w niesieniu bagażu. Otworzył głośno wielkie drewniane drzwi i weszliśmy do mieszkania przerobionego na biuro jego kancelarii. Poprosiłam o szklankę wody, a kiedy ją dostałam, wypiłam całą zawartość jednym duszkiem. Mecenas przyglądał mi się ze współczuciem, jakbym była biednym posłańcem który po tym jak dostarczył wiadomość, musi zginąć. - Wygląda pani jakby przemierzyła tysiące kilometrów na piechotę.- Godzinę temu przyleciałam samolotem z Paryża.- Kim pani właściwie jest? – zapytał mecenas, odbierając ode mnie teczkę którą wyjęłam z torby. - Nazywam się S., jestem znajomą pana Perdiaux. Nie wiedziałam co mogę powiedzieć, a czego nie, wolałam więc nie mijać się z prawdą, ale powiedzieć tylko tyle ile muszę żeby nie uznał mnie za małą kłamczuszkę. - Ach! To pani jest tą dziewczyną którą przygarnął Antoin.Słowo przygarnął nie bardzo mi się podoba. W innych okolicznościach dyskutowałabym z tym starym dupkiem o zasadności jego użycia, ale dziś nie mam na to siły. Ważne żeby dokończyć z nim sprawy na których tak zależało panu Perdiaux. Obiecałam Oliwierowi, że zrobię wszystko żeby zdążyć dowieźć te dokumenty i nie zamierzam niczego spaprać. - Pewnie się pani cieszy, co? - zapytał mecenas po chwili ciszy, zakładając okulary i przeglądając dokumenty w teczce. Z czego niby? Dupek zaczyna mnie coraz bardziej denerwować. Jeszcze chwila a nie utrzymam języka za zębami. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Panie Mecenasie - starałam się mówić dobierając słowa tak żeby moja wypowiedź zabrzmiała najdelikatniej jak to możliwe - myślę że pan też by się cieszył, gdyby ktoś pana przygarnął. Mecenas spojrzał na mnie z wyraźnym oburzeniem, po czym powiedział że skoro dostarczyłam mu te dokumenty, to mogę już sobie pójść, nie zamierza mnie zatrzymywać. Nic z tego cwaniaczku! - Oczywiście, pójdę, ale najpierw chciałabym pana prosić o napisanie małego… hmm… potwierdzenia odbioru. - Co? - wysyczał mecenas ze złością, patrząc na mnie z oburzeniem. - Proszę wziąć kartkę i napisać na niej, że przyjął pan dokumenty i zobowiązuje się pan do wykonania poleceń klienta, czyli pan Perdiaux.- powiedziałam stanowczo, patrząc mecenasowi w oczy. Oparłam dłonie na jego mahoniowym biurku, dając mu tym samym znać, że nie zamierzam się z nim zabawiać. Mecenas spojrzał na mnie wilczym wzrokiem, jakbym powiedziała właśnie, że nie zrobię mu laski. Nie mógł uwierzyć, że jakaś kobieta wydaje mu rozkazy. Pewnie przyzwyczaił się że ta rola należy wyłącznie do niego a wszystkie odwiedzające go tu kurwy i cichodajki są mu posłuszne jakby powsadzał im w tyłki paralizatory. Wyobraziłam sobie że jakaś kobieta może chcieć oglądać jego pomarszczone ciało i pozwalać mu wkładać w siebie jego sflaczałego kutasa, i aż mnie zemdliło na samą myśl. Nie wiem ile musiałby mi zapłacić, żebym pozwoliła mu spojrzeć na siebie jak na potencjalny obiekt do leczenia jego starczej impotencji. Zaczekałam jeszcze chwilę, a kiedy z jego strony nadal nie było żadnej reakcji poza wpatrywaniem się w moją twarz, opadłam na krzesło stojące przy biurku mówiąc, że nie opuszczę kancelarii dopóki nie napisze mi tego oświadczenia. Gdybym wyszła z kancelarii tak po prostu, mecenas mógłby wyrzucić do kosza dokumenty które przywiozłam i zapomnieć o mojej wizycie. A tak będzie musiał zająć się sprawami pana Perdiaux czy chce, czy nie. - Ty mała dziwko, myślisz że wszyscy będą się ciebie słuchali, tak jak Antoin? - Myślę że jeśli są mądrzy to tak. Naprawdę chce pan żebym zadzwoniła do Paryża i przekazała pańskiemu klientowi, że nie chce pan przyjąć tych dokumentów? Mecenas zastanowił się przez chwilę mierząc mnie wzrokiem, po czym złapał za kartkę i pióro, i zaczął pisać, dociskając stalówkę do kartki z taką siłą że co kilka liter w miejscach gdzie odrywał pióro i przykładał je na nowo, pojawiały się wielkie kleksy. Kiedy skończył pisać, wstał z fotela i przesunął kartkę w moją stronę. Pewnie liczył na to że złapię ją i wyjdę bez słowa, ale tak się złożyło, że zamierzałam wszystko dokładnie przeczytać. - Dobrze pan to zrobił ale zapomniał pan dopisać datę tu…- mówiąc spokojnym tonem uniosłam kartkę i postukałam palcem w miejscach gdzie brakowało danych - i jeszcze tu, obok pańskiego podpisu. Podałam mecenasowi dokument do poprawki, o mało nie tracąc przy trzech najdłuższych palców u prawej dłoni, które gotów był mi wyrwać ze złości. Po kilku chwilach trzymałam w dłoni potwierdzenie odbioru dokumentów, i z poczuciem wygranej wychodziłam z kancelarii. - Panie mecenasie, dziękuję za wszystko i do zobaczenia. - Oby nigdy. - burknął mecenas w odpowiedzi, trzaskając mi drzwiami przed nosem. Miałam dziwne przeczucie, że spotkamy się jeszcze nie raz i nie dwa ale zachowałam je dla siebie. Jeszcze gotów mi uwierzyć, i targnąć się na swoje życie… W najgorszym razie byłby się zląkł. Zdążyłam zejść na dół, gramoląc się po schodach z walizką, obtłukując sobie nią kolana jak kotlety, kiedy w mojej torbie zadzwonił telefon. Spojrzałam na wyświetlacz. Zagraniczny numer z długim kierunkowym, dzwonił ktoś z Paryża. To pewnie Max albo Oliwier, ewentulnie w ostatecznej, najgorszej wersji jakiś lekarz ze szpitala. Bałam się odebrać, ale w końcu nacisnęłam zieloną słuchawkę, biorąc głęboki wdech zaporowy, wdech jak tama na rzece, wdech jak torebka foliowa. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Halo? - Dotarłaś bezpiecznie? Po drugiej stronie słuchawki był pan Perdiaux. - Panie Perdiaux, jak się pan czuje? - Udało ci się dostarczyć dokumenty? – zapytał pan Perdiaux. Mówił tak cicho, że prawie wcisnęłam sobie telefon w sam środek bębenka usznego. - Ehmm… tak…, właśnie wyszłam z kancelarii. Mecenas kazał pana pozdrowić. I mnie przy okazji pozdrowił staropolskim zwyczajem, ale penis mu w pośladki. O tym co się wydarzyło w kancelarii pan Perdiaux wiedzieć nie musi. - To dobrze. Byłem pewien że mogę na ciebie liczyć. - Panie Perdiaux, dlaczego nie mogę wrócić do Paryża? Chciałabym być z panem w szpitalu.Zamiast odpowiedzi, usłyszałam ciszę, jakiś szum, a potem głos Oliwiera, który wytłumaczył mi w kilku zdaniach, że Antoin jest w lepszym stanie, ale musi zostać jeszcze trochę w szpitalu. Obiecał że będą dzwonić codziennie, i kazał mi uważać na siebie. - Będę ostrożna. Proszę ucałować ode mnie tatę. - Ucałuję. Masz pozdrowienia od Maxa. Na dźwięk imienia Max, kolana zamieniły mi się z kotletów w zimne nóżki. Tak bardzo chciałabym, żeby był teraz blisko mnie. Zaopiekował się mną, tak jak w nocy. Już widzę, jak by się wściekł gdybym opowiedziała mu jak mnie potraktował mecenas. Rozcieram ucho, chowam telefon do torby, i…. no właśnie i co dalej? Absurdalność mojej sytuacji polega na tym, że stoję na środku chodnika w centrum Warszawy i zamiast cieszyć się, że mogę odwiedzić rodziców, że przecież wróciłam do domu, czuję się tak jakbym najbliższą rodzinę zostawiła w Paryżu i przyleciała do obcego kraju, pozostawiona na pastwę losu. Zupełnie nie wiedziałam co robić. Jechać do domu pana Perdiaux, pokręcić się po mieście i pójść coś zjeść, czy pojechać na lotnisko i wrócić do Paryża, mimo że pan Perdiaux sobie tego nie życzył. Mijali mnie piękni i bogaci, biedni i brudni, kilku z klasy średniej też, ale dla mnie czas się zatrzymał. Utknęłam w martwym punkcie, podobnie jak przed kilkoma miesiącami, nie wiedząc co począć. O ja nieboga! Czegokolwiek bym nie zrobiła, nie poprawiłoby to mojego parszywego nastroju. Jedyne co przyniosłoby mi ukojenie, to być tam, w szpitalu, przy łóżku pana Perdiaux. Skoro jednak nie mogłam tam być, musiałam skupić się na tym co miałam do załatwienia, zająć czymś myśli, spróbować odpocząć. Po ostatnich dwóch tygodniach czułam się jak balon bez powietrza. Mogłabym PUFFnąć sobie nadymając policzki, jak Louis De Funes w filmie Skrzydełko czy Nóżka, ale wychodzi mi to zazwyczaj dosyć groteskowo. Mogłabym też się rozpłakać i to akurat wyszłoby mi całkiem całkiem, ale docelowo efekt byłby mizerny. Coś zrobić musiałam, nie mogłam tak stać na środku chodnika bo jeszcze jedno szturchniecie czyjejś ręki i użyłabym walizki, jako narzędzia do roztrzaskania czyjejś czaszki. Nie rozumiem, czy ludzie nie mogą wyminąć kogoś stojącego na chodniku obchodząc go na bezpieczną odległość? Zauważają że stoję na chodniku, dopiero gdy się ze mną zderzają. Jestem pewna, że niewidomy nie miałby żadnego problemu żeby mnie wyminąć. Nie dotknąłby mnie nawet koniuszkiem swojej laski, za przeproszeniem. Ale widzący muszą mnie szturchnąć. Tak to już jest na tym świecie. Dobrze że mam pieniądze. Nawet nie wiem ile euro i złotych jest w kopercie, ale sądząc po tym jaka jest gruba, powinno wystarczyć mi na kilka tygodni, do czasu kiedy wróci pan Perdiaux. O ile wróci. Zebrałam się w sobie i odgoniłam natrętne myśli że pan Perdiaux mógłby umrzeć. Nie, nie ma mowy! Musi wrócić, zająć się mną i terapią. Zostało nam przecież jeszcze tyle pracy. Poza tym niedługo będą święta, obiecał że nauczy mnie piec bożonarodzeniowe ciasteczka i przyrządzać świąteczny poncz… HO HO HO! Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Zastanawiałam się przez chwilę czy nie zadzwonić do matki, ale przecież to nie miałoby sensu. Gdybym chciała opowiedzieć jej o tym co wydarzyło się w Paryżu, po pierwsze nie uwierzyłaby mi, a po drugie skończyłoby się to awanturą o to, że znowu się w coś wpakowałam, dając się wykorzystać obcym ludziom, naiwnie wierząc w ich sympatię, i rzekomo szczere intencje. Moja matka ma fioła na punkcie strachu przed ludźmi. Nie ma przyjaciół, znajomych, nie utrzymuje kontaktów z rodziną częściej niż raz na pół roku, uważa że wszyscy chcą ją wyłącznie wykorzystać i są źli, źli do szpiku kości. Ucieka od ludzi woląc samotność, i to jej bardzo źle robi na mózg. Nigdy nie mogłam pojąć dlaczego w naszym domu w okresie świąt czy jakichś rocznic albo ważnych wydarzeń, jesteśmy tylko ja, ona i mój ojciec. Zazdrościłam koleżankom i kolegom kiedy opowiadali o rodzinnych spotkaniach, bogato zastawionych stołach, rodzinnych niedzielnych obiadach. Wciaż zazdroszczę ludziom mającym wielkie rodziny i często się z nimi widującym. Z Placu Trzech Krzyży, ruszyłam żwawo w stronę Ronda De Gaulle`a, śmiejąc się w myślach, że ledwo wróciłam z Paryża, a już zmierzam do skrzyżowania nazwanego tak od nazwiska wielkiego Francuza. Idąc rozglądałam się po ulicy, wciąż zadając sobie, a może raczej miastu któremu chyba brak jest duszy, pytanie: Warszawo, dlaczego jesteś tak inna od Paryża? Wszyscy tu się śpieszą, są mniej uśmiechnięci. Miasto jest smutne. Chaotyczne. Przejawy ulicznej radości są traktowane jak wykroczenie. Niby słychać śmiechy, ale to wszystko jakieś takie powierzchowne, pełne kompleksów, niewiary, smutku. BLEH. Wsiadając do tramwaju jadącego w kierunku Ronda Waszyngtona, myślałam o tym jak bardzo tęsknię za Paryżem. W gardle rosła mi wielka gula i miałam tylko jedno, coraz głębsze pragnienie; dotrzeć do domu pana Perdiaux i przynieść z piwnicy butelkę wina. Po drodze zajrzałam do sklepu, kupując pieczywo, masło i kilka dupereli. Przechadzałam się z walizką ulicą Francuską, błogosławiąc Saską Kępę za jej zachodni styl, za ludzi co wyglądają na szczęśliwych, i za ogród pana Perdiaux, który nigdy nie wydawał mi się piękniejszy niż w chwili gdy podeszłam do furtki i przeszłam ścieżką pomiędzy więdnącymi od jesieni drzewami. Otworzyłam drzwi domu. Uderzyła mnie martwa cisza panująca dookoła mnie, napdająca na mnie jak złodziej czający się za rogiem. To cisza z rodzaju tych pojawiających się w chwilach gdy coś zostaje nagle przerwane. Człowiek czuje się w niej jak zabawka przenoszona niewidzialną ręką z jednej półki na drugą, jak porzucony pluszowy miś patrzący z wyrzutem, gdy wie już że odtąd jego domem będzie karton w piwnicy. Weszłam na korytarz, a drzwi za mną wolno zamknęła niewidzialna ręka. Dzwięk szczęknięcia zamka był ostatnim, ostatnim jaki usłyszałam, nim zaopiłam się w bezdennej, wszechobecnej, martwej w swej nicości ciszy. OBŁĘDNA PSYCHODELIA. Jeszcze czuć było w korytarzu zapach porannej kawy pitej z panem Perdiaux przed wyjazdem na lotnisko. Na podłodze leżały porozrzucane w pośpiechu kapcie, sztuk cztery nie do pary. Widziałam przed oczyma jak w jednym kapciu biegam po domu zbierając ostatnie rzeczy, a potem jak pan Perdiaux zamyka drzwi od tarasu i rusza do drzwi, w których czekam na niego z walizką. Bałam się, że mój najmniejszy ruch mógłby spowodować że ten stan rzeczy, te wspomnienia ostatniego wspólnego poranka, pozwalające mi wierzyć jeszcze że pan Perdiaux gdzieś tu jest, ukryty w cząstkach powietrza, w zapachach, w tej ciszy, znikną. Wiedziałam przecież, że prędzej czy później wykonam jakiś ruch, który zniszczy wspomnienia, ale łudziłam się, że ta chwila nie nadejdzie szybko. To tak jakby wejść do mieszkania kogoś bliskiego, albo do waszego wspólnego mieszkania, będąc pogrążonym w bólu po stracie, nie wierząc do końca, że stało się to co się stało. Rzeczywistość napiera, próbuje wedrzeć się do środka, walczysz z nią resztkami sił, bo uderza cię z całą mocą wrażenie, że on czy ona gdzieś tu jest, że w ciszy panującej dookoła wszystko można jeszcze zawrócić. W tej jednej jedynej chwili tęsknota za tym co już nie wróci, i to wrażenie że może jeszcze uda wam się spotkać, stają się jednym. I by ratować jego lub ją, i siebie, trwasz w bezruchu, pozwalając ciszy by cię pochłonęła. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Każda sekunda zawieszenia pomiędzy tym co było, a tym co ma nadejść oddala od najgorszego. W chwili w której cisza mija, a mgła wspomnień odsłania rzeczywistość, zaczynasz nienawidzić jego lub ją za to, że pozwolił ci uwierzyć że jest tu z tobą, a później także siebie, że zgodziłeś lub zgodziłaś się trwać w tym szalonym spektaklu nadziei. Osunęłam się wolno, niemal bezgłośnie na podłogę. Skulona, zalana łzami, starałam się ukryć przed rzeczywistością, która bezlitośnie chce mnie dopaść. Przyszło mi do głowy pytanie - Dlaczego? Dlaczego walczę z własną wyobraźnią, która podsuwa mi wizję śmierci pana Perdiaux, skoro wiem że w rzeczywistości jest inaczej. Czy jest możliwe, że życie szykuje mnie w ten sposób do przyszłych wydarzeń? Wylewałam łzy, zaliczkę na okoliczność przyszłej śmierci. To właśnie mówiła mi intuicja, próbując przedrzeć się przez mój rozum, przez tamę świadomości. Żeby się uspokoić, spróbowałam wyobrazić sobie jak pocieszałby mnie w tej chwili pan Perdiaux albo Max. Nic nie przychodziło mi do głowy. Przypomniałam sobie Marie stojącą nad brzegiem jeziora, i nagle usłyszałam w głowie jej głos, zupełnie jakby Marie stała tuż obok mnie: …Musisz być silna, dla siebie i dla Antoina. Wysłał cię do Warszawy bo wiedział że może ci zaufać, że nie zawiedziesz go w trudnych chwilach. Nie możesz się poddać. Musisz walczyć. Masz przed sobą całe życie, i jeśli chcesz pomóc mu wyzdrowieć, masz wziąć się w garść, pokazać mu że panujesz nad sytuacją. Teraz jest czas na to byś zajęła się sobą, żeby kiedy wróci, mógł być z ciebie dumny… I kiedy słowa w mojej głowie ucichły, energicznie podniosłam się z podłogi, odgarnęłam z twarzy włosy mokre od łez, i poszłam najpierw na górę, żeby zanieść walizkę, później na dół po butelkę wina, a na końcu do gabinetu pana Perdiaux po kartkę i długopis. Gotowa do działania usiadłam w kuchni, otworzyłam wino, i nachylając się nad kartką z długopisem w dłoni, sporządziłam plan. Plan zadań / do zrobienia do czasu kiedy wróci pan Perdiaux: 1. Posprzątać dom - okna, podłogi, dywany, piwnica. 2. Ogród - liście zebrać i spalić, zając się kwiatami przed zimą. 3. Zasadzić nowe bazylia, tymianek, oregano, mięta - wyrzucić stare. 4. Ćwiczyć jogę. 5. Medytować codziennie rano. 6. Uczyć się francuskiego. 7. Sama zająć się moją terapią/ notatki + analiza dla pana Perdiaux. Kiedy skończyłam spisywać moje postanowienia, uniosłam wysoko lampkę z winem i wzniosłam toast, za szczęście i za konsekwencję w realizacji mojego planu. Przyjrzałam się kartce zapisanej moim nieczytelnym kurapazurem, zastanawiając się ile takich planów sporządziłam już w swoim życiu, i ile z punktów które postawiłam sobie za cel udało mi się zrealizować... ECH. Musiałam przyznać, że marnie rysowała się moja konsekwencja na tle wspomnień. Ale, ale, ale… wspomnienia wspomnieniami a życie życiem, dlatego nie miałam zamaru dalej siedzieć i płakać. Zamierzałam od tej chwili zabrać się za siebie i uporać się ze swoim popapraniem indywidualnie, bez pomocy kogokolwiek z zewnątrz. Pan Perdiaux pokazał mi wystarczająco dużo narzędzi, żebym mogła teraz sama z nich skorzystać. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Kolejnym etapem planu było rozpisanie zadań do wykonania w ciągu każdego dnia. Musiałam jakoś ułożyć to wszystko w kolejności żeby wiedzieć co i jak robić, nie tracąc czasu na myślenie każdego ranka o tym samym. Przy okazji dzięki tym punktom, postanowiłam popracować też nad swoją konsekwencją. Plan dnia 8.00 - Pobudka. Godzina medytacji. 9.00 - Śniadanie. Sprzątanie w domu. 10.00 - Wyjście do sklepu/ o ile to konieczne. 11.00 - Dwie godziny medytacji w pokoju dziecinnym. Wybór wspomnień do analizy. 13.00 - Obiad. Gotowanie. 14.30 - Godzina francuskiego. 15.30 - Muzykoterapia. Godzina na słuchanie muzyki. 16.30 - Książkoterapia. Godzina na czytanie prasy, książek. 17.30 - Terapia. Analiza wybranych wspomnień. Ćwiczenia. 19.30 - Godzina jogi. 20.30 - Kolacja. 21.30 - relaks/ pisanie/wino/muzyka/dowolne. Oczywiście plan zakładał maksymalne wykorzystanie czasu, z założeniem że nie musiałabym nigdzie wychodzić. W razie nieplanowanych wydarzeń plan będzie dopasowywany tak, żebym zrobiła wszystko co jest w nim zawarte, skracając poszczególne zadania, albo przekładając je na kolejny dzień. Ważne było, żebym nie odpuściła sobie w te dni kiedy mam wolne, i zupełnie nie wiem za co się zabrać, żeby nie siedzieć bezczynnie. Tak mnie pochłonęło planowanie, że zgubiłam czas. Zerknęłam na zegarek w telefonie, dochodziła trzecia nad ranem. Do wprowadzenia w życie planu zostało mi więc ledwie kilka godzin. Pobiegłam do łóżka zostawiając uchylone drzwi sypialni na wypadek, gdyby trzeba było usłyszeć dzwonek domofonu. Wiedziałam że nie ma szans, żeby pan Perdiaux wrócił do domu lada dzień, jednak łatwiej było mi zasnąć z nadzieją, że może jednak zrobi mi niespodziankę i wszystko będzie jak dawniej, niedawno temu. 28 Zaczynam dzień od medytacji nad chęcią powrotu do łóżka. Przez krótką chwilę żałuję że nie przesunęłam planu dnia o jedną godzinę do przodu, zaraz potem jednak wychodzę na taras z matą do jogi pod pachą i senność znika, chłód jesiennego poranka działa skuteczniej niż kubek mocnej kawy. Usadawiam się na macie w wygodnej pozycji tuż pod nagą bezwstydną jabłonią. Przypomina mi się jak kiedyś zapisałam się na zajęcia jogi w jednej z warszawskich szkół. Przez kilka pierwszych lekcji uczyłam się asanów, poznawałam techniki, i obserwowałam instruktorkę wykonując jej polecenia. Potem zauważyłam że joga jest dla mnie sprawą na tyle indywidualną, że nie mogę pozwolić i nie chcę, żeby ktoś mną sterował. Moje popieprzone poczucie indywidualizmu wzięło górę nad potrzebą medytacji w grupie. Dla mnie joga wymaga koncentracji w samotności, wykonywania asanów wedle własnych potrzeb, bez planowania. To stan umysłu a to co dzieje się z ciałem, jest wypadkową wyciszenia i poddania się zewnętrznej energii. Tak samo jest z medytacją, którą uważam za najbardziej indywidualną formę nawiązania kontaktu z siłą wyższą, albo siłami jeśli uznać, że jest ich więcej. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Siadam w pozycji kwiat lotosu. Po chwili wstaję i odsuwam matę - chcę poczuć jedność z ziemią, powietrzem i pozostałymi żywiołami. Zbliżyć się do nich najbardziej jak to możliwe. Po rytuałach okiełznania żywiołów, przez które przeszłam u Marie, wiem że możliwe jest połączenie się z nimi wszystkimi. Trzeba tylko znaleźć się jak najbliżej natury i pozwolić jej zawładnąć ciałem i duszą. Siadam na wilgotnej trawie, mając głęboko w dupie - dosłownie i w przenośni - czy będę miała mokre spodnie, i czy mogę przez to zaziębić sobie pęcherz. Specjalnie kręcę tyłkiem, wciskając się głębiej w trawę, zgniłe liście i wilgotną ziemię. Sprawia mi to niesamowitą radość. Biorę głęboki wdech, i zamykam oczy. Zaczynam od mantry - Om namacha Siwaja, czyli - Pokłon Tobie, Siwo. Pochylam przy tym lekko głowę, na znak mojego szacunku do Boga i energii. Zaczynam od kilku głębokich wdechów, i wydechów. Skupiam się na zapachu powietrza, rozkładając go w nozdrzach na czynniki pierwsze. Odganiam natrętne myśli które nie tak łatwo chcą zniknąć. Trwa to kilka minut, zanim wyciszam się na tyle głęboko, że mogę powtarzać tylko jedno zdanie, wczuwając się w jego sens całym umysłem: - Żywioły ognia, ziemi, powietrza, wody, jednoczę się z wami w waszej sile, czerpiąc od was wszystko co najlepsze. Wyobrażam sobie, jak rozpływam się po kolei w żywiole ziemi, powietrza, wody i ognia, zwracając uwagę na emocje z tym związane - przy ogniu odczuwam palącą siłę do działania, przy wodzie rwący prąd celu, przy powietrzu lekkość działania, przy ziemi pewność że obrałam słuszną drogę. Staram się skupiać na każdym z nich po tyle samo czasu, a później gdy czuję że jestem już gotowa, szepczę: - Jestem jednością ze wszystkimi żywiołami, z Boską Energią Stworzenia, która prowadzi mnie, dając mi siłę i energię do działania. – Pozwalam swojemu ciału na rozluźnienie, na całkowity relaks. Trwam tak aż poczuję że już czas na koniec, na nowy dzień, na kolejne działania. Joga otwiera drzwi dnia, sen je zamyka, joga oczyszcza umysł, dzień go zapełnia. Zjadam śniadanie, sprzątam dom, robię wszystko zgodnie z planem. Aż w końcu nadchodzi chwila prawdy, kolejna, nie pierwsza, nie pierwsza, ostatnia też nie. Siadam na miękkim jak kaczy kuper dywanie w dziecięcym pokoju, i podobnie jak rano biorę głęboki wdech, starając się wyciszyć. Wydłubuję językiem z przestrzeni między zębami resztki marchewki zjedzonej na obiad. Zanim zamknę oczy, upewniam się jeszcze, czy przyniosłam ze sobą wszystko co potrzebne. Zeszyt, długopis, chusteczki, butelka wody, wszystko jest, ułożone tuż przy moich nogach. Zamykam oczy, oddychając wolno i głęboko wdychając powietrze. Pozwalam myślom wirować, ale nie staram się ich wyłączyć. Próbuję przywołać jakieś wspomnienie, zapach, smak, emocje, cokolwiek, co pozwoli mi odpowiednio ukierunkować myśli na dany okres życia którym chcę się zająć. Nie zamierzam w swojej terapii iść takimi etapami, jakimi podążaliśmy z panem Perdiaux. Chcę zająć się problemami hasłowo i szukać pod kątem znalezienia ich przyczyn, przeskakując po wspomnieniach jak po filmowej taśmie. Na dziś, a być może także na kilka następnych dni, mój temat do analizy dotyczy mojej wiary w siebie jako kobiety. Chcę znaleźć powód dla którego czuję się często gorsza od innych kobiet. Mniej atrakcyjna, jakbym była bańką mydlaną, która pęka ocierając się o inną bańkę. Może okazać się, że chodzi bardziej nie o relacje z ojcem, ale właśnie z moją matką. Na tym etapie przerwaliśmy terapię z panem Perdiaux. Wiem już że to matka może być głównym problemem, ale chciałabym mieć pewność. Wizualizuję w głowie pytanie - Dlaczego nie czuję się kobieca?, zamieniając je w swego rodzaju mantrę. Pozwalam myślom swobodnie błądzić pomiędzy wspomnieniami. Kiedy Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. zauważam coś ciekawego, zatrzymuję się na chwilę na danym wspomnieniu, na chwili zapisanej w umyśle czającej się latami długimi w ukryciu. Siedzę, rozluźniam się, myślę, siedzę, zwieracz, daj spokój, nie ta pora, przyglądam się wspomnieniom, wybierając wyłącznie te, które mają jakąś wartość i wnoszą coś więcej do mojej terapii. Nie boję się szperać w najgłębszych zakamarkach swojej psychiki. W pewnej chwili czuję się tak, jakbym zupełnie straciła ciało albo ciało ożyło swoim życiem i zasypiało pod wpływem wytężonej pracy mózgu. Patrzę na to będąc jeno obserwatorką. Na tym polega medytacja, że człowiek może się tylko wszystkiemu przyglądać, z genialnej perspektywy bycia z boku, a nie w centrum. Obserwuję swoje wspomnienia, odgrzebuję emocje, ale dzięki medytacji nie pozwalam im się dotknąć czy urazić. W pewnej chwili czuję że czas kończyć. To się wie, tak samo jak to, że jest się głodnym. Powoli wyprowadzam umysł z poziomu nieważkości do rzeczywistości, wolno otwieram oczy i rozglądam się po pokoju, próbując wczuć się w bycie dzieckiem. Chcę spojrzeć na wszystkie swoje myśli i emocje po dziecięcemu, bo tylko wtedy uda mi się zobaczyć w nich prawdziwy sens. Jestem wdzięczna panu Perdiaux za to, że przygotował dla mnie ten pokój. Bez niego moja terapia nie byłaby możliwa albo byłaby o wiele trudniejsza. Łapię się na potrzebie ssania kciuka, pierwotny instynkt dziecka wraca, w końcu mam prawo okazywać dziecięce reakcje na nadmiar dziecięcych emocji. Na co dzień jako dziecko, od ssania kciuka wolałam jednak słuchanie dźwięku suszarki do włosów. Mieszkając z rodzicami zamykałam się w łazience, siadałam na podłodze, włączam suszarkę i wsłuchiwałam się w jej szum, mogąc tak siedzieć godzinami. Jestem pewna że kiedy zacznę pisać książkę, będę to robiła przy włączonej suszarce. Tak samo jak odrabiałam przy niej lekcje, czytałam książki, zasypiałam albo po prostu uciekałam od słuchania awantur w domu. Wzięło mi się to z bardzo prostego powodu, który jak wszystko w życiu wielokrotnie się powtarzając, staje się chlebem, czy heblem powszednim. Pod nadbudówką z cegły, gdzie mieszkaliśmy z rodzicami znajdował się warsztat stolarski. Od rana do nocy, piłowano tam drewno mechaniczną piłą, wiercono, szlifowano, heblowano, wióry leciały, iskry szły pod niebo, palce krawiły, drzazgi się wbiały. A ja leżąc w łóżeczku, wózku, raczkując, a później chodząc, wsłuchiwałam się w te dźwięki. Towarzyszyły mi przez niemal cały czas, w ciągu kilku pierwszych lat życia. A później, kiedy stolarnię zamknięto, znalazłam dla niej znakomite zastępstwo w postaci sprzętu elektronicznego takiego jak suszarka do włosów, odkurzacz, suszarka do rąk, młynek do kawy czy mikser. Generalnie wszędzie jestem w stanie znaleźć coś, co będzie podobnie brzęczało. Zazwyczaj noszę suszarkę przy sobie i włączam ją, gdy tylko nadarzy się okazja. Moja matka mówi że kiedyś się spalę żywcem, zostawiając na noc włączoną suszarkę. Ale ja jej nie wierzę. Tak samo jak nie wierzyłam że od ciągłego ssania kciuka będę miała ten palec dłuższy od innych. Jakiś czas temu sprawdziłam, i wygląda na to, że matka miała jednak rację. Mój prawy kciuk jest dłuższy, chudszy i bardziej wygięty - znak dopasowania do kształtu podniebienia. I aż dziw bierze, że z tym naturalnym pociągiem do ssania, nie znoszę robienia facetom laski. Porzucam relaks, wycieram kciuka o zieloną koszulkę, zostawiając na niej mokre plamy śliny, i zabieram się do spisywania wspomnień i przemyśleń z medytacji. Skrobię po kartce, dopisuję znaki zapytania, nanoszę poprawki, skreślam, wykreślam a potem siadam wyprostowana, dumna ze swoich przemyśleń. Z zamyślenia wyrywa mnie dzwonek telefonu. Podrywam się i biegnę na dół. Zostawiłam telefon w kuchni, żeby nerwowe zerkanie na wyświetlacz nie wybiło mnie ze skupienia. Biegnę, pędzę, potykam się na schodach obijając sobie kostkę, wszystko jedno, byle tylko zdążyć do kuchni. - Ouoi? - wystękuję po francusku. - Depuis quand vous parlez francais? - Pedant cinq minutes.- śmieję się do słuchawki - Cześć Max!, jak się czuje mój ojciec? Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Och, nie możemy dalej mówić po francusku? Już miałam odpowiedzieć Maxowi, że nie znam na tyle dobrze języka, ale zamilknij istoto bezmózga, zamilknij nim wyrwę ci język. - Wiesz, jednak lepiej czuję się mówiąc po polsku. Poza tym tak uwielbiam słuchać jak dziwnie wymawiasz niektóre słowa. - Pocieszę cię S., że twój francuski też nie brzmi najlepiej. - Najwyraźniej mój język jest zbyt twardy, popracuję nad tym.Max milczy, trwa to chwilę, a później mówi: - Antoin ma się lepiej. Co prawda jest jeszcze w poważnym stanie, ale wyjdzie z tego. A jak ty sobie radzisz S.? - Radzę sobie, nawet dobrze. Jestem już dużą dziewczynką, umiem o siebie zadbać, chociaż tęsknie za wami. - My też tęsknimy. Brawo, brawo Max! Zrozumiał że mówiąc wami myślałam tobą, odpowiedział my, myśląc ja. Podstawowym błędem byłoby zadanie w tym momencie pytania kto dokładnie tęskni, co w przekładzie na język kobiecy znaczyłoby tyle co pytanie czy on tęskni, i spowodowałoby całkowite zamknięcie jego męskiego poczucia wartości opartego na tysiącach blokad emocjonalnych. Nie jest możliwe żeby mężczyzna przyznał się do swoich emocji od tak całkiem spokojnie. Musi albo wpaść przypadkiem na jakieś niefortunne stwierdzenie, albo być dobrze pijany, albo jedno i drugie na raz. - Chciałabym być teraz z wami Max, naprawdę. - To wsiadaj w samolot, odbiorę cię z lotniska! - Nie mogę, mam tu za dużo obowiązków, poza tym to wy przylećcie z pan… ojcem, kiedy będzie już gotowy do powrotu do domu. Upiekę wam ciasto. - Umiesz gotować? - No pewnie! Gotuję, piekę, sprzątam, prowadzę dom jak zawodowa gosposia. Jestem kobietą prawie idealną. - Dlaczego prawie? - Bo w pewnych kwestiach potrzebuję nabyć doświadczenia. - Ehmm… no wiesz, nie mogę pozwolić żebyś miała cierpieć z powodu jakichś swoich braków. Mogę cię nauczyć kilku praktycznych zasad. - Max, podobno wy Francuzi jesteście najlepsi w uczeniu zasad?- Tak? A kto ci to powiedział? Catherine Denevue w piosence Paris Paris! Do dziś jej stękanie przywodzi mi na myśl potop szwedzki, tsunami, i dobre kotłowanko. - Nikt, sama doszłam do takich wniosków. Wiesz już coś więcej o tym kiedy wypuszczą ojca ze szpitala? - Jeszcze nie, lekarze nie chcą z nami rozmawiać, ale dowiem się, spróbuję. Soyez une bonne fille! - Co? Co powiedziałeś? Halo! Max rozłączył się. Ewidentnie i on i Oliwier unikają szczerej rozmowy o tym w jakim stanie zdrowia jest pan Perdiaux. Rzucają mi jakieś ogólne informacje, jakby próbowali ukryć prawdę. Jaki mieliby cel w tym, żeby mnie okłamywać? Nie wiem. Nic nie wiem. Wzdycham, próbując zabrać się za gotowanie obiadu, albowiem terapia czyni człowieka wilkiem, wilkiem głodu, niedźwiedziem apetytu, kolibrem kuchennych rewolucji. Wyjmuję z lodówki paprykę, cebulę, pomidory, oliwki, sos sojowy i pierś z indyka. Kroję i wrzucam na patelnię warzywa, a kiedy są lekko podduszone, dodaję mięso. Doprawiam czosnkiem, sosem sojowym, łyżką miodu i kilkoma kroplami białego wina. Gotuję ryż basmatti i odcedzam. Mieszam sos z ryżem, nakładam na talerz, dodaję szczyptę świeżych ziół roztartych w dłoniach. Tę miłość do ziół zaszczepił we mnie pan Perdiaux. Przykładam Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. do nosa palce pachnące bazylią i zalewa mnie wielka tęsknota za nim. Ile bym dała żeby siedział teraz ze mną przy stole… Po godzinie słuchania muzyki, kiedy w domu nastaje błoga cisza, zabieram się za czytanie.Po czytaniu wracam do przerwanej kilka godzin wcześniej terapii. Przypomina mi się jak lata wieki temu, razem z matką jeździłam w nocy taksówką po Warszawie, szukając mojego ojca, bo nie miałyśmy kluczy od domu a on gdzieś zniknął, mówiąc że jest jeszcze w pracy. W pracy go nie było. U znajomych też. W końcu odebrał telefon i powiedział na tyle głośno, że udało mi się usłyszeć, że jest z piękną kobietą na kolacji. A jego dwie brzydkie niekobiety? Chyba o nas zapomniał. Ma to związek, i to duży, z moim problem braku poczucia własnej wartości. Łączy się z tym strach przed odrzuceniem, konieczność ciągłej walki o bycie najlepszą, najmądrzejszą, najsilniejszą, podziwianą. Całkiem możliwe jednak, że tak jak mówił pan Perdiaux, chodzi tu bardziej o brak odpowiedniego wzorca kobiety. A rola mojej matki może być tu całkowicie bierna, bo jak może być winna tego, że jej córka nie odnalazła w niej autorytetu kobiecych wartości. Owszem, ja córka, naśladowałam jej zachowania, gesty, stroje, makijaże, ale wyłącznie przez krótki czas. Od kiedy pamiętam, byłyśmy raczej równorzędnymi partnerkami, ja zajmowałam się jej problemami a ona czasem moimi. Nie mogę ocenić mojej matki jednoznacznie jako złej. Tak samo jak nie mogę ocenić tak mojego ojca. Ale faktem jest, że obserwując matkę, już jako mała dziewczynka starałam się analizować jej błędy. Dokonywałam obserwacji i wyciągałam wnioski na przyszłość. Wiele dzieci obserwuje swoje matki i inne dorosłe kobiety ale żadne z nich nie zapisuje w głowie szczegółów dotyczących korekty ich zachowań, ja tymczasem zapisywałam. Wyłapywałam jakie błędy w relacji z moim ojcem popełniała matka, analizowałam jej złe decyzje, szukałam powodów dla których była nieszczęśliwa, potrafiąc w każdej chwili odgadnąć jej emocje i nastroje. Kodowałam te jej pomyłki w swojej głowie, równolegle szukając wzoru kobiety idealnej. Oglądałam filmy i kreskówki, czytałam bajki, przeglądałam gazety, dokonując przy tym fascynujących odkryć co do tego jaka może być kobieta. Czerpiąc z wielu przykładów wybierałam z nich to co najlepsze, i tak stworzyłam wzór kobiety idealnej - silnej, pięknej, zadbanej, odważnej, pewnej siebie, ciepłej, otwartej, walecznej, mądrej, podziwianej. Tak sobie natłukłam do głowy ze taka właśnie powinna być kobieta, że do dziś nie mogę temu ideałowi sprostać. I może właśnie dlatego, w pewnym momencie życia, dokładnie w chwili kiedy okazało się że nie jestem tak idealna jakbym chciała, postanowiłam zająć się tworzeniem wizerunku innych kobiet. Pragnęłam je kreować, odzwierciedlając własną wizję ideału. No co za… Moje rozmyślania przerywa pukanie w rurach. Lekkie stuknięcia, jakby ktoś uderzał w nie czymś metalowym. Próbuję je ignorować, ale nic z tego STUK, STUK, STUK, rytmiczne uderzenia stają się coraz głośniejsze. Odkładam notatki i długopis na dywan, i wolno przysuwam się do kaloryfera wiszącego pod oknem. Przykładam głowę do zimnego grzejnika, i wyraźniej słyszę że odgłosy stukania dobiegają z dołu. Ale skąd się biorą? Filozoficzne pytanie o początek i koniec stuknięć zaprząta odtąd moją głowę. Uderzenie w jedną rurę potrafi roznosić się kanałami przez cały dom. Jak mieliśmy w domu myszy, chrobotały o rury w piwnicy całymi nocami, i nie dało się przy tym spać. Myszy siedziały w jakimś kącie ostrząc pazurki, a po domu rozchodziło się ciche postukiwanie. Ale przy tym jak głośne są uderzenia które teraz słyszę, tamte to pikuś. Naprawdę zaczyna mnie to denerwować. Biorę do ręki kubek, wypijam resztkę zimnej herbaty i uderzam nim lekko w rurę od kaloryfera. Raz. Drugi. Trzeci. W tym czasie uderzenia o rurę dochodzące z dołu ustają. Stukam kubkiem jeszcze raz. Zero odpowiedzi. Czyżby rury się wystraszyły? A może ktoś na dole nadaje alfabetem Morsa, i teraz zastanawia się nad odpowiedzią? Odstawiam kubek na podłogę, biorę głęboki wdech i wydech, żeby stres Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. wyparował, i próbuję od nowa skupić się na swoich przemyśleniach odnośnie poczucia kobiecości, kiedy pukanie znów wraca. Cztery identyczne stuknięcia w rurę, następujące jedno po drugim. Ciarki przechodzą mi po plecach. Powinnam zejść na dół i sprawdzić czy nic złego się nie dzieje. A jeśli mam w domu gości? Wiem już że wampyry istnieją, a skoro tak, to moje wszystkie pozostałe lęki mogą być całkiem uzasadnione. Boże, jaka byłam głupia, że zostawiłam telefon w kuchni. Jestem sama w wielkim domu, bez żadnej broni, odcięta od kontaktu ze światem, ba, nikt ze znajomych nie wie gdzie jestem, jeśli zostanę zamordowana, moje gnijące ciało odnajdzie dopiero pan Perdiaux kiedy wróci z Paryża. Jeśli wróci… Stukanie znowu się nasila. Wraca do tego rytmu, który słyszałam wcześniej. Równe, rytmiczne uderzenia następujące co parę sekund. Młotkiem o rurę na przykład. Albo siekierką. Albo nożem rzeźniczym. Planuję wyjść na korytarz i pobiec do kuchni, kiedy przypominam sobie znane mi filmy kryminalne. Przecież to najgłupsza z możliwości, biegać po domu i krzyczeć. RACH CIACH i po krzyku. Już widzę jak schodzę na dół po schodach, a wtedy postać czająca się w ciemnym kącie za schodami wyskakuje i podrzyna mi gardło jak cielęciu. Wiem już jakie nieprzyjemne mogą być zabawy z rozerwaną tętnicą szyjną, nie mam ochoty na powtórkę z rozrywki. Powinnam prędziutko pomyśleć, czy w moim pokoju albo w łazience nie ma czegoś, czego mogłabym użyć do obrony. Wstaję z podłogi i wyglądam przez okno - nic nie widać, zrobiło się już całkiem ciemno. Głucho wszędzie, ciemno wszędzie, co to będzie, co to będzie… W sypialni mam pilniczek do paznokci, w szafie wieszaki, w łazience metalową szczotkę do kibla i Domestos. Tak! To jest jakiś pomysł! Wychodzę na palcach z pokoju i nie zapalając światła na korytarzu, kieruję się w stronę łazienki. Na korytarzu odgłos stukania jest jeszcze głośniejszy, jakby stukanie szło za mną po domu, śledząc każdy mój ruch. Uchylam drzwi, włączam duże światło w łazience i nachylam się nad umywalką, żeby opłukać spoconą twarz. Odkręcam ciepłą wodę ale z kranu nie leci ani kropla. Z zimną jest podobnie, jeśli nie tak samo. Wygląda na to, że pękła rura, pukanie to wynik awarii, i należy zejść do piwnicy żeby sprawdzić co da się zrobić żeby odzyskać płynność. Na szczęście w osuszaniu piwnic i w walce z uszkodzeniami bojlerów, rur, i pomp do wody mam duże doświadczenie. W domu to była codzienność. Pewnego wieczoru jako dziecko ćwiczyłam w łazience robiąc przysiady, trzymając się grzejnika zamocowanego na ścianie. I w pewnej chwili poczułam, że grzejnik się rusza, ale zamiast przestać robić te cholerne przysiady, zrobiłam jeszcze kilka, aż grzejnik spadł na mnie a z oderwanej od ściany rury, trysnęła woda sięgając aż po sufit. Gdyby nie zimna krew mojej matki która znalazła szybko zawór, byłabym utonęła jak zwierzęta których Noe nie zabrał do Arki. Schodzę wolno po schodach, mimo wszystko trzymając w dłoniach butelkę Domestosa i szczotkę do czyszczenia kibla. Zapalam po drodze wszystkie możliwe światła. Wchodzę do kuchni po latarkę, zatykam ją sobie za pasek spodni i kieruję się w stronę schodów prowadzących do piwnicy. - Masz szansę stać się kobietą idealną! Waleczność i odwaga, czyż nie tak? - Odpierdol się! - Nie przeklinaj, nie odpędzisz tym strachu. - Nie boję się.- Akurat.- Chcesz mnie zdenerwować?- A skąd. Wystarczy że wyobrazisz sobie że na dole czeka na ciebie wampir.Nie jest dobrze rozmawiać z sobą, ale równie gorzej jest schodzić samotnie po schodach do ciemnej piwnicy z której dochodzi odgłos stukania. W klasycznym horrorze byłoby tak, że Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. schodząc po schodach nie mogę zapalić w piwnicy światła. W nieklasycznym, czyli takim jak mój, światło zapala się po trzecim uderzeniu we włącznik, i posłaniu kilku kurew w stronę instalacji elektrycznej. Piwnica jest duża i ma trzy pomieszczenia z których znam tylko jedno, to z winami. W dwóch pozostałych nie byłam, ale z tego co pamiętałam z opowieści pana Perdiaux na temat domu, jedno z nich to stara kotłownia w której trzyma drewno do kominka i sprzęt ogrodowy, a w drugim znajduje się bojler i całe serce instalacji wodnej wraz z pompą ciepłowniczą. Wchodzę do bojlerowni uchylając skrzypiące drzwi. - Nie boję się! Przyszłam zerknąć dlaczego nie ma ciepłej wody, rozumiemy się?!Rozglądam się z latarką w dłoni, próbując ocenić naocznie stan rur. Co najciekawsze, nie słyszę już żadnego stukania, a tu przecież powinno być głośniejsze niż na górze. Czerwona rączka przy pompie jest opuszczona w dół, to dlatego wody brak. Kto to zrobił? Na pewno nie ja, bo po pierwsze nie schodziłam na dół, a po drugie jakieś dwie godziny temu zmywałam naczynia, używając do tego dużej ilości wody, wody płynnej, strumiennej, kranocieknącej. Ktoś musiał zatem zakręcić zawór całkiem niedawno, wykazując się dużą ilością siły rękach. Z wielkim trudem udaje mi się na nowo wrócić wodę w rurach, gdy nagle coś znowu zaczyna pukać, tym razem brzmi to jednak jak uderzanie dłonią o coś drewnianego. Rozglądam się po pomieszczeniu, słusznie, owszem, pod ścianą stoi szafa, całkiem do szafy niepodobna, albowiem na pancerną wyglądająca, choć z drewna zrobiona. Powinnam uciekać, spierdalać gdzie pieprz rośnie, ale nie, znowu zgrywam bohaterkę i podchodzę pod drzwi tej szafy. Na szczęście całą piwnicę rozświetlają zwisające z sufitów ogromne lampy przemysłowe. Mam na szyi amulet od Marie, i przecież nie boję się już wampyrów. - Wychodź, nie boję się! - krzyczę na cały głos, wczuwając się całą mocą w dramatyzm mego apelu, po czym zawtarzam, tak zawtarzam, nie po: - Jeśli nie wyjdziesz natychmiast, sama otworzę drzwi a wtedy nie ręczę za siebie! Dłońmi dotykam drzwi szafy, mierząc siły na zamiary ich otwarcia, które tuż, które niebawem miałoby zajść, na ten czas jednak hipotetycznie. Mogę stać w bojlerowni całą noc i gadać do szafy aż rano okaże się, że siedziała w niej mysz albo nic. Umrę śmiercią głodową, a na moim grobie wyryją miast wiersza: Umaryła oto niewiastya w oczekiwaniju, pode derzwyiami szafyi. Cześć jeyj wytrwałośćyi! Kiedy moje dłonie zatrzymują się na kluczu tkwiącym w zamku, pukanie ustaje. Odskakuję w przestrachu, wyjmuję zza pasa latarkę, żałując że Domestos i czyścik do kibla zostawiłam na podłodze przy drzwiach, a potem kopię nogą w drzwi szafy najsilniej jak tylko potrafię i obserwuję jak wolno się uchylają. Zaglądam do środka, i nic. Rozchylam drzwi szerzej i nadal nic. Same puste wieszaki otoczone drewnianymi ścianami i sufitem. I nawet opukuję lekko ściany, żeby sprawdzić czy nie ma w nich ukrytych drzwi. Ale ciągle nic z tego. Z niczym w garści poza latarką, pozbywszy się obaw o swe życie i czystość cielesną, planuję się wycofać z bojlerowni i piwnicy, kiedy zauważam leżacy w ciemnym kącie szafy błyszczący złoty łańcuszek. Schylam się żeby go podnieść, i wtedy jak mnie coś nie kopnie w tyłek, nie mam nawet czasu krzyknąć, bo czuję jak głową uderzam z impetem w ścianę szafy i jak moje ciało przenika przez drewno, przenika je na wskroś, czyniąc dziurę. Upadam w tumanach kurzu na ziemię, latarka wylatuje mi z rąk i słyszę nie słysząc cichego uderzenia o ziemię, że szybuje daleko. Dobrze że przez dziurę uczynioną w szafie wpada tu za mną i trochę światła, widzę dzięki temu, że mogę wstać swobodnie albowiem otacza mnie spora przestrzeń. Zanim udaje mi się jednak podnieść z ziemi, w pomieszczeniu zapalają się lampy. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Kto tu jest?! - krzyczę, masując sobie tyłek. Nie słyszę żadnej odpowiedzi. Przerażona rozglądam się dookoła, szukając kogoś kto mógłby chować się pomiędzy meblami, za fotelem, szafą, albo w bojlerowni z której tu wpadłam. Nikogut. Przez chwilę zastanawiam się czy nie uciec, ale ciekawość bierze górę nad strachem. Przyglądam się drzwiom przez które tu wpadłam, a które dotąd ukryte były za szafą w bojlerowni. SZAFA KOPAJKA NIESPODZIEWAJKA. Mój wzrok z drzwi kieruje się w stronę przestronnego pokoju. Jest duży, pełno w nim luster, w kącie obok fotela stoi stolik z wielkim gramofonem. Ściany ubrane są w ciemne tapety w róże, na podłodze poczywa czerwony dywan, a z prawej strony ściany znajdują się kolejne drzwi. Aż boję się na samą myśl co mogę za nimi znaleźć, ale idę i ciągnę za klamkę, jednak nic z tego, są zamknięte. - CHCĘ WEJŚĆ! - mówię stanowczo, szarpiąc za klamkę. Rozglądam się dookoła w poszukiwaniu klucza, czując że musi być gdzies blisko, gdzieś, gdzie powinien być, żebym bez trudu mogła go odnaleźć. Obok fotela, na stoliku z gramofonem dostrzegam zdjęcie oprawione w ramkę. Ocieram rękawem zakurzone szkło i przyglądam się fotografii. Kolorowe zdjęcie z lat osiemdziesiątych, na drugim planie wieża Eiffla, na pierwszym kobieta i mężczyzna, przytuleni, wpółobjęci, zakochani, uśmiechnięci. Nie rozpoznaję kobiety, mimo że jest piękna, że ma ogromne zielone oczy i długie włosy w odcieniu palonego karmelu, natomiast mężczyzna wydaje się być mi znajomy. Skądś znam ten uśmiech, to spojrzenie pełne miłości i tęsknoty, tę męską postawę pełną siły, nieznoszące sprzeciwu usta, tak, to zdecydowanie musi być Oliwier. A skoro Oliwier to Oliwier, to obok niego musiała stać Jacqueline! - Jacqueline, przyprowadziłaś mnie tu. Dlaczego? - zapytałam głośno, rozglądając się po pokoju z ramką w dłoni. Wiedziałam że to że tu jestem, to sprawka Jacqueline. Od chwili gdy usłyszałam pukanie w rury czułam, że nie jestem w domu sama. Jacqueline obserwowała mnie od nie wiem kiedy, to jej duch kopnął mnie w tyłek żebym wpadła do pokoju przez szafę. Z gramofonu stojącego tuż obok mnie zaczynają sączyć się pierwsze dzwięki argentyńskiego tanga. Aż mnie ciarki przechodzą. - Jacqueline, co zamierzasz? Chcesz się na mnie zemścić za to, że znam twoją tajemnicę? Mój głos niknie pośród coraz głośniejszych dźwięków tanga. W pewnej chwili, kiedy zamykając oczy wsłuchuję się w muzykę, słyszę niewyraźny, kobiecy głos który powtarza jedno słowo: -Klucz. – Zupełnie o nim zapomniałam. Macam ostrożnie wszystkie miejsca na stoliku, wsuwam dłoń pod gramofon, i wreszcie znajduję. Mam wrażenie, że gdybym była na miejscu Jacqueline, schowałabym klucz dokładnie w tym samym miejscu. Czy to możliwe że jesteśmy do siebie podobne? Jak na razie po wystroju pokoju, dźwiękach muzyki, miejscu ukrycia klucza, wygląda na to, że tak. Podchodzę do drzwi, wkładam klucz do zamka i już po chwili uchylam lekko drzwi, trzymając znalezioną na podłodze latarkę przed soba. Wchodzę do środka, wymacując na ścianie włącznik światła. Ostre, żółte światło padające z góry razi mnie przez chwilę w oczy. Ale to co widzę zapiera mi dech. Na ścianach dookoła wiszą najpiękniejsze kostiumy, jakie widziałam chyba tylko w filmach albo w reklamach teatru Moulin Rouge w Paryżu. Z wieszaków zwisają pióra, tiule, koronki. To zdecydowanie garderoba jak z planu filmowego. Jest tu wszystko - od klasycznych sukien wieczorowych, po zwiewne sukienki obszyte tiulem w odcieniach czerwieni i różu, czarne suknie z koronek, damskie garnitury w męskim stylu, kapelusze, woale, buty. Zupełnie zatracam się w przeglądaniu wszystkiego co się tam znajduje. Zaglądam do półek, wyciągam ostrożnie wieszaki z kolejnymi sukniami i wychodzę Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. z nimi do luster w pokoju gdzie w akompaniamencie tanga, przykładam do siebie suknie wirując z nimi jak tancerka. Czuję się jak w raju, ale kiedy mijają kolejne minuty, czuję że nie o zabawę w ubrania chodziło Jacqueline, kiedy zdecydowała się mnie tu zwabić. Jacqueline chce ode mnie czegoś więcej. Ale czego? Garderoba, tu gdzieś musi być ukryta jakaś wskazówka, coś, co pozwoli mi zrozumieć dlaczego się tu znalazłam, nagle i niespodziewanie. Rozsuwam wieszaki, zaglądam do półek, wchodzę na drabinkę uderzając głową w niski sufit - BINGO! Na najwyższej półce leży kilka pudełek, a spod nich wystaje fragment ramy ogromnego obrazu. Ściągam pudełka ostrożnie, sprawdzając zawartość, same kapelusze i torebki, w tym klasyka kopertówek od Chanel. Nie zupełnie tego szukam, lecz nie wzgardzę tym później. Ale czegóż Jacqueline nie miała, w garderobie było wszystko, o czym mogłaby marzyć kobieta. Ale dlaczego ten pokój jest ukryty w piwnicy? I co mają znaczyć te suknie i filmowe stroje? Nie wiem, ale jestem pewna że niedługo rozwikłam tę tajemniczą zagadkę. Wysuwam ostrożnie obraz owinięty papierem, i schodząc po drabince, ustawiam go na podłodze. Zrywam nerwowymi ruchami papier, i dobieram się do zakazanej zawartości. Na półtnie pokrytym olejnymi farbami, widnieje postać nagiej Jacqueline leżącej na czerwonej pościeli w ogromnym łożu. Przyglądam się brzegom obrazu, szukam inicjałów malarza, ale niczego takiego nie znajduję. Odwracam więc obraz, i dopiero w rogu płótna zauważam wykonany czarną pastelą podpis - Jacqueline rok 1988. Przypominam sobie co mówił Oliwier, to w tym roku Jacqueline zaszła w ciąże i wyjechała z Francji do Polski z Antoinem. Kto namalował akt? Jak to możliwe, że autor nie podpisał swojego dzieła? Przecież było tego warte. Naprawdę rysował to ktoś, kto miał talent. Wielki talent. Idealnie podkreślone ciało Jacqueline, krągłe piersi, piękna linia bioder, długie nogi. Ile bym dała, żeby ktoś chciał i mnie tak uwiecznić! Siadam na podłodze analizując fakty. Obraz musiał być pamiątką, nie bez powodu został ukryty, tak samo jak wszystkie rzeczy Jacqueline zebrane w tych dwóch pokojach. Nie mam pojęcia od czego powinnam zacząć, czego szukać. Jakieś notesy, pamiętniki? To by najbardziej ułatwiło sprawę. Ale przeszukałam już wszystkie miejsca, i nigdzie nie natknęłam się nawet na jedną kartkę. - Jacqueline, pomóż mi! Sama nie dam sobie rady, nie wiem gdzie szukać! Opieram ręce na kolanach i kładę na nich głowę. Czekam na jakiś znak od Jacqueline, myśląc o możliwych wskazówkach które przeoczyłam. Czuję jak ból po upadku wymieszany ze zmęczeniem zalewają gorącą falą moje ciało. Błądzę wzrokiem po podłodze, za zwisającymi z wieszaków sukniami w odcieniach malin i czerwieni, dokładnie na wprost moich oczu, dostrzegam łańcuszek, ten sam, po który schyliłam się w szafie, zanim wpadłam do pokoju z lustrami i gramofonem. Uśmiecham się w duchu, grożąc Jacqueline palcem - tym razem nie będę taka głupia - i wolno przesuwam się w stronę łańcuszka, nie podnosząc tyłka wyżej niż to konieczne. Trzymając cienkie złoto w palcach zauważam, że na łacuszku zawieszony jest kluczyk. Maleńki, złoty, jak od starej szkatułki. Ale ani w pokoju z gramofonem, ani w garderobie żadnej szkatułki nie ma, jestem pewna że sprawdziłam wszystko dokładnie. Zaciskam dłoń na kluczyku, i zastanawiam się - może warto sprawdzić podłogę w miejscu gdzie znalazłam łańcuszek? Przesuwam palcami po bejcowanym drewnie, zbieram kurz i fragmenty piór które przyklejają mi się do palców, i w pewnej chwili wyczuwam pod palcami maleńkie zagłębienie, wyrzeźbione w jednym z paneli. Święce w to miejsce latarką, próbując wsunąć delikatnie kluczyk i go przekręcić. Ciche szczęknięcie maleńkiego zamka powoduje, że łatwo udaje mi się unieść deseczkę zamocowaną na kilku haczykach. Prosty system zabezpieczeń, założę się, że Jacqueline sama to wykombinowała. W maleńkiej przestrzeni osnutej wilgocią, leżą ułożone jeden na drugim, zeszyty w zielonych twardych okładkach. Ostrożnie wyjmuję pierwszy zeszyt i otwieram na przypadkowej stronie. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Tak jak myślałam, to dziennik. I to pisany dzień po dniu, pełen rysunków, mapek, podkreślonych zdań w wielu miejscach rozmazanych łzami Jacqueline. Jest tylko jeden problem, wszystko jest napisane po francusku. Nie rozumiem z tego wiele. Aż mnie skręca na samą myśl, ile czasu zajmie mi przetłumaczenie tego na polski. - Jacqueline, tak bardzo chciałabym ci pomóc! Ale nie znam francuskiego. Zajmie mi mnóstwo czasu, zanim to przetłumaczę, ale obiecuję, że spróbuję. I może wtedy zrozumiem, czego chcesz. - powiedziałam unosząc głowę wysoko, jakby Jacqueline miała fruwać nade mną jak anioł. Zabieram wszystkie zeszyty, zamykam skrytkę, gaszę światła w garderobie i pokoju z gramofonem. Wychodzę z piwnicy zamykając pieczołowicie drzwi szafy w bojlerowni. Ukrycie jakichkolwiek śladów mojej bytności w tym miejscu jest kluczowe dla spokoju prowadzenia śledztwa. Nie trzeba mi podejrzeń ani udziału osób trzecich. Czuję że to bardzo ważne, żeby to wszystko na razie zostało moją tajemnicą. Kiedy uznam to za konieczne, porozmawiam o tym co znalazłam w piwnicy z panem Perdiaux. Kiedy wchodzę schodami na parter z mdło oświetlonej piwnicy, oślepia mnie blask pozapalanych wszędzie wokół mnie lamp. Zerkam na telefon leżący na stole w kuchni dochodzi dwunasta w nocy. Spędziłam w piwnicy ponad cztery godziny, wracając z bolącym tyłkiem, kilkoma zeszytami, i wielką tajemnicą. Zerkam na pamiętniki Jacqueline i czuję, że ona jest tuż obok mnie, jej duch unosi się w ostrym świetle lamp, wiruje i szybuje nad moją głową, tak przynajmniej mi się zdaje, zdaje mi się, że tak. - Jacqueline, pozwolisz że napiję się wina. - mówię do pustej przestrzeni w kuchni, zupełnie jakby Jacqueline siedziała przy stole. Czuję że siedzi przy nim, tym bardziej więc trudno mi ignorować fakt, że ona jest w tym domu gospodynią. Siadam na krześle cicho stękając z bólu tyłka, popijałam spory łyk czerwonego wina którego pół butelki zostało mi z wczorajszej nocy, i zerkam co chwila przed siebie, próbując w mdłym świetle lamp pozapalanych nad kuchnią, dostrzec choć cień postaci Jacqueline. - Jacqueline, mogłabyś się bardziej zmaterializować? Chciałabym wiedzieć że tu jesteś, trochę dziwnie się czuję gadając do powietrza. W odpowiedzi słyszę jedno stuknięcie o blat stołu. Wnioskuję, że Jacqueline potwierdza tym swoją obecność. Opróżniam lampkę z winem, dolewając sobie kolejną i ogarnia mnie całkowita rozpacz. Dopiero co, zabrałam się za porządkowanie swojego życia, zaplanowałam plan dnia na najbliższe kilka tygodni, a już okazuje się że mam do rozwiązania zagadkę z którą nie mam wiele wspólnego, poza tym że pojawiłam się w złym miejscu w złym czasie. Gdybym tak wybiegła na ulicę parę minut później, może nie spotkałabym pana Perdiaux. - Jacqueline, twój mąż bardzo mi pomógł. Próbowałam się zabić, uratował mnie. - mówię wolno, jakby po drugiej stronie stołu siedział ktoś niedosłyszący. Po co ja jej to wszystko tłumaczę, skoro wystarczy zapytać. - Jacqueline, wiesz o mnie wszystko, prawda? Słyszałaś moje rozmowy z twoim mężem? Znowu stuknięcie o blat stołu, tym razem głośniejsze. Dobitne tak, a więc wszystko jasne. Naprzeciwko mnie siedzi duch kobiety, która prawdopodobnie wie o mnie więcej niż ja sama. Opowiadać jej o sobie, to tak samo jakby tłumaczyć medium, że człowiek widział zmarłą babkę. - Jacqueline, nie wiem czy będę w stanie ci pomóc, postaram się ale wiesz w jakim jestem stanie, nie bardzo radzę sobie sama z sobą. Przerywają mi dwa głośne stuknięcia. - Co ma znaczyć twoje nie? Chcesz powiedzieć, że jestem w lepszym stanie psychicznym niż mi się wydaje? - Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Jedno stuknięcie. A więc Jacqueline uważa, że wszystko ze mną w porządku. Nie ma to jak odpowiednie wsparcie. Kiedy duch zmarłego mówi ci, że wszystko z tobą w porządku, możesz mu zaufać na sto procent. - Jacqueline, wiem od Oliwiera że byłaś w ciąży. Czy to jego córkę urodziłaś? Jedno stuknięcie. Wiedziałam że tak, cholera. - Czy to o nią chodzi? Te pamiętniki, tajemnice, to że twój mąż przedstawił mnie Oliwierowi jako waszą córkę, to wszystko jest ze sobą powiązane, tak? Jedno stuknięcie w odpowiedzi. - Czy Twoja córka żyje? Czekałam długo, ale nie usłyszałam żadnego dźwięku. Stuknięcia są naszą jedyną formą kontaktu. Jedno tak, dwa nie, a cisza? Co ma oznaczać cisza? - Jacqueline, zróbmy tak. Jeśli czegoś nie wiesz, zastukaj trzy razy. Powtórzę pytanie. Czy twoja córka żyje? Trzy stuknięcia, a więc nasz system komunikacji działa. Będzie nam trudno się kontaktować, ale przynajmniej mamy jakieś szanse. Tłumaczę Jacqueline, że muszę sobie to wszystko poukładać, że chciałabym, żeby w miarę możliwości nie siedziała w nocy w moim pokoju, bo jednak cenię sobie intymność. Wytłumaczyłam jej, znowu łapiąc się na tym, że ona już to wie, ze zrobiłam wczoraj plan dnia, i chciałabym chociaż trochę się go trzymać. Zależy mi teraz szczególnie na porannych medytacjach, nauce francuskiego i jodze, resztę czasu mogę poświęcić jej sprawie. Najważniejsze żebym nauczyła się chociaż trochę francuskiego. Część notatek z jej dzienników, postaram się tłumaczyć w Internecie przez Google, a część na własną rękę. - Jacqueline, mówię ci, chciałabym pozbierać swoje życie do kupy. - zaczynam się żalić, korzystając z okazji, że ona jedna wysłucha mnie bez słowa – Wies że kiedyś byłam u wróżki która powiedziała mi, że mój mąż będzie Francuzem? Jedno stuknięcie w odpowiedzi. - Skąd wiesz?Cisza. No tak, przecież nie wytłumaczy mi tego. Chyba że… - Znasz moją przeszłość? Jedno stuknięcie. - A przyszłość? Cisza. Czyżby nie mogła odpowiedzieć? A może nie chce? Przecież nie zamierzam jej wypytywać o szczegóły. - Chciałabym tylko wiedzieć, czy będę w życiu szczęśliwa, czy urodzę Antośkę i Alka. Jedno stuknięcie a po nim dwa. Jacqueline podzieliła moje pytanie na dwie części. Będę szczęśliwa ale nie urodzę dzieci? Jezu, to straszne! - Nie rozumiem Jacqueline. Tak, wiem, mogłam cię nie pytać, ale chodzi o to, że bardzo chcę mieć dzieci. Gdybym miała z kim, mogłabym już zajść w ciążę z Antośką.Dwa stuknięcia. - Z Alkiem? Jedno stuknięcie. - Czyli urodzę Alka, a Antośki nie? Trzy stuknięcia. - No to jak? Bo już nic nie rozumiem.Wpatruję się przez chwilę w puste krzesło stojące przy stole obok mojego i dochodzę do wniosku, że to co robię jest głupie. Wypytuję Jacqueline, jakby była moją prywatną magiczną kulą a przecież to jest żywa martwa kobieta, która cierpi z jakiegoś powodu, którego jeszcze nie rozumiem. - Przepraszam Jacqueline. Nie powinnam cię tak wypytywać. Ale… pomożesz mi? To znaczy gdybym w trakcie analizy twoich pamiętników miała jakieś pytania…Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Przerywa mi jedno stuknięcie. -… i przy okazji gdybym chciała zapytać o kilka moich spraw.Chwila ciszy, i znowu jedno stuknięcie. UFF. Mieć po swojej strony żywioły i ducha zmarłej kobiety to już jest coś. Jeszcze kilka miesięcy i okaże się, że będę jak Frodo z Władcy Pierścieni. Robiłam się coraz bardziej śpiąca, wino wirowało mi w głowie. Już zaczęłam się podnosić z krzesła, kiedy przypomniałam sobie o Jacqueline. - Przepraszam, muszę się przyzwyczaić do tego że jesteś w domu.Idę spać. Odpowiada mi jedno stuknięcie, znaczące pewnie tyle co dobranoc. Już chciałam odpowiedzieć „Śpij dobrze”, kiedy uświadomiłam sobie, że byłaby to największa gafa mojego życia. Ruszyłam w stronę schodów prowadzących na piętro, czując za plecami lekki powiew zimna, jakby ktoś otworzył lodówkę. Jacqueline musiała iść za mną. Świadomość bycia odprowadzaną przez ducha zmarłej do sypialni, nie zachęca do lulu. Ale ostatecznie Jacqueline obiecała mi, że nie wejdzie do pokoju w którym śpię. Rozebrałam się i wskoczyłam do łóżka, naciągając kołdrę na głowę. Teraz przynajmniej, jeśli coś w domu zastuka albo zawyje, będę wiedziała że to sprawka Jacqueline. Małe to pocieszenie, ale zawsze lepsze niż nic. 29 Zupełnie straciłam poczucie czasu, siedząc od rana do wieczora nad tłumaczeniem dziennika Jacqueline, zaledwie pierwszego z trzech zeszytów. Kupiłam słowniki i książki, ale idzie mi to tak wolno, że chwilami dostaję ataków szału i rzucam słownikami, krzycząc przy tym głośno, żeby Jacqueline nie oberwała znienacka którymś z nich w swoją niewidzialną głowę. Jacqueline także nie pozostaje bierna w agresji. Kiedy robię coś co jej nie odpowiada, albo jakieś zdanie z pamiętnika tłumaczę inaczej niż powinno brzmieć według jej notatek, uderza garnkami o blat w kuchni, albo rozrzuca mi kartki po całej podłodze. Z tego co udało mi się dotąd przetłumaczyć zrozumiałam tyle, że w domu pana Perdiaux musiało dojść do jakiejś tragedii. Córka Jacqueline i Oliwiera urodziła się żywa, w którymś z warszawskich szpitali. Co stało się z nią później? Nie umarła, nie oddano jej do domu dziecka, Oliwier myśli że żyje, i że to ja nią jestem. Z pamiętnika Jacqueline wynika, że dziecko zniknęło w tym domu. Ale jak? I czy ktokolwiek domyśla się co mogło się stać? Sprawa zaginionej córki Jacqueline, zajęła pierwsze miejsce na liście moich codziennych zadań. Poza nią, znajduję czas tylko na poranną medytację. Resztę zajęć z mojego ambitnego planu wchłonęło śledztwo, zapełniając harmonogram dnia płynnie i bez napięć. Muzykoterapię mam prawie przez cały dzień - słuchanie muzyki klasycznej od Mozarta po Preisnera pozwala mi się odprężać przy tłumaczeniu dziennika, a czytanie i lekcje francuskiego połączyły się w jedno. Moja terapia, no cóż, odeszła na bok, ale czuję, że coraz mniejszy problem sprawia mi zapanowanie nad swoją psychiką. Z dnia na dzień coraz lepiej mi idzie obcowanie z sobą. Pracuję nad swoją kobiecością, i nad odkrywaniem własnego potencjału. Wiem już, że nie sztuką jest usłyszeć pochwały od innych, sztuką jest umieć doceniać siebie każdego dnia, przy najmniejszych sukcesach. Najważniejsze jednak, że dzięki tajemniczej historii Jacqueline, czuję się jak rasowa reporterka i pisarka w jednym - szukam, sprawdzam, analizuję, tłumaczę jej dzienniki i tworzę z tego zarys nieprawdopodobnej historii. Daje mi to poczucie celu, którego tak cholernie potrzebowałam w ostatnich miesiącach. Co kilka dni schodzę na dół do pokoju Jacqueline, przebieram się i szaleję w rytmach tanga i jazzu, pod czujnym okiem niewidzialnej instruktorki. Jacqueline, jak wynika z jej pamiętnika, była znaną w Paryżu tancerką. Występowała w Moulin Rouge. Myślę że przerwała swoją karierę kiedy poznała Antoina. Znalazłam w garderobie pudło z jej zdjęciami, i wciąż nie mogę uwierzyć, że tak Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. piękna, zgrabna, seksowna kobieta, skończyła swoje życie w niewyjaśnionych okolicznościach. To wszystko wygląda na jakąś rodzinną tajemnicę. Ani Antoin, ani Oliwier nie będą pewnie chcieli mi o tym opowiedzieć. Tak naprawdę, nie mogę przecież nawet ich zapytać. - Jacqueline, myślisz że samolot się spóźni? Dwa stuknięcia w odpowiedzi. Podchodzę do kuchennego okna wyglądając przez nie w stronę pokrytej mrozem furtki. Teraz kiedy drzewa zgubiły liście a mróz skurczył ich jestestwo, widać ją jak na widelcu, tak dobrze jak i to, że nikt pod nią nie stoi, wciąż, jeszcze, nie. Denerwuję się. Chciałabym żeby wszystko wypadło idealnie. Samolot powinien wylądować za jakieś dwadzieścia minut. Dajmy im kolejne dwadzieścia minut na odebranie bagaży, i około pół godziny na przejazd taksówką. Wychodzi z tego idealny czas na dokończenie gotowania obiadu, wyjęcie ciasta z piekarnika i nakrycie do stołu. Nie muszę się śpieszyć. Zbieram zeszyty, słowniki i dziennik Jacqueline, i zanoszę wszystko na górę do swojego pokoju, ukrywając pod łóżkiem. Opowiem im, albo nie opowiem. Najpierw wybadam w jakim nastroju jest Antoin, a kiedy nadarzy się okazja i zostaniemy sami, spróbuję pociągnąć go za język. Starałam się bardzo, żeby w domu wszystko było idealnie przygotowane na ich przyjazd. Sprzątałam codziennie przez ostatnie cztery tygodnie, nie ma mowy żeby gdzieś czaił się brud albo kurz. Przygotowałam dwa pokoje gościnne na piętrze, pościeliłam, odkurzyłam, nawet czekoladki ułożyłam na poduszkach. - Jacqueline, myślisz że o niczym nie zapomniałam? - pytam oglądając się znad kuchni w kierunku stołu, z wielką drewnianą łyżką w dłoni, oderwawszy się od mieszania sosu z wołowiną, serem gran padano, sosem balsamico i truskawkami. W odpowiedzi słyszę dwa stuknięcia. Uwielbiam kiedy Jacqueline jest ze mną. Daje mi to taki komfort, jakbym miała przy sobie Anioła Stróża na pełny etat. I zawsze mogę ją o wszystko zapytać, oczekując wyłącznie konkretnych odpowiedzi. Kiedy w zeszłym tygodniu pojechałam do rodziców żeby pomóc im zrobić porządki na Boże Narodzenie, okazało się że zapomniałam powiedzieć Jacqueline żeby została w domu. Już w taksówce czułam, że mimo zamkniętych szyb, zawiewa chłodem z mojej lewej strony, a później przez caluśki dzień czułam na plecach powiewy zimnego powietrza. Dziwnie się czułam będąc z Jacqueline w domu moich rodziców. Zupełnie, jakbym nagle przeniosła się w przeszłość, wiedząc że teraźniejszość nie ma z nią już żadnej więzi. Wieszając firany na odpadających karniszach, wyglądając na podwórko przez ledwo trzymające się framug szyby w oknach, poczułam nagle że wszystko co znam z tego domu, nie należy już do mnie, jakbym była puzzlem wciśniętym na siłę w układankę i nagle wypadła z planszy. Kocham moją matkę, ojca też, wiele bym dla nich zrobiła, ale wiem już, że wiele, nie znaczy wszystko. Dlatego dobrze mi ze świadomością, że od jakiegoś czasu każde z nas żyje własnym życiem. Myślę o tym wyciągając z piekarnika piernik z imbirem i migdałami, upieczony według przepisu pana Perdiaux. Nakrywam do stołu, narzucając na drewniany blat wielki biały obrus a na nim ustawiam talerze, lampki na wino i sztućce. Raz jeszcze liczę na palcach ilu mamy mieć gości. - Jacqueline, cztery osoby, zgadza się? Odpowiada mi jedno stuknięcie, nieco cichsze, przytłumione przez obrus rozłożony na stole. - Jacqueline… dopilnuj żeby sos się nie przypalił, a ja idę na górę się przebrać! Zawsze gdy zostawiam Jacqueline samą w kuchni z gotującym się obiadem albo włączonym piekarnikiem, mam wielkie obawy czy kiedy wrócę kuchnia będzie cała. Po kilku minutach zbiegam po schodach radośnie podśpiewując „Santa Claus is Coming to Town”, i idę dorzucić drewna do kominka w salonie. Kiedy wracam do kuchni i wyglądam przez okno, widzę podjeżdzającą pod furtkę taksówkę. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Jacqueline! Są, przyjechali! - krzyczę na cały dom, skacząc wysoko jak dziecko czekające na Mikołaja. Zapierdalam z kuchni do drzwi wejściowych, ślizgając się na wypastowanej podłodze jak zawodowa łyżwiarka. Trzęsącą się dłonią otwieram drzwi, pozwalając by do domu wpadło lodowate powietrze. Ścieżką pokrytą lodem zmierza w moją stronę Max. Dopiero po chwili zauważam czającą się za jego plecami małą dziewczynkę. Uśmiecham się pytająco, a Max wchodząc do domu, tłumaczy na powitanie że dziewczynka to Nina, jego córka. Przyglądam się dziewczynce która z dość wymęczoną miną pozwala tacie rozbierać się z kurtki i butów. Jest ładna, jest śliczna, ale to nie moje i jego dziecko, nie wiem czy chcę żeby była z nami. Max zerka na mnie z lekką niepewnością, jakby bał się, że każę mu wyjść z dzieckiem na dwór i zatrzasnę za nimi drzwi. Przyglądam się Ninie, kiedy czuję na plecach dotyk czyjejś dłoni. Boję się odwrócić, a do oczu napływają mi łzy. Zanim pan Perdiaux ma szansę cokolwiek powiedzieć, już wiszę na jego szyi i szlocham mu w palto, by dopiero po chwili długiej jak sznurek przepuścić go w drzwiach do domu. Nie sądziłam, że ta chwila nadejdzie, i że będę aż tak szczęśliwa widząc jak zdejmuje płaszcz i zmienia buty na kapcie. Z kuchni słyszę rozmowę Maxa z Niną: - Chcę piernik!- Nie, najpierw zjesz obiad.- Jak będę duża nie będziesz już mógł mi zabronić!- Jak będziesz duża nie będziesz chciala jeść gorącego piernika przed obiadem.W kuchni zapada cisza, cisza z gatunku wiszącej w powietrzu awantury. Powoli przyzwyczajam się do obecności w domu dziecka, obcego dziecka, z obcej matki. Pomagam Oliwierowi wnieść bagaże, i widzę po jego minie że jest spięty. Przytulam się do niego uznając, że najlepiej będzie jeśli zapomnę o zadawaniu pytań, do czasu aż wszyscy nie usiądziemy spokojnie do stołu, nie zjemy obiadu i nie nacieszymy się swoją obecnością. Nigdy dotąd nie sądziłam, że usadzenie gości na tyłkach przy wieczerzy może być takie trudne. Co kogoś posadzę, ten wstaje i nagle musi załatwić coś pilnego. Rozumiałabym, gdyby to Nina się kręciła, ale nie, ona siedzi grzecznie, wystraszone dziecko, bez matki, z ojcem który wygląda jakby bał się bardziej niż ona, i z dziadkiem który ledwie usiadł, a już wypił dwa kieliszki wódki. Zerkam znad blatu stołu na którym kroję sery na pana Perdiaux. Im bardziej mu się przyglądam, tym mocniej czuję, że coś z nim nie tak. Wychudł, zmarniał, ma podkrążone oczy i wygląda na skrajnie wyczerpanego. Niemożliwe, żeby po tak długim pobycie w szpitalu nadal był taki słaby. Ta jego choroba, to nie żaden zawał ani nic z sercem. To coś innego, jestem tego pewna. Ustawiam tacę z serami na stole, patrząc jak Nina ze wstrętem zasłania nos. Im bardziej się jej przyglądam, tym wyraźniej widzę jak jest podobna do ojca, jednocześnie zastanawiając się, że przecież ojciec jej nie urodził, siedziała przez dziewięć miesięcy w brzuchu matki, skoro siedziała w nim i wylazła, to jej matka musi gdzieś być, a skoro tak, to znaczy że Max ma żonę albo partnerkę. Może z nią być, a może już nie. Robi się podobna sytuacja co z A.. Czy ja kurwa trafię kiedyś na normalnego chłopa? Max pomaga mi otworzyć wino, rozlewając je do lampek. Wypijam zawartość lampki duszkiem wyrywając ją Maxowi z dłoni i prosząc o jeszcze. - Nie za dużo? - Max, proszę.- Jasne, ty tu rządzisz, pij ile chcesz, ale najpierw powiedz gdzie znajdę jakieś jedzenie bo muszę nakarmić dziecko.- Już nakładam. Ile ma lat? - Prawie sześć. - odpowiada Max, przyglądając się jak Nina bawi się z dziadkiem sztućcami. - Przepraszam jeśli to zbyt intymne pytanie, ale nie będzie tęskniła za matką? Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Będzie. Jak codziennie. - Nie rozumiem? Max dolał wina do swojej lampki i wypił duszkiem, a potem powiedział że matka Niny nie żyje od półtora roku. Przyglądałam się jego twarzy, nie mogąc odgadnąć z niej żadnych emocji. Podałam wszystkim talerze z wyśmienicie pachnącym daniem, sprawdziłam czy na stole niczego nie brakuje i poszłam do salonu włączyć świąteczne przeboje. Przy okazji dorzuciłam kilka drewienek do kominka. - Nie jesz? - zapytał Max gdy wróciłam do kuchni. - Gotując próbowałam wszystkiego tyle razy, że zdążyłam się najeść. Poza tym muszę obserwować czy każdy zje tyle obiadu, żeby zasłuzyć na deser. - odpowiedziałam, uśmiechając się do Niny która pałaszowała swoją porcję ryżu z sosem, wyjadając z niego głównie duszone truskawki. Uśmiechnęła się do mnie szeroko, z buzią umazaną ciemnym sosem. Podeszłam do niej, rozkładając jej pod brodą wielką zieloną serwetkę w czerwone mikołaje, a drugą wycierając jej buzię. Za oknem zaczęło się robić ciemnawo, kiedy jakimś cudem udało mi się sprzątnąć ze stołu brudne talerze i całą resztę zastawy, ustawiając na ich miejscu misę z owocami które pokroiłam dla Niny i słój nutelli, idealny deser dla małej dziewczynki. Pokroiłam także piernika, wcześniej polewając go lukrem. Max otwierał trzecią butelkę wina, Antoin i Oliwier zniknęli w gabinecie, Antośka siedziała przy stole oblizując się na widok nutelli, a Jacqueline z tego co czułam, kręciła się cały czas za moimi plecami. - Max, jesteś pewien że trzecia butelka to dobry pomysł? - A sądzisz że jeśli jej nie otworzę, sami sobie nie wezmą? Wezmą. Po tym w jak dobrych są nastrojach, nie trudno przewidzieć że wypiją jeszcze nie jedną butelkę. Odciągnąć francuzów od wina, to jak zaprzeczyć istnieniu świętego obrazu Matki Boskiej w Częstochowie. Kiedy Max poszedł po ojca i pana Perdiaux do gabinetu, nałożyłam Ninie owoce na talerz, ustawiając obok słój z nutellą. Starałam się mówić do niej po francusku, ale nie znając wszystkich słów, a przede wszystkim ich wymowy, mieszałam je z angielskim. Wychodziły z tego zdania, które nie wiem jakim cudem rozumiała. Wydukałam bojąc się że mnie opluje albo rzuci we mnie słoikiem, że cała nutella jest dla niej. Odpowiedziała pięknym francuskim, że mama nie pozwoliłaby jej zjeść całego słoika na raz. Nina przyglądała mi się badawczo, z cholernie olewającą miną na jaką stać tylko małą, rozpieszczoną dziewczynkę. Ewidentnie była zażenowana moim słabym francuskim. Chyba chcąc zrobić mi na złość zabrała się za jedzenie nutelli, wpychając sobie pełną jej łyżkę do ust, brudząc przy okazji buzię, sukienkę i obrus, i odsuwając talerzyk z owocami w moją stronę, nawet na mnie nie patrząc. Niewiele myśląc wyjęłam z szuflady łyżkę, włożyłam ją w słoik z nutellą, a potem wepchnęłam sobie do buzi, brudząc obrus i moją szmaragdową sukienkę mazistym kremem z nugatu. Po chwili wyjełam palcami z misy z owocami kawałek kiwi i włożyłam je sobie do buzi. Nina patrzyła na mnie z wytrzeszczonymi oczyma, a potem zrobiła dokładnie to co ja. Owoce zaczeły znikać z misy jak zaczarowane. W nagrodę wyjęłam z lodówki bitą śmietanę i nałożyłam ją na talerzyk Niny, znienacka przykładając łyżkę do jej nosa. Spojrzała na mnie z oburzeniem, wycierając z twarzy bitą śmietanę. Po chwili wyrwała mi łyżkę i zabrała ze stołu naczynie z bitą śmietaną. Nie zdążyłam uciec, nie zdążyłam nawet krzyknąć, w ciągu niecałej minuty moją twarz i włosy pokryła warstwa białego puchu, kaskadami spadającego mi na sukienkę. Oliwier i pan Perdiaux, weszli do kuchni, bez słowa komentarza dla nietypowej sytuacji, natomiast Max wziął ze stołu misę i rzucił we mnie kawałkiem jabłka. Złapałam za naczynie z bitą śmietaną i ruszyłam do ataku. Nina stanęła na krześle, głośno piszcząc, a ja biegałam po całej kuchni za Maxem - udało mi się wysmarować mu nos i Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. policzki, zanim złapał mnie w pół i uniósł wysoko, krzycząc do Niny że złapał jeńca i chciałby wiedzieć co królowa Nina rozkazuje z nim zrobić. Królowa Nina rozkazała skazanie mnie na śmierć przez zagilgotanie. Max zaniósł mnie na kanapę nie zwracając uwagi na mój krzyk że ubrudzę wszystko bitą śmietaną, za nim kroczyła Antośka, nie wiem skąd wytrzasnąwszy koronę którą założyła sobie na głowę, a pochód zamykali dwaj giermkowie ledwo trzymający się już na nogach. Żeby zagłuszyć mój krzyk giermek Antoin zgłośnił muzykę w odtwarzaczu. Max trzymał mnie za ręce, a Nina torturowała gilgocząc przez dobre kilka minut. Po tym jak skończyła, myślałam że przez tydzień nie wstanę z kanapy, tak bolały mnie mięśnie. Zanim wyczyściłam kuchnię i salon z bitej śmietany, i umyłam buzię i włosy, minęła godzina. Dwaj giermkowie bełkotali po francusku siedząc w kuchni, a królewska para czyli Max i Nina, po tym jak spisali się dzielnie w torturach i sprzątaniu, zażyczyli sobie nagrody w postaci spaceru do sklepu. Zgodziłam się im towarzyszyć z prostej przyczyny - skończyły mi się papierosy. Wychodzimy z domu opatuleni grubymi płaszczami, jednak Nina nie pozwala mi zbliżyć się do Maxa. Ciągnie go za rękę, jakby chciała mnie odgonić, nie pozwala mi odezwać się ani słowem, wciąż zagadując ojca. Nie czuję się dobrze. Kiedy Max i Nina są już kilkanaście kroków przede mną, staję na chodniku i czekam obserwując ich. Jeśli żadne się nie odwróci, wrócę do domu. Oboje idą, idą, idą, aż nagle to nie Max, ale Nina zatrzymuje się i odwraca do tyłu ze zdziwieniem patrząc na mnie. Nie dałabym funta kłaków za to, że wróci się i złapie mnie za rękę. A jednak, zrobiła to. Kiedy splotła palce wokół mojej dłoni, wszystkie moje kompleksy dotyczące kobiecości, poczucia własnej wartości czy nieokreślonej świadomości celu, stały się nieistotne. Poczułam się tak świetnie, że nie miało znaczenia czy dotąd miałam jakiś kłopot, czy nie. Pierdolę to, czy miałam jakiś problem z ojcem, dziadkiem czy kimkolwiek innym. Pierdolę swoje długi. Pierdolę to, czy komuś podoba się czy jestem konsekwentna, czy nie albo czy mówię za dużo, czy za mało. W tej chwili to nie ma żadnego znaczenia. Jedyne co ma wartość, to dłoń dziecka zaciśnięta wokół mojej dłoni. Kiedy wracamy do domu, okazuje się, że giermkowie rżną w pokera aż miło patrzeć. Ja, Max i Nina jesteśmy przemarznięci na kość, spacer był długi, albowiem Nina przeciągnęła nas po pięciu okolicznych sklepach w poszukiwaniu ulubionej gumy truskawkowej, której nie było nigdzie. Nie dała się przekonać że może któraś z polskich gum będzie smakowała podobnie jak jej ulubiona, przez co mam w kieszeniach kilkadziesiąt paczek gum owocowych napoczętych przez nią, i mogę wypuścić tyle balonów, że aż odlecę. Głośny pisk Niny wyrywa mnie z zamyślenia. Przerażona biegnę do kuchni, rzucając gumy które powyciągałam z kieszeni płaszcza na podłogę w korytarzu, słysząc że z góry zbiega już po schodach Max. Zastajemy Ninę klęczącą na blacie przy zlewie, z głową wystawioną przez otwarte okno na dwór. Niemal jednocześnie krzyczymy z Maxem: - Nina!- on bardziej z francuskim akcentem, pięknie to zabrzmiało, ja bardziej z polskim, po czym okrążając stół ja z prawej a on z lewej, biegniemy żeby ją złapać. Idiotyczna panika z naszej strony okazuje się całkiem zbędna, bo oto dziecko zobaczyło za oknem śnieg i piszcząc dało upust swojej radości. Max postawił ją na podłodze, ja zamknęłam okno, i staliśmy tak przez chwilę bez słowa. Nina z nosem czerwonym jak burak, patrzyła na nas jakbyśmy to my byli wariatami, a jej zachowanie było najnormalniejsze na świecie. - Comme je l`ai eu deux enfants! - powiedziała wzdychając i wychodząc z kuchni. Popatrzyłam na Maxa, on na mnie, i oboje zaczęliśmy się śmiać jak szaleni. On wyskoczył z łazienki w samych spodniach, ja biegłam korytarzem w jednym bucie i z płaszczem zwisającym mi z lewego ramienia, a to wszystko tylko po to żeby usłyszeć od dziecka, że zachowujemy się oboje jak dzieci. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. I pomyśleć, że giermkowie grają w karty w pokoju obok, mając w poważaniu śnieg, wiatr i zimno. Kiedy zaglądam do salonu, widzę że Nina przyszła tu i obserwuje ich grę, podpowiadając raz jednemu, raz drugiemu. Widać Oliwier nauczył ją grać w pokera. Wołam Maxa który zdążył zejść z góry, wykąpany i przebrany w szary dres, żeby zobaczył jak jego córka kantuje w karty. Stanął w drzwiach, opierając się o moje plecy ramieniem i z uśmiechem powiedział, że Antośka ujawni swoje prawdziwe pokerowe talenty, kiedy zasiądziemy do gry wszyscy razem, i pozwolimy jej z nami zagrać. Zawsze wydawało mi się, ze to ja byłam wyjątkowym dzieckiem, skoro w wieku czterech lat nauczyłam się czytać. Okazuje się jednak, że przy sześciolatce zacinającej w pokera jak zawodowiec, moje talenty okazują się marne. I JAK ŻYĆ? Udało nam się z Maxem posiedzieć w spokoju w kuchni, dopijając wino. Około dziesiątej oboje zerwaliśmy się na chwiejnych nogach, przepychając się w drzwiach - tak bardzo chciałam położyć Ninę spać, że mogłabym przywiązać Maxa do kaloryfera, on jednak upierał się że Nina bez niego nie zaśnie. Udało mi się go uprosić, żeby pozwolił mi spróbować. Ależ był zdziwiony kiedy kilka minut później wychodziłam z salonu z Niną na rękach, przyklejoną do mojej szyi jak maleńki orangutan. Max stał oparty o ścianę w korytarzu ze smutną miną, ale kiedy poprosiłam żeby pomógł mi ją położyć do łóżka, od razu wrócił mu dobry nastrój. Nie można tak od razu odbierać ojcu przeświadczenia o tym, że tylko on może świetnie zająć się swoim dzieckiem. Trzeba pamiętać, że mężczyzna też jest trochę małym chłopcem, który domaga się troski i uznania. Max otwiera drzwi do mojego dziecięcego pokoju, sądząc że to najnormalniejsza na świecie sypialnia. Wchodzi do środka, i zapala lampkę przy łóżku potykając się o porozrzucane na podłodze zabawki. Podnosi lalkę leżącą na środku dywanu i patrzy na mnie z zaskoczoną miną, jak chłopiec który pierwszy raz zobaczył, że jego koledzy też mają siusiaki. Uśmiecham się do niego nic nie mówiąc. Nie dziwię się, że nie rozumie skąd w domu pana Perdiaux taki pokój, tym bardziej że wie od jak dawna nie było w tym domu małych dzieci. Do tego porozrzucane wszędzie zabawki, które wyglądają jakby dopiero co ktoś się nimi bawił. Później mu to wytłumaczę. Max odsuwa kołdrę, ja jak zawodowa matka klękam nachylając się nad łóżkiem i zsuwam delikatnie ciepłe rączki śpiącej już Niny z szyi, przykrywając ją kołdrą. Na szczęście ma na sobie wygodny, miękki dres w różowe księżniczki, w którym może spać. - Przesypia spokojnie całą noc? - pytam Maxa, który zamykając drzwi od pokoju, zerka na mnie z mieszanką uwielbienia i niewiary w oczach. Na pewno nie może uwierzyć, że dwudziestotrzylatka radzi sobie z jego córką lepiej niż niejedna starsza kobieta. - To zależy. - Od czego? - pytam, kiedy schodzimy na dół, wracając do kuchni. - Od tego czy ma koszmary o śmierci swojej matki. - Widziała jak umiera? - pytam z przerażeniem. - Tak. Jechały samochodem, Nina siedziała w foteliku na siedzeniu pasażera. Uderzył w nie samochód osobowy, wbił się w auto od strony kierowcy. W kuchni zapadła cisza. Z salonu dobiegały głośne śmiechy pana Perdiaux i Oliwiera. Zamarłam, nie mogąc uwierzyć w tragedię jaka przydarzyła się w jego życiu. I w życiu jego córki. - To okropne, naprawdę bardzo mi przykro. Jak sobie z tym radzisz? - Matka Antoniny nie była miłością mojego życia, ale urodziła ją i to znaczyło dla mnie wystarczająco dużo, żebym czuł ból. Najbardziej żal mi Niny bo…Nina czy Antonina? Jak mała ma na imię? Nie śmiałam przerywać Maxowi tak pozornie nieistotnym pytaniem. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. -…wiem co znaczy wychowywać się bez matki, to nic dobrego. Dla dziewczynki w jej wieku to musi być jeszcze trudniejsze. Staram się, robię co mogę żeby ułatwić jej ten koszmar, ale nie wszystko mogę sam zrobić, nie zawsze starcza mi cierpliwości.- Gdzie była kiedy byliśmy u was z Antoinem? - U babci, to znaczy u matki swojej matki. Jeździ do nich na wieś kilka razy w roku. Staram się nie separować jej od rodziny. Max usiadł przy stole wzdychając głośno, jakby pod ciężarem wspomnień uginała się jego wola walki. Podeszłam i nachylając się nad nim objęłam jego szyję ramionami. Zdziwiło mnie, że ani przez chwilę nie wydawał się być speszony czy zaskoczony, mało tego, to ja byłam bardziej zdziwiona, kiedy przyciągnął mnie sadzając na swoich kolanach. Próbowałam całą sytuację obrócić w żart, ale kiedy zobaczyłam że Max wcale się nie uśmiecha, i patrzy mi w oczy głębiej niż powinien, poczułam się cholernie spięta. Wyciągnął dłoń, próbując objąć nią moją twarz, muskając ustami moje włosy, i nagle poczułam zapach…. TEN zapach perfum. Przypomniała mi się wizja, którą miałam wisząc pod jabłonią w sadzie Marie, przypomniał mi się mężczyzna z niej i zapach jego perfum. Czy to możliwe? Czy tym człowiekiem miał być Max? Przecież między nami nie ma prawa do niczego dojść. Żadne uczucie, żaden związek nie wchodzą w grę. Próbuję poderwać się z jego kolan i uciec, ale po tej ilości wina którą wypiliśmy, nie okazuje się to wcale proste. Do kuchni wchodzą przytuleni jak dwaj bracia Oliwier i pan Perdiaux. Patrzą na nas bez słowa, po czym gwiżdżą i wychodzą zasłaniając oczy. Po chwili słychać huk upadających ciał. Dywan się podwinął, Oliwier poleciał pierwszy, za nim padł jak długi pan Perdiaux. - Max, ty bierzesz Oliwiera, ja Antoina. Jego pokój jest obok drzwi pokoju Antośki. Dasz sobie radę? - Spróbuję. – Na szczęście sypialnia pana Perdiaux jest tuż obok salonu, nie muszę więc prowadzić go po schodach, tak jak Max swojego ojca. Podnieść ich obu z podłogi to nie lada wyczyn, ale jakoś nam się udaje. Zaplątali się jak dwa sznurki. Antoin ma tak dobry nastrój, że trudno mi wytłumaczyć mu, że w kuchni nie ma już wina. Z trudem wprowadzam go do jego sypialni zapalając lampkę przy łóżku. Zdejmuję mu koszulę, układając go na wpół śpiącego na pościeli, i widzę że jego obie ręce są pokłute igłami jak sito. Dostawał w szpitalu aż tyle kroplówek? Nie widziałam nigdy, żeby ktoś miał tak zmasakrowane żyły. Do tego zapadnięte żebra, sina skóra, i jego włosy, których kiedy przyglądam się z bliska, jest o połowę mniej niż kiedyś, a miejscami nawet prześwituje łysina. Całuję go w czoło i wychodzę z sypialni zamykając za sobą drzwi. Zbieram brudne lampki po winie, szklanki po whisky, resztę talerzy porozstawianych po kątach jak po bankiecie na kilkadziesiąt osób, i wrzucam wszystko do zlewu. Gaszę światło, czując za plecami przeszywające mnie zimno - Jacqueline jest w kuchni. Wyglądam przez okno uchylając lekko firankę, i nie mogę opanować radości na widok padającego śniegu. Gdybym mogła zapiszczeć jak Antośka, nie budząc przy tym wszystkich w domu, zrobiłabym to. A tak mówię tylko ściszonym głosem do Jacqueline: - Jest pięknie, nie uważasz? - i w odpowiedzi słyszę jedno stuknięcie w stół. Mam wrażenie, że obie stoimy teraz patrząc w okno, bojąc się, żeby te chwile szczęścia za szybko się nie skończyły. 30 Boże Narodzenie to dla mnie najpiękniejszy okres w roku. Najważniejszy. Najmagiczniejszy. I łączą się z nim najgorsze wspomnienia. Pamiętam szczególnie jedne święta, miałam wtedy dwanaście lat. Na dwa dni przed Wigilią, byłam w domu sama z matką. Jak co roku zimą mieliśmy problem z ogrzewaniem centralnym. Zimno było że HO HO HO! Matka pożyczyła pieniądze od znajomych i Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. pojechałyśmy po świąteczne zakupy. Przyglądałam się uśmiechniętym ludziom przechadzającym się pomiędzy sklepowymi półkami w hipermarkecie, dzieciom wybierającym prezenty, słuchając kolęd i świątecznych piosenek. Wróciłyśmy z matką do domu taksówką, w biegu chowając słodycze i jedzenie po kątach, wszędzie gdzie się dało, gdzie była choćby odrobina miejsca. Gdyby mój ojciec to wszystko zobaczył, byłaby wielka awantura. Mieli wtedy z matką ciche dni i prawdopodobnie nie skończyłoby się wyłącznie na krzykach. Do dziś nie rozumiem, dlaczego ojciec miał do niej pretensje o to, że robiła zakupy na święta, skoro ani nie wydawała jego pieniędzy bo on przecież notorycznie nie miał, ani nie kazała mu pomagać. Może on nas nienawidził, i wolałby być w te święta gdzie indziej, z inną kobietą i innym dzieckiem? Myślę że tak właśnie było. I może także dlatego o ubieraniu choinki nie było mowy. Cisza przy wigilijnym stole, jego mrożące krew w żyłach spojrzenia, jedzenie w nerwach i na czas, byle nie dać się zaskoczyć awanturze do której mogło dojść każdej chwili. W inne Święta ojciec kupił pół świni, z której zamierzał upiec mięso i ugotować zupę, tyle że już przy zupie okazało się, że mięso jest niezjadliwe bo kupił nie pół świni, ale pół knura. Tego smrodu upieczonego mięsa nie zapomnę do końca życia, tak samo jak oglądania filmów świątecznych przed maleńkim telewizorkiem w moim pokoju, i cichym płaczem do poduszki. Co roku tradycją w domu były brak pieniędzy, awantury, koszmarne prezenty i strach przy ubieraniu choinki - istniało ryzyko, że ojciec w napadzie szału wyrzuci ją przez okno. Mieliśmy w domu jedne rodzinne święta, i mimo że nie były idealne, wciąż uważam je za najlepsze, lepszych chyba nie miałam. Zjechała do nas cała wielka rodzina mojego ojca, dom pękał w szwach od gości. Nie było wtedy ciepłej wody, moja matka zmywała dziesiątki talerzy w zimnej, czając się żeby goście nie widzieli jak wynosi brudną wodę z mycia naczyń w kuble na dwór. Mam jeszcze jedno wspomnienie z Bożego Narodzenia. Mama stała w kuchni, w domu pachniało makowcem - jednym z ostatnich upieczonym przez moją babcię, matkę mojego ojca - a w telewizji leciał „Czarnoksiężnik z Krainy Oz”. Niesamowicie mocno zapadła mi ta chwila w pamięć, w telewizji Dorotka śpiewająca z Manczkinami, na fortepianie w pokoju ustawiona choinka z migającymi lampkami, i moja matka ze smutną miną stojąca w drzwiach pokoju. Nijak nie mogę wymazać z pamięci wyrazu jej twarzy, strachu bijącego z jej oczu i niepewności. Tego się nie da zapomnieć, ale można zamazać, można przestać czuć zapach pomarańczy, można udawać, że nie kłuje w serce widok choinki. Można. - Czemu nie śpisz? - Pracuję Max. - odpowiadam, zachęcając go gestem dłoni, żeby usiadł na łóżku obok mnie. - Nad czym? Piszesz książkę? Max wie że chcę być pisarką. Zdążyłam opowiedzieć mu już wiele o sobie, ale pominęłam najważniejsze, że nie jestem córką pana Perdiaux. - Można tak powiedzieć.- Widzę że masz jakieś tajemnice. – - Muszę mieć jakieś żebyś nie myślał, że jestem taką grzeczną dziewczynką na jaką wyglądam. - Co powiesz na kubek kakao? - Czy to propozycja randki? - No pewnie! Czeka cię najromantyczniejsza świąteczna randka jaką w życiu widziałaś. Na pewno nie jesteś w stanie sobie wyobrazić jak będzie cudownie. - odpowiada Max śmiejąc się i wychodząc z mojej sypialni. Słyszę jak cicho schodzi na dół po schodach. Czyli jednak nie żartował. Chowam notatniki i książki pod łóżko, zakładam szlafrok i po cichu wychodzę z pokoju idąc po schodach, wabiona zapachem słodyczy dobiegającym z kuchni. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Magiczna czekolada według przepisu Maxa robi się tak – Max rozpuszcza w mleku dwie kostki czekolady Lindt z miętą, dorzuca czubatą łyżkę kakao, łyżeczkę budyniu w proszku, kilka listków świeżej mięty i na koniec doprawia całość świąteczną przyprawą korzenną której zostało trochę z wczorajszego pieczenia piernika. Siadam na krześle opierając nogi na oparciu i po chwili trzymam w dłoni gorący kubek, z którego pachnie tak, jakby ukryto w nim całą fabrykę czekolady. Max siada naprzeciwko mnie przysuwając swoje krzesło całkiem blisko mojego. - Smakuje ci?- Jest genialna, nigdy wcześniej nie piłam lepszej czekolady.Po krótkiej wymianie zdań w kuchni znowu zapada cisza, przerywana moim albo jego siorbaniem czekolady. Odstawiam kubek i wstaję żeby włączyć radio stojące nad okapem. W jednej ze stacji akurat leci „Let it snow” Deana Martina. Już mam zamiar wrócić do stołu, kiedy Max znienacka obejmuje mnie od tyłu, i odwraca w swoją stronę, przyciskając moje ciało do siebie. Pozwalam mu prowadzić się w tańcu, jak wtedy na tarasie. Oby tylko ta dzisiejsza noc nie skończyła się jak tamta. Nie, nie ma mowy! Wszystko będzie jak najlepiej! Strasznie mi się ten nasz taniec podoba, i wcale nie krępuję mnie, że oboje jesteśmy w pidżamach. - Max, to wygląda trochę jak pidżama christmas party. - Masz coś przeciwko? - A skąd, bawię się świetnie.- Dokładnie tak jak ja. - odpowiada Max śmiejąc się. Kiedy piosenka się kończy, Max przyciąga mnie do siebie, trzymając mnie za ręce. Przez chwilę przyglądamy się sobie, a potem Max całuje mnie niewinnie w usta, zlizując mi z warg czekoladę. Odsuwa lekko twarz, przyglądając mi się, i widzę jak w jego oczach zaczynają tańczyć ogniki jak czarownice na górze Salem. Puszcza moje ręce, które opadają wolno wzdłuż szlafroka, i obejmuje dłońmi moją twarz. A niech to szlag, nie mam ochoty bronić się przed jego bliskością. Ten pocałunek to już prawdziwa namiętność, poddaję się jego sile czując zalewające moje ciało od góry delikatnie łaskoczące iskierki. Kiedy Max przestaje mnie całować, czuję że kręci mi się w głowie. Przytulam się do niego, zrzucając na podłogę szlafrok pana Perdiaux którym do tej pory okrywałam kusą pidżamę. Wtulona w jego szyję, czuję ten cudowny zapach perfum, który tak dobrze znam, i zaczynam czuć się - kolejny raz tej nocy - jakby świat dookoła nas nagle przestał istnieć. Przez chwilę wydaje mi się, że w głowie dzwonią mi dzwoneczki, ale to w radiu leci piosenka „Silver Wells” Binga Crosby `ego. Max zabiera nasze kubki dolewając do nich czekolady, i rusza w stronę salonu. Idę za nim, idę, albowiem opierać się nie mam zamiaru. W salonie słychać ciche strzelanie drewna w kominku. Panuje półmrok, rozświetlany ognikami palącego się w kominku drewna. Odsłaniam zasłony, do salonu zagląda księżyc, mogę obserwować spadający na jego tle śnieg. Z kuchni płyną cichutkie melodie świątecznych przebojów. Max siada na kanapie z kubkiem w dłoni. Usadawiam się obok niego opierając się plecami o jego tors. Moszczę się na nim jak kotka na posłaniu. I w tej przedświątecznej ciszy, w tej magicznej chwili, naprawdę czuję, że mogę spełnić wszystkie swoje marzenia. Zalewa mnie błogi spokój, nie wiem czy bardziej przez nagły skok cukru we krwi, czy obecność Maxa. Istnieje cień szansy, że oto zaczynam obierać jasny kurs na falach życia, i że to jest ten moment, kiedy wszystko zaczyna się układać. Do tego wszystkiego świadomość, że są ze mną Max, Nina, Oliwier, i pan Perdiaux, a gdzieś tam także Marie, matka, ojciec, babcia, A. R., i jeszcze kilka osób, daje mi poczucie radości. Czuję się szczęśliwa! Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. 31 Ledwo weszłam do domu, otrzepując buty ze śniegu, a już Nina wybiegła z salonu rzucając mi się na zawiniętą szalikiem szyję. Udusi mnie. I do tego spryciula, już dojrzała torby z zakupami. - Nie próbuj nawet zaglądać do toreb, w tył zwrot, do taty marsz! Na pewno masz dużo zajęć! - powiedziałam do Niny popychając ją lekko, udając że nie widzę nadętych policzków i ust zaciśniętych w podkówkę. Zdjęłam buty, rozwiązałam szalik i nagle poczułam w domu zapach choinki. - Ubraliście beze mnie? Antośka stanęła w połowie korytarza oglądając się w moją stronę z obrażona miną i kiwając przecząco głową. Max z czerwonym sznurem ozdobnym na szyi wyjrzał z kuchni i pomachał do mnie na powitanie. - Gdzie Oliwier i Antoin? – zapytałam. - Rabiia sewo! - krzyknęła Nina pół po polsku, pół po francusku. - Co robią? - Ustawiają choinkę w stojaku. Ciężko im to idzie, ale nie chcieli pomocy. Już wyobraziłam sobie dwóch kamikadze w ogrodzie. Oby przeżyli w starciu z choinką. Mam nadzieję, że wrócą cali i bez krwotoków. Ostatecznie A., ma dziś dyżur w szpitalu. - Max, a co ty tu robisz? - zapytałam wchodząc do kuchni i szukając kubka na herbatę. - Pilnuję ponczu! – odpowiedział Max, śmiejąc się trochę zbyt radośnie jak na trzeźwego strażnika którego właśnie odgrywał. - Pilnujesz? A ile już spróbowałeś? - Deux ou trois verres, chcesz trochę? - No pewnie! I mam prośbę… Nie zdążyłam dokończyć, bo usłyszałam krzyk dobiegający z salonu, i głuche uderzenie o szybę na tarasie. Natychmiast wyjrzałam na korytarz. Oliwier i Antoin próbowali z rozpędu wnieść choinkę, tyle że nie przewidzieli, że wiatr zamknie im przed cubkiem drzwi tarasowe. Nina tarzała się po podłodze w salonie widząc dziadka wciśniętego w szybę pomiędzy gałęziami choinki. - O co chciałaś prosić? – zapytał Max. - Już o nic, Nina ma zajęcie, więc po problemie. Idę na górę i zaraz wracam. W miarę możliwości, zostaw mi trochę ponczu.- Zostafie! - krzyknął trochę zbyt głośno Max, przeciągając zbyt francuskim akcentem. Schowałam prezenty pod łóżko, wsuwając głębiej pudło z dziennikami Jacqueline. Usiadłam na podłodze przy łóżku, pytając ją, czy wszystko u niej w porządku. Odpowiedziało mi stuknięcie w drzwi szafy. U Jacqueline wszystko dobrze, to dobrze. Poczułam się zmęczona, gdybym tak mogła poleżeć pięć minut w ciszy… - S.! - Idę Nina!- krzyczę cholernie głośno, mając nadzieję, że słychać mnie na dole. To tyle by było z odpoczywania. Wstaję i wolno powłócząc nogami, schodzę po schodach. Wchodzę do kuchni, łapię szklaneczkę ponczu z której pociągam niewąsko, i już nie dziwię się że Max nie może się od tego oderwać. W salonie trwa ustawianie choinki. Wygląda na to, ze pod wpływem ciężaru potężna jodła nie chce stać prosto. Dwaj eksperci nie spisali się najlepiej, ale można to było przewidzieć. Max z Antoinem trzymają drzewo z obu stron, a Oliwier majstruje przy stojaku, prawie całkiem zasłonięty przez wielkie gałęzie na samym dole. Brakuje tylko żeby z jodły wyskoczyła teraz wiewiórka jak w świątecznej komedii. Dopijam poncz, i z Niną tańczącą dookoła moich nóg ze złotym sznurem choinkowym na szyi, idę do kuchni po dolewkę. Wpadłam w pijacki ponczowy ciąg, przyznaję się bez bicia. Z Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. salonu słychać okrzyki samców, upolowali zwierze, i wracają do jaskini. Ustawili wreszcie choinkę, co oznacza że możemy przystąpić do ubierania. Zaczynamy od zawieszenia gwiazdy na czubku, Max podnosi Ninę wysoko na rękach, żeby mogła dosięgnąć. - Brawo! - krzyczymy wszyscy klaszcząc. Antoin, lekko pokasłując, podchodzi do mnie i podaje mi pierwszą bombkę z wielkiego pudła stojącego na dywanie. Zawieszam ją, a potem wybieram kolejną bombkę z pudełka, i podchodzę do Niny, wkładając bombkę ostrożnie w jej maleńką dłoń. Nina nie czekając na moją pomoc, wspina się po pudłach z ozdobami, naciąga gałąź jodły jakby była z gumy i bez trudu zawiesza na niej bombkę. Kiedy zabiera rączkę, gałąź podskakuje do góry jak trampolina, a bombka dynda przez kilka chwil góra dół, góra dół, jak nie powiem co i gdzie. Dwuznaczne skojarzenie pojawiło się nie tylko w mojej głowie, bo Max, Oliwier i pan Perdiaux śmieją się pod nosem i zerkają spłoszeni po sobie. Atmosfera staje się luźniejsza. Max zakłada sobie na głowę czapkę Mikołaja i kręci się wokół choinki, tańcząc z Niną. Po bombkach wieszamy lampki - właściwie powinniśmy od nich zacząć, ale tam, ale, detale. Po lampkach sznury, potem czerwone serduszka, a na końcu Nina obsypuje wszystko jak leci białym pyłkiem który ma imitować śnieg, a którego nie sprzątnę z dywanu i mebli do Wielkanocy. Kiedy zasypuje już naprawdę całą choinkę i pół dywanu, zaczyna jej się nudzić, i co gorsza ni cholery nie ma pomysłu co zrobić z resztą pyłku, którego ma w torebce jeszcze całkiem sporo. Zerka, rozgląda się, wierci, patrzy na mnie, na ojca, na pana Perdiaux, jakby chciała wybadać na ile może sobie pozwolić, a po chwili zauważa dziadka klęczącego z wtyczką przy kontakcie za choinką, i podbiega wysypując mu cały pyłek z torebki na głowę. - Nasrał ci na głowę biały jeleń Oliwier! - Antoin!- zwracam uwagę panu Perdiaux, który jak widzę także próbował zbyt wiele razy ponczu. - Nie szkodzi, ona i tak nie rozumie.- wtrąca Max, szturchając mnie lekko w bok. - Co znaci nasral? - pyta nagle Antośka. - Co mówiłeś Max? Nie rozumie? - mówię, oddając Maxowi szturchańca w bok i wychodząc do kuchni. Choinka wygląda naprawdę bajecznie. Ustawiona niedaleko okna, na tle odsłoniętych zasłon i padającego za oknem śniegu, sprawia, że przez chwilę czuję się jak mała dziewczynka. Może cholerny poncz zaczyna mi już mieszać w głowie. Zabieram się za gotowanie warzyw; na sałatkę, której francuzi pewnie nie tkną, ale co tam, i na przystawki, które zjedzą chętnie. I tak zadziwia mnie, że tak ochoczo podeszli do obchodzenia Bożego Narodzenia w tradycji polskiej. U nich święta trwają jeden dzień, zaczynają się od obiadu i na obiedzie kończą. Dzieciom przynosi prezenty Pere Noel zostawiając je w skarpetach zawieszanych w nocy nad kominkiem - koniecznie trzeba pamiętać o mleku i ciastkach z cukrem, które należy zostawić dla Pere Noel na stoliku przy kominku. Pere Noel zjada te miliony ciastek w jedną noc, zapijając mlekiem, a jest chudszy od naszego Mikołaja, który nie dostaje żadnych łakoci. Czy kto rozumie co z tego? Ja na przykład myślę, że Mikołaj ma problemy ze spalaniem kalorii prze cholerną dietę opartą na tłuszczu i wódce, i ciągłe siedzenie w saniach zamiast dużej dawki ruchu. Jestem pewna, że to wszystko go zabije, jeśli prędzej nie dopadnie go cholesterol albo nadczynność tarczycy. Wtedy jego obowiązki przejmie Pere Noel z cukrzycą i nietolerancją laktozy, i świat będzie znowu piękny, do czasu gdy Pere Noel nie wejdzie w otwarty konflikt geopolityczny z Dziadkiem Mrozem i jego chińskimi dostawcami zabawek. Chińczycy bowiem potajemnie sprzedają je też Niemcom z regionu Bawarii, którzy przywłaszczyli sobie francuską piosenkę Kaczuchy i robią na niej biznes pomagając turystom ćwiczyć mięśnie ramion przed unoszeniem kufli z piwem. Krwawe porachunki mafijne podzielą cały świat. Dojdzie do wojny elfów i krasnali, a na koniec cały biznes świątecznych prezentów przejmie Królowa Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Śniegu, bo okaże się że wpadła w oko Kajowi, temu od Gerdy która znowu jest kochanką dostawcy lalek z Tajwanu. Nie będę się tym kurwa martwiła na zapas. Wystarczy mi, że martwię się o pana Perdiaux. Kiedy tylko próbuję zapytać co się z nim dzieje, ucieka przede mną albo zmienia temat. Dwie godziny później Max schodzi do mnie do kuchni, pytając czy dotrzymać mi towarzystwa. - Siadaj, będzie mi miło. Podaję mu misę z letnimi warzywami, deskę do krojenia i nóż, tłumacząc jak ma kroić marchewki, pietruszki, ziemniaki i całą resztę. Wygląda na bardzo szczęśliwego, i widzę że wczuwa się w swoje zadanie z prawdziwym oddaniem mnicha w trakcie czuwania. Kiedy Max kroi warzywa, ja miksuję masę do sernika z ciastem czekoladowym i rumem. Pyta czy może spróbować. A pewnie że może. Podchodzi, trochę zbyt blisko jak na ten rodzaj próbowania, i nachyla się nad moją szyją dmuchając w nią delikatnie. Podaję mu palec z masą, i obserwuję jak oblizuje go z masy trochę zbyt długo trzymając go w ustach. Podnieca mnie ta jego pewność siebie. - Max, ciasto, muszę je wstawić do piekarnika. - szepczę próbując jakoś przerwać niezręczną ciszę. - Wstaw. – odpowiada Max, zdejmując koszulkę i rzucając ją na podłogę. Cały czas stoi za moimi plecami, obejmując mnie lekko w talii. Jego silne dłonie wędrują pod koszulką po moim brzuchu. Próbuję skupić się na przelaniu ciasta do blachy, czując jak Max ociera się o mój tyłek, i jak wsuwa mi delikatnie dłoń w spodnie, pocierając przez majtki kciukiem o moją cipkę. Jęczę cicho, oblizując palec który niechcący zamoczyłam w masie sernikowej. Pod wpływem jakiegoś cholernego impulsu, smaruję policzek Maxa masą sernikową i zlizuję ją wolno. Zaczęłam w Paryżu, dokończę w Warszawie. Obejmuję palcami dłoń Maxa i wsadzam ją do miski z resztkami masy, przesuwając nią po śliskich ściankach. Wyjmuję jego dłoń i wsuwam ją sobie pod koszulkę, przesuwając jego śliskie palce po brzuchu i piersiach. Czuję jak gorąca masa stygnie na moim ciele. Chciałabym pozwolić Maxowi zlizać ją już teraz, ale najpierw muszę wstawić ciasto do piekarnika. W przeciwieństwie do piekarnika, on może porozgrzewać się jeszcze przez kilka minut, i nikomu to nie zaszkodzi. Uchylam drzwiczki, nachylając się tak nisko, by Max widział mój mocno wypięty tyłek. Wiem że cały czas obserwuje każdy mój ruch. Świadomość bycia obiektem pożądania, wzmaga późniejsze doznania. Zamykam gorący piekarnik i odwracam się do Maxa, ściągając wolno koszulkę. Gaszę halogenowe oświetlenie pod okapem, pozwalając nam obojgu ukryć się wyłącznie w świetle księżyca odbijającego się od bieli śniegu. Opieram się o lodówkę, pozwalając by Max lizał moje piersi. Staram się, najbardziej jak to możliwe, nie jęczeć. Rozkosz i odprężenie zalewają moje ciało. Trzyma moje piersi w dłoniach, jednocześnie liżąc brzuch, schodząc coraz niżej, do gorącego podbrzusza i prawie do majtek. Zabiera dłonie z moich piersi, zsuwając je po moim mokrym od potu ciele, i jednym ruchem ściąga ze mnie spodnie, powodując że stoję przed nim w samych majtkach. Obserwuję, jak wolno wsuwa dłoń między moje uda, rozchylając je delikatnie palcami. Przez chwilę dotyka mojej cipki przez majtki, a później odsuwa je lekko na bok i wkłada w nią palec wskazujący, uderzając nim kilka razy o łechtaczkę. - Unieś ręce wysoko. - rozkazuje Max. Obserwuję jak wstaje i z zarysowanym pod spodniami fiutem w erekcji podchodzi do szafki przy drzwiach i wyjmuje z niej nożyczki. Kiedy wraca, stoję z wysoko uniesionymi rękoma, opierając je o szary chłód lodówki. Moje naprężone ciało domaga się pieszczot. Max podchodzi do mnie, i patrząc mi w oczy, przesuwa dłonią wzdłuż moich wyciągniętych ramion, szczypiąc mnie palcami w lewy sutek. Całuję go namiętnie, ssąc jego wargi i liżąc je Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. na zmianę. Staram się opanować coraz silniejszą chęć wędrowania dłońmi po jego torsie i brzuchu, aż do rozporka spodni. Na chwilę moja uwaga skupia się na tym, co Max robi z nożyczkami. Obserwuję jak przesuwa złożonym ostrzem stali po moim prawym sutku, a potem na zmianę liże go i masuje całą pierś obejmując ją dłonią. Strasznie mnie podnieca, kiedy masując piersi dociska mnie swoim ciałem do drzwi lodówki, jestem taka bezbronna w starciu z jego męskością i siłą. Zimny metal ocierający się o moje piersi, na zmianę z jego ciepłymi, wilgotnymi ustami, daje mi niesamowitą przyjemność. Jęczę głośno, zbyt głośno. Max znowu odchodzi na chwilę, tym razem do zlewu. Opłukuje pod strumieniem zimnej wody łyżkę, tą samą którą chwilę wcześniej przekładałam masę serową do blachy, i podchodzi z nią do mnie. Wsuwa ją wypukłą stroną w moją cipkę, trzymając za trzonek, i lekko poruszając w górę i w dół. - Nie opuszczaj rąk, dopóki ci nie pozwolę. - szepcze liżąc mnie w ucho, nie przerywając pieszczenia cipki łyżką. Czuję jak łyżka robi się gorąca. - Odwróć się tyłem. Opieram się piersiami o drzwi lodówki. Max wysunął łyżkę z mojej cipki, i widzę jak teraz oblizuje ją językiem i odkłada do zlewu. Wolną dłonią bierze ze stołu nożyczki, wsuwając mi je delikatnie w tyłek. Po chwili wyjmuje je, każąc mi się bardziej wypiąć, i dwoma ruchami rozcina moje majtki, zrzucając je na podłogę. Odchylam delikatnie głowę, i mogę obserwować jak Max zsuwa spodnie, i podchodzi do mnie wsuwając stojącego fiuta w mój tyłek. Robi to delikatnie, rozsuwając moje pośladki dłońmi. Przesuwa go niżej, i czuję jak jego czubek uderza lekko w tył mojej cipki, na granicy z delikatną i wrażliwą ścianą tyłka. Jestem już tak podniecona, że z trudem mogę opanować nadchodzący orgazm. - Odwróć się do mnie. Staję twarzą do Maxa, naga, bezbronna, z opuszczonymi wzdłuż ciała ramionami, ocierając się rytmicznie tyłkiem o drzwi lodówki. Widzę że Max ogląda moje ciało, przygląda się mojej szyi, piersiom, nogom, muskając je dłońmi. Nie śpieszy się, jakby zupełnie nie obchodziło go że ktoś może w każdej chwili wejść do kuchni. Stoi tak jeszcze przez chwilę bez ruchu, a potem podchodzi do mnie, łapiąc mnie za tyłek, i unosząc do góry. Oplatam go nogami, przyciskając się podbrzuszem do jego twardego fiuta. Kładzie mnie na stół i przez ułamek sekundy widzę jak sprawnie zakłada prezerwatywę. Skąd się nagle wzięła? Przezorny zawsze zaopatrzony? Nie ważne… Wszystko przestaje być ważne, kiedy we mnie wchodzi. Jęczę cicho, wyginając ciało w łuk. Uwielbiam czuć, że moje mięśnie są napięte do granic, do tego stopnia że napięcie zaczyna przechodzić w lekki ból. Rozchylam szeroko uda, poruszając się rytmicznie razem z Maxem który pochyla się nade mną, całując moje ciało od szyi aż do pępka. Napinam mięśnie cipki, żeby wytrzymać jeszcze chwilę, ale nic z tego. - Max, dochodzę. - jęczę cicho. Modlę się w duszy, żeby nie zacząć znowu krzyczeć. Orgazm który nadchodzi jest silny, ale zupełnie inny od dotychczasowych. Nie odczuwam go w samym podbrzuszu, ale czuję jak rozchodzi się po całym ciele. Przeżywam rozkosz, wplatajac palce we włosy. Widzę że Maxowi sprawia przyjemność widok mojego napiętego ciała tuż po orgazmie. Ponieważ doszłam, mogę teraz pomóc jemu. Przesuwam dłońmi po piersiach, dotykam wzgórka łonowego, a po chwili unoszę się, siadając na brzegu stołu, starając się by Max mógł cały czas być głęboko we mnie. Po tym jak przyspiesza uderzenia, wiem, że za chwilę dojdzie. Słyszę jak cicho pojękuje, wtulając twarz w moje włosy i szyję. Przesuwam dłońmi po jego torsie, i wolno zjeżdżam prawą dłonią w dół - obejmuję palcami jego fiuta, przyciskając jednocześnie dłoń do jego podbrzusza. Ciało jęczącego Maxa lekko drga, i czuję że właśnie przeżywa orgazm. Po jego nieprzytomnym spojrzeniu, widzę że było mu dobrze, nawet bardzo dobrze. Wtulam się w jego mokre od potu ciało, opierając twarz o jego bark. Pozwalam by objął mnie mocno, i siedzę tak na brzegu stołu w jego objęciach. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. - Ciasto!- Ne pas flamber sur.- Przypalić się pewnie nie przypaliło, ale czy dobrze wymieszałam?- szepczę, próbując wstać ze stołu, opierając bose stopy na podłodze. Patrząc na stojącego obok mnie nagiego Maxa mam ochotę zapytać czy nie chciałby pomóc mi upiec jeszcze biszkopta. Ubieram się w spodnie i koszulkę, wrzucam podarte majtki do kosza na śmieci, dobrze je ukrywając pod stertą innych śmieci, i zaglądam do piekarnika. Wygląda na to, że ciasto ma się dobrze, rośnie bowiem jak na drożdżach. 32 Święta, święta i dobrze że wszystko skończyło się tak, jak się skończyło. To znaczy było naprawdę dobrze, tyle że dokonałam pewnego odkrycia, na wspomnienie którego dostaję drgawek. Siedzieliśmy w kuchni przy kolacji wigilijnej. Za oknem prószył śnieg, w domu pachniało piernikiem i makowcem, choinka migała, a Mikołaj z wielkim brzuchem, ten od tłustej golonki, miał nadejść niebawem. Zgodnie z tradycją której Nina nie znała a którą miała poznać, poprosiłam żeby wypatrywała na niebie pierwszej gwiazdy. Skończyło się na tym, że Nina zamiast jeść, cały wieczór biegała od okna do okna, i co chwilę wychodziła do ogrodu żeby spojrzeć w niebo. Wszyscy byliśmy zajęci jedzeniem i rozmową, dlatego nikt nie zwracał uwagi kiedy kręciła się po domu w te i we w te. Zerkałam za nią co jakiś czas, ale w pewnej chwili mimo że wołałam głośno, nie odpowiedziała, ani nie przyszła do kuchni. Nie zamierzałam robić z tego wielkiej afery, i postanowiłam że sama jej poszukam. Zostawiłam Maxa, pana Perdiaux i Oliwiera przy stole, i zaczęłam od sprawdzania pokoi na piętrze, później salonu, łazienki, gabinetu pana Perdiaux, Niny nigdzie nie było. Coraz trudniej szło mi odganianie natrętnych myśli, że zaginęła dokładnie tak jak ponad dwadzieścia lat temu Sandrine. Wybiegłam do ogrodu po drodze wpadając do kuchni, i alarmując wszystkich że Nina zniknęła. Tak jak się spodziewałam, na twarzy pana Perdiaux pojawiło się przerażenie podobne do mojego. Nasze oczy spotkały się na chwilę, i wiedziałam, że boi się tego samego co ja. Wybiegłam przez taras do ogrodu. Nie obchodziło mnie co zrobią Antoin, Max i Oliwier, ani gdzie będą jej szukać, nie zamierzałam tracić czasu na rozmowy z nimi. Czułam się odpowiedzialna za Ninę, nawet nie dlatego, ze zaczęłam traktować ją jak własną córkę, ale ponieważ to ja pozwoliłam by tragedia z przed lat wróciła, wpuściłam ją otwierając szeroko drzwi. Przez to że odnalazłam dzienniki Jacqueline, zło ożyło wychodząc ze ścian i dziur w podłodze, rozchodząc się po całym domu jak smród zgnilizny. - Nina! Wracaj! - Nie wróci. Zabiłaś ją. Pozwoliłaś żeby ją zabrali. - Zamknij się! Nie zamierzam cię słuchać! - Antosia! Rentrez chez vous! Chodząc po ogrodzie w szpilkach które zapadały się w śniegu, ubrana w samą satynową sukienkę próbowałam opanować strach i skupić się na szukaniu. Biegałam między drzewami szukając śladów małych bucików odciśniętych na śniegu. Nigdzie ani śladu. Za moimi plecami z domu dochodziło głośne nawoływanie Niny - Max, Antoin i Oliwier też jej szukali. Czułam palące poczucie winy, które powoli zaczynało odbierać mi zdolność racjonalnego myślenia. Chciałam cofnąć czas, myśląc tylko o tym co najgorszego mogło jej się przytrafić, zamiast skupić się na tym, co jeszcze można zrobić żeby oszukać przeznaczenie. W pewnej chwili zauważyłam między drzewami powiewający na wietrze fragment jej czerwonej sukienki, kawałek od miejsca w którym stałam, tuż przy płocie na samym końcu ogrodu. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Pobiegłam w tamtą stronę, i potykając się o coś twardego wystającego z ziemi, przewróciłam się, lecąc z impetem do przodu i wpadając w wielką zaspę śniegu. Próbowałam jakoś się wygrzebać, odgarniając świeży puch zmarzniętymi dłońmi, i w pewnej chwili zobaczyłam pod sobą maleńki kawałek marmuru wyłaniający się spod śniegu. To nie był zwykły kamień ani przypadkowy głaz. Zaczęłam odgarniać śnieg, coraz więcej, coraz szybciej, przez chwilę zapominając o Ninie. Powierzchnia marmuru stawała się coraz bardziej widoczna i coraz większa. Nie miałam latarki, jedyne światło z którego mogłam skorzystać to blady cień księżyca wiszącego na rozgwieżdżonym niebie - gdyby Nina teraz chciała zobaczyć pierwszą gwiazdę, miałaby w czym wybierać. Z domu nie słyszałam żadnych nawoływań - albo udało im się ją znaleźć, albo szukali jej przed domem i na ulicy. Oby mieli więcej szczęścia niż ja. Pod zmarzniętymi palcami wyczułam wykute w marmurze litery. Klęczałam na płycie, wolno przesuwając palce po kolejnych literach, czekając aż księżyc wyłoni się z za chmur i oświetli kamień. Kolejne minuty mijały, a ja czułam, że moje ciało zaczyna kostnieć z zimna. Pomyślałam, że zanim ktokolwiek by mnie tu znalazł, byłabym już sztywna i zimna jak ten marmur pod moimi kolanami. Szybciej! Dotarłam do ostatniej litery, będąc już pewną że w marmurze wyryte jest imię: J. A. C.Q. U. E. L. I. N. E.! Poderwałam się, stając na równe nogi jakby ktoś polał mnie wrzątkiem. Nie, to nie możliwe żeby pan Perdiaux pochował tu swoją żonę. To absolutnie niemożliwe! Nogami i rękoma odkopywałam coraz większą powierzchnię płyty, będąc coraz bardziej pewną, że przewróciłam się na płytę nagrobka. Pan Perdiaux wybrał to miejsce ponieważ latem zasłania jej mnóstwo drzew i krzewów, a zimą śnieg. Na samą myśl, że komuś mogło przyjść do głowy żeby urządzać cmentarz w ogrodzie, zrobiło mi się słabo. Między drzewami usłyszałam cichy szelest, jakby ktoś skradał się po śniegu niechcący zawadzając ramieniem o pień drzewa. - Nina? Est -Ce que vous avez? Nie usłyszałam żadnej odpowiedzi. - Jacqueline? To ty? W porę uświadomiłam sobie, że nawet gdyby to była ona, przecież nie miała by o co stuknąć żeby dać mi znać. Postanowiłam wrócić do domu. Weszłam do salonu przez przymknięte drzwi od tarasu. Nina siedziała na kolanach u Oliwiera, a kiedy weszłam do pokoju, zaczęła płakać. Widząc ją całą i zdrową poczułam ulgę, ale jednocześnie byłam na nią wściekła. Wygląda na to, że schowała się gdzieś w domu. - Gdzie ją znaleźliście? - zapytałam Maxa szczękając zębami. - Pod twoim łóżkiem. - odpowiedział Max, idąc w moją stronę z wielkim kocem. Musiałam wyglądać jak topiący się bałwan, czułam jak woda wolno spływa po mnie nie kroplami, ale strumieniem. Owinęłam się szczelnie kocem i podeszłam do kominka żeby się ogrzać. Z kuchni dolatywał zapach makowca i pierogów. Max patrzył na mnie ze zdumioną miną, tłumacząc że zaczęli już się o mnie martwić, kiedy Nina się znalazła a ja dla odmiany się zgubiłam, i że to pewnie taka polska świąteczna tradycja zabawy w chowanego. Gdyby wiedział jaką zabawę odkryłam w ogrodzie… 33 Stoję na lotnisku, otulając się szczelnie karmelowym grubym płaszczem z wełny, machając znikającym za bramką hali odlotów Ninie, Maxowi i Oliwierowi. Czuję się tak, jakby razem z nimi miała odlecieć za chwilę część mojej duszy. Gdyby nie to, że w domu czeka na mnie pan Perdiaux, pobiegłabym za nimi i wsiadła do samolotu odlatującego do Paryża. Max na Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. pożegnanie powiedział, że czekają na nas w Paryżu. Oliwier, tuląc mnie do siebie, powiedział coś, co zmroziło mi krew w żyłach: - Pamiętaj, że jesteśmy z tobą. Musisz być teraz bardzo dzielna. - i rozpłakał się, nie próbując nawet ukryć łez. Zrobiłam to samo, nie do końca dopuszczając do siebie sens jego zachowania. Od świąt nie dopuszczałam do siebie myśli że to co widzę, może być prawdą i teraz też nie chcę dopuszczać do siebie tej świadomości, chociaż wiem że kiedy będziemy z panem Perdiaux w domu sami, stanie się to już niemożliwe do ignorowania. Płacząc wychodzę z lotniska i łapię taksówkę. Zamierzam porozmawiać z panem Perdiaux, natychmiast po powrocie do domu. Muszę stawić czoła prawdzie, wyjaśnić z nim wiele spraw zanim będzie za późno. Wchodzę do domu, od progu czując znajomy zapach jaśminowej herbaty. Wspominam pierwsze spotkanie z panem Perdiaux, próbując odgonić dopadającą mnie zewsząd ciszę. Dom bez Niny, Maxa i Oliwiera, wygląda na opuszczony. Jest mi tak ciężko uśmiechnąć się na widok bladej, wychudzonej twarzy pana Perdiaux, który resztką sił uśmiecha się na mój widok. Dopiero teraz zauważam, jak bardzo się zmienił od naszego pierwszego spotkania. Nie przypomina już dawnego, silnego pana Perdiaux który wyciągnął mnie z okna w sali szpitalnej. Dziś to ja mogłabym unieść jego wątłe ciało na rękach. W jego oczach nie widzę już dawnej siły i spokoju, boje się przyznać sama przed sobą do tego co naprawdę w nich dostrzegam. - Polecieli? Kiwam głową że tak, próbując ukryć przed panem Perdiaux łzy. To postanowienie z którym jechałam do domu, chęć rozmowy i wyjaśnienia spraw które nie dają mi spokoju, przestało mieć znaczenie. Chciałabym teraz jak najdłużej wytrwać w ciszy, zanim postawię pytania, które zmienią wszystko. - Antoin - mówię łamiącym się głosem, stojąc tyłem do niego i wyglądając przez okno w kuchni - Pan umiera, prawda? Cisza poprzedzająca jego odpowiedz wydaje się trwać wiecznie. - S., chciałem jak najdłużej utrzymać to w tajemnicy. Ale myślę że zasługujesz na to, żeby usłyszeć prawdę. Już miałam krzyknąć, że nie chcę słyszeć prawdy, że wolę żeby mnie okłamał, niech wymyśli jakieś oszustwo, byle skutecznie. Słone łzy spływały mi po policzkach. - Pewnie już się domyśliłaś po tym jak wyglądam, że mam raka. Od lat walczę z chorobą. W zeszłym roku pojawiły się przerzuty, nie da się zatrzymać kolejnych. - Czemu nie powiedział mi pan wcześniej? - A po co? Co by to zmieniło? Nie pomogłabyś mi, tak samo jak ja nie umiem pomóc sobie. Jest już za późno. Nie zostało wiele czasu, dlatego…- Ile dokładnie? - Och S., według lekarzy trudno to określić. - Panie Perdiaux, chce wiedzieć! - Tydzień, może dłużej. Zakręciło mi się w głowie. Poczułam się gorzej niż gdyby chodziło o mnie, o moją śmierć. - Max z Oliwierem wiedzieli, prawda? - Tak. Prosiłem ich żeby zachowali to w tajemnicy. Obaj bardzo mi pomogli. Obiecali że zajmą się tobą kiedy…- Nie muszą! Pan ma się mną zająć, obiecał pan panie Perdiaux! Jak pan to sobie wyobraża? Mam zostać sama, z rozgrzebaną psychiką, z niewyjaśnionymi sprawami? - krzyczałam klękając przy nim, i obejmując go rękoma. - S., musisz być teraz naprawdę silna. Jest wiele spraw, które chciałbym ci powierzyć przed śmiercią.- Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Usiadłam na podłodze, myśląc przez chwilę o tym co czytałam w książce Kena Wilbera – „Śmiertelni, Nieśmiertelni”. Przypomniałam sobie po kolei wszystko co pisał o tym kiedy umierała jego żona i nagle poczułam, że nie mogę pozwolić żeby pan Perdiaux widział moją rozpacz. Co ja kurwa wyprawiam! Zamiast go wspierać, uwieszam się na nim jak zrozpaczone dziecko. W jednej chwili żal ustąpił trzeźwemu myśleniu. Wstałam z kolan wycierając łzy z policzków i usiadłam na krześle obok niego, sięgając po papierosy leżące na szafce za mną. Zapaliłam, nawet nie uchylając okna. Śmierć i tak zawitała już do naszych drzwi, nie trzeba zachowywać dodatkowych środków ostrożności. - Panie Perdiaux – powiedziałam, wolno zaciągając się dymem - chciałabym porozmawiać o kilku sprawach. Muszę poznać prawdę. Mam nadzieję że nie będzie pan miał mi za złe…- Nie dziś. Porozmawiamy o Jacqueline i Ninie jutro – odpowiedział pan Perdiaux stanowczo. - Dobrze. W takim razie o czym chce pan rozmawiać dziś? - O twojej terapii. - Acha…- Myślę że już jej nie potrzebujesz. Tak naprawdę nie potrzebowałaś jej od naszego pierwszego spotkania. - Nie bardzo rozumiem co chce pan powiedzieć.- Och, nie udawaj. Oboje dobrze wiemy, że mogłabyś sama poradzić sobie ze swoją terapią. Masz do tego wystarczająco dużo siły i wiedzy. Marie też to potwierdziła. - Ale przecież próbowałam się zabić! Silni ludzie tego nie robią. Poza tym wie pan ile w życiu przeszłam. Nie dałabym sobie rady z tym wszystkim bez pana pomocy! - S., dałabyś sobie radę. Może zajęłoby ci to więcej czasu ale jestem pewien, że poradziłabyś sobie ze wszystkim. Ja pomogłem ci tylko odnaleźć na nowo Agape, to cała moja zasługa. Z resztą spraw poradziłaś sobie sama. Efekty przerosły moje najśmielsze oczekiwania. - Panie Perdiaux ale nasze rozmowy, spotkanie z Marie, to wszystko dało mi tak wiele. Naprawdę czuję, że potrzebowałam tej terapii! - To świetnie. Znaczy to tyle, że wszystko ułożyło się jak najlepiej. - powiedział pan Perdiaux, wstając wolno z krzesła - Pozwól, że teraz położę się na chwilę. Te święta dały mi w kość jak żadne inne! Kiedy patrzę na niego, na to jaki jest słaby, nie mogę wyobrazić sobie nawet jak wiele wysiłku musiał włożyć w to, żeby sprostać moim oczekiwaniom przez ostatnie kilka tygodni. Bawił się, śmiał, jadł, pił, wykorzystując resztki swoich sił. Może czerpał z tego radość, mając świadomość nadchodzącej śmierci a może chciał spełnić moje marzenie o pięknych świętach. Wiedział przecież, jakie to dla mnie ważne. Jestem mu taka wdzięczna za to że pojawił się w moim życiu i pomógł mi wywrócić je do góry nogami. Nie chcę myśleć o tym że za kilka dni może go już nie być przy mnie. Słysząc jak zamyka drzwi swojego pokoju, pognałam na górę, żeby zając się tłumaczeniem dzienników Jacqueline. Od kilku dni nie czułam jej obecności w domu, i zaczynało mnie to niepokoić. Dwie godziny później, zadzwonił Max z informacją, że dolecieli już do Paryża. Próbowałam ukryć smutek, ale marnie mi to wychodziło. Na pewno domyślił się, że atmosfera w domu nie jest najlepsza. Nie zapytał nawet jak czuje się pan Perdiaux, i dziękowałam za to Bogu. Gdyby dotknął tego tematu, posypałabym się jak domek z kart. 34 Kolejne dni mijały bezlitośnie szybko. Codziennie kiedy próbowałam nawiązać do tematu Jacqueline, pan Perdiaux uciekał od rozmowy. Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Dziś nie zamierzam mu odpuścić. Z jej dziennikami i moimi notesami w rękach, schodzę na dół do jego gabinetu, nie pytając nawet czy mogę. Kładę wszystko na biurku, i siadam naprzeciwko niego. Dokładnie tak jak zwykle, kiedy rozpoczynała się terapia. - Antoin, musimy o tym porozmawiać. Proszę, to naprawdę ważne. - Och, S., widzę że nie zamierzasz odpuścić? - Nie! - odpowiedziałam stanowczo, patrząc jak pan Perdiaux wolno wstaje ze swojego fotela, i podchodzi do okna, stając tyłem do mnie. W wiszących na jego wątłym ciele ubraniach, wyglądał na tle pochmurnego nieba i zasypanego śniegiem okna jak zjawa. Cały poranek zbierałam siły do tej rozmowy, sądziłam że uda mi się nie zwracać uwagi na jego koszmarny stan. Teraz okazuje się, że nie jest to takie łatwe. Mam wyrzuty sumienia zmuszając umierającego człowieka do rozgrzebywania jego wspomnień i wyciągania z niego bolesnych informacji. - W ogrodzie…Czy pochował pan Jacqueline w ogrodzie? Pan Perdiaux nie odpowiedział. Patrzył dalej przez okno, jakby udzielenie odpowiedzi wymagało od niego więcej energii niż miał w sobie, niż mógł zebrać resztkami sił. - S., błagam, zostaw to. - Co? - Zapomnij o tej historii, o wszystkim co już wiesz, o tym co widziałaś i słyszałaś też. - Nie! Sam pan mnie uczył że trzeba walczyć, nie wolno się poddawać! - Ale ta historia niesie za sobą śmierć! Jacqueline zginęła, próbując odnaleźć Sandrine. Była tak pewna tego że uda jej się ją odnaleźć, że zapomniała o życiu! Poświęciła wszystko, a kiedy nie zostało jej już nic, także swoje życie! – krzyczał pan Perdiaux odwracając się od okna i patrząc prosto w moje oczy. Przez chwilę wyglądał jak dawny pan Perdiaux. Znowu poczułam respekt i strach przed jego siłą. Obserwowałam jak podchodzi do biurka i otwiera szufladę zamkniętą na klucz, wyjmując z niej plik kartek wymieszanych ze zdjęciami, rzucając je na biurko. - Skoro chcesz wiedzieć jak zginęła, nie mogę ci zabronić. Może to jakoś na ciebie wpłynie, jeśli moje dotychczasowe prośby nic nie znaczą. Patrzyłam na jego twarz która nagle nabrała rumieńców. Pierwszy raz od dawna widziałam go w takim stanie. Wzięłam do ręki pierwsze zdjęcie z całej kupki porozrzucanej na stole. Było ciemne, nie od razu zorientowałam się co właściwie na nim widać. O mój Boże! Kobieta. O ciemnych włosach. W średnim wieku. Z otwartymi szeroko oczami, leząca na ziemi. Pełno krwi. Jej ciało, a raczej fragmenty jej ciała, leżały ułożone dookoła większej części jej tułowia. Jej głowa lekko przechylona w prawo, trzymała się resztek szyi nie wiem jakim cudem. Większość fragmentów ciała, była poobdzierana ze skóry. Wyraźnie zarysowane mięśnie, płaty mięsa zwisające bezwładnie w różnych kierunkach. Gdzieniegdzie resztki bladej skóry. Tylko jej twarz była cała, bez najmniejszego zadrapania, jakby komuś kto ją zamordował zależało na tym, by bez trudu dało się ją rozpoznać. - Czy to… - Tak! To moja żona, Jacqueline. Niezbyt podobna do tej pięknej kobiety którą widziałaś na innych zdjęciach, prawda? – powiedział pan Perdiaux kładąc szczególny nacisk na dwa słowa - moja - żona. Zemdliło mnie. Mimo to brałam z biurka kolejne zdjęcia, na których widać było zbliżenia na poszczególne części ciała, podrywane od reszty, jedne obdarte ze skóry, inne nie. Dolna część tułowia była oddzielona od górnej, nogi wyrwane z bioder. Wyglądało to tak, jakby jej ciało coś rozrywało na kawałki zabawiając się jak ze szmacianą lalką. W niektórych miejscach widać było wyraźne ślady wbitych głęboko kłów. - Co jej… - wyjąkałam przerywając w połowie. Z trudem udawało mi się zebrać myśli w jedną całość. Im więcej zdjęć oglądałam, tym trudniej było mi pohamować odruch wymiotny. W końcu nie wytrzymałam i wybiegłam z gabinetu, puszczając się biegiem do łazienki. Wyrzygałam całe śniadanie, kawę i resztki wczorajszej kolacji. Każde kolejne wspomnienie Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. zmasakrowanego ciała Jacqueline, powodowało nawrót mdłości. W końcu udało mi się wrócić do gabinetu. Pan Perdiaux czytał jeden z dzienników żony, a kiedy weszłam, odłożył go na biurko i spojrzał na mnie ze smutkiem w oczach. - Znalazłaś jej pokój. - Tak.- S., nie powinnaś była się w to mieszać. Jacqueline próbuje cię wykorzystać. Nawet po śmierci nie chce pozwolić by ta sprawa wreszcie się skończyła.- Może ma w tym jakiś powód? Może udało jej się coś odkryć? - Może, i co jej to przyniosło? Zginęła rozszarpana przez wilki w lesie, w zapomnianej części Rumunii. - Rumunii? - Tak. Moja żona była pół krwi Rumunką, nie wiedziałaś? Nie, nie wiedziałam. Coraz bardziej pragnęłam odkryć tajemnice Jacqueline. - Pochodziła z bardzo starego rodu rumuńskich książąt. - Może jakiś jej pradziad to Vlad Palownik - zaśmiałam się. - Zgadza się. Szukała swoich korzeni i udało jej się ustalić, że jest z nim spokrewniona. Przeleciały mi po plecach ciarki. Starałam się nie zwracać uwagi na leżące na biurku zdjęcia rozszarpanej Jacqueline. Nie miałam najmniejszej ochoty na kolejne rzyganie. Nie wiem jak pan Perdiaux mógł spokojnie popijać herbatę kiedy te fotografie leżały na biurku. Być może patrzył na nie już tak wiele razy, że zna te obrazy na pamięć. - Nie próbował pan rozwiązać tej zagadki po jej śmierci? - Czy próbowałem? S., poświęciłem na to sześć lat życia. Niemal bez przerwy szukałem rozwiązania, idąc tropem jej przerwanych poszukiwań. Obojgu nam zależało na odnalezieniu córki, mimo że nie byłem prawdziwym ojcem Sandrine. Udałam zaskoczenie. Nie chciałam pogrążać go jeszcze bardziej, mówiąc że poznałam tajemnice jego związku z Jacqueline jeszcze w Paryżu. Nie było mu to potrzebne. Tak samo jak dopytywanie się o to kto jego zdaniem jest jej ojcem. Pozwoliłam panu Perdiaux mówić dalej: - Wracając do twojego pytania o to czy w ogrodzie jest grób Jacqueline. Nie. To tylko płyta nagrobna, którą upamiętniłem jej życie. Musiałem stworzyć jakieś miejsce gdzie mógłbym ją w pewnym sensie pochować.- Dlaczego w pewnym sensie? - Bo jej ciała nie udało mi się przewieźć do Polski. Zostało w Rumunii. Po pierwsze jej rodzina tego chciała, a po drugie bali się.- Czego? - Według nich, Jacqueline padła ofiarą wilkołaków. Wiesz że mają zdolność zamieniania się w zwierzęta. - W wilki! - krzyknęłam - Tak. Mieszkańcy okolicznych wiosek którzy znaleźli jej zmasakrowane ciało powiedzieli, że rozszarpały ją wilki. Według nich takie ciało niesie klątwę dla wszystkich którzy je zobaczą. Przez tydzień odczyniali egzorcyzmy w okolicznych wsiach i miasteczkach. Wypalili pół lasu żeby pozbyć się tej swojej klątwy. A ja musiałem zostawić im ciało mojej żony, zabierając ze sobą wyłącznie taśmę ze zdjęciami, tymi zdjęciami. Nie mogłam uwierzyć w to co mówił pan Perdiaux. Brzmiało to trochę jak baśń, trochę jak fragment „Draculi” Brama Stokera. Wszystko razem mieszało mi się w głowie. Zebranie tego do kupy i ułożenie w jedną, logiczną całość, zajmie mi tygodnie. - Teraz już wiesz, skąd te moje dziwne zainteresowania wampiryzmem. To mój spadek po Jacqueline. Ona przez wiele lat interesowała się tym tematem, tak samo jak starodawnymi wierzeniami i legendami. Myślę że w pewnym momencie, gdy zniknęła Sandrine uznała, że ma to związek z jej pracą. I moją, bo przez lata ja też pomagałem jej w wyprawach i Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. poszukiwaniach, ryzykując przy tym wiele razy utratę nazwiska. Pewnie wiesz od Oliwiera, że moje prace w zakresie psychologii i terapii, wzbudziły duże zainteresowanie środowiska naukowego we Francji. W tamtym okresie, byłem, można powiedzieć, poważanym naukowcem. Szalone teorie mojej żony były trudne do zaakceptowania przez wielu moich współpracowników. W pewnym momencie odsunęła się ode mnie, oskarżając mnie że nie poświęcam jej tyle czasu co wcześniej. Miała romans z Oliwierem, ojcem Maxa. I z tego romansu narodziła się Sandrine. Kiedy dowiedziałem się że mnie zdradziła, a powiedziała mi o tym sama, nie musiałem wypytywać, zażądałem rozwodu. Błagała żebym dał jej drugą szansę i ja się zgodziłem. Moja droga, pamiętaj że kiedy mężczyzna kocha kobietę, jest zdolny poświęcić dla niej wiele, i wiele jej wybaczyć. Po tym poznasz czy to co określasz jako miłość, jest nią naprawdę. Jacqueline przerwała swoje badania. Poświęcała mi wiele czasu, podróżowała ze mną. Okres jej ciąży, mimo że nie nosiła mojego dziecka, naprawdę bardzo nas do siebie zbliżył. Ale rok po narodzinach Sandrine zaginęła. Po prostu rozpłynęła się w powietrzu. Zrobiliśmy z Jacqueline wszystko co możliwe, żeby ją odnaleźć. Kiedy powiedziałem, że nie widzę więcej możliwości ponad to co już zrobiliśmy, zaczęła mnie obwiniać, mówiąc że nie zależy mi na Sandrine, bo nie jestem jej ojcem. Rozpoczęła poszukiwania na własną rękę. Tygodniami ukrywała się w pokoju w piwnicy, zbierając tam wszystkie pamiątki ze swojego życia, a głównie z okresu gdy po wyjeździe z rodzinnej Rumunii znalazła się w Paryżu i dostała pracę w teatrze Moulin Rouge. Jacqueline miała wielki talent. Tyle że całe życie ścigało ją jakieś fatum. Czego nie zaczęła, nigdy nie udawało jej się dokończyć. Myślę że to jej zamiłowanie do okultyzmu i magii które nosiła w sobie, zaprowadziło ją na złą drogę. To są bardzo, bardzo trudne sprawy S., dlatego nie chcę, żebyś się w nie mieszała. - Za późno panie Perdiaux. Nie może mi pan rozkazać żebym teraz się wycofała. Mogę panu jedynie obiecać, że jeśli uznam że nic więcej zrobić nie można, zostawię tę sprawę. - S., rób jak uważasz, czasami widzę w tobie zbyt wiele podobieństw do Jacqueline. Była w twoim wieku kiedy ją poznałem. - powiedział pan Perdiaux, uśmiechając się, i obejmując palcami moją dłoń, którą położyłam na biurku. Cieszyłam się że nareszcie opowiedział mi coś więcej o swoim życiu i nie zabronił mi zajmować się tą sprawą. - Antoin! My tu gadu gadu, a za kilka godzin Nowy Rok! - krzyknęłam radośnie, podrywając się z krzesła. Widziałam w jego oczach skrajne zmęczenie, jakby był żarówką, która w każdej chwili może zgasnąć. Mimo to chciałam, pragnęłam zatrzymac go jeszcze przez chwilę dla siebie. Zapytałam czy mogę na chwilę zostawić go samego żeby pójść do sklepu po szampana. Zamierzałam przygotować sylwestrową kolację z prawdziwego zdarzenia. Krewetki, sery, tarta z kremem brule - menu ułożyłam dziś rano, teraz musiałam dokupić brakujące produkty i zdążyć z przygotowaniem wszystkiego na czas. Wychodząc z domu zajrzałam jeszcze do gabinetu żeby upewnić się czy aby na pewno mogę wyjść zostawiając go samego. Pan Perdiaux uśmiechnął się do mnie zerkając znad biurka, identycznie jak kiedyś, gdy zajmował się moją terapią. Pomachał mi na pożegnanie i wrócił do przeglądania jakiejś książki. Wyszłam z domu cicho zamykając drzwi wejściowe na klucz. Nie śpieszyłam się. Dochodziła dopiero piąta, do wieczora mieliśmy jeszcze trochę czasu. Kupiłam w sklepie z markowymi alkoholami na Francuskiej szampana Moet & Chandon, tego samego którego piliśmy w stadninie pod Paryżem razem z Maxem i Oliwierem. W warzywniaku wybrałam warzywa i owoce, w tym truskawki do szampana. Naprawdę cholernie się cieszyłam, że udało mi się je dostać. Po drodze weszłam jeszcze do sklepu spożywczego gdzie kupowaliśmy z Maxem gumy dla Antosi, i na chwilę do ulubionej księgarni pana Perdiaux. W pewnej chwili, przechadzając się pomiędzy półkami z książkami, poczułam na plecach lodowaty chłód. - Jacqueline, to ty? Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. Odpowiedziało mi jedno ciche stuknięcie o półkę z poradnikami znajdującą się tuż za moimi plecami. Czując ten bijący od niej chłód, nie mogłam skupić się na wybraniu książek. - Jacqueline, mam album ze zdjęciami Paryża, spodoba się panu Perdiaux, prawda? Nie usłyszałam żadnej odpowiedzi. Jedyne co stało się po chwili to to, że album z impetem wypadł mi z rąk uderzając o ziemię, jakby jakaś siła wytrąciła mi go z dłoni. Co najgorsze był otwarty dokładnie na zdjęciach wieży Eiffla, gdzie przechadzaliśmy się z panem Perdiaux podczas ostatniego z naszych spacerów. Byłam pewna, że album nie wypadł mi z rąk przez przypadek, tak samo jak tego, że Jacqueline nie pojawiła się za moimi plecami tak nagle bez powodu. Kiedy doznałam przerażającego olśnienia, wybiegłam z księgarni przewracając za sobą regał z albumami i przewodnikami, z którego wyleciały dziesiątki książek rozsypując się z hukiem po podłodze. Biegłam do domu z siatkami pełnymi zakupów, nie patrząc na światła na przejściu ani mijających mnie ludzi. Wbiegłam do ogrodu, zostawiając za sobą otwartą furtkę. Ledwo dobiegłam do drzwi próbując je otworzyć, kiedy rozpętała się cholerna burza śnieżna. Śnieg wymieszany z wiatem zacinał jak zaklęty, nie mogłam wsunąć klucza do zamka. Wyobraziłam sobie jak w sadzie Marie walczyłam z żywiołem wiatru i teraz postanowiłam poprosić go o pomoc. - Przestań wiać. - poprosiłam szeptem. Po chwili wiatr ustał. Otworzyłam drzwi i wbiegłam do domu, rzucając na podłogę siatki z zakupami. Na podłogę w korytarzu rozsypały się truskawki, wszędzie było ich pełno, tworzyły dookoła lśniące czerwone plamy. - Antoin! - krzyczałam na całe gardło. Odpowiadała mi tylko cisza. Wbiegłam do gabinetu. Fotel pana Perdiaux stał odsunięty aż pod samo okno. Na podłodze za biurkiem leżała książka którą czytał przed moim wyjściem do sklepu. Podbiegłam tam i zobaczyłam że pan Perdiaux leży na ziemi, a z kącika ust spływa mu wolno strużka krwi zmieszana ze śliną. Klękając nad ciałem pana Perdiaux wyjęłam z kieszeni kurtki telefon i wybrałam numer pogotowia. Czekając na przyjazd karetki trzymałam go za rękę, błagając żeby wytrzymał jeszcze kilka minut. Zupełnie nie wiedziałam co robić żeby utrzymać go przy życiu. Po jakichś pięciu minutach usłyszałam z daleka wycie syreny. Wybiegłam do drzwi z trudem wypatrując w zacinającym śniegu wchodzących do ogrodu lekarza i dwóch ratowników. Machałam do nich, żeby łatwiej było im trafić do domu. Wbiegli na korytarz rozgniatając po drodze do gabinetu pana Perdiaux kilka truskawek leżących na środku korytarza. Zostały po nich wielkie, lśniące czerwienią plamy lśniące w blasku lamp. Reanimowali pana Perdiaux cholernie długo. W pewnej chwili lekarz krzyknął: - Mamy go! – A potem wszystko zaczęło dziać się jednocześnie. Ratownicy wywieźli nieprzytomnego pana Perdiaux na noszach, a ja z torbą w dłoni biegłam za nimi próbując za wszelką cenę nie zostawiać pana Perdiaux samego. Pozwolili mi jechać z nim do szpitala. Siedziałam w karetce, tuż przy jego głowie, słysząc nad nami głośne wycie syreny. Jechaliśmy z zawrotną szybkością. Trzymając pana Perdiaux za rękę zerkałam na lekarza a on na mnie. - Proszę pani…- Wiem, nie musi pan nic mówić. - odpowiedziałam szorstko, przerywając lekarzowi w pół zdania, w ćwierć nawet. W szpitalu kazali mi zostać na Izbie Przyjęć. Czekałam, czekałam i czekałam. W końcu pojawił się lekarz w bałym uniformie mówiąc, że mój ojciec został przewieziony na OIOM. Nie chciałam z nim rozmawiać o szczegółach, poprosiłam tylko żeby ktoś zaprowadził mnie Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. do jego sali. To nie był mój szpital, nie było tu A., R, ani nikogo innego kogo mogłabym znać. Musiałam liczyć tylko na siebie, jak zawsze zanim poznałam pana Perdiaux. - Antoin…- wyszeptałam, wchodząc na salę gdzie leżał pan Perdiaux podłączony pod aparaturę podtrzymują życie. Byliśmy w sali sami. Odruchowo spojrzałam na zegar wiszący na ścianie obok krzyża, za pół godziny miał nadejść Nowy Rok. Nie docierało do mnie ani to, ani słowa lekarki, która pozwalając mi zostać z panem Perdiaux jak długo chcę. Złapałam pana Perdiaux za chłodną dłoń, a łzy popłynęły z moich oczu strumieniem. W pewnej chwili pan Perdiaux otworzył oczy, spojrzał na mnie i powiedział niewyraźnie: - Młoda damo, już czas się pożegnać. - Wcale nie. - wyszeptałam płacząc, przytulając twarz do dłoni pana Perdiaux. Co za idiotyczne zdanie. Nawet mała Nina umiałaby wymyśleć coś mądrzejszego. - Zostawiłem ci w domu list. Przeczytaj go i zrób to o co cie w nim proszę. Przytaknęłam bez słowa. Na zegarze wybiła północ. - Szczęśliwego Nowego Roku S.. - wyszeptał pan Perdiaux. - Szczęśliwego Nowego Roku, Antoin – odpowiedziałam, całując go w czoło. Patrzyłam jak pan Perdiaux znowu zapada w śpiączkę. Okryłam go szczelniej kołdrą, kładąc się obok niego na łóżku. Do sali weszła lekarka. Nie powiedziała ani słowa na widok moich brudnych butów leżących na białej pościeli. - Już? - zapytała cicho lekarka. Zamknęłam oczy przełykając gorzkie łzy. Wiedziałam że lekarka czeka na moją decyzję. Przyszła tu specjalnie po to, żeby dowiedzieć się co postanowiłam. Ponieważ uznali mnie za córkę pana Perdiaux, nie mogli odłączyć go od aparatury bez mojej zgody. Powinni byli to zrobić wcześniej bo właściwie wszystko co tylko możliwe pracowało za niego. Gdybym powiedziała lekarce że pan Perdiaux na chwilę odzyskał przytomność, uznałaby że zwariowałam. Z medycznego punktu widzenia był już martwy. Lekarka patrzyła na mnie, próbując opanować łzy. Poprosiłam ją o jeszcze chwilę czasu. - Antoin, oni chcą żebym wyraziła zgodę na odłączenie pana od aparatury. Lekarka za chwilę wróci. Nie mogę dłużej tego odsuwać, proszę, nie każ mi tego robić. - wyszeptałam do ucha pana Perdiaux, zaciskając dłoń na jego dłoni. Nie musiałam czekać długo. Aparatura zaczęła wyć, monitor wskazywał prostą ciągłą linię. - Kocham cię Antoin. - wyszeptałam obejmując stygnące ciało pana Perdiaux i unosząc je lekko. Był taki leciutki. Gdzie podział się dawny pan Perdiaux? Nie wiedziałam. Nie wiedziałam nawet kiedy zaczął znikać. Do sali weszła lekarka, wyłączając wyjącą aparaturę. Nachyliła się nad Antoinem, sprawdzając tętno, zrobiła to tylko ze względu na mnie. Byłam jej za to wdzięczna. Lekarka wyszła z sali zostawiając mnie z nim samą. Opadłam na ciało pana Perdiaux, nie hamując już ani jednej łzy. Kilkadziesiąt minut później do sali pielęgniarka. Wstałam i bez słowa odsunęłam się od łóżka stając w kącie przy ścianie. Patrzyłam jak pielęgniarka zdejmuje z ciała pana Perdiaux czujniki od aparatury a później nakrywa jego twarz go białym prześcieradłem. Do sali weszła jeszcze jedna pielęgniarka, otwierając szeroko drzwi. Kiedy wyjeżdżały z łóżkiem na korytarz, cały czas szłam kilka kroków za nimi, dochodząc do windy, obserwując po raz ostatni jak metalowe drzwi wolno zasuwają się, zasłaniając przede mną ciało pana Perdiaux przykryte białym prześcieradłem. Nie wiem jak wyszłam ze szpitala i jak dotarłam stamtąd do domu, w którym na podłodze korytarza leżały wciąż porozgniatane czerwone truskawki. Otworzyłam butelkę szampana i usiadłam na podłodze w gabinecie pana Perdiaux. Odkładałam chwilę gdy zacznę czytać jego list do mnie, jakby to miała być nasza ostatnia rozmowa, nasz wspólny Nowy Rok. Ustawiłam Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim. na biurku tuż nad głową lampę z podstawą w kształcie niedźwiedzia, odsłoniłam zasłony żeby widzieć padający za oknem śnieg i strzelające co jakiś czas petardy, i zaczęłam czytać: Moja droga S.! Na początek chciałbym ci podziękować, za to, że byłaś ze mną do końca. Ostatnie pół roku spędzone z tobą, było wspaniałe. Dziękuję ci za to, że pozwoliłaś mi traktować się jak córkę której nigdy nie miałem. Mam nadzieję, że wybaczysz mi pewne zdarzenia na które nie miałem wpływu. To spotkanie z wampyrem którego przez moją nieostrożność musiałaś doświadczyć i wszystkie jego konsekwencje, są wyłącznie moją winą ale żywię nadzieję, że będą dla ciebie pewnego rodzaju lekcją i dzięki nim nauczyłaś się wierzyć w to co na pierwszy rzut oka niemożliwe. Chciałbym żebyś przez całe swoje życie była tak dzielna i odważna jak wtedy. Nie miałem okazji przekazać ci jak bardzo Marie była z ciebie dumna, i jak bardzo dzięki temu ja mogłem być szczęśliwy. Wzbudziłaś w niej niemały podziw kiedy z determinacją walczyłaś z żywiołami. Sądzę że wiedzę którą dzięki niej zdobyłaś, wykorzystasz by żyć pełnią życia, czerpiąc z niego to, co najpiękniejsze i najbardziej wartościowe. Na tyle na ile mogłem, starałem się pomóc ci zrozumieć twoją przeszłość. Razem wyruszyliśmy w podróż w poszukiwaniu straconego czasu, którego długo nie chciałaś uznać za wartościowy a który jak już pewnie zrozumiałaś, był dla ciebie wielką lekcją życia. Nasza przeszłość nigdy nie jest tak zła jak nam się wydaje. Czasami zbyt mocno chcemy, by była gorsza niż w rzeczywistości, żeby łatwiej nam było usprawiedliwiać życiowe niepowodzenia idące za naszymi wyborami. Czy nie mam racji moja droga S.? Swoją drogą myślę, że mogłabyś być genialnym psychologiem - masz ku temu wielki potencjał. Tymczasem życzę ci abyś spełniła wszystkie swoje marzenia. Jestem pewien że niebawem świat usłyszy o tobie jako wielkiej pisarce. Pamiętaj by zawsze wierzyć we własne siły i nigdy nie wątpić że wszystko czego pragniesz, jest w zasięgu twoich możliwości. Na zakończenie mam do ciebie dwie prośby. Ufam że nie uznasz tego za wymuszenie, a nawet jeśli, postarasz się zrozumieć jak wiele znaczy dla mnie byś zrobiła to o co cię proszę. Po pierwsze, teczka którą przekazałaś mojemu prawnikowi, zawiera testament wraz ze wszystkimi dokumentami, które uprawniają cię do przejęcia mojego majątku. Dom i cała reszta, razem z moim dorobkiem naukowym przechodzą na ciebie. Liczę że ułatwi ci to życie na tyle, na ile to możliwe. Po drugie, chciałbym prosić cię o przewiezienie moich prochów do Rumunii, i pochowanie mnie obok mojej żony. Może po śmierci będzie nam łatwiej się połączyć. W sprawie powinien pomóc ci także mój prawnik, ten sam, który zajmie się przekazaniem ci mojego majątku. Mógłbym pisać jeszcze wiele, ale wiem, że wiesz już wszystko i poradzisz sobie z tymi sprawami lepiej niż ja. Pamiętaj proszę, że w twoich żyłach płynie Agape. Kochający na zawsze, Antoin Wszelkie prawa do tekstu zastrzeżone. Tekst jest wyłączną własnością autorki i podlega ochronie prawem autorskim.