Untitled
Transkrypt
Untitled
2 ©opyrights to: Wirtualne Wydawnictwo „Goneta” Aneta Gonera www.goneta.net ul. Archiwalna 9 m 45, 02-103 Warszawa Okładka: Małgorzata Mazurek © ISBN: 978-83-928108-3-4 Wydanie I Warszawa, kwiecie 2009 3 1. I oto Dzwoniec P po raz pierwszy w yciu, zobaczył wyj tek od reguły. W skrzynce pocztowej nie było ulotek reklamowych, kolorowych gazet i innych gad etów. Była tylko jedna elegancka koperta złocistego koloru. „Jak w ba ni” — pomy lał. — „Zaproszenie na lub lub komuni . Ale kto zaprosił? Zreszt i tak nie pójd ”. Miał „g sty czas”, jak sam ten stan nazywał. Tydzie , a wi c siedem dni temu, porzuciła go Maria Antonina, bez uprzedzenia. yli bez lubu, ale zgodnie, dobrze im było ze sob i wszyscy wokół mówili, e s dobran par . Dobran ! Uciekła bez uprzedzenia, zostawiła tylko kartk na stole: „Odchodz na zawsze. Przestałam ci kochać”. Po tym wypadku gorycz zacz ła wypływać z serca. Nieustannie szukał przyczyn. Ale ani w niej, ani w sobie nie potrafił jej znale ć. Do ostatniej chwili ich wiat ani razu nie wyskoczył z zawiasów. Nie było te dzielenia włosa na czworo ani darcia po cieli. Zagadkowe odej cie! Ugodziła go mocno! A przysi gała, e do grobowej deski, nawet poza ni . Có , jak ka da kobieta zdolna jest do obł dnych czynów, tak dobrych jak i złych. Ona wybrała zł cie k . Zazwyczaj tak bywa. Ale dosyć smutku, robimy wolt , od koloru czarnego przechodzimy do złotego. Znakomicie! Jeste my na miejscu. 4 Dzwoniec P siedzi przy swoim biurku i otwiera list, no ykiem, aby nie uszkodzić koperty, której kolor przypominał mu tło ikony — wiatło ć, która na nas czeka po opuszczeniu tego padołu łez. Przeczytał list i uniósł brwi, chciał si nawet u miechn ć, ale drugi Dzwoniec P — ten wielko ci protonowego kciuka i mieszkaj cy w jego sercu — nie dopu cił do tego. Szepn ł, e to bardzo, ale to bardzo powa na sprawa. Tak osobliwa, e nawet on nie wie, co z tym fantem zrobić i do kogo si udać z pro b o pomoc. Posłuchał, nie u miechn ł si , zło ył tylko usta w „dziób” i zapatrzył si w złoto papieru. „Uciec tam, w te rozłogi, jak kiedy si uciekało na Zaporo e lub Dziki Zachód, bez tych ziemskich ceregieli — cierpienia i umierania”. Jeszcze raz przeczytał list: „Obywatel Dzwoniec P niniejszym otrzymuje rozkaz zlikwidowania Prezydenta Pa stwa Donalda Drake’a w ci gu jednego miesi ca. W wypadku odmowy lub nie dotrzymania terminu Dzwoniec P zostanie zlikwidowany. Odliczanie czasu rozpoczyna si od dnia wysłania listu z rozkazem. PS. Obywatel Dzwoniec P zostanie ukarany kar mierci równie wtedy, gdy doniesie o powy szym policji lub komukolwiek przeka e tre ć wiadomo ci”. „Morderstwo w złotym opakowaniu” — pomy lał i łzy zapiekły w k cikach oczu. Łzy popłyn ły samoistnie, jakby to nie on płakał, ale ten drugi Dzwoniec P — jego tchnienie, sumienie, dusza, ja. 5 — Bo e, jestem tylko człowiekiem, marnym dziennikarzyn , a nie herosem – szepn ł, ocieraj c łzy higieniczn chusteczk . — Za du o tego jak na moje barki. — Biedny ty, Robinsonie, biedny — usłyszał. Nie był to obcy głos, mimo to drgn ł, usłyszał d wi ki nerwami, wi c zakłuło w sercu. Szybko si uspokoił, lecz łzy z odbitym sło cem nadal wyciekały z k cików oczu i nadawały twarzy jesienny wyraz. Po chwili wstał i podszedł do klatki, w której papuga tłukła dziobem w blaszany pojemnik na wod . — Nie b d w gor cej wodzie k pany — powiedział. — Tak czy owak na jednym wózku jedziemy. — Biedny ty, Robinsonie, biedny — ponownie zaskrzeczał Karol. Papug zapomniała lub rozmy lnie zostawiła Maria Antonina. Karol nale ał do niej, odziedziczyła ptaka po babce — onie marynarza. W pierwszym odruchu chciał oddać papug do ZOO, ale, na szcz cie, rozmy lił si w drodze i wrócił z ptakiem do domu. Karola od tej chwili zacz ł traktować jak dobrego przyjaciela. Jego chrapliwie wypowiadane zdanie przypominało mu o ludzkiej, a wi c i jego, kondycji. Dzwoniec P napełnił pojemniki: jeden wod , drugi ziarnem, a nast pnie poszedł do kuchni, wyci gn ł z lodówki butelk whisky i wrócił do salonu. Usiadł w fotelu, napełnił szklank i natychmiast wypił dwa gł bokie hausty. Wypił i tul c głow do wysokiego oparcia, czekał na szept krwi rozgrzanej alkoholem. Nie doczekał si . Dopiero po czwartym haucie zacz ło wschodzić sło ce, a wraz z nim kurtyna poszła w gór . Na scen wjechała kareta, stara, skrzypi ca i obryzgana błotem. Konie w zaprz gu nale ały do tej kategorii, któr nazywamy „chabetami”. Doro karz cuchn ł samogonem i kiszon kapust . — Dojechali my! — krzykn ł i ci gn ł lejce. 6 Z karety wysiadł jegomo ć w czarnym błyszcz cym garniturze. Nikt szczególny — kto z wydatnym brzuszkiem i podwójn brod . I z dwoma pomocnikami, czy te sługami. Jegomo ć praw dłoni uchylił kapelu- sza, lew podniósł w powitalnym ge cie. — Przyjechali my w go cin na cały miesi c — powiedział dono- nie. — Biedny ty, Robinsonie, biedny — zaskrzeczał Karol, gło niej ni zwykle. — Spokój! — krzykn ł Dzwoniec P zaciekawiony wizj . Spojrzał na klatk i pogroził papudze wskazuj cym palcem. Kiedy ponownie spojrzał przed siebie, wizji ju nie było. Było to pierwsze widziadło w jego yciu, a jego przyczyn , tak przypuszczał i słusznie, było sprawka Marii Antoniny. Uciekła! eby do rodziców, to byłoby pół biedy, ale nie — uciekła diabeł wie gdzie, diabeł wie z kim i dok d. — Ta moja niezmierzona wyobra nia, to moje ródło biedy — i opró nił szklank do dna. — Nie byłoby tej paranoi — szepn ł ten drugi Dzwoniec P złoty, wielko ci protonowego kciuka — gdyby wierzył Torze i prorokom. Tam stoi czarno na białym, e człowiek to okrutna i zdradliwa istota, zdolna do najgorszego. Co si stało, to si nie odstanie — szepn ł ju pokorniej. — Nale y nauczyć si z tym yć, wpi ć si w zaistniałe wschody i zachody sło ca, które nigdy si nie ko cz , przynajmniej za mojego ycia, które kocham, sam nie wiem dlaczego? Jest w nim przecie wi cej smutku ni zdziwienia. — Biedny, ty Robinsonie, biedny — zaskrzeczał Karol. 7 Dzwoniec P nie usłyszał lub nie chciał usłyszeć, mocniej wcisn ł si w fotel i wsłuchał si w siebie. Czekał na melodi bluesa, do ć długo czekał, nie doczekał si , usłyszał tylko trzaski suchych łamanych gał zi. Z niezadowoleniem kiwn ł głow , si gn ł po szklank i opró nił do dna. I ponownie zacz ł czekać. Doczekał si , ale nie melodii, tylko upojenia. Napływało dr cymi kolorowymi falami jak zorza polarna. Ka da fala zrywała z niego coraz to inny w zeł czy zatrzask. Czuł si szcz liwy i wielki. Dostrzegł złot kopert i u miechn ł si . Wstał, przyniósł z kuchni talerz i zapałki i zerkn ł na kopert . — Zobacz, Karol, co zrobi z tym straszydłem. Spalił wpierw list, a nast pnie kopert . Przez chwil patrzył na zw glone szcz tki, u miechaj c si , zgniótł szar spalenizn w drobny pył, poszedł ponownie do kuchni, podstawił nachylony talerz pod kran, pu cił wod , popiół z szumem został pochłoni ty przez strug i — znikn ł w labiryncie kanalizacyjnych rur. Nast pnie umył talerz i dłonie, wytarł je dokładnie, do sucha i wrócił do pokoju. — Pogrzebali my moj mierć — powiedział, patrz c na Karola. — Uniewa nili my wyrok. Teraz opijemy zwyci stwo. Napełnił szklank . — Twoje zdrowie, Karol! To nie ostatnie yczenie i szklanka. Oj, nie ostatnia... 8 2. Dzwoniec P obudził si rano z pakułami w głowie; było tam szaro jak na mietnisku o zmierzchu, w uszach — na zmian szumy lub d wi ki. „W Dzwo cu musi co dzwonić” — pomy lał z ironi . My l niczego nie zmieniła, raczej pogorszyła, poniewa po niej przyszła nast pna i nast pna, mózg plótł paj czyn jedn za drug , coraz to dłu sze i dłu sze. W tej tkalni Dzwoniec P, który nie był fachowcem, pogubił si . Zacz ł si miotać i wrzeszczeć. Wreszcie padł jak placek na patelni . A kiedy odrobin odetchn ł, chciał sobie przypomnieć, jak do tego wszystkiego doszło. Ale z jego ciekawo ci wyszły nici. Okazało si , e nie pami ta dnia wczorajszego. Widział tylko kontury, zarysy przez g ste mgły — co tam było, ale co? Co za cian , pod podłog , tu , tu — było, ale co? Nie byle co. To czuł przez skór ? Mo e kogo obraził albo wyrzucono go z pracy? Albo co jeszcze gorszego?... — Co? wi ty Bo e? Oczywi cie nie otrzymał odpowiedzi. Nie mógł. Bóg w tpi cym nie odpowiada ani podpowiada. Nie był tym zgorszony czy zawiedziony. Cuda rzadko si zdarzaj . I to nie takim jak on. — A u ciebie, Karol, dobrobyt, prawda? Spojrzał na klatk i zd biał, przetarł oczy i zamrugał z wra enia. Była pusta. Przetarł jeszcze raz — nic nie pomogło. Wstrz sn ło nim. Odrzucił koc, wci gn ł szlafrok i ruszył na poszukiwanie. — Hej, hej, Karol, Karolciu! W kuchni cisza i pustka w łazience, w drugim pokoju podobnie. Ruszył na kwartały. Wcisn ł dło do wazonu, zagl dn ł pod kanap , szukał w szafie, pod szaf , za fotelami i pod stołem, mi dzy po ciel i bielizn . Karola nigdzie nie było, rozpłyn ł si jak kamfora. 9 Uciekł albo kto go ukradł. „Mo e Maria Antonina wróciła po niego?”. I z ta my l wyszedł na korytarz , a potem na ulic . Naprzeciwko, za placem, stał ko ciół. Dzie był wysoki i słoneczny, wi c drzwi wi tyni były otwarte. Poszedł w tamt stron . W drzwiach ko cioła zatrzymał si , aby przyzwyczaić oczy do mroku wn trza. renice rozszerzyły si , wi c zobaczył wyra nie ławki i chodnik. Poszedł przed siebie w stron ołtarza. I wyobra cie sobie znalazł Karola. Siedział na bocznej ciance konfesjonału. Dzwoniec P u miechn ł si i podszedł. Ale Karol siedział wysoko, za wysoko, aby mógł go dosi gn ć r k . Rozgl dn ł si . Nie było w pobli u adnego stołka czy krzesła, tylko ławki i ławki. Karol nie zwracał na Dzwo ca P adnej uwagi. Siedział spokojnie, jakby czekał na kapłana, aby przyst pić do spowiedzi. Dzwoniec P miał czekania powy ej uszu, szukał wyj cia, wszedł wi c do konfesjonału. Na nic si to jednak nie zdało. Miał sufit. Na nic te zdała si przytwierdzona ławeczka, na której siadywał kapłan. Siedz c w konfesjonale na duszpasterskim siedzisku, Dzwoniec P usłyszał: — Biedny, ty Robinsonie, biedny! I zaraz potem stan ł przed nim mnich w czarnym habicie, przepasany białym sznurem. — Chce si , brat, wyspowiadać? — zapytał. — Nie, nie o to chodzi — odpowiedział. — Szkoda, wielka szkoda — powiedział zakonnik. — Uciekł mi Karol — powiedział Dzwoniec P i wskazał palcem papug siedz c na bocznej ciance konfesjonału. — Jak b dzie mo li- wo ć, prosz go złapać. Po pracy przyjd i odbior . 10 — Dziwne, e papuga pragnie si wyspowiadać, a pan nie. — Tak, to zaskakuj ce i zagadkowe, przemy l to. — Jak si Karol wyspowiada i nie odfrunie twoje szcz cie. Mimo wszystko wst p. Mo e si wtedy wyspowiadasz. A robił b d wszystko, aby pomóc bli niemu. — Dzi kuj , wst pi po pracy, a wtedy niebo przed nami — i wyszedł z ko cioła. Tak! Tak! Dzwoniec P odrzucił koc, lecz nie poszedł szukać Karola. „Uciekł jak Maria Antonina. Jedna krew, zła krew, zdradliwa”. I gorycz ponownie odsłoniła swoj ksi g . Przekartkował j szybko, ale tym razem nie wcisn ła si do gardła i k ciki oczu nie wypełniły si łzami. Zamiast uczucia alu, pojawił si l k. I to taki natarczywy, e a si obejrzał. I w tym ruchu przypomniał sobie otrzymany list. I cała reszt , ł cznie ze spaleniem, przemian w proch, wrzuceniem do zlewu, puszczeniem wody i z satysfakcj z jak patrzył, jak woda porywa zło w swoje tajemnicze otchłanie. — Prezydent! Co ja o nim wiem, prócz tego, e ma zakazan g b . Groteskowy prezydent. Maj c tak fizys nie mo na liczyć na szcz cie, tylko na odwrotno ć. Taki Prezydent to gru lica. Po co si taki tr d pcha do władzy? Tak! Tak! Dzwoniec P nie cierpiał Prezydenta, kiedy jego wzrok złowił jego zdj cie w gazecie lub na ekranie telewizora. Od razu czuł glist w gardle i natychmiast si gał po jak kolwiek goryczk , która te mdło ci przep dzała. 11 Czy teraz mo emy si dziwić, e to wła nie on otrzymał list w złotej kopercie, ze znanym nam rozkazem? Jego negatywne my li i emocje kusiły los. No i ma, czego chciał. Poza tym, kto dokładnie wie, czy otrzymał ten złoty list, czy tylko zmy lił, a ja łapacz snów ukradłem mu ten fantazmat i zaciekawiłem si nim i pu ciłem w obieg. Mówi c ogl dnie, wiat, w którym yjemy nie posiada w sobie nic pewnego, jest relatywny do tego stopnia, e prawda bardzo cz sto brzmi jak zabobon, a zabobon reprezentuje klasyczna prawd . Z tego te powodu trzymajmy si ródła, z którego czerpał Dzwoniec P. Tak! Marno ć! Jak pami tamy, Dzwoniec P w pewnym momencie poczuł l k, który si w nim zagnie dził. Zacz ł si bać, poniewa wydawało mu si , e prócz niego w jego mieszkaniu znajduj si jeszcze obce osoby. Przypomniał sobie przyjazd karety, wi c nie doko czył niadania, łykn ł tylko odrobin herbaty, wstał i ruszył, aby sprawdzić swoje przeczucie. Wstaj c, k cikiem oka spostrzegł Karola. Siedział skulony w kuchennym k cie, raczej w szparze pomi dzy cian a szafka na naczynia. Był w opłakanym stanie, potargany i pobity. — Co si stało, Karol? Nawet nie zaskrzeczał, nie wy piewał swojego refrenu. — Dobry chłopiec z ciebie — powiedział Dzwoniec P. — Urz dzili ci . Cierpisz i t sknisz jak ja. Maria Antonina nas tym pocz stowała. Có , takie jest ycie człowieka zrodzonego z niewiasty. Wa ne, e przeyłe , e mamy siebie. Co dwóch to nie jeden. Ale odnalezienie Karola nie zabiło odczucia obecno ci osób trzecich. — Kto tu jest?! — krzykn ł. — Poka si ! 12 Cisza. „To tylko mój kac” — pomy lał. — „To wszystko przez Mari Antonin . Odeszła i zacz ło walić si wszystko. Zrobiła wyrw w naszym duchowym domu i wszystko teraz włazi przez ni do chaty i losu. Wszystkie karaluchy, nietoperze i paj ki, i stwory niewidzialne. I to wszystko teraz pije nasz krew”. — Kto jest w naszym domu, Karolu albo był. Czuj to. Uniósł brwi i zamy lił si , patrz c na Karola. — Biedny ty, Karolu biedny — szepn ł. — Biedny, wi c nie zostawi ci samego. Prze yłe traum , kto chciał ci udusić lub zje ć. Bardzo le wygl dasz. Nie, nie zostawi ci . Umrzesz ze strachu, ju si trz siesz jak galareta, pójdziesz ze mn do pracy, zostaniesz dziennika- rzem. Wyci gn ł Karola z k ta, wstawił do klatki, nast pnie wyci gn ł go stamt d i w przedpokoju wsadził do plecaka. — Tak b dzie lepiej, nikt si na nas nie b dzie gapił. Ludzie to straszni plotkarze i aferzy ci. Ludzie! Znajd człowieka w tym kraju albo słowika w tym mie cie. Na morderc trafisz, na złodzieja te . Ale nie na Pi kno. 13 3. W redakcji, w swoim boksie, Dzwoniec P usadowił Karola na łamanym ramieniu stołowej lampy. Pomieszczenie miało wielko ć kajuty na statku, a nawet było do niej podobne, wi c Karol, który w przeszło ci, dawno, dawno temu był marynarzem, zacz ł powoli o ywać. Jego oczy nabierały blasku, pióra prostowały si i mocniej przylegały do ciała, a dziób zacz ł si otwierać i zamykać szukaj c dziury w całym. Dzwoniec P siedział w fotelu i spod brwi obserwował papug . Był ciekawy, ale to bardzo, w jaki sposób Karol opu cił klatk , a nast pnie znalazł si w kuchennym k cie sponiewierany i przestraszony. Nie wierzył w to, e sprawiła to t sknota za Mari Antonin . Zostawiła ich przecie . To było tylko mniemanie, bo przecie tak mało wiemy o sobie i wiecie. Bardzo mało! Karol nale ał do rasy papug ako zwanej popularnie mistrzami mowy, wi c mo e co słyszał i zapami tał. Teraz dochodził do siebie, jak uspokoi si zupełnie i nabierze werwy yciowej, wysłowi co w tej swojej papuziej szczero ci. Dzwoniec P czekał, niecierpliwił si , ale si doczekał. Karol nagle zachrypiał niczym Louis Amstrong, a po czaruj cej chrypce czaruj co zagwizdał w ró nych tonacjach, jak kiedy jego przodkowie w afryka skiej d ungli, sk d został przewieziony. Po tym popisie wyrzekł swoje Credo: „Biedny ty, Robinsonie, biedny”, a po minucie, mo e trzech: „A co z papug zrobić? Na mietnik z ni , do kosza”. „A wi c kto był w moim pokoju” — pomy lał Dzwoniec P. — „Ciemny typ. Z kim rozpijałem butelk ? A mo e wszedł wtedy, kiedy ju spałem?”. Nie pami tał! I to było straszne. Podobnie jak złota koperta, któr spalił, ale o której nie zapomniał. 14 Co niedobrego kr ciło si wokół niego i jego domu. Czuł to instynktem. To go niepokoiło — bał si przecie lec cej paj czyny. W takim razie, kto mógł zlecić zamach na Prezydenta takiemu strachem podszytemu osobnikowi? Kto odgadnie — temu konia z rz dem, kto powiesi kapelusz na ten tajemniczy gwó d — złot podkow . A moe to sam strach gra tu pierwsze skrzypce? Strach! Owszem, parali uje, działa na sto innych sposobów, ale czasami pokazuje swoje inne talenty. Na własne oczy przekonali my si ju , e wyj tki od reguły si zdarzaj . Panika jest zdolna do cudów. I mo e to wzi to pod uwag , szczególnie to. Cz sto zapominamy, e człowiek to p czek tajemnic wypełnionych zapieraj cymi dech zdolno ciami i mo liwo ciami, które te , z nieznanych nam przyczyn, rozkwitaj , przychodz jak do siebie i po swoje, obrabiaj swój ogródek i odchodz znienacka tak, jak si pojawiły, czy nam si to podoba, czy nie. Dzwoniec P zamy lił si , chyba rozgryzał słowa, które wyskrzeczał Karol. Rysy twarzy miał ostre, usta ci gni te, tak e ci gni te były krzaczaste brwi, które nad nasad nosa tworzyły niewielki garb. Cz sto si przestrze zamy lał, zwłaszcza kiedy patrzył na drzewa, rozłogi, nocnego nieba lub promienie skrytego ju za horyzontem sło ca. Patrzył długo, wnikliwie, nie zauwa aj c nikogo ani niczego wokół siebie; twarz nabierała szlachetnego wyrazu, a oczy takiego blasku, jakby był w galerii sztuki, na koncercie muzycznym lub pod wi tynnym Murem Płaczu w Jerozolimie. Nigdy nie zwierzał si ze swoich rozmyla , a raczej medytacji, a je li kto , czasami, go o to zapytał, odpowiadał, e po prostu odpoczywał. I to było prawdopodobne. Tak przecie odpoczywali pierwotni ludzie — zrzucali z siebie wszystkie troski i zanurzali si w Pi kno wiata. Tak! 15 Beznadzieja! Cz sto kontemplował, ale w chwili obecnej, w zwi zku z wypadkami, które zwaliły si na niego, analizował swój los, przeszło ć i widzenie wiata. Zdawał sobie spraw z tego, e yje w robaczywym systemie, który przy pomocy ciemnych sił i ludzkich emocji wykonuje zało one cele, a on stracił czujno ć i stał si nagle trybikiem tej machiny. Dzwoniec P znał podobny system. Jeszcze w pieluchach został wyrzucony z rodzinnego domu, przeganiany z miejsca na miejsce, wreszcie rzucony w sko ne oczy Azji, gdzie jako pi ciolatek podkuwał ju konie. Teraz, po kator niczym dniu pracy, przypomniał sobie swoje zapatrzenie na dalekie fioletowe góry Kirgizji, dreszcz zachwytu i my li wypowiedziane na głos: „Gdyby Bóg nie istniał, wiat nie byłby taki Pi kny. Gdyby nie istniał, nie byłoby we mnie tak wielkiego pragnienia ycia”. I to wspomnienie, prawem serii, obudziło wspomnienie nast pne. Przypomnial sobie Bibli , szczególnie te fragmenty, gdzie wyst puje Szatan, Anioł Zła. Szatan zn cał si nad Hiobem, Chrystus wyrzucał demony z op tanych, legion wygnał z pasterza wi w okolicach Gerazy, a z Marii Magdaleny sze ć czy siedem. A Pismo wi te nie kłamie, nie rzuca słów na wiatr. A wi c diabeł istnieje, czy to si komu podoba, czy nie. Je li chce si dostrzec prawdziwy obraz wiata, nie sposób omin ć Anioła Zła. A je li udajemy, e go nie widzimy, jeste my hipokrytami i sługami demonów i tworzymy piekło, a nie dobrobyt. „Nie d do Nieba” — pomy lał ze smutkiem Dzwoniec P. — „Tyle prze yłem, a nie udało mi si zerwać z siebie tej demonicznej paj czyny, zmyć cuchn cego błota. Mo e nie dorosłem jeszcze do tego, mo e to tylko mi pisane?”. 16 Wraz z tym pytaniem rozległo si pukanie do drzwi, tu po nim skrzyp zamka. Był to Naczelny Redaktor; szczera twarz, rodzinny u miech, oczy jasne, miodowe... — Pami tasz, byłem wczoraj u ciebie? — podał dło . — Piłe do lustra, grzecznie — do Karola, albo z Karolem. Nie wyszedłe jeszcze na prost . — Nie wyszedłem. Był kto jeszcze z tob ? — Nie, wszedłem sam. Zobaczyłem wiatło w oknie o takiej porze, wiec wst piłem. — I nikogo u mnie nie było? — Nie. I nic nie wskazywało na to, e kto był przede mn . — Dobra wiadomo ć. — Dzisiaj jest poniedziałek, dlatego wst piłem do ciebie, aby ostrzec. Pami taj, ani grama wyobra ni w „Miejskiej kronice”. Logika, to co si wydarzyło i ani litery wi cej. Gazeta jest za mała dla twojej fenomenalnej wyobra ni. Lubi ci , dlatego prosz … zacznij wreszcie pisać powie ć. Zyska na tym literatura i ja b d miał spokój z telefonami. Zgoda? Kamie spadnie mi z serca. B d pewny, e nikt nas do s du nie poda za przej zyczenia czy zmy lenia. — Przemy l to, szefie, stanie na twoim. Ale teraz co innego mam na głowie. Pytam: Czy wierzysz w personalne istnienie zła? No, czy wierzysz w istnienie Szatana? — Co znowu wpadło ci do głowy? — Naczelny wcisn ł swoje długie wypiel gnowane palce we włosy i zwichrzył je, u miech szarpn ł strunami zmarszczek. — Jak najdalej od metafizyki. Kto ju powiedział: Nie mno yć bytów... I słusznie. Czy mało mamy kłopotów i wojen? 17 — A ja od dwóch dni nieustannie my l o diabłach. Nasi przodkowie wierzyli w Złego, musieli, czuli go, mieli lepszy instynkt i duchowy wzrok. Natura była ich matk . — Jestem dziennikarzem nie teologiem. Przyszedłem przypomnieć o „Kronice Miejskiej” — i artobliwie pokiwał wskazuj cym palcem. — Pami tam szefie. B dzie jak logika nakazuje. My l o Czerni, chc mi zabić Karola, a mo e i mnie? — A sk d to wiesz? — Karol mi powiedział. Powtórzył to, co o nim mówili, kiedy ja spałem. To sprawka Marii Antoniny — Nie mów tak. Wstyd! Zapomnij o niej, a wszystko wróci do normy. — To nie takie proste. Od niej zacz ł si ambaras. W niej jest jaka arabeska, w któr si zapl tałem, a potem, nie mog c si wygrzebać, zakochałem si w niej do rdzenia serca, jak mówi mnisi. A ona zamordowała moj miło ć i ten czyn zostawiła w moim sercu i przez ten hak włazi do mojej duszy wszelkie paskudztwo. To wied ma. — To prawda, od niej zacz ła si twoja zła passa. Ale to tylko moje mniemanie. Zreszt , co jest teraz prawd ? — ycie jest prawd , mierć jest prawd . Złem jest kłamstwo, morderstwo... — Dajmy spokój temu. Uspokój si i trzymaj si ycia. Zacznij pisać powie ć. — Pokiwał dłoni , u miechn ł si i wyszedł. Biedny ty, Robinsonie, biedny zaskrzeczał Karol. A co z papug ? Do mietnika z ni – odgryzł si Dzwoniec P. 18 4. Dzwoniec P, szybciej ni zwykle, zmontował swoja rubryk do gazety: „Wydarzenia miejskie”. Postarał si . Był rutyniarzem, wi c wiedział, gdzie i do kogo dzwonić, o co pytać i o czym przy okazji wspomnieć. Pogłaskanie tego czy owego procentuje „familiarno ci ”. Czego nie robi si dla zmarłych. Wklepał wiadomo ci w komputer i przesłał do Naczelnego. Commedia la finita rówki powiedział. Ka da wolno ć wymaga ha- dodał. Wsadził Karola do plecaka i wyszedł z redakcji, aby w ulubionym barze zje ć pizz . Była godzina czternasta. „O pi tnastej Chrystus zawołał: Dokonało si ! Szkoda, e tak po barbarzy sku potraktowano Go. Szkoda! Niepotrzebnie! al! Ludzie i tak nie wyci gn li wniosku z Jego ofiary, wiadczy o tym choćby dzisiejsza kronika dnia. Gorzej ni za Cezara. Maria Antonina uciekła, Karol zagroony, a ja lepiej nie wspominać złotego listu, je li nie jest to twór mojej wyobra ni. Wszystko si popl tało. Noc zakrapiana solidnie whisky wp dziła w lepy zaułek. Nie wiem, na czym stoj i co dalej robić.” Wszedł do baru, usiadł przy czteroosobowym stole stoj cym pod oknem. Karol został umieszczony na okiennym parapecie na papierowym r czniku. Tylko nie zrób mi wstydu powiedział Dzwoniec P i pogroził pa- pudze palcem. Karol przez chwil patrzył na swojego pana zdziwionym wzrokiem, wykr caj c głow raz w lewo, to znowu w prawo, nast pnie zatrzepotał skrzydłami i ... za piewał: Tylko nie zrób mi wstydu! 19 Dzwoniec P nie odpowiedział, machn ł tylko r k . Musiał milczeć, aby si podobna scena nie powtórzyła. Popatrzył w stron lady, złowił wzrok kelnerki i podniósł kciuk do góry. Skin ła głow , przyjmuj c zamówienie Frutti di mare. Do stolika przysiadł si emeryt, mo e nie był emerytem, ale na takiego wygl dał. Emeryt redniej klasy, któremu nie uło yło si tego ywił si w barze. Ubrany był w trzycz ycie, dla- ciowy garnitur, koszul zdobił jedwabny gustowny krawat. I kiedy popatrzył na Karola twarz mu si rozja niła, zapulsowała pastelowym ró em. W młodo ci chciałem zostać marynarzem, ale jako tam nie wyszło mi to. Dalekie podró e zawsze mi si kojarz z palmami i papugami, dlatego, gdy dostrzegłem pana ptaka serce mi pikn ło. Cudowny ptak! Cudowne ycie: włóczyć si po morzach i ogl dać wity na oceanie albo w tropikach! A Zorze Polarne?! Upojenie! Wmówiono mi, e po morzach włócz si tylko bandziory i dziwacy. Bujda! Na l dzie jest gorzej ni na wodzie. Prze yłem swoje, wiem. Tak, widz , prze ył pan swoje mrukn ł Dzwoniec P. Min ł si pan ze swoim powołaniem i teraz ycie pana jest w strz pach. Jak moje. Nie ebrz , nie jest tak le. Tylko ta samotno ć, okrutna zimnica, wysysa szpik z ko ci. Ohyda. A psów i kotów nie lubi , nie przepadam za nimi. Teraz odnalazłem swoje, kupi sobie papug . Tak, papug , dalekie morza… Opatrzno ciowe spotkanie u miechn ł si Dzwoniec P. Za- b bnił palcami po stole, mrugn ł do Karola i spojrzał emerytowi w oczy. Prosz mi teraz powiedzieć, pytam pana, bo du o pan prze ył i widział: czy wierzy pan w istnienie diabła? Takiego, który kr ci si po wiecie jak człowiek i raz jest widzialny, raz niewidzialny, zale nie od sytuacji. 20 Jest pan dziennikarzem? Tak, ale nie pisz o tym artykułu tam z ciekawo ci, poniewa zaczynaj odpowiedział szybko. Py- mnie n kać złe wydarzenia, dziwne i nienormalne. Natura sama z siebie czego takiego nie robi. Przykro mi, ale ja w nic nie wierz i uwa am, e losy osobiste tworzymy sobie sami, zadaj c si z niewła ciwymi lud mi, a histori tworz politycy wypomadowane sukinsyny. I tak to wiat brnie w coraz to subtelniejsze piekło. Ju niewiele nam zostało. wiat ju dławi si sam sob . I nie przera a to pana? Nie chce si pan uratować? Dla kogo? Trzy miło ci przysi gały mi wierno ć i uczciwo ć i co? Zostawiły mnie jak psa pod płotem. I ka da swoj działk zabrała. Ohyda. Kobieta… o tak, ona ma zawsze co wspólnego diabłem. Tak, kobieta! Spokojnie przerwał mu Dzwoniec P po co ta emocja, roz- gryzamy przecie tylko problem filozoficzny. Emeryt zrobił wielkie oczy, na chwil zastygł, potem uszczypn ł si w policzki, pomrugał i ponownie spojrzał na Dzwo ca P. Przepraszam, zagalopowałem si , za du o zalano mi sadła za skór i w ko cu puszczono z torbami. Musz ja, były milioner. Psia mać! To przez moj yć z najni szej emerytury, naiwno ć, wiar w ludzk uczciwo ć i w to, co nazywamy honorem. Ale gdzie jest pieni dz, nie ma nic z tych rzeczy. Jest tylko chciwo ć i obłuda. I diabeł. Tak, w tej chwili o wieciło mnie, diabeł istnieje. Wierz w to, e wchodzi on w człowieka i posługuje si nim jak kierowca samochodem. Diabeł siedzi we mnie i dlatego nie jestem w stanie uwierzyć w Boga. Nie potrafi si skruszyć, odmówić modlitwy, nudz chc , bardzo chc mnie pobo ne kobiety, nie widz nale eć do Ko cioła, Pi kna. A piewać: „alleluja,” mówić: 21 „amen”. Bardzo chc , a nie mog . Jestem w rozpaczy i rozpłakał si , przytulił głow do stołu, a łzy płyn ły po blacie i skapywały na podłog . Tak to bywa cz sto w yciu. Biedny, ty Robinsonie, biedny Tak, biedny zanucił Karol. odrzekł płaczliwie emeryt i oderwał głow od stołu, ocieraj c r kawem oczy. Id pan do braciszków franciszkanów powiedziałem. Oni s specjalistami od rozpaczy. Prosz uczepić si nawet brzytwy. Jest pan przecie z ducha marynarzem. A je li co nie b dzie si udawało, prosz kupić sobie papug , ako, pami taj pan, ako. Z papug tej rasy nawet diabeł nie jest straszny. Tak, kupi , na pewno. Wstał, podał dło na po egnanie i na- tychmiast wyszedł. Biedny ty Robinsonie, biedny To chory człowiek zaskrzeczał Karol. powiedziała kelnerka, stawiaj c przede mn zamówion pizz , a oczy jej l niły zieleni jesiennego Syriusza. Zaw- sze napada go epilepsja przed drzwiami ko cioła, do którego chce wej ć. Kiedy , stał si rozmowny po trzech piwach i powiedział mi, e jak pracował na poczcie, to donosił na ka dego, nawet na siebie. Wynika z tego, e podpisał cyrograf. A ty wierzysz w sił diabła? Wzruszyła ramionami i zbladła. Nie my lałam nigdy o tym, ale gdybym zobaczyła jak zjaw , chyba p kło by mi serce. Miesi c temu tu, w tym lokalu, podsłuchałam rozmow trzech młodzie ców. Najstarszy z nich, obwieszony srebrnymi ła cuchami, mówił kolesiom, e aby spotkać si z Szatanem, nale y o Północy pój ć na cmentarz i usi ć na grobie wisielca... Umówiłaby si ze mn na takie spotkanie? spytałem 22 Znieruchomiała, zbladła, a po chwili poczerwieniała. Z czym zacz ła si zmagać, poniewa jej brwi marszczyły si i rozlu niały. Kiedy wszystko wróciło do normy, u miechn ła si . Dzwoniec P, ty cholero jedna dłoni. powiedziała i zacisn ła dło na Wiesz, e mi si podobasz. Dobrze, pójd z tob i z twoj pa- pug nie tylko na cmentarz. — Dzi kuj , kiedy si spikniemy i hurra na Soplic . Spojrzała zalotnie i z nadziej . Szkoda, e nie było jej w moim sercu, a tak mi brakowało człowieka, tak bardzo, ale nie stać mnie było na obłud . Za du o dziwnych rzeczy kr yło wokół mnie.