Untitled

Transkrypt

Untitled
2
©opyrights to:
Wirtualne Wydawnictwo „Goneta” Aneta Gonera
www.goneta.net
ul. Archiwalna 9 m 45, 02-103 Warszawa
Okładka: Małgorzata Mazurek ©
ISBN: 978-83-928108-3-4
Wydanie I
Warszawa, kwiecie 2009
3
1.
I oto Dzwoniec P po raz pierwszy w yciu, zobaczył wyj tek od reguły. W skrzynce pocztowej nie było ulotek reklamowych, kolorowych gazet
i innych gad etów. Była tylko jedna elegancka koperta złocistego koloru.
„Jak w ba ni” — pomy lał. — „Zaproszenie na lub lub komuni . Ale
kto zaprosił? Zreszt i tak nie pójd ”.
Miał „g sty czas”, jak sam ten stan nazywał. Tydzie , a wi c siedem
dni temu, porzuciła go Maria Antonina, bez uprzedzenia. yli bez lubu,
ale zgodnie, dobrze im było ze sob i wszyscy wokół mówili, e s dobran par .
Dobran !
Uciekła bez uprzedzenia, zostawiła tylko kartk na stole: „Odchodz
na zawsze. Przestałam ci kochać”.
Po tym wypadku gorycz zacz ła wypływać z serca. Nieustannie
szukał przyczyn. Ale ani w niej, ani w sobie nie potrafił jej znale ć. Do
ostatniej chwili ich wiat ani razu nie wyskoczył z zawiasów. Nie było te
dzielenia włosa na czworo ani darcia po cieli.
Zagadkowe odej cie!
Ugodziła go mocno!
A przysi gała, e do grobowej deski, nawet poza ni . Có , jak ka da
kobieta zdolna jest do obł dnych czynów, tak dobrych jak i złych. Ona
wybrała zł
cie k . Zazwyczaj tak bywa.
Ale dosyć smutku, robimy wolt , od koloru czarnego przechodzimy
do złotego.
Znakomicie!
Jeste my na miejscu.
4
Dzwoniec P siedzi przy swoim biurku i otwiera list, no ykiem, aby
nie uszkodzić koperty, której kolor przypominał mu tło ikony — wiatło ć,
która na nas czeka po opuszczeniu tego padołu łez.
Przeczytał list i uniósł brwi, chciał si nawet u miechn ć, ale drugi
Dzwoniec P — ten wielko ci protonowego kciuka i mieszkaj cy w jego
sercu — nie dopu cił do tego. Szepn ł, e to bardzo, ale to bardzo powa na sprawa. Tak osobliwa, e nawet on nie wie, co z tym fantem zrobić i do kogo si udać z pro b o pomoc.
Posłuchał, nie u miechn ł si , zło ył tylko usta w „dziób” i zapatrzył
si w złoto papieru.
„Uciec tam, w te rozłogi, jak kiedy si
uciekało na Zaporo e lub
Dziki Zachód, bez tych ziemskich ceregieli — cierpienia i umierania”.
Jeszcze raz przeczytał list:
„Obywatel Dzwoniec P niniejszym otrzymuje rozkaz
zlikwidowania Prezydenta Pa stwa
Donalda Drake’a w
ci gu jednego miesi ca. W wypadku odmowy lub nie dotrzymania terminu Dzwoniec P zostanie zlikwidowany. Odliczanie czasu rozpoczyna si od dnia wysłania listu z rozkazem.
PS. Obywatel Dzwoniec P zostanie ukarany kar
mierci równie wtedy, gdy doniesie o powy szym policji
lub komukolwiek przeka e tre ć wiadomo ci”.
„Morderstwo w złotym opakowaniu” — pomy lał i łzy zapiekły w k cikach oczu. Łzy popłyn ły samoistnie, jakby to nie on płakał, ale ten
drugi Dzwoniec P — jego tchnienie, sumienie, dusza, ja.
5
— Bo e, jestem tylko człowiekiem, marnym dziennikarzyn , a nie
herosem – szepn ł, ocieraj c łzy higieniczn chusteczk . — Za du o tego jak na moje barki.
— Biedny ty, Robinsonie, biedny — usłyszał.
Nie był to obcy głos, mimo to drgn ł, usłyszał d wi ki nerwami, wi c
zakłuło w sercu. Szybko si uspokoił, lecz łzy z odbitym sło cem nadal
wyciekały z k cików oczu i nadawały twarzy jesienny wyraz.
Po chwili wstał i podszedł do klatki, w której papuga tłukła dziobem
w blaszany pojemnik na wod .
— Nie b d w gor cej wodzie k pany — powiedział. — Tak czy
owak na jednym wózku jedziemy.
— Biedny ty, Robinsonie, biedny — ponownie zaskrzeczał Karol.
Papug zapomniała lub rozmy lnie zostawiła Maria Antonina. Karol
nale ał do niej, odziedziczyła ptaka po babce — onie marynarza. W
pierwszym odruchu chciał oddać papug
do ZOO, ale, na szcz
cie,
rozmy lił si w drodze i wrócił z ptakiem do domu. Karola od tej chwili
zacz ł traktować jak dobrego przyjaciela. Jego chrapliwie wypowiadane
zdanie przypominało mu o ludzkiej, a wi c i jego, kondycji.
Dzwoniec P napełnił pojemniki: jeden wod , drugi ziarnem, a nast pnie poszedł do kuchni, wyci gn ł z lodówki butelk whisky i wrócił do
salonu. Usiadł w fotelu, napełnił szklank i natychmiast wypił dwa gł bokie hausty. Wypił i tul c głow do wysokiego oparcia, czekał na szept
krwi rozgrzanej alkoholem. Nie doczekał si . Dopiero po czwartym haucie zacz ło wschodzić sło ce, a wraz z nim kurtyna poszła w gór . Na
scen
wjechała kareta, stara, skrzypi ca i obryzgana błotem. Konie w
zaprz gu nale ały do tej kategorii, któr nazywamy „chabetami”. Doro karz cuchn ł samogonem i kiszon kapust .
— Dojechali my! — krzykn ł i ci gn ł lejce.
6
Z karety wysiadł jegomo ć w czarnym błyszcz cym garniturze. Nikt
szczególny — kto z wydatnym brzuszkiem i podwójn brod . I z dwoma
pomocnikami, czy te sługami. Jegomo ć praw
dłoni
uchylił kapelu-
sza, lew podniósł w powitalnym ge cie.
— Przyjechali my w go cin
na cały miesi c — powiedział dono-
nie.
— Biedny ty, Robinsonie, biedny — zaskrzeczał Karol, gło niej ni
zwykle.
— Spokój! — krzykn ł Dzwoniec P zaciekawiony wizj .
Spojrzał na klatk i pogroził papudze wskazuj cym palcem. Kiedy
ponownie spojrzał przed siebie, wizji ju nie było. Było to pierwsze widziadło w jego yciu, a jego przyczyn , tak przypuszczał i słusznie, było
sprawka Marii Antoniny.
Uciekła!
eby do rodziców, to byłoby pół biedy, ale nie — uciekła diabeł wie
gdzie, diabeł wie z kim i dok d.
— Ta moja niezmierzona wyobra nia, to moje
ródło biedy — i
opró nił szklank do dna.
— Nie byłoby tej paranoi — szepn ł ten drugi Dzwoniec P złoty,
wielko ci protonowego kciuka — gdyby wierzył Torze i prorokom. Tam
stoi czarno na białym, e człowiek to okrutna i zdradliwa istota, zdolna do
najgorszego. Co si stało, to si nie odstanie — szepn ł ju pokorniej. —
Nale y nauczyć si z tym yć, wpi ć si w zaistniałe wschody i zachody
sło ca, które nigdy si nie ko cz , przynajmniej za mojego ycia, które
kocham, sam nie wiem dlaczego? Jest w nim przecie wi cej smutku ni
zdziwienia.
— Biedny, ty Robinsonie, biedny — zaskrzeczał Karol.
7
Dzwoniec P nie usłyszał lub nie chciał usłyszeć, mocniej wcisn ł si
w fotel i wsłuchał si
w siebie. Czekał na melodi
bluesa, do ć długo
czekał, nie doczekał si , usłyszał tylko trzaski suchych łamanych gał zi.
Z niezadowoleniem kiwn ł głow , si gn ł po szklank i opró nił do dna.
I ponownie zacz ł czekać. Doczekał si , ale nie melodii, tylko upojenia.
Napływało dr
cymi kolorowymi falami jak zorza polarna. Ka da fala
zrywała z niego coraz to inny w zeł czy zatrzask. Czuł si szcz
liwy i
wielki.
Dostrzegł złot kopert i u miechn ł si . Wstał, przyniósł z kuchni
talerz i zapałki i zerkn ł na kopert .
— Zobacz, Karol, co zrobi z tym straszydłem.
Spalił wpierw list, a nast pnie kopert . Przez chwil patrzył na zw glone szcz tki, u miechaj c si , zgniótł szar spalenizn w drobny pył,
poszedł ponownie do kuchni, podstawił nachylony talerz pod kran, pu cił
wod , popiół z szumem został pochłoni ty przez strug i — znikn ł w
labiryncie kanalizacyjnych rur.
Nast pnie umył talerz i dłonie, wytarł je dokładnie, do sucha i wrócił
do pokoju.
— Pogrzebali my moj
mierć — powiedział, patrz c na Karola. —
Uniewa nili my wyrok. Teraz opijemy zwyci stwo.
Napełnił szklank .
— Twoje zdrowie, Karol! To nie ostatnie yczenie i szklanka. Oj, nie
ostatnia...
8
2.
Dzwoniec P obudził si rano z pakułami w głowie; było tam szaro jak
na mietnisku o zmierzchu, w uszach — na zmian szumy lub d wi ki.
„W Dzwo cu musi co dzwonić” — pomy lał z ironi . My l niczego
nie zmieniła, raczej pogorszyła, poniewa po niej przyszła nast pna i nast pna, mózg plótł paj czyn jedn za drug , coraz to dłu sze i dłu sze.
W tej tkalni Dzwoniec P, który nie był fachowcem, pogubił si . Zacz ł si
miotać i wrzeszczeć. Wreszcie padł jak placek na patelni . A kiedy odrobin odetchn ł, chciał sobie przypomnieć, jak do tego wszystkiego doszło. Ale z jego ciekawo ci wyszły nici. Okazało si , e nie pami ta dnia
wczorajszego. Widział tylko kontury, zarysy przez g ste mgły — co tam
było, ale co? Co za cian , pod podłog , tu , tu — było, ale co? Nie
byle co. To czuł przez skór ? Mo e kogo obraził albo wyrzucono go z
pracy? Albo co jeszcze gorszego?...
— Co? wi ty Bo e?
Oczywi cie nie otrzymał odpowiedzi. Nie mógł. Bóg w tpi cym nie
odpowiada ani podpowiada.
Nie był tym zgorszony czy zawiedziony. Cuda rzadko si zdarzaj . I
to nie takim jak on.
— A u ciebie, Karol, dobrobyt, prawda?
Spojrzał na klatk i zd biał, przetarł oczy i zamrugał z wra enia. Była pusta. Przetarł jeszcze raz — nic nie pomogło. Wstrz sn ło nim. Odrzucił koc, wci gn ł szlafrok i ruszył na poszukiwanie.
— Hej, hej, Karol, Karolciu!
W kuchni cisza i pustka w łazience, w drugim pokoju podobnie.
Ruszył na kwartały. Wcisn ł dło do wazonu, zagl dn ł pod kanap ,
szukał w szafie, pod szaf , za fotelami i pod stołem, mi dzy po ciel i
bielizn . Karola nigdzie nie było, rozpłyn ł si jak kamfora.
9
Uciekł albo kto go ukradł.
„Mo e Maria Antonina wróciła po niego?”.
I z ta my l wyszedł na korytarz , a potem na ulic .
Naprzeciwko, za placem, stał ko ciół. Dzie był wysoki i słoneczny,
wi c drzwi wi tyni były otwarte. Poszedł w tamt stron .
W drzwiach ko cioła zatrzymał si , aby przyzwyczaić oczy do mroku
wn trza. renice rozszerzyły si , wi c zobaczył wyra nie ławki i chodnik.
Poszedł przed siebie w stron ołtarza.
I wyobra cie sobie znalazł Karola. Siedział na bocznej ciance konfesjonału. Dzwoniec P u miechn ł si i podszedł. Ale Karol siedział wysoko, za wysoko, aby mógł go dosi gn ć r k . Rozgl dn ł si . Nie było
w pobli u adnego stołka czy krzesła, tylko ławki i ławki.
Karol nie zwracał na Dzwo ca P adnej uwagi. Siedział spokojnie,
jakby czekał na kapłana, aby przyst pić do spowiedzi.
Dzwoniec P miał czekania powy ej uszu, szukał wyj cia, wszedł
wi c do konfesjonału. Na nic si to jednak nie zdało. Miał sufit. Na nic te
zdała si przytwierdzona ławeczka, na której siadywał kapłan.
Siedz c w konfesjonale na duszpasterskim siedzisku, Dzwoniec P
usłyszał:
— Biedny, ty Robinsonie, biedny!
I zaraz potem stan ł przed nim mnich w czarnym habicie, przepasany białym sznurem.
— Chce si , brat, wyspowiadać? — zapytał.
— Nie, nie o to chodzi — odpowiedział.
— Szkoda, wielka szkoda — powiedział zakonnik.
— Uciekł mi Karol — powiedział Dzwoniec P i wskazał palcem papug
siedz c
na bocznej ciance konfesjonału. — Jak b dzie mo li-
wo ć, prosz go złapać. Po pracy przyjd i odbior .
10
— Dziwne, e papuga pragnie si wyspowiadać, a pan nie.
— Tak, to zaskakuj ce i zagadkowe, przemy l to.
— Jak si Karol wyspowiada i nie odfrunie twoje szcz
cie. Mimo
wszystko wst p. Mo e si wtedy wyspowiadasz. A robił b d wszystko,
aby pomóc bli niemu.
— Dzi kuj , wst pi po pracy, a wtedy niebo przed nami — i wyszedł z ko cioła.
Tak!
Tak!
Dzwoniec P odrzucił koc, lecz nie poszedł szukać Karola.
„Uciekł jak Maria Antonina. Jedna krew, zła krew, zdradliwa”.
I gorycz ponownie odsłoniła swoj
ksi g . Przekartkował j szybko,
ale tym razem nie wcisn ła si do gardła i k ciki oczu nie wypełniły si
łzami. Zamiast uczucia alu, pojawił si l k. I to taki natarczywy, e a
si obejrzał. I w tym ruchu przypomniał sobie otrzymany list. I cała reszt , ł cznie ze spaleniem, przemian
w proch, wrzuceniem do zlewu,
puszczeniem wody i z satysfakcj z jak patrzył, jak woda porywa zło w
swoje tajemnicze otchłanie.
— Prezydent! Co ja o nim wiem, prócz tego, e ma zakazan g b .
Groteskowy prezydent. Maj c tak fizys nie mo na liczyć na szcz
cie,
tylko na odwrotno ć. Taki Prezydent to gru lica. Po co si taki tr d pcha
do władzy?
Tak!
Tak!
Dzwoniec P nie cierpiał Prezydenta, kiedy jego wzrok złowił jego
zdj cie w gazecie lub na ekranie telewizora. Od razu czuł glist w gardle
i natychmiast si gał po jak kolwiek goryczk , która te mdło ci przep dzała.
11
Czy teraz mo emy si dziwić, e to wła nie on otrzymał list w złotej
kopercie, ze znanym nam rozkazem? Jego negatywne my li i emocje
kusiły los. No i ma, czego chciał. Poza tym, kto dokładnie wie, czy
otrzymał ten złoty list, czy tylko zmy lił, a ja łapacz snów ukradłem mu
ten fantazmat i zaciekawiłem si nim i pu ciłem w obieg.
Mówi c ogl dnie, wiat, w którym yjemy nie posiada w sobie nic
pewnego, jest relatywny do tego stopnia, e prawda bardzo cz sto brzmi
jak zabobon, a zabobon reprezentuje klasyczna prawd . Z tego te powodu trzymajmy si
ródła, z którego czerpał Dzwoniec P.
Tak!
Marno ć!
Jak pami tamy, Dzwoniec P w pewnym momencie poczuł l k, który
si w nim zagnie dził. Zacz ł si bać, poniewa wydawało mu si , e
prócz niego w jego mieszkaniu znajduj si jeszcze obce osoby.
Przypomniał sobie przyjazd karety, wi c nie doko czył niadania,
łykn ł tylko odrobin herbaty, wstał i ruszył, aby sprawdzić swoje przeczucie. Wstaj c, k cikiem oka spostrzegł Karola. Siedział skulony w kuchennym k cie, raczej w szparze pomi dzy cian a szafka na naczynia.
Był w opłakanym stanie, potargany i pobity.
— Co si stało, Karol?
Nawet nie zaskrzeczał, nie wy piewał swojego refrenu.
— Dobry chłopiec z ciebie — powiedział Dzwoniec P. — Urz dzili
ci . Cierpisz i t sknisz jak ja. Maria Antonina nas tym pocz stowała.
Có , takie jest ycie człowieka zrodzonego z niewiasty. Wa ne, e przeyłe , e mamy siebie. Co dwóch to nie jeden.
Ale odnalezienie Karola nie zabiło odczucia obecno ci osób trzecich.
— Kto tu jest?! — krzykn ł. — Poka si !
12
Cisza.
„To tylko mój kac” — pomy lał. — „To wszystko przez Mari Antonin . Odeszła i zacz ło walić si wszystko. Zrobiła wyrw w naszym duchowym domu i wszystko teraz włazi przez ni do chaty i losu. Wszystkie
karaluchy, nietoperze i paj ki, i stwory niewidzialne. I to wszystko teraz
pije nasz krew”.
— Kto jest w naszym domu, Karolu albo był. Czuj to.
Uniósł brwi i zamy lił si , patrz c na Karola.
— Biedny ty, Karolu biedny — szepn ł. — Biedny, wi c nie zostawi
ci samego. Prze yłe traum , kto chciał ci udusić lub zje ć. Bardzo
le wygl dasz. Nie, nie zostawi ci . Umrzesz ze strachu, ju si trz siesz jak galareta, pójdziesz ze mn
do pracy, zostaniesz dziennika-
rzem.
Wyci gn ł Karola z k ta, wstawił do klatki, nast pnie wyci gn ł go
stamt d i w przedpokoju wsadził do plecaka.
— Tak b dzie lepiej, nikt si
na nas nie b dzie gapił. Ludzie to
straszni plotkarze i aferzy ci.
Ludzie!
Znajd człowieka w tym kraju albo słowika w tym mie cie. Na morderc trafisz, na złodzieja te .
Ale nie na Pi kno.
13
3.
W redakcji, w swoim boksie, Dzwoniec P usadowił Karola na łamanym ramieniu stołowej lampy. Pomieszczenie miało wielko ć kajuty na
statku, a nawet było do niej podobne, wi c Karol, który w przeszło ci,
dawno, dawno temu był marynarzem, zacz ł powoli o ywać. Jego oczy
nabierały blasku, pióra prostowały si
i mocniej przylegały do ciała, a
dziób zacz ł si otwierać i zamykać szukaj c dziury w całym.
Dzwoniec P siedział w fotelu i spod brwi obserwował papug . Był
ciekawy, ale to bardzo, w jaki sposób Karol opu cił klatk , a nast pnie
znalazł si w kuchennym k cie sponiewierany i przestraszony. Nie wierzył w to, e sprawiła to t sknota za Mari Antonin . Zostawiła ich przecie . To było tylko mniemanie, bo przecie tak mało wiemy o sobie i
wiecie. Bardzo mało!
Karol nale ał do rasy papug ako zwanej popularnie mistrzami mowy, wi c mo e co słyszał i zapami tał. Teraz dochodził do siebie, jak
uspokoi si zupełnie i nabierze werwy yciowej, wysłowi co w tej swojej
papuziej szczero ci.
Dzwoniec P czekał, niecierpliwił si , ale si doczekał. Karol nagle
zachrypiał niczym Louis Amstrong, a po czaruj cej chrypce czaruj co
zagwizdał w ró nych tonacjach, jak kiedy jego przodkowie w afryka skiej d ungli, sk d został przewieziony. Po tym popisie wyrzekł swoje
Credo: „Biedny ty, Robinsonie, biedny”, a po minucie, mo e trzech: „A co
z papug zrobić? Na mietnik z ni , do kosza”.
„A wi c kto był w moim pokoju” — pomy lał Dzwoniec P. — „Ciemny typ. Z kim rozpijałem butelk ? A mo e wszedł wtedy, kiedy ju spałem?”.
Nie pami tał! I to było straszne. Podobnie jak złota koperta, któr
spalił, ale o której nie zapomniał.
14
Co niedobrego kr ciło si wokół niego i jego domu. Czuł to instynktem. To go niepokoiło — bał si przecie lec cej paj czyny.
W takim razie, kto mógł zlecić zamach na Prezydenta takiemu strachem podszytemu osobnikowi? Kto odgadnie — temu konia z rz dem,
kto powiesi kapelusz na ten tajemniczy gwó d — złot podkow . A moe to sam strach gra tu pierwsze skrzypce? Strach! Owszem, parali uje,
działa na sto innych sposobów, ale czasami pokazuje swoje inne talenty.
Na własne oczy przekonali my si ju , e wyj tki od reguły si zdarzaj .
Panika jest zdolna do cudów. I mo e to wzi to pod uwag , szczególnie
to. Cz sto zapominamy, e człowiek to p czek tajemnic wypełnionych
zapieraj cymi dech zdolno ciami i mo liwo ciami, które te , z nieznanych nam przyczyn, rozkwitaj , przychodz jak do siebie i po swoje, obrabiaj swój ogródek i odchodz znienacka tak, jak si pojawiły, czy nam
si to podoba, czy nie.
Dzwoniec P zamy lił si , chyba rozgryzał słowa, które wyskrzeczał
Karol. Rysy twarzy miał ostre, usta
ci gni te, tak e
ci gni te były
krzaczaste brwi, które nad nasad nosa tworzyły niewielki garb.
Cz sto si
przestrze
zamy lał, zwłaszcza kiedy patrzył na drzewa, rozłogi,
nocnego nieba lub promienie skrytego ju
za horyzontem
sło ca. Patrzył długo, wnikliwie, nie zauwa aj c nikogo ani niczego wokół siebie; twarz nabierała szlachetnego wyrazu, a oczy takiego blasku,
jakby był w galerii sztuki, na koncercie muzycznym lub pod wi tynnym
Murem Płaczu w Jerozolimie. Nigdy nie zwierzał si ze swoich rozmyla , a raczej medytacji, a je li kto , czasami, go o to zapytał, odpowiadał, e po prostu odpoczywał. I to było prawdopodobne. Tak przecie
odpoczywali pierwotni ludzie — zrzucali z siebie wszystkie troski i zanurzali si w Pi kno wiata.
Tak!
15
Beznadzieja!
Cz sto kontemplował, ale w chwili obecnej, w zwi zku z wypadkami,
które zwaliły si
na niego, analizował swój los, przeszło ć i widzenie
wiata. Zdawał sobie spraw z tego, e yje w robaczywym systemie,
który przy pomocy ciemnych sił i ludzkich emocji wykonuje zało one cele, a on stracił czujno ć i stał si nagle trybikiem tej machiny.
Dzwoniec P znał podobny system. Jeszcze w pieluchach został wyrzucony z rodzinnego domu, przeganiany z miejsca na miejsce, wreszcie
rzucony w sko ne oczy Azji, gdzie jako pi ciolatek podkuwał ju konie.
Teraz, po kator niczym dniu pracy, przypomniał sobie swoje zapatrzenie
na dalekie fioletowe góry Kirgizji, dreszcz zachwytu i my li wypowiedziane na głos:
„Gdyby Bóg nie istniał, wiat nie byłby taki Pi kny. Gdyby nie istniał,
nie byłoby we mnie tak wielkiego pragnienia ycia”.
I to wspomnienie, prawem serii, obudziło wspomnienie nast pne.
Przypomnial sobie Bibli , szczególnie te fragmenty, gdzie wyst puje
Szatan, Anioł Zła.
Szatan zn cał si nad Hiobem, Chrystus wyrzucał demony z op tanych, legion wygnał z pasterza wi w okolicach Gerazy, a z Marii Magdaleny sze ć czy siedem. A Pismo
wi te nie kłamie, nie rzuca słów na
wiatr. A wi c diabeł istnieje, czy to si komu podoba, czy nie. Je li chce
si dostrzec prawdziwy obraz wiata, nie sposób omin ć Anioła Zła. A
je li udajemy, e go nie widzimy, jeste my hipokrytami i sługami demonów i tworzymy piekło, a nie dobrobyt.
„Nie d
do Nieba” — pomy lał ze smutkiem Dzwoniec P. — „Tyle
prze yłem, a nie udało mi si zerwać z siebie tej demonicznej paj czyny,
zmyć cuchn cego błota. Mo e nie dorosłem jeszcze do tego, mo e to
tylko mi pisane?”.
16
Wraz z tym pytaniem rozległo si
pukanie do drzwi, tu
po nim
skrzyp zamka.
Był to Naczelny Redaktor; szczera twarz, rodzinny u miech, oczy
jasne, miodowe...
— Pami tasz, byłem wczoraj u ciebie? — podał dło . — Piłe do lustra, grzecznie — do Karola, albo z Karolem. Nie wyszedłe jeszcze na
prost .
— Nie wyszedłem. Był kto jeszcze z tob ?
— Nie, wszedłem sam. Zobaczyłem wiatło w oknie o takiej porze,
wiec wst piłem.
— I nikogo u mnie nie było?
— Nie. I nic nie wskazywało na to, e kto był przede mn .
— Dobra wiadomo ć.
— Dzisiaj jest poniedziałek, dlatego wst piłem do ciebie, aby
ostrzec. Pami taj, ani grama wyobra ni w „Miejskiej kronice”. Logika, to
co si wydarzyło i ani litery wi cej. Gazeta jest za mała dla twojej fenomenalnej wyobra ni. Lubi ci , dlatego prosz … zacznij wreszcie pisać
powie ć. Zyska na tym literatura i ja b d miał spokój z telefonami. Zgoda? Kamie spadnie mi z serca. B d pewny, e nikt nas do s du nie
poda za przej zyczenia czy zmy lenia.
— Przemy l to, szefie, stanie na twoim. Ale teraz co innego mam
na głowie. Pytam: Czy wierzysz w personalne istnienie zła? No, czy wierzysz w istnienie Szatana?
— Co znowu wpadło ci do głowy? — Naczelny wcisn ł swoje długie
wypiel gnowane palce we włosy i zwichrzył je, u miech szarpn ł strunami zmarszczek. — Jak najdalej od metafizyki. Kto ju powiedział: Nie
mno yć bytów... I słusznie. Czy mało mamy kłopotów i wojen?
17
— A ja od dwóch dni nieustannie my l o diabłach. Nasi przodkowie
wierzyli w Złego, musieli, czuli go, mieli lepszy instynkt i duchowy wzrok.
Natura była ich matk .
— Jestem dziennikarzem nie teologiem. Przyszedłem przypomnieć
o „Kronice Miejskiej” — i artobliwie pokiwał wskazuj cym palcem.
— Pami tam szefie. B dzie jak logika nakazuje. My l
o Czerni,
chc mi zabić Karola, a mo e i mnie?
— A sk d to wiesz?
— Karol mi powiedział. Powtórzył to, co o nim mówili, kiedy ja spałem. To sprawka Marii Antoniny
— Nie mów tak. Wstyd! Zapomnij o niej, a wszystko wróci do normy.
— To nie takie proste. Od niej zacz ł si ambaras. W niej jest jaka
arabeska, w któr si zapl tałem, a potem, nie mog c si wygrzebać,
zakochałem si w niej do rdzenia serca, jak mówi mnisi. A ona zamordowała moj miło ć i ten czyn zostawiła w moim sercu i przez ten hak
włazi do mojej duszy wszelkie paskudztwo. To wied ma.
— To prawda, od niej zacz ła si twoja zła passa. Ale to tylko moje
mniemanie. Zreszt , co jest teraz prawd ?
— ycie jest prawd , mierć jest prawd . Złem jest kłamstwo, morderstwo...
— Dajmy spokój temu. Uspokój si i trzymaj si
ycia. Zacznij pisać
powie ć. — Pokiwał dłoni , u miechn ł si i wyszedł.
Biedny ty, Robinsonie, biedny
zaskrzeczał Karol.
A co z papug ? Do mietnika z ni – odgryzł si Dzwoniec P.
18
4.
Dzwoniec P, szybciej ni zwykle, zmontował swoja rubryk do gazety: „Wydarzenia miejskie”. Postarał si . Był rutyniarzem, wi c wiedział,
gdzie i do kogo dzwonić, o co pytać i o czym przy okazji wspomnieć. Pogłaskanie tego czy owego procentuje „familiarno ci ”. Czego nie robi si
dla zmarłych.
Wklepał wiadomo ci w komputer i przesłał do Naczelnego.
Commedia la finita
rówki
powiedział.
Ka da wolno ć wymaga ha-
dodał.
Wsadził Karola do plecaka i wyszedł z redakcji, aby w ulubionym barze zje ć pizz . Była godzina czternasta.
„O pi tnastej Chrystus zawołał: Dokonało si ! Szkoda,
e tak po
barbarzy sku potraktowano Go. Szkoda! Niepotrzebnie! al! Ludzie i tak
nie wyci gn li wniosku z Jego ofiary, wiadczy o tym choćby dzisiejsza
kronika dnia. Gorzej ni za Cezara. Maria Antonina uciekła, Karol zagroony, a ja
lepiej nie wspominać złotego listu, je li nie jest to twór mojej
wyobra ni. Wszystko si popl tało. Noc zakrapiana solidnie whisky wp dziła w lepy zaułek. Nie wiem, na czym stoj i co dalej robić.”
Wszedł do baru, usiadł przy czteroosobowym stole stoj cym pod
oknem. Karol został umieszczony na okiennym parapecie na papierowym r czniku.
Tylko nie zrób mi wstydu
powiedział Dzwoniec P i pogroził pa-
pudze palcem.
Karol przez chwil patrzył na swojego pana zdziwionym wzrokiem,
wykr caj c głow raz w lewo, to znowu w prawo, nast pnie zatrzepotał
skrzydłami i ... za piewał:
Tylko nie zrób mi wstydu!
19
Dzwoniec P nie odpowiedział, machn ł tylko r k . Musiał milczeć,
aby si podobna scena nie powtórzyła. Popatrzył w stron lady, złowił
wzrok kelnerki i podniósł kciuk do góry. Skin ła głow , przyjmuj c zamówienie
Frutti di mare.
Do stolika przysiadł si emeryt, mo e nie był emerytem, ale na takiego wygl dał. Emeryt redniej klasy, któremu nie uło yło si
tego
ywił si
w barze. Ubrany był w trzycz
ycie, dla-
ciowy garnitur, koszul
zdobił jedwabny gustowny krawat. I kiedy popatrzył na Karola twarz mu
si rozja niła, zapulsowała pastelowym ró em.
W młodo ci chciałem zostać marynarzem, ale jako tam nie wyszło mi to. Dalekie podró e zawsze mi si kojarz z palmami i papugami,
dlatego, gdy dostrzegłem pana ptaka serce mi pikn ło. Cudowny ptak!
Cudowne ycie: włóczyć si po morzach i ogl dać wity na oceanie albo
w tropikach! A Zorze Polarne?! Upojenie! Wmówiono mi, e po morzach
włócz si tylko bandziory i dziwacy. Bujda! Na l dzie jest gorzej ni na
wodzie. Prze yłem swoje, wiem.
Tak, widz , prze ył pan swoje
mrukn ł Dzwoniec P.
Min ł
si pan ze swoim powołaniem i teraz ycie pana jest w strz pach. Jak
moje.
Nie ebrz , nie jest tak le. Tylko ta samotno ć, okrutna zimnica,
wysysa szpik z ko ci. Ohyda. A psów i kotów nie lubi , nie przepadam
za nimi. Teraz odnalazłem swoje, kupi sobie papug . Tak, papug , dalekie morza…
Opatrzno ciowe spotkanie
u miechn ł si
Dzwoniec P. Za-
b bnił palcami po stole, mrugn ł do Karola i spojrzał emerytowi w oczy.
Prosz mi teraz powiedzieć, pytam pana, bo du o pan prze ył i widział: czy wierzy pan w istnienie diabła? Takiego, który kr ci si po wiecie jak człowiek i raz jest widzialny, raz niewidzialny, zale nie od sytuacji.
20
Jest pan dziennikarzem?
Tak, ale nie pisz o tym artykułu
tam z ciekawo ci, poniewa
zaczynaj
odpowiedział szybko.
Py-
mnie n kać złe wydarzenia,
dziwne i nienormalne. Natura sama z siebie czego takiego nie robi.
Przykro mi, ale ja w nic nie wierz i uwa am, e losy osobiste
tworzymy sobie sami, zadaj c si z niewła ciwymi lud mi, a histori tworz politycy
wypomadowane sukinsyny. I tak to wiat brnie w coraz to
subtelniejsze piekło. Ju niewiele nam zostało.
wiat ju dławi si sam
sob .
I nie przera a to pana? Nie chce si pan uratować?
Dla kogo? Trzy miło ci przysi gały mi wierno ć i uczciwo ć i co?
Zostawiły mnie jak psa pod płotem. I ka da swoj działk zabrała. Ohyda. Kobieta… o tak, ona ma zawsze co wspólnego diabłem. Tak, kobieta!
Spokojnie
przerwał mu Dzwoniec P
po co ta emocja, roz-
gryzamy przecie tylko problem filozoficzny.
Emeryt zrobił wielkie oczy, na chwil zastygł, potem uszczypn ł si
w policzki, pomrugał i ponownie spojrzał na Dzwo ca P.
Przepraszam, zagalopowałem si , za du o zalano mi sadła za
skór i w ko cu puszczono z torbami. Musz
ja, były milioner. Psia mać! To przez moj
yć z najni szej emerytury,
naiwno ć, wiar
w ludzk
uczciwo ć i w to, co nazywamy honorem. Ale gdzie jest pieni dz, nie ma
nic z tych rzeczy. Jest tylko chciwo ć i obłuda. I diabeł. Tak, w tej chwili
o wieciło mnie, diabeł istnieje. Wierz w to, e wchodzi on w człowieka i
posługuje si
nim jak kierowca samochodem. Diabeł siedzi we mnie i
dlatego nie jestem w stanie uwierzyć w Boga. Nie potrafi si skruszyć,
odmówić modlitwy, nudz
chc , bardzo chc
mnie pobo ne kobiety, nie widz
nale eć do Ko cioła,
Pi kna. A
piewać: „alleluja,” mówić:
21
„amen”. Bardzo chc , a nie mog . Jestem w rozpaczy
i rozpłakał si ,
przytulił głow do stołu, a łzy płyn ły po blacie i skapywały na podłog .
Tak to bywa cz sto w yciu.
Biedny, ty Robinsonie, biedny
Tak, biedny
zanucił Karol.
odrzekł płaczliwie emeryt i oderwał głow od stołu,
ocieraj c r kawem oczy.
Id pan do braciszków franciszkanów
powiedziałem.
Oni s
specjalistami od rozpaczy. Prosz uczepić si nawet brzytwy. Jest pan
przecie z ducha marynarzem. A je li co nie b dzie si udawało, prosz
kupić sobie papug , ako, pami taj pan, ako. Z papug tej rasy nawet
diabeł nie jest straszny.
Tak, kupi , na pewno.
Wstał, podał dło na po egnanie i na-
tychmiast wyszedł.
Biedny ty Robinsonie, biedny
To chory człowiek
zaskrzeczał Karol.
powiedziała kelnerka, stawiaj c przede mn
zamówion pizz , a oczy jej l niły zieleni jesiennego Syriusza.
Zaw-
sze napada go epilepsja przed drzwiami ko cioła, do którego chce
wej ć. Kiedy , stał si rozmowny po trzech piwach i powiedział mi, e jak
pracował na poczcie, to donosił na ka dego, nawet na siebie. Wynika z
tego, e podpisał cyrograf.
A ty wierzysz w sił diabła?
Wzruszyła ramionami i zbladła.
Nie my lałam nigdy o tym, ale gdybym zobaczyła jak
zjaw ,
chyba p kło by mi serce. Miesi c temu tu, w tym lokalu, podsłuchałam
rozmow trzech młodzie ców. Najstarszy z nich, obwieszony srebrnymi
ła cuchami, mówił kolesiom, e aby spotkać si z Szatanem, nale y o
Północy pój ć na cmentarz i usi
ć na grobie wisielca...
Umówiłaby si ze mn na takie spotkanie?
spytałem
22
Znieruchomiała, zbladła, a po chwili poczerwieniała. Z czym zacz ła si
zmagać, poniewa
jej brwi marszczyły si
i rozlu niały. Kiedy
wszystko wróciło do normy, u miechn ła si .
Dzwoniec P, ty cholero jedna
dłoni.
powiedziała i zacisn ła dło na
Wiesz, e mi si podobasz. Dobrze, pójd z tob i z twoj pa-
pug nie tylko na cmentarz.
— Dzi kuj , kiedy si spikniemy i hurra na Soplic .
Spojrzała zalotnie i z nadziej .
Szkoda, e nie było jej w moim sercu, a tak mi brakowało człowieka,
tak bardzo, ale nie stać mnie było na obłud . Za du o dziwnych rzeczy
kr
yło wokół mnie.

Podobne dokumenty