Smocze Żródło autor: Ella Kapler © Copyright by

Transkrypt

Smocze Żródło autor: Ella Kapler © Copyright by
tytuł oryginału: Smocze Źródło
autor: Ella Kapler
© Copyright by Ella Kapler
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części niniejszej
publikacji jest zabronione bez pisemnej zgody autora.
opracowanie graficzne | EL
korekta | Elf
Wydanie I
Więcej o autorce i jej pracach:
"Przepowiednia Księgi Fenrirów" - wyd. Radwan 2012
www.teczkaliteracka.wordpress.com
www.radwan.pl
www.facebook.com/EllaKapler
Poznań 2013
***
Dzień był jasny i słoneczny. Ciepły wiatr poruszał delikatnie liśćmi drzew. W ogrodzie
płacowym kwitły kwiaty i dorodne krzewy. Ogrodnik zadbał, aby rośliny nie wyglądały sztywno
i nazbyt reprezentacyjnie, ale sprawiały przytulne i naturalne wrażenie. Tworzyły zakątki i miejsca,
gdzie można było odpocząć od zgiełku miasta lub ciągłych wizyt petentów i pobyć przez chwilę
samotnie. Choć ogród był gównie do dyspozycji władcy, wszyscy mieszkańcy merostwa mogli
swobodnie w nim przebywać i wielu z nich, w wolnych chwilach, skrzętnie z tego korzystało.
Lilinn, stojąc nieruchomo w oknie na pierwszym piętrze, obserwowała starannie
przycięty trawnik. Sam trawnik nie miał w sobie nic szczególnego, był zielony i równy jak należało,
i nie przedstawiał sobą niczego, co mogłoby usprawiedliwić tak wielkie zainteresowanie
jasnowłosej elfki. Ona jednak nie potrzebowała usprawiedliwienia. Zresztą, nie patrzyła na samą
trawę, ale na wędrujące po niej cienie. Ostre i drżące linie, odcinające się od jasnych plam słońca.
Gdy zawiał wiatr uciekały, gwałtownie wirując, pod pobliskie krzewy, by po chwili wrócić na
otwartą przestrzeń niczym czujne i strachliwe stado królików. W dłuższych chwilach, gdy wiatr nie
poruszał zwisającymi nad trawą liśćmi, niepostrzeżenie wędrowały wzdłuż ścieżki, nasuwając na
myśl ciemne stworki pasące się powoli i leniwie w popołudniowym słońcu. Lilinn głęboko w sercu
czuła dumę, że jest jedyną osobą, w całym merostwie, a może i na całym świecie, która zauważa te
cieniste istoty i ich codzienną wędrówkę.
- Wyjdziemy do ogrodu? - dziecięcy głosik wyrwał elfkę z zamyślenia i zmusił do
spojrzenia w głąb pokoju.
Tuż za jej plecami stała mała, pięcioletnia dziewczynka o jasnej karnacji i ciemnych jak
heban, kręconych włosach, sięgających jej do połowy drobnych pleców. Patrzyła na Lilinn bystrym
jasnym wzrokiem, zachęcającym do zabawy i zapomnienia o obowiązkach.
- Skończyłaś co miałaś zadane, Belteo? - spytała trzeźwo opiekunka.
Mała wydęła usta i wywróciła oczami.
- Tak, skończyłam - odparła wreszcie.
- W takim razie możemy iść - uśmiechnęła się Lilinn i podała dziewczynce dłoń. Ta ujęła
ją i razem ruszyły do drzwi.
Jednak tuż za progiem mała wyrwała się i pobiegła przodem, zostawiając elfkę daleko
w tyle. Nie potrzebowała przewodnika, by poruszać się po korytarzach merostwa, tu się urodziła
i wychowała. Znała każdy zakamarek, każdy schowek w tym monumentalnym, rozłożystym
kompleksie stanowiącym siedzibę władcy Kontynentu, a zarazem jej ojca.
Lilinn wyszła na ścieżkę prowadzącą na tyły ogrodu. Gdy przekroczyła próg budynku
musiała zmrużyć oczy, bo jasne słońce zalewające wszystko wokół okazało się nazbyt oślepiające.
Poczuła ból pod powiekami, ale po chwili ustąpił, a świat znów zaczął przybierać kształty i barwy,
choć te ostatnie zdawały się nadzwyczaj spłowiałe i blade. Rozejrzała się, Beltei nigdzie nie było
widać. Wyszła zaledwie chwilę przed nią, więc elfka zaczęła martwić się, że dziewczynka mogła
jak szalona wbiec w gąszcz roślin, tam gdzie nie były one tak uporządkowane i zrobić sobie
krzywdę.
- Beltea! - zawołała, nieznacznie podnosząc głos. Nikt jej nie odpowiedział.
Nie zatrzymując się i nadal rozglądając uważnie, wędrowała ścieżką wzdłuż alei
niewysokich drzew. Wśród gęstych krzewów okalających dróżkę nie było nic widać. Dopiero
kilkanaście metrów dalej, gdy krzewy rzedły, mignęła jej kolorowa plama. Skierowała się w tamtą
stronę, marszcząc brwi po części z oślepiającego światła, a po części ze złości.
- Belteo, wołam cię, nie słyszałaś? - rzekła z wyrzutem, zbliżając się do dziewczynki.
Mała,
aż
podskoczyła
zdenerwowana.
Wyprostowała
się,
patrząc
na
Lilinn
z zaskoczeniem. W elfce zaczęły budzić się podejrzenia. Beltea była wyraźnie spłoszona, jakby nie
wiedziała co zrobić, a przecież samo bieganie po ogrodzie nie mogło wprawić ją w taki stan.
- Wyjdź z tych krzaków zanim podrzesz sukienkę - zakomenderowała Lilinn, stojąc na
ścieżce i czekając.
Beltea przełknęła głośno ślinę i spojrzała za siebie. Elfka już wiedziała, że coś
z pewnością jest nie tak. Dziewczynka powoli i z ociąganiem wyszła z gąszczu niskich krzaków,
ostrożnie rozchylając wiotkie gałązki. Wreszcie stanęła przed opiekunką. Nie wyglądała ani na
brudną, ani na zranioną. Lilinn ulżyło, przynajmniej do momentu, gdy krzewy za dziewczynką nie
poruszyły się i nie wychynął z nich okrągły, srebrno-szary pysk o błękitno-zielonych oczach. Elfka
zamrugała gwałtownie zaskoczona, ale gadzia główka wpatrująca się w nią z wysokości kolan
Beltei nie zniknęła.
- To smok! - wykrzyknęła zdezorientowana i chwyciła dziewczynkę za rękę, chcąc
odciągnąć ją od gada. Beltea zaparła się w ziemię, nie mając zamiaru ruszyć się na krok. Smok
spojrzał na ludzi czujnie, rozchylił pysk i warknął ostrzegawczo, jakby bronił małej.
- Czekaj, wszystko w porządku! - uspokajała dziewczynka
- Nic nie jest w porządku! Belteo, smoki mogą być niebezpieczne, nie możesz
podchodzić tak blisko.
- On mi nic nie zrobi - próbowała przekonać opiekunkę. Stanęła spokojnie i zerknęła na
smoka przyjaźnie. Zdawało się, że zwierzę odwzajemniło gest i ostrożnie wypełzło spod krzewów.
- On jest ranny, trzeba mu pomóc, proszę.
Lilinn obserwowała jak dziewczynka po raz kolejny stara się wykorzystać jedną ze
swoich najbardziej skutecznych technik namawiania. Patrzyła na elfkę błagalnie jasnymi,
błękitnymi niczym niebo oczami. Zdawała się przy tym tak nieśmiała, niewinna i delikatna, że
Lilinn nie była w stanie jej się sprzeciwić. Westchnęła, czując, że po raz kolejny przegrywa
z przebiegłością pięciolatki. Otworzyła usta, by już się z niechęcią zgodzić, ale usłyszała szelest
w ogrodzie. Nagle zdała sobie sprawę, że może jeszcze uciec się do jednego sposobu. Uśmiechnęła
się sama do siebie, dumna z pomysłu i pełna ulgi, że odpowiedzialność nie spadnie na nią.
- Niech będzie. Jeśli już sądzisz, że ten smok potrzebuje pomocy, to zaopiekujemy się
nim, ale musi się na to zgodzić twój ojciec - rzekła, starając się by jej ton głosu przybrał stanowcze
brzmienie.
Beltea wydęła usta niezadowolona. Na krótką chwilę jej pewność siebie ulotniła się
niczym kamfora. Ponownie zerknęła na smoka, który spokojnie stał przy jej boku i spoglądał ufnie
w górę. W jego wielkich, źrenicach z pionową, czarną kreską odbijały się wysokie korony
ogrodowych drzew.
- Dobrze - kiwnęła głową, na powrót odzyskując rezon. - Poproszę tatę, on na pewno się
zgodzi, chodź - uśmiechnęła się do smoka i ruszyła alejką w stronę pałacu.
***
Władca przechadzał się powoli ścieżką wzdłuż budynku, z ożywieniem rozmawiając
z jednym ze swoich doradców, starym magiem o jasnych niczym kurz włosach i takiej samej,
długiej brodzie, noszącym zawsze powłóczyste ciemne szaty. Mag cieszył się szacunkiem króla,
który zawsze liczył się z jego zdaniem choć, jak zdawało się Lilinn, nie zawsze się z tym zdaniem
zgadzał. Jednak pomoc i troska, jaką stary mag okazał wiele lat temu młodemu mężczyźnie
w czasach, gdy ten nie był jeszcze władcą, a jedynie sługą pałacowym sprawiła, że teraz traktowany
był bardziej jak ojciec niż jak doradca.
Svadilfari pierwszy dostrzegł idącą ścieżką dziewczynkę, małego srebrnego smoka
i podążającą za nimi Lilinn. Uśmiechnął się na ich widok swoim zwyczajowym, łagodnym
uśmiechem, przerywając wywód, jakim starał się przekonać Sardona do swoich racji. Obaj
mężczyźni spojrzeli w stronę nadchodzących.
Beltea kroczyła równo i odważnie, starając się dodać sobie odwagi prędkością
przebierania nogami. Wkrótce stanęła przed ojcem, który tkwił w miejscu spokojnie, wyraźnie
zaciekawiony sytuacją. Zauważył już smoka za plecami dziewczynki i choć zaskoczył go ten
nietypowy gość, nie uszła jego uwadze krwawa rana na ogonie gada i długie rozdarcie na jednym
z jego niewielkich, błoniastych skrzydeł. Ranny smok stanowił potencjalne niebezpieczeństwo, ból
mógł sprawić, że zwierze będzie atakowało bez ostrzeżenia i z niekontrolowanym strachem, ale
spokój, z jakim szedł za jego córką i ufność w spojrzeniu, sprawiło, że postanowił najpierw
dowiedzieć się jaka jest sytuacja, a dopiero później interweniować, jeśli zajdzie taka potrzeba. Na
razie spoglądał na córkę czekając, aż ta powie to, co tak wyraźnie malowało się na jej twarzy.
Przez długą chwilę w ogrodzie panowała gorąca, letnia cisza, przerywana jedynie
szelestem liści i śpiewem ptaków w koronach drzew. Beltea, pomimo tak silnie eksponowanego
rezonu, nie potrafiła zebrać odwagi. W powietrzu czuło się lekkie napięcie, do momentu, gdy
rozległ się gardłowy pomruk. Dziewczynka odwróciła się zaskoczona. Smok kilkakrotnie wydawał
z siebie niski bulgot w równych kilkusekundowych odstępach. Lekko przechylił na bok głowę
i zaczął zerkać ciekawie to na mężczyzn, to na dziewczynkę.
- Widzę, że mamy interesującego gościa - rzekł Svadilfari, podchodząc bliżej. Smok
cofnął się, utrzymując bezpieczną odległość. Już nie wyglądał tak niewinnie jak jeszcze kilka minut
temu.
- To smok - Beltea nagle odzyskała głos. - Jest ranny - zwróciła się do starego maga
z wyjaśnieniami, po czym płynnie przeniosła błękitne oczy na ojca. - Tato, on jest ranny, czy może
tu zostać?
Sardon zmierzył dziewczynkę czujnym wzrokiem jasnych oczu. Beltea wytrzymała to
taksujące spojrzenie, choć czuła, jak w tym momencie stojący przed nią mężczyzna przestaje być
jej ojcem, a staje się władcą w pełni tego słowa znaczeniu. Czy da przyzwolenie na jej prośbę tak
jak na to liczyła, czy jednak się nie zgodzi? Jeśli nie wyrazi zgody, wiedziała, że będzie musiała
pożegnać się ze smokiem natychmiast, bez względu na to jak bardzo chciała zatrzymać gada
i zaopiekować się nim. Zdanie Sardona było ostateczne. Wiedziała, że nie pomogą płacz ani krzyki,
nie było na to rady. Tym bardziej musiała teraz, bez słów pokazać mu, jak bardzo zależy jej na
smoku.
Mężczyzna pochylił się, by mieć twarz dziewczynki na wysokości swojej i lepiej widzieć
zmienność jej reakcji.
- Zaopiekujesz się nim póki nie wyzdrowieje? - spytał.
- Tak - odparła zdecydowanie, kiwając głową i utkwiła w nim wzrok z niezmienną
ufnością. Sardon spojrzał na smoka, zmarszczywszy lekko brwi. Na dłuższą chwilę zamarł, a gad
uczynił to samo, po czym nieznacznie tylko pochylił głowę. Władca odwrócił się z powrotem do
córki.
- Będziesz go pilnować, żeby nic nie zniszczył i nie zrobił nikomu krzywdy i żeby nikt
jemu nie zrobił nic złego? - pytał dalej z równym spokojem.
- Tak - Beltea ponownie potrząsnęła energicznie główką.
- Dobrze, zgadzam się... - nie zdołał dokończyć, bo dziewczynka pisnęła radośnie
i rzuciła mu się na szyję. Gad spojrzał w ich stronę, zamrugał i wydał cienki skrzek, jakby wtórując
swojej wybawicielce. Sardon odwzajemnił uścisk, po czym odsunął ją od siebie i spojrzał
poważnie. - Jednak, gdy wyzdrowieje musisz go wypuścić, on też ma rodzinę i chce do niej wrócić.
Beltea znieruchomiała, obserwując go czujnie.
- Skąd wiesz? - spytała, przechylając głowę, a smok uczynił ten sam gest, naśladując
małą.
Sardon uśmiechnął się figlarnie i pocałował ją w czoło, dając tym samym znak, że nie
zamierza wyjawić tajemnicy. Beltea zmarszczyła brwi, nie chciała łatwo odpuścić, jak zwykle.
- Powiesz mi jak to robisz?
- Co? - zdawał się być szczerze zaskoczony pytaniem.
- Rozmawiasz z nimi - odparła, jakby pytała o rzecz oczywistą.
- Słucham ich, po prostu słucham - rzekł z łagodnym wyrazem twarzy.
Lilinn obserwowała tą wymianę zdań z ciekawością i zaczarowaniem. Znała Sardona od
dawna, ale wciąż ją zaskakiwał. Nie spodziewała się, że on, który był wobec córki najbardziej
zapobiegliwy, z taką łatwością zgodzi się na pobyt rannego, dzikiego smoka na terenie pałacu.
***
Smok zamieszkał w boksie, wydzielonym specjalnie dla niego, w pałacowej stajni. Jego
lokum było niewielkie, ale zważywszy na gabaryty gada, w zupełności wystarczające. Rany na
ogonie i skrzydle zostały starannie opatrzone przez wezwanego, przez samego władcę, medyka.
Beltea codziennie chodziła do smoka w odwiedziny nawet kilka razy dziennie, często
wyprowadzała go do ogrodu, gdzie oboje buszowali pośród kwitnących krzewów. Beltea bawiła się,
a smok podążał za nią, niczym wierny pies - zresztą niewiele odbiegając od psa gabarytami,
a czasem nawet zachowaniem. Wkrótce dziewczynka nie wytrzymała i ukradkiem wprowadzała
smoka do budynków merostwa. Najpierw, ku przerażeniu służby, do ich skrzydła i kuchni, ale po
wizycie w tej ostatniej oboje zostali wygonieni definitywnie przez kucharza, gdy smok zjadł
pieczonego na kolację kurczaka. Beltea musiała się długo tłumaczyć przed Lilinn, a potem przed
ojcem, ale nie zaprzestała swoich wycieczek po merostwie, przenosząc je do głównego budynku
i swoich pokoi. Strażnicy w różnych miejscach, coraz częściej słyszeli cichy stukot smoczych
pazurów, niosący się lekkim echem na chłodnych, kamiennych płytkach pałacowych korytarzy.
Między dziewczynką i smokiem wywiązała się nić porozumienia, choć obserwująca ich
często Lilinn, mogłaby przysiąc, że mimo usilnych, wielogodzinnych prób, Beltei nie udało się
nigdy porozmawiać ze smokiem tak, jak to zrobił pierwszego dnia jej ojciec. Nie zważając na to,
Beltea nazwała swojego nowego towarzysza zabaw Sammon, a gad reagował na imię od pierwszej
chwili.
***
Słońce zaszło za chmurami, ciężkimi i zimnymi niczym ołów. W powietrzu czuć było
wilgoć, która na razie zbierała się tylko gdzieś w niebie, ale już od samego rana zapowiadała swoją
wizytę na ziemi. Niepomni na to mieszkańcy merostwa przemykali korytarzami, spiesząc w różne
strony. Beltei wreszcie udało się wyrwać ze swego pokoju, gdzie od rana ślęczała nad mitami
Kontynentu, które Lilinn niestrudzenie próbowała wbić jej do głowy. Lubiła te historie, ale nie
znosiła, gdy elfka odpytywała ją z ich przebiegu i karciła, kiedy jakieś fakty nie zgadzały się z tym,
co było napisane w obszernej księdze leżącej od niepamiętnych czasów na komódce w jej pokoju.
Teraz jednak dziewczynka była wolna i mogła poświęcić resztę czasu na swoje, ulubione,
ostatnio zajęcie - zabawę ze smokiem. Tego jednak nie mogła znaleźć, była już w stajniach i nie
zastawszy go tam przebiegła przez wszystkie ich miejsca w ogrodzie, na próżno. W końcu
postanowiła przeszukać pałac. Choć zazwyczaj to ona wprowadzała Sammona do budynku, raz czy
dwa, zdarzyło się, że znudzony gad postanowił sam jej poszukać, wzbudzając tym popłoch wśród
służby, gdy sam przespacerował się lekkim truchtem po korytarzu we wschodnim skrzydle i o mało
nie wszedł do komnaty, pełnej czekających na posłuchanie gości władcy. Wtedy Beltea w ostatniej
chwili zwabiła go z powrotem kawałkiem świeżego mięsa i uniknęła kłopotów. Dziś postanowiła
zacząć od tej sali, ale nie znalazła Sammona. Podobnie było w skrzydle dla służby i w sypialniach
w obu skrzydłach. Królowa Ellejra, jej matka, była tego dnia nieobecna, więc Beltea bez większych
nadziei odwiedziła jej komnaty i gabinet pełen ksiąg i bibelotów.
Po kilku godzinach była już naprawdę zaniepokojona brakiem jakiegokolwiek rezultatu
poszukiwań towarzysza zabaw. Nikt ani w stajniach, ani w pałacu nie widział smoka od dnia
wczorajszego i nikt nie potrafił jej pomóc.
Wreszcie postanowiła zapytać ojca. Wydał jej się jedyną osobą, która mogłaby coś
wiedzieć, zwłaszcza, że potrafił rozmawiać ze smokami. Może Sammon powiedział mu, gdzie
poszedł? Beltea podążyła do gabinetu władcy, ale w sąsiadującej z nim komnacie, zastała z tuzin
osób, nerwowo czekających na audiencję. Przez moment próbowała wyobrazić sobie jak długo
może trwać takie czekanie na swoją kolej, ale szybko zrezygnowała. Postanowił wejść drugimi
drzwiami, z prywatnego korytarza. Odczekała na moment, gdy nikogo nie było w pobliżu i bez
wahania pchnęła ciężkie skrzydło, które początkowo oporne, ustąpiło nagle, przez co dziewczynka
o mało nie straciła równowagi i nie upadła jak długa na wzorzysty dywan w gabinecie.
- ...tak po prostu zawładnąć źródłem. Korzysta z niego wiele innych istot. Dzikie
zwierzęta i smoki - mówił Sardon, ale wysoki i szczupły mężczyzna przerwał mu skrzekliwym
głosem.
- Nie możemy sobie pozwolić na korzystanie tylko z jednego źródła. Co jeśli zostanie
skażone? Trzeba opanować ten ter...
Trzej mężczyźni znajdujący się w gabinecie, zamilkli zaskoczeni gwałtownym
pojawieniem się nowego, nieproszonego gościa. Beltea wyprostowała się i zesztywniała widząc, jak
na twarzy jej ojca pojawia się najpierw wyraz zaskoczenia, a później zimnego spokoju. Tylko oczy
mu błyszczały, gdy patrzył na nią. Dawno poznała, że przybierał ten wyraz twarzy, kiedy nie chciał,
by ktoś poznał jak bardzo jest zły. Ciarki przeszły jej po plecach, gdy uświadomiła sobie, że tym
razem jest zły na nią. Z trudem przełknęła ślinę, przypominając sobie, po co przyszła. Skoro już tu
weszła, trzeba było zapytać o smoka.
- Tato, Sammon zniknął - rzekła. Choć starała się by brzmiała wyraźnie, okazało się, że
ledwie ją było słychać, a do tego głos stał się cienki i piskliwy.
Dwaj nieznajomi spojrzeli na władcę, na jego córkę i znów przenieśli wzrok na króla.
Sardon wyprostował się i nie spuszczał oczu z dziewczynki.
- Belteo - to jedno słowo wystarczyło, aby dziecko drgnęło spłoszone, a w oczach
pojawiły się łzy. Sardon ruszył w jej stronę. - Nie możesz tu wchodzić, kiedy rozmawiam kontynuował spokojnym lecz stanowczym tonem.
Beltea patrzyła jak ojciec zbliża się do niej i z ledwością powstrzymywała płacz.
Podszedł i poderwał ją z ziemi niczym piórko. W mgnieniu oka znalazła się wysoko, o wiele wyżej,
niż by w tej chwili chciała, straciła całą pewność siebie i po policzkach spłynęły jej łzy.
- Ale Sammon... - wybełkotała łamiącym się głosem.
- Wiem, nie teraz moja mała - szepnął do ucha dziewczynki, przyciskając równocześnie
drobne ciałko do siebie, poczuła jego silny zapach, kojarzący jej się zawsze z lasem. - Później go
poszukamy, teraz muszę zostać tu.
Wyniósł małą z gabinetu. Tuż za progiem, jak spod ziemi, wyrosła Lilinn. Sardon oddał
jej opierające się dziecko i wrócił do gabinetu, zamykając za sobą drzwi.
- Co się stało? - pytała elfka łagodnym tonem, gdy Beltea próbowała uspokoić się
i dostała nagłego ataku czkawki.
- Sammon... zni... knął. - mówiła, wycierając oczy wierzchem dłoni.
- Niemożliwe...
- Szu...kałam.
- Na pewno tylko gdzieś się schował - Lilinn przytuliła dziewczynkę i pogłaskała
uspokajająco po plecach. - Zbliża się burza i znalazł sobie jakieś bezpieczne schronienie.
Poszukamy go i znajdziemy
Lilinn postawiła małą na podłodze i wyjętą z ukrytej w fałdach sukni kieszeni chusteczką
wytarła jej twarz i nos. Beltea poczuła się trochę lepiej, znów mogła oddychać i widzieć porządnie.
Elfka uśmiechała się do niej łagodnie, jakby zupełnie zapomniała o tym, że dziewczynka weszła do
gabinetu władcy bez zaproszenia. Najwyraźniej nie zamierzała robić jej z tego powodu wyrzutów
i Beltea była za to wdzięczna.
- Chodź, poszukamy smoka - elfka wyciągnęła otwartą dłoń w kierunku dziewczynki.
Mała ujęła ją i razem ruszyły przed siebie szukać gada.
***
Beltea leżała na łóżku, wsłuchując się w odgłosy szalejącej za oknem burzy. Gdyby nie
to, już dawno usnęłaby ze zmęczenia. Przez większość dnia szukała Sammona, najpierw sama,
a później z Lilinn, wciąż bez skutku. Smok zniknął bez śladu.
Elfka twierdziła, że smok wróci sam, gdy burza się skończy. Wyjdzie z zakamarka,
w którym się schował i znów będzie się z nią bawił, ale jakoś nie potrafiła jej uwierzyć. Na razie
jedna nie miała żadnego pomysłu, gdzie jeszcze mógł wywędrować ranny smok. Pozwoliła się więc
położyć do łóżka, choć burza za oknem nie dawała jej zasnąć. Za szklanymi taflami obserwowała
fruwające na tle ciemnoszarego nieba i porywane gwałtownymi podmuchami liście i małe gałązki.
Ulewny deszcz bił w szyby wielkimi kroplami i tworzył na szkle szerokie rzeki wody, spływające
raz pionowo w dół, to innym razem prawie poziomo wędrujące na skraj obrazu. Od czasu do czasu
słychać było przetaczające się blisko gromy, przebijające się przez miarowo jęczący w szczelinach
wiatr.
Nagle za oknem śmignął wrzecionowaty, ciemny kształt. Beltea zamrugała gwałtownie
i usiadła na łóżku. Przez chwilę zastanawiała się, czy dobrze widziała. Zerwała się i podbiegła do
okna. Na zewnątrz świat tonął w strugach deszczu, rozmywając wszystko, co znajdowało się dalej
niż kilka metrów. Ogród wyglądał jak morze bezkształtnej zieleni przesiąkniętej wodą niczym
gąbka. Dziewczynka wytężała wzrok, ale na darmo. Gdy już chciała zrezygnować i odejść, coś
przesunęło się w głębi ogrodu, pod drzewami. Jeszcze raz spróbowała dostrzec coś przez strugi
ulewy. Po chwili ciemna plama przesunęła się jeszcze raz i Beltea była już pewna, że ktoś tam jest.
Deszcz zdawał się odrobinę uspokajać, a niebo lekko przejaśniać. Beltea bez namysłu
chwyciła płaszcz i wybiegła na korytarz. Najciszej jak mogła przemknęła obok wartowników
i niezauważona dotarła do ogrodu. Gdy tylko stanęła na ścieżce poczuła, jak jej stopy toną
w miękkiej trawie przesiąkniętej deszczówką. Każdy krok dziewczynki wydawał mlaszczący,
głuchy dźwięk, którego nie potrafiła stłumić. Szła więc spokojnie w kierunku, gdzie jak jej się
zdawało, zastanie ciemny kształt, który widziała z okna.
Nie zauważyła go do ostatniej chwili. Przez cały czas z nadzieją szukała szarosrebrnych
kształtów, ale nie znalazła. Zamiast tego, nagle pośród krzewów pojawiła się zielona, ogromna
głowa smoka. Dla małej, pięcioletniej dziewczynki był wręcz gigantyczny. Smukłym niczym
u konia pyskiem sięgał najniższych gałęzi alejkowych drzew, spoglądał na nią żółtymi jak dwa
słońca oczami, przeciętymi dwoma czarnymi, pionowymi szparkami, jakby w jego źrenicach
otwierała się niebezpieczna i bezkresna otchłań. Posiadał parę wielkich błoniastych skrzydeł.
Poruszały się, przysłaniając krzewy, gdy delikatnie rozkładał je i składał w rytm oddechu. Beltea
szczególnie nie potrafiła oderwać oczu od jego łusek, opalizujących zielonozłotą tęczą, choć na
niebie nie było krztyny słońca.
Smok pochylił pysk w jej stronę. Zamarła, drżąc na całym ciele. Czuła ciepły oddech
gada na policzkach. Dmuchnął mocniej dziewczynce w twarz, tak, że ciemne kosmyki pod ciężkim
od deszczu kapturem zafalowały, przysłaniając widok.
- Witaj, mała księżniczko.
Beltea zamrugała gwałtownie, nie tylko z powodu włosów, ale dlatego, że usłyszała
wyraźnie słowa, które nie zostały wypowiedziane. Utkwiła wzrok w smoku, ale on nadal spoglądał
na nią nieruchomo, sypiąc złote iskry.
- Nie musisz się obawiać - usłyszała, a gad ponownie przybliżył pysk do jej twarzy. Rozumiesz mnie, prawda?
Pokiwała gorliwie głową, niezdolna do wypowiedzenia się na głos, a tym bardziej nie
mając odwagi zrobić tego w myślach.
- To dobrze - gad rozchylił lekko pysk, jakby się uśmiechał. Nadało mu to jeszcze
groźniejszy wygląd. Beltea przełknęła głośno ślinę. - Zdaje mi się, że kogoś szukasz?
Dziewczynka natychmiast przypomniała sobie, po co przyszła do ogrodu. Jeszcze raz
kiwnęła głową, próbując zebrać całą odwagę jaką posiadała.
- Sammon... smok, którym się opiekuję, zniknął - rzekła na głos, niepewna, czy mimo
dziwnych umiejętności gościa wystarczy, gdy tylko pomyśli te słowa. Zastanawiała się, czy smok
słyszy wszystkie jej myśli, czy tylko te, które ona chce, żeby usłyszał?
- Więc szukasz smoka...
- Wiesz gdzie on jest? - zainteresowała się żywo.
- Myślę, że tak - odparł spokojnie.
- Możesz mnie do niego zabrać? Proszę - Beltea przyskoczyła bliżej i uniosła twarz,
aż ciężki kaptur spadł jej z głowy i coraz słabszy już deszcz zaczął padać do oczu i na policzki.
Smok spojrzał na nią czujnie.
- Po co chcesz do niego iść? - spytał.
- Sammon był ranny, chcę wiedzieć, czy nic mu nie jest - wyjaśniła.
Smok rozpostarł jedno ze skrzydeł, osłaniając podekscytowaną dziewczynkę przed
deszczem. Wyglądało, jakby otworzył nad nią wielki parasol.
- Dobrze, zabiorę cię do niego, skoro prosisz.
- Dziękuję, smoku - ucieszyła się.
- Załóż kaptur i trzymaj mocno, będzie wiało - rzekł, kładąc się na mokrej trawie. Ziemia
pod nim odkształciła się i zrobiła błotnista. - Wsiadaj, chwyć się mocno i za nic nie puszczaj.
Będziemy lecieć bardzo wysoko.
Beltea niewiele myśląc, wdrapała się z niemałym trudem na szeroki grzbiet
zielonozłotego gada. Gdy już się wygodnie usadowiła i chwyciła, smok wstał i odbił od trawnika,
ciężko niczym niewiarygodnie spasiony kot. Na moment zawisł w powietrzu, tuż nad ziemią. Potem
rozpostarł całkowicie skrzydła i machnął nimi kilkakrotnie. Dziewczynka poczuła ostre szarpnięcie
i niespodziewanie szybko znalazła się ponad koronami drzew. Smok majestatycznie zatoczył
niewielki łuk i ruszył na wschód, w stronę przejaśniającego się na horyzoncie nieba.
***
- Panie! - Lilinn wpadła do prywatnych komnat władcy, zasapana i z rozwianym włosem.
Sardon spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi. Elfka miała splątane pośpiechem kosmyki
i rozszerzone oczy błyszczące od strachu. Przełknęła ślinę i odetchnęła głębiej, by być zdolną do
wypowiedzenia całego zdania - Panie, Beltea zniknęła!
- Jak to zniknęła? - mężczyzna odwrócił się do niej przodem i znieruchomiał.
- Nigdzie je nie ma - wyjaśniła, coraz bardziej łamiącym się głosem. - Gdy byłam u niej
dwie godziny temu, położyłam ją do łóżka. Była zmęczona szukaniem smoka. Jego też nigdzie nie
ma.
- Nie mogła tak po prostu zniknąć.
- Musiała wyjść jeszcze w czasie ulewy. Straże znalazły w ogrodzie dziwne wgłębienia Lilinn patrzyła na niego załzawionymi oczyma.
Sardon zamyślił się na moment, utkwiwszy wzrok w podłodze. Chwilę później zerwał się
i ruszył do wyjścia.
- Pokaż mi te ślady - rozkazał, popychając ją w kierunku drzwi.
***
Beltea czuła, jak zimny wiatr smaga jej policzki. Chwilę wcześniej przestało padać.
Wreszcie była w stanie otworzyć oczy i podziwiać widoki. Z grzbietu lecącego wysoko smoka
miasto odkrywało o wiele więcej niż z dołu. Widziała sieć uporządkowanych, koncentrycznie
zbiegających się ulic, których źródłem zdawał się główny plac. Tuż obok merostwa, jako jedynego
otoczonego gęstwiną drzew. Pałac tworzył wyraźną, odcinającą się plamę zieleni na tle jasnych
kamienic i domów. Im dalej od głównego placu tym ulic było więcej a kwartały stawały się szersze
i dłuższe, gdzieniegdzie poprzeplatane pojedynczymi drzewami i zamkniętymi, małymi ogródkami.
Z góry wszystko zdawało się mniejsze, a niedawny rzęsisty deszcz sprawił, że na ulicach
prawie nikogo nie było. Ludzie uciekli przed wodą, która teraz zbierała się w rozległe kałuże
i wartkie potoki, spływające środkiem drogi, w stronę przecinającej miasto rzeki.
Kierowali się na wschód i wkrótce dziewczynka zobaczyła, jak mijają wysokie mury
miasta, z tej perspektywy przypominające bardziej okrągły, gruby precel. Lecieli nad soczystymi,
kolorowymi polami i niewielkimi zagajnikami. Prawie godzinę później zostawili daleko za sobą
ludzkie domy, wciąż kierując się na wschód, w stronę pasma gór i dzikiego lasu. Beltea drżała pod
naporem wiatru, przed którym chronił ją jedynie przemoczony płaszcz. Zaczęła się bać, bo jeśli
smok nie zechce jej odprowadzić do domu, nie będzie miała pojęcia, jak wrócić samodzielnie.
Powoli zaczęła nawet żałować, że wybrała się na tę wycieczkę. Nieprzyjemne uczucia i obawy
wzmogły się jeszcze bardziej, gdy wyobraziła sobie, co powie ojciec, dowiedziawszy się, że
poleciała w góry, bez powiadomienia kogokolwiek. Jedyną jej nadzieją była myśl, że spotka
Sammona.
- Uważaj, lądujemy - usłyszała dźwięczny, łagodny głos w swojej głowie i jednocześnie
poczuła, jak smok obniża lot, kierując się na płaskowyż w połowie wysokości jednego z górskich
szczytów.
Poszarpane głazy tworzyły niewielki zakątek, osłonięty przed silnym, górskim wiatrem.
W tym miejscu rośliny miały o wiele lepsze warunki do życia i w przeciwieństwie do przeważającej
części pasma, które pokryte było lichą trawą i rzadkimi krzewami, stworzyły tu prawdziwą oazę.
Smok osiadł gładko na wolnej przestrzeni i przywarł do ziemi, by dziewczynka mogła zejść z jego
grzbietu. Beltea zsunęła się po pancerzu z zielonozłotych łusek i poturlała po miękkiej trawie. Nie
sądziła, że lot na smoku sprawi, iż jej nogi odmówią posłuszeństwa. Usiadła na trawie lekko
oszołomiona. Smok patrzył na nią przyjaźnie, spokojnie czekając, aż się pozbiera.
Rozejrzała się wokół. Polanę, gęsto porastała trawa, wysokie, rozłożyste drzewa otaczały
ją zwartą ścianą z trzech stron, ale już kawałek dalej, stok robił się coraz bardziej stromy i skalisty,
trawa rzedła, a miejsce drzew zajmowały niskie, płożące krzewy.
- Chodź, mała księżniczko - mruknął głos w jej głowie.
Beltea wstała na miękkich nogach, gdzieś w pobliżu zauważyła ruch. W pierwszej chwili,
nie wiedziała, co ją przyciągało do wielkiego, szarego głazu tuż na skraju lasku, ale po chwili
uświadomiła sobie, co widzi. Zza kamienia wychylała się niewielka, wrzecionowata główka
pokryta srebrno-szarymi łuskami. Z tego sympatycznego pyska wpatrywało się w nią dwoje
niebieskozielonych oczu, przeciętych czarnymi liniami.
- Sammon! - krzyknęła uradowana, wyciągając ręce w kierunku gada. Zwierze jakby
odwzajemniało radość. Skoczyło do przodu, w kilku susach pokonało dzielącą ich odległość
i z impetem wpadło w objęcia pięciolatki, powalając ją przy okazji z powrotem na trawę. Czułością
nie było końca. Smok lizał dziewczynkę miękkim, ciepłym językiem i wtulał chrapy w jej puszyste
włosy, podczas gdy ona głaskała go i drapała po całej głowie i szyi, a jej śmiech niósł się daleko,
odbijany przez skalne echo.
- Tak się cieszę! Jesteś zdrowy! - Beltea dotknęła zagojonego skrzydła, a smok na dowód
dobrej kondycji, odskoczył i wzbił się w powietrze nisko nad ziemią. Zwinnie wykręcił ósemkę
i wylądował obok niej.
- Chodźmy już, powinnaś się ogrzać - dziewczynka znów usłyszała łagodny, głęboki głos
i dopiero teraz przypomniała sobie, że obok jest jeszcze jeden smok. Nagle wydał jej się o wiele
bardziej przyjazny i miły. Zapragnęła jego też pogłaskać, ale gad ruszył w stronę zagajnika.
Podążyła więc za zielonozłotym, a obok kroczył Sammon.
Lasek okazał się o wiele skromniejszy niż sądziła. Był znacznie mniejszy niż ogród
w merostwie Fallon. Do tego wiele drzew było połamanych, po chwili Beltea poznała, że nie były
one złamane, ale ścięte. Widziała takie drzewa, gdy Sardon kazał przerzedzić stare, zarośnięte
alejki. Wtedy powalone pnie też miały takie płaskie podstawy, a jej zabroniono chodzić
w "niebezpieczne miejsce". Następnie zagajnik przeistaczał się w rumowisko skalne, które
kilkadziesiąt metrów dalej zmieniało się w głęboką i wąską dolinę, otoczoną od tej strony zasiekami
z grubych, naostrzonych gałęzi. Jeszcze dalej dziewczynka nic już nie widziała, bo smoki skręciły
i wspięły się wyżej, w miejsce bardziej osłonięte. Gdzie z zewnątrz nie było widać kryjącej się
w zboczu pieczary. Zielonozłoty smok z ledwością się do niej zmieścił.
Zgarnął wielkim ogonem trochę liści i drewna, dmuchnął w kupkę jednym krótkim
parsknięciem. Sterta zajęła się iskrami i po chwili paliła wesoło. Smok zwinął się, zagradzając
wejście. Sammon i Beltea znaleźli się w zamkniętej, ale obszernej przestrzeni pieczary. Zrobiło się
cieplej. Już po chwili mała poznała, że nie są sami. W półmroku od ścianami migotały jasne iskry
ogniska, odbijającego się w kilkunastu parach oczu.
***
Sardon zatrzymał wierzchowca i rozejrzał się dokoła. Ścieżka, choć stroma, nie stanowiła
najmniejszego problemu dla smoczego wierzchowca. O wiele gorzej radziły sobie pozostające
w tyle zwykłe konie. Musiał co jakiś czas przystawać i czekać, aż reszta ekspedycji dołączy do
niego. W ten sposób droga dłużyła się niemiłosiernie i spowalniała irytująco. Mimo, że zabrał ze
sobą tylko kilku ludzi, miał wrażenie, że ciągnie za sobą cały oddział i zastęp wozów. Nie potrafił
opanować złości, gdy pomyślał, że jego córka jest tak blisko, a za razem tak daleko.
Wyruszyli w godzinę po tym, jak zobaczył ślady w rozmiękłej ziemi. Nie miał
najmniejszej wątpliwości, że zostawił je smok. Duży i potężny, niewiele takich było w okolicy.
Kolejne potwierdzenie jego przypuszczeń pojawiło się, nim zdążył wyprostować się znad
trawnika. Przybyli właśnie strażnicy, poinformowali go, że kilka osób widziało wielkiego smoka
nad miastem. Niektórzy nawet twierdzili, że ktoś go dosiadał. Na tą ostatnią informację Sardon
zbladł. Ujeżdżanie smoka nie należało do rzeczy bezpiecznych - sam kiedyś latał na jednym,
podczas Wielkiej Bitwy, ale dosiadanie gada przez pięciolatkę, było jak proszenie się o wypadek.
Otrząsnął się z ponurych myśli, wypytał o kierunek i wkrótce ruszył w pogoń za smokiem
i swoją córką. Pościg prowadził ich coraz dalej w pobliskie, niewysokie góry Ort. Sardon miał
nadzieję, że uda im się znaleźć dziewczynkę nim po raz kolejny zapadnie zmrok. Spędziła w górach
już jedną noc, nie chciał, by spędzała kolejną.
Popędził wierzchowca naprzód, nie czekając więcej na towarzyszy. Szpony, które
kończyły długie nogi smoczego wierzchowca doskonale trzymały się kamienistej ścieżki, jakby
były stworzone do takich wędrówek. Koń zaczął strzyc uszami i parskać cicho. Odkąd wybrał tą
drogę, robił tak coraz częściej. Był to znak, że zbliżają się do smoczych terenów. Sardon wzmógł
czujność, rozglądając się na boki. Tu w każdej chwili mógł spotkać jaszczura, nie koniecznie
przyjaźnie nastawionego.
Nagle na pobliskiej półce skalnej dostrzegł zielonozłoty kształt - smok. Gad leżał
spokojnie z podwiniętymi skrzydłami i ogonem, którego szpiczasta końcówka swobodnie zwisała
poza występ skalny. Jego zgrabna, długa szyja strzelała prosto w niebo, dodając mu majestatu. Złote
oczy wpatrywały się we władcę uważnie.
Sardon najspokojniej jak tylko potrafił podążał dalej ścieżką między skałami. Obaj
mierzyli się wzrokiem nieustannie, jakby każdy czekał, aż drugi zrezygnuje i ucieknie. Jednak
żaden z nich tego nie zrobił. W końcu mężczyzna zatrzymał wierzchowca na płaskowyżu, gdzie
mógł bez przeszkód czekać na kolejny ruch, który tym razem należał do gada.
- Witaj, Władco Kontynentu, Królu Zjednoczenia, Panie z przepowiedni Starożytnej
Księgi Fenrirów - głos w głowie Sardona, choć niski, grzmiał donośnie, jakby chciał rozsadzić mu
czaszkę. Mężczyzna skrzywił się. Smok wyraźnie drwił sobie z niego. - Potomku Bestii, Wielki
Magu, człowieku, który pokochał el...
- Przestań już! - warknął władca, nie mogąc dłużej wytrzymać tego bełkotu zajmującego
mu umysł. Miał wrażenie, że smok zachichotał bardzo cicho.
- Wybacz panie, to przydługawe powitanie, starałem się jedynie przestrzegać etykiety wyjaśnił spokojnie gad, ale jego ton wibrował lekko w rozbawieniu.
- Gdzie jest moja córka? - Sardon utkwił spokojne, ale stanowcze spojrzenie
w zielonozłotym stworzeniu.
Smok wyraźnie spoważniał. Odwrócił wzrok, wpatrując się gdzieś pomiędzy skałami
w ciemne szczeliny gór.
- Niedaleko, nic jej nie jest - mruknął jakby odrobinę zrezygnowany. - Śpi.
- Zaprowadź mnie do niej.
- Chciałbym, żebyś najpierw zobaczył coś innego, Sardonie - gad wstał bardzo ociężale.
Pochylił głowę do przodu, nagle sprawiał wrażenie zmęczonego i sędziwego. Jego
poufałość, której dopuszczał się ze względu na dawną znajomość z mężczyzną, nie będącym wtedy
jeszcze królem Kontynentu, dawała Sardonowi do myślenia. Smok zwracał się do przyjaciela, nie
do władcy, a tym bardziej nie do wroga. Mężczyzna kiwnął głową. Zielonozłoty zeskoczył z półki
skalnej z lekkością zupełnie nie pasującą do jego gabarytów i powoli ruszył między skały. Sardon
podążył za nim w wysokie ściany z kamienia, gdzieniegdzie porośnięte kępami długich traw. Po
kilkunastu metrach smok skręcił gwałtownie i przed władcą otworzyła się głęboka przepaść, na dnie
której znajdowała się dolina. Smoczy wierzchowiec parsknął nerwowo i potrząsnął głową. Nawet
jemu, zaopatrzonemu w silne szpony trudno było poruszać się po nierównej i wąskiej ścieżce.
Trochę dalej teren robił się bardziej płaski, a niecka doliny łagodniejsza. Dno wąwozu pokrywało
rumowisko skał i połamanych drzew. Wokół w strategicznych miejscach, gdzie można by było zejść
na dno, ktoś powbijał zaostrzone pale i skonstruował mocne zasieki. Wyglądały jak robota ludzi,
ale żadnego człowieka Sardon nie dostrzegł. Smok zatrzymał się i odwrócił.
- Ludzie są po drugiej stronie tej góry - rzekł, jakby słyszał jego myśli. - Tędy płynął
strumień z górskiego źródła. To był nasz wodopój, ale przyszli ludzie i odwrócili bieg rzeki,
by płynęła do waszego miasta. Bronią smokom dostępu do wody. Bez wody nie tylko smoki,
ale i cała okolica wymrze - głos zwierzęcia nabrał warkliwych tonów. - Tutejsi mieszkańcy są zbyt
mali, by bronić tego miejsca, do tej pory żyli tu spokojnie przez setki lat. Nie nadają się do walki.
- Co Beltea ma z tym wspólnego? - spytał Sardon, lekko marszcząc brwi, choć nie czuł
już wściekłości, która miotała nim odkąd wyruszył z miasta.
- Wybacz mi ten drobny fortel - westchnął smok. - Zabrałem ją, bo nie miałem
wątpliwości, że za nią podążysz. Ja natomiast chciałem, żebyś to zobaczył. To robią ludzie z Fallon.
Za twoim przyzwoleniem lub bez twojej wiedzy. Mam nadzieję, że to ta druga możliwość, bo jeśli
nie, okolicznym będą musieli pomóc pobratymcy z Santhoor - gad wyprostował się i rozłożył lekko
skrzydła. Nagle wyglądał na dwa razy większego i śmiertelnie groźnego. Sardon nie miał
wątpliwości, że była to subtelna, ale wyraźna groźba. Jeśli nie powstrzyma ludzi, smoki ruszą do
walki i nie będą miały oporów zabijać.
- Potrzebujemy drugiego źródła - rzekł władca zimnym tonem, nie odwracając wzroku od
smoka.
- Dawni władcy Fallon korzystali ze źródła w podziemiach pałacu. Jego woda, która
tryskała w południowej części ogrodu w Wodnej Altanie. To źródło i rzeka im wystarczały wyjaśnił spokojnie gad.
Sardon spojrzał na niego ze zdumieniem. Przez moment zastanawiał się skąd smok wie
o takich rzeczach. W ogrodzie rzeczywiście stała stara, nieużywana altana. Pamiętał ją jeszcze
z dzieciństwa, nigdy w niej jednak nie było wody. Gdyby pod pałacem było osobne źródło, miałby
argument dla histeryków, którzy tak bardzo na niego naciskali. Mógłby zmusić ich do ustąpienia
z gór i zaprzestania dewastacji smoczych terenów. Postanowił, że gdy tylko wróci do pałacu,
natychmiast rozkaże Svadilari odnaleźć wszystkie mapy, na których może być zaznaczone źródło.
- Jeśli odnajdę źródło pod pałacem, zbiorę stąd ludzi - odparł, lekko kiwając głową, na
znak, że zgadza się ze zdaniem smoka. - Teraz zaprowadź mnie do Beltei.
- Jesteś mądrym władcą - mruknęła bestia.
Gad dał wiarę słowom władcy, bo ruszył w górę zbocza do najbliższego wyłomu
skalnego. W wąskim gardle wielki gad z ledwością się mieścił, na szczęście kamienie rozstąpiły się
i jaszczur wspiął się na płaską, szeroką półkę, za którą ziała ciemność pieczary.
Sardon zeskoczył z wierzchowca i podążył za zielonozłotym na piechotę. Jego
niespokojne i szybkie ruchy zdradzały jak był podenerwowany i jak bardzo chciał odnaleźć córkę.
Jego krok był zwinny niczym koci chód i wdrapanie się na strome wzniesienie zajęło mu ledwie
kilka sekund. Zdawało się, że na chwilę przestał być człowiekiem, a stał się zwierzęciem na równi
ze smokiem. Mężczyzna dwoma susami pokonał odległość dzielącą go od jamy i przystanął
na granicy ciemności. Chwilę trwało nim jego oczy przyzwyczaiły się do panującego we wnętrzu
mroku. W czerni powoli dostrzegał kolejne zarysy. Dopalone ognisko przy wejściu, ślady
ogromnych, gadzich łap zaopatrzonych w śmiercionośne pazury i ciężkiego ogona sunącego
po piaszczystej podłodze pieczary. Później trochę gałęzi, coś długiego, chyba ogon smoka i drugi.
Dalej była już tylko kotłowanina kształtów, jaśniejących delikatną, srebrną poświatą niczym
księżyc w mglistą noc. Pośród tej gmatwaniny ciał spała spokojnie Beltea. Jej ciemne włosy
wyraźnie odznaczały się na tle zwiniętych wokół niej jasnych łusek pogrążonych we śnie gadów.
- Beltea? - szepnął drżącym głosem. O wiele bardziej niespokojnym, niż sobie tego
życzył.
Dziewczynka ocknęła cię, poruszyła i otworzyła zaspane oczy. Chwilę patrzyła w jego
stronę nieprzytomnie, po czym najwyraźniej uświadomiła sobie, że już nie śni i po policzkach
popłynęły jej łzy. Sardon podszedł bliżej i jednym zdecydowanym ruchem poderwał w górę,
wydobywając z plątaniny powoli budzących się smoków. Gdy przytulił ją do siebie, poczuł jej
lekki, mleczno-słodki zapach i sam miał ochotę się rozpłakać.
- Ja chcę do domu - usłyszał jak szepce mu do ucha, łkając i trzymając się kurczowo
drobnymi rączkami jego szyi.
- Już w porządku - uspokajał ją, głaszcząc po włosach i mówiąc spokojnym, radosnym
tonem. Nagle cały strach i złość zniknęły, pozostawiając tylko radość z ponownego spotkania. - Już
dobrze, wracamy do domu.

Podobne dokumenty