MUZEUM HISTORII FOTOGRAFII
Transkrypt
MUZEUM HISTORII FOTOGRAFII
MUZEUM HISTORII FOTOGRAFII Marta Miskowiec Drodzy nieobecni Stefania Gurdowa fotografowała ludzi w Dębicy w latach 1923-1937, miała też filie swojego zakładu w Mielcu i Ropczycach, a po wojnie działała w Łodygowicach na Śląsku. Była uczennicą Władysława Gargula, znanego bocheńskiego fotografa i wynalazcy. Prawdopodobnie uczył ją portretu fotograficznego, ale w znanych mi jej zdjęciach nie widać jednak podobieństwa ani do stylu Gargula, ani do ówczesnej fotografii atelierowej. Uderzające jest, jak mało dbała o tło i sztafaż. Podobno trzymała w studio wyschniętą choinkę, przy której lubiła fotografować dzieci. Zmarła w 1968 roku, nie pozostawiwszy po sobie, żadnej czynnej pracowni. Jej majątek, w tym fotografie, w większości przepadł, pozostało ponad tysiąc szklanych płyt negatywowych. Niektóre zdjęcia można zobaczyć na wystawach i znakomicie wydanych albumach „Stefania Gurowa. Klisze przechowuje się” i „Czas niewinności”. Zdjęcia Gurdowej, którymi opiekuje się teraz fundacja Imago Mundi, znaleziono na strychu domu w Dębicy. Szklane negatywy gromadzono w zakładzie fotograficznym w myśl fotograficznej zasady „klisze przechowuje się”. Klient mógł zawsze wrócić i poprosić o kolejną odbitkę. Kiedy zakład zamknięto, nie zostały zniszczone, lecz zrządzeniem losu doczekały teraźniejszości. Dzisiaj nie wiadomo, kim byli uwiecznieni w światłoczułej emulsji ludzie, ich świata też już nie ma, co więcej, mało o nim wiemy, choć był tak blisko i stosunkowo niedawno. Stefania Gurdowa robiła głównie portrety i tylko z tej ograniczonej formy możemy ewentualnie dochodzić właściwości życia mieszkańców okolic Dębicy. Ale czy od razu należy podążać wypracowanym duktem lekcji z historii regionu i tzw. małych ojczyzn. Ta dosyć myląca i naiwna intencja zapobiega co prawda wpadkom, błędom i wypaczeniom interpretacji, potrafi jednak czasem pogrzebać to, co nieobliczalne i zamienić czyjąś historię w beznadziejny zestaw faktów biograficznych. Wydaje się również, że nie ma rozsądnego powodu, żeby zagłębiać się w życiorysy sprzed osiemdziesięciu lat szarych i anonimowych obywateli małych miasteczek, choćby nawet dlatego, że codziennie obojętnie mijamy setki ludzi z twarzami nie mniej interesującymi od tych na zdjęciach. Mimo powyższych argumentów klisze i emanujące z nich egzystencje zrządzeniem losu opuściły zacisze muzeum, w którym przez jakiś czas miały spokojny kąt i teraz już bez muzealnej protekcji weryfikowany jest ich sens. Przypadek czy konieczność Powierzchnię szklanych płyt dzielą między siebie dwa osobne portrety, dwie twarze, …dwa trupy. Właściwie powinno oglądać się je zasłaniając połowę obrazu. Przecież to był czysto techniczny zabieg. Nikt nie dobierał się specjalnie w pary, żeby razem „przechowywać się” na dzielonej tylko przez oszczędność kliszy. Oglądającemu mimochodem roją się historie o szklanych związkach, tworzy się wyobrażeniowy atlas ludzi z Dębicy i jej okolic. Niebogato ale odświętnie ubrani; nie wiadomo, kim byli drodzy nieobecni i dlaczego ich wizerunki niepokoją: matka i córka, Żyd i atleta, dziewczyny w szkolnych mundurkach i dziewczynki w za dużych sukienkach, wszyscy na jednakowo szarym i poplamionym tle, którego powtarzalność i nijakość sprzyja intensywności portretów. Mimika sportretowanych jest czytelna niczym u aktorów niemego kina. Częściej widać powagę a nawet przestrach niż jakiekolwiek modne w tamtych czasach portretowe upozowanie, narcystyczny gest czy kokieteryjny uśmiech. Być może powodem jest pryncypialny charakter zdjęć przeznaczonych, jak się zdaje, do dokumentów. Wyraźnie widać antropologiczną metodę fotografiowania – pozowanie na wprost i wartościowy naukowo kamienny wyraz twarzy. Ale jak można usprawiedliwić i zrozumieć ulatnianianie się domniemanego obiektywizmu na korzyść sączącej się cmentarnej atmosfery zdjęć? Jedno warto powiedzieć – na taki portret, jaki robiła Gurdowa, czeka się długo, nawet kilka minut, nie można go zrobić zaraz po posadzeniu klienta na fotel. Cierpliwość przynosi efekty, znika nerwowe napięcie, rysy łagodnieją, przestają udawać i twarz wraca do człowieka. Fotografia, Kantor i Gurdowa W portretach robionych przez Gurdową jest silnie widoczna, wręcz demoniczna, zgodność fotografii z samą jej istotą – z tym, o czym pisał Roland Barthes: „fotografia jest tym, co było”. Jest. To, co było, „jest”! Inaczej ujmując: umarłe wciąż żyje. Sfotografowane przez nią egzystencje wyjątkowo mocno okazują przynależność do świata żywych i oglądając jej portrety łatwo zrozumieć słowa Tadeusza Kantora, który mówił: „fotografia jest zatrzymaniem tego jednego, jedynego momentu. Nie wiemy, co uchwycony na niej człowiek czuł przedtem, ani co się z nim stało potem, ale w tym momencie widzimy go, mamy go”. Dariusz Czaja we wstępie do albumu Gurdowej nie inaczej to przedstawia: „A przecież, podczas oglądania, mam nie dające się niczym złagodzić przekonanie, że patrzą na mnie żywe osoby. Wiem, że to, na co patrzę, to szkło pokryte emulsją, ale widzę w tym płaskim, niemym przedstawieniu, w tych wizerunkach ludzi umarłych, żywą, promieniującą obecność”. W spektaklu Tadeusza Kantora „Wielopole, Wielopole” pojawia się postać „Wdowy po miejscowym fotografie”, która z wrzaskiem strzela do żołnierzy z zamienionego w karabin aparatu fotograficznego. Zabija ich. Kantor za pomocą fotografii i pamięci dokonuje ekshumacji, wskrzeszenia. Zmarli – „drodzy nieobecni” – wracają w pełnej niedostatków postaci, w takiej, jaką mu się udało zapamiętać i odbudować. 2 Aleksander Filipowicz oglądając zdjęcia Gurdowej, nazwał ją GRABARZEM; powiedział, że „pochowała ich za życia”. Przypadkiem rykoszetem wróciły słowa jego matki Marii Jaremy, mentorki Tadeusza Kantora, która mówiła, że fotografia człowieka ma znamię śmierci, jest „zatrzymaniem ludzkiego życia”. Duchy Kantora i Gurdowej splatają się ze sobą. Wielopole Skrzyńskie leży w najbliższej okolicy Dębicy i Ropczyc, gdzie Stefania Gurdowa w latach dzieciństwa Tadeusza Kantora prowadziła zakłady fotograficzne. Z pewnością w okolicach mówiło się o niej, choćby przez to, że wyróżniała się pośród innych fotografów oschłym traktowaniem klientów i ponurymi zdjęciami. Geograficzne zależności i możliwość zetknięcia się małego Tadeusza Kantora z Gurdową, choć intrygujące i warte prześledzenia, nie są najistotniejsze dla porównywania ich twórczości. Podstawową i najbardziej rozpoznawalną cechą, o którą oboje walczyli, była niezwykle rzadka w sztuce – świadoma antykreacyjność i niechęć do wszelkiego aktorstwa. Oboje sprowadzili obraz człowieka do najprostszych form, oczyścili z narracji i dekoracji. Jest tylko to, co się dzieje – permanentne teraz, wywołane magią fotografii lub magią teatru. Ludzie ze zdjęć Gurdowej są jak aktorzy w przedstawieniach „Wielopole, Wielopole” lub „Umarła klasa” – starają się przypominać pierwowzory, ale – tak jak one – nie mają przeszłości ani przyszłości i w tym swoim rachitycznym jednosekundowym bycie egzystują na granicy życia i śmierci. 3