Andrzej Taborski Co zagraża polskim rodzinom Mój komputer, choć
Transkrypt
Andrzej Taborski Co zagraża polskim rodzinom Mój komputer, choć
Andrzej Taborski Co zagraża polskim rodzinom Mój komputer, choć nowiutki, nie idzie z duchem czasu. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Tyle ostatnio w świecie się dzieje, zwłaszcza gdy chodzi o przemiany społeczno-kulturowe, że aż się dziwię jego „uporowi” i trzymaniu się tego, co „stare”. Część organizacji pozarządowych, które w swoich statutach mają zapisy dotyczące edukacji i/lub promocji działań antydyskryminacyjnych, otrzymała w minionym roku zaproszenie do udziału w projekcie „Akademia Edukatorów i Edukatorek Antydyskryminacyjnych”, który finansować ma Fundacja Batorego w ramach konkursu „Obywatele dla Demokracji”. Okazuje się, że mój komputer „nie zna” ani słowa „edukatorki” ani „antydyskryminacyjne”. Rzecz wydaje się banalna, bo ani nie jestem edukatorką, ani tym bardziej antydyskryminacyjną… wydaje mi się nawet, że jestem w miarę normalny. A to dlatego, że bez najmniejszego problemu zaakceptuję edukatora, który jest kobietą, a dyskryminacją po prostu się brzydzę, więc nie muszę nazywać się antydyskryminatorem. Zastanawiam się nawet, czy w dobie „multiplikacji płci” (jest ich podobno – według pewnych „nadgorliwych odkrywców” – 5, a według innych nawet 58, a nie – jak ludzkość przez całe swoje dzieje sądziła dwie) nie poczują się dyskryminowanymi osobnicy, którzy do tej pory nie zdecydowali się, czy są kobietami, czy mężczyznami. Aż się więc prosi, by zaistniało w naszym polskim języku jeszcze dodatkowe słowo: „edukatoro”. Ktoś pewnie powie, że jestem złośliwy. Otóż nie. Jestem po prostu logiczny. Tak więc w zupełności zgadzam się z „przestarzałymi poglądami” mojego komputera, który pewnych słów nie zna, a być może nawet nie chce znać. Jednak problem zaczyna się wtedy, gdy pewne słowa czy sformułowania – czy to stare, czy nowe – zaczynają ludzi skłócać, a co może być wcześniej czy później źródłem dyskryminacji. Uczestniczyłem kiedyś w pewnym spotkaniu, w którym pewna młoda i bardzo atrakcyjna pani przyznała się, że nie jest jeszcze mężatką, bo poszukuje odpowiedniej osoby „płci przeciwnej”. Zachowałem się być może niezbyt kulturalnie, bo wyraziłem wątpliwość, czy taką osobę znajdzie. A jeśli już, to grozić jej może ustawiczna „walka przeciwieństw”, prawdziwa „wojna domowa”. Radziłem, by próbowała znaleźć dla siebie „płeć uzupełniającą”. Nie wiem, czy skorzystała z mojej rady. Ale uważam i zawsze będę to podkreślał, że tylko takie małżeństwa, w których kobieta i mężczyzna uzupełniają się, i to w całkowitej zgodzie ze swoimi predyspozycjami natury biologicznej, psychicznej, intelektualnej, duchowej i każdej innej, będą małżeństwami w pełni udanymi i szczęśliwymi. Tylko w takich małżeństwach nikt nikogo nie będzie dyskryminował. I tylko w takich małżeństwach wychowają się dzieci, z których każde znajdzie swoje miejsce w życiu i założy taką właśnie szczęśliwą i wolną od dyskryminacji rodzinę. I zbędne będzie wymyślanie takich neologizmów, jak słowo „antydyskryminator”. A przyznam, że – w związku z wciąż dużym bezrobociem – zaczynam się bać, że w Polsce pojawi się nowy „zawód” pod takim właśnie nazwaniem: „antydyskryminator”. A dla równowagi genderowskiej musiałyby powstać także zawody: „antydyskryminatorka” i „antydyskryminatoro”. Czy jestem złośliwy? Nie. Jestem po prostu logiczny. Problemem dla mnie jest to, że każde słowo zaczynające się od „anty” budzi we mnie lęk. Weźmy kilka przykładów: „antytalent” to nie tylko wielki wstyd dla prawdziwych talentów, ale potrzeba walki z tym coraz częstszym w różnych dziedzinach kultury i sztuki zjawiskiem. „Działania antykryzysowe” zawsze kojarzą mi się (choć nie jestem ekonomistą) z koniecznością zaciskania pasa, często budzą opór społeczny z rozruchami i rewolucjami włącznie. „Antykoncepcja” jest jedną z przyczyn wyludnienia Polski, bo oznacza nic innego, jak to, że występuje przeciw powstaniu nowego życia, bo ono „zagraża” naszemu wygodnictwu i beztrosce. Wspomniane na początku tego tekstu przemiany i trendy społeczno-kulturowe jakby przyśpieszają. Widać je na co dzień czy to w mediach, gdzie są z lubością propagowane, widać w „oficjalnym” słownictwie, w którym unika się słów małżonka, małżonek, a używa się partnerka, partner, widać w terminologii stosowanej w prawodawstwie niektórych europejskich krajów, gdzie już nie ma słów takich jak małżeństwo czy rodzina, jak mama i tata (ale rodzic 1 i rodzic 2), widać w coraz odważniejszym wkraczaniu ideologii gender, widać w życiu codziennym, gdy młodzi zamieszkują ze sobą „na próbę” i wcale nie zamierzają zakładać stałego związku małżeńskiego, widać w forsowaniu mody na tzw. single, widać we wszelkich próbach redefinicji pewnych tradycyjnych nazwań bardzo konkretnych rzeczywistości. Ostatnio ze zdumieniem odkryłem, czytając pewną pracę prawnika, że w prawie polskim brak jest jednolitej definicji pojęcia „rodzina”. Występuje ono w wielu różnych aktach prawnych w różnych kontekstach. Czyżby chodziło o świadome pozostawienie pewnej furtki dla wprowadzenia do polskiego życia społecznego „zachodnich” tendencji i eksperymentów na tradycyjnej rodzinie? Art. 6 pkt 14 ustawy o pomocy społecznej nazywa rodziną osoby spokrewnione lub niespokrewnione pozostające w faktycznym związku, wspólnie zamieszkujące i gospodarujące. W duchu takiej definicji także związek konkubencki byłby rodziną, a kto wie, czy za rodzinę nie uznano by także grupy osób powstałej „na bazie” bigamii czy innej formy wielożeństwa. Zresztą w takiej definicji rodziny można by także zmieścić pary homoseksualne. Całe szczęście, że w artykuł 18 Konstytucji RP zawiera konkretny zapis, że: „Małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej”. Bo to znaczy, że istnieje pewnego rodzaju „samowolka”, gdy w mediach rozgłasza się światowe nowinki o tzw. małżeństwach homoseksualnych i z premedytacją nie używa się tu żadnego cudzysłowu. Należy mieć nadzieję, że nikt nie wpadnie na pomysł, że taki polski konstytucyjny zapis dyskryminuje kogoś, kto jest teoretycznym czy już „praktykującym” zwolennikiem owych homoseksualnych związków. „Idzie nowe” – można by sparafrazować tytuł drugiego tomu „Bolesława Chrobrego” autorstwa Gołubiewa. Ale czy o takie „nowe” nam chodzi? Czy zatem tradycyjna polska rodzina nie może czuć się zagrożona i osamotniona? Bo wystarczy tylko zmienić z lekka interpretację zapisów prawnych i już pozostaje tylko krok do tego, że państwo przestanie dbać o tę prawdziwą, uświęconą doświadczeniem pokoleń rodzinę, a ważniejsza będzie dla niego dbałość o to, by broń Boże nie „dyskryminować” nikogo ze względu na orientację seksualną. A od takich zapisów aż roi się w najnowszych dokumentach prawnych czy to Parlamentu Europejskiego, czy Rady UE. Co najgorsze, te dokumenty prawne noszą często nazwę Rozporządzenie. I coraz więcej z tych Rozporządzeń dotyczy wszystkich krajów członkowskich Unii Europejskiej. W ślad za nimi idą więc i nasze rozporządzenia i wytyczne, jak choćby te dotyczące wdrażania przez nasz rząd i samorządy zapisów w kwestii „Europejskiego Funduszu Społecznego w latach 2014-2020”. Gdyby brać te dokumenty literalnie, być może nie byłoby większego problemu. Ale dokładna ich analiza każe się domyślać, że w przesadnej trosce o tzw. orientację seksualną zapomniano o niedyskryminowaniu rodziny. A może nawet celowo jej nie umieszczono. Istnieje więc niebezpieczeństwo, że podczas przygotowania i wdrażania programów unijnych zarówno rząd, jak samorządy także zapomną o rodzinie, a potencjalni beneficjenci, jak np. organizacje katolickie czy prorodzinne zostaną wyeliminowane z „gry” o bardzo duże pieniądze unijne. I tak antydyskryminacyjne dla jednych grup zapisy staną się dyskryminującymi dla innych. Czy nie powinniśmy „walczyć” o swoje? Ale pewnie to właśnie my zostaniemy wówczas posądzeni o dyskryminację. Mimo wszystko warto trwać przy swoim i za wszelką cenę trzeba dbać o rodzinę, bo jako jedyna jest ona trwałym fundamentem życia społecznego. Andrzej Taborski