umowa wydawnicza
Transkrypt
umowa wydawnicza
– Dobrze, że cię widzę kawalerze. – Pan Zygmunt bez zbędnych wyjaśnień odciągnął Tibora na bok. – Masz dzisiaj trochę czasu? – spytał. – Mam tyle czasu, że mógłbym go sprzedawać w sklepie na kilogramy – odparł Tibor. – No, to dobrze się składa – ucieszył się pan Zygmunt. – Dopilnujesz, żeby nikt nie drażnił chorego zwierzaka i broń Boże niczym go nie dokarmiał? – Pewnie że dopilnuję, może pan na mnie polegać. A co to za zwierzę? – chciał wiedzieć Tibor. – Lew. Biedny Magnus niedomaga już od kilku dni. Dziś po badaniu będzie bardzo osłabiony i musi mieć spokój. – Lew? Powiedział pan: lew?! – A co, masz coś przeciwko lwom, chłopcze? – zdziwił się starszy pan. – Nie, skąd! Uwielbiam lwy! Mogę mu nawet coś zagrać. – Tibor poklepał znacząco czarny futerał. – No cóż... – Ta propozycja wprawiła pana Zygmunta w zakłopotanie. – Nie wiem, jaką on lubi muzykę. Ale tak na wszelki wypadek graj, kawalerze, cichutko, a jakby zaczął ryczeć, to przestań. – Ma się rozumieć. – Tibor zasalutował brodaczowi i pomknął pocieszyć nieszczęsnego Magnusa. Gdy stanął przed klatką, weterynarz właśnie opuszczał swego pacjenta, zamykając z metalicznym szczękiem ciężką, stalową kratę. Spojrzał pytająco na Tibora. – Przysłał mnie tu pan Zygmunt. Mam pilnować, żeby lew miał spokój. Nikt nie może go drażnić ani czymkolwiek karmić – wytłumaczył się szybko. Lekarz z uznaniem pokiwał głową. Tibor zauważył, że choć weterynarz przekręcił w drzwiach klatki klucz, to jednak go nie wyjął, tylko zostawił w zamku. – Zajrzę do niego za jakiś czas – powiedział na odchodnym i dźwigając lekarską torbę, ruszył przed siebie. Tibor przysunął się do prętów klatki i spojrzał na lwa. Zwierzę leżało nieruchomo na boku, a spod wpółprzymkniętych powiek patrzyły na chłopca oczy barwy lipowego miodu. Tibor widział w nich cierpienie. – Będzie dobrze, będzie dobrze – mruczał uspokajająco, sięgając jednocześnie po skrzypce. A potem zagrał cichutko i delikatnie. Lew mógł usłyszeć w tej muzyce szelest suchych traw na spalonej słońcem sawannie, pędzące do wodopoju stado antylop i tajemnicze odgłosy afrykańskiej nocy. Powoli jego powieki opadły. Usypiał. Wtedy jasną plamę słońca na asfaltowej ścieżce przesłoniły dwa cienie. Tibor nie musiał odwracać głowy, by sprawdzić, do kogo należą. – Cześć – szepnął i odłożył skrzypce. – Twój urodzinowy prezent czeka – zwrócił się do Igły, wskazując głową lwa. Dziewczynka uśmiechnęła się niepewnie i podeszła do metalowych prętów klatki. – O rany, Tibor! Ty chyba nie chcesz, żeby ona tam weszła?! To był żart! Przecież nie można głaskać lwa! On ją pożre! – gorączkował się Kosma. – Magnus nie może jej zjeść, bo choruje na żołądek i jest na diecie. A poza tym Igła jest taka chuda, że nawet zdrowy lew by się nie skusił – wyjaśnił Tibor. Ten żart rozładował trochę atmosferę, ale nie uspokoił Kosmy. – Igła, pooglądaj sobie tę bestię z bezpiecznej odległości i chodźmy stąd. Zresztą skoro on jest chory, to dajmy mu święty spokój. – Mówiąc to, Kosma lekko pociągnął siostrę za rękaw. – Kosma, tu niedaleko jest plac zabaw dla dzieci. Idź tam i zrób sobie piękne babeczki z piasku, a ja w tym czasie pobawię się z Magnusem – warknęła Igła. Sprawa była przesądzona. Teraz już nie mogła i nie chciała się wycofać. Delikatnie przekręciła klucz w zamku, uchyliła ciężkie drzwi i wśliznęła się do środka. Na paluszkach podeszła do śpiącego lwa. Olbrzymia, okolona grzywą głowa spoczywała wprost na kamiennej posadzce. Igła stanęła tuż przed nosem Magnusa, tak że od podmuchów jego oddechu poruszały się rytmicznie sznurowadła w jej tenisówkach. Dziewczynka wyciągnęła rękę i nieśmiało dotknęła skudlonej grzywy. Futro lwa z daleka wyglądało jak żółty aksamit, ale z bliska nie prezentowało się już tak imponująco. Szczerze mówiąc, było zakurzone, a miejscami pokryte błotem. W splątane kosmyki grzywy wczepiona była zeschnięta trawa, trociny i liście. Zaskoczeniem dla dziewczynki był też zapach zwierzęcia – ostry i nieprzyjemny dla ludzkiego nosa. Nic jednak nie było w stanie zrazić Igły. Teraz, kiedy pierwszy strach minął, starała się palcami rozczesać skłębione żółte kłaki. I wtedy stało się coś strasznego. Najpierw poruszył się wielki, czarny nos. Potem zadrżały porośnięte sztywnymi wąsami wargi, aż wreszcie rozwarła się potężna paszcza, ukazując rzędy przerażających kłów. Igła chciała krzyczeć, wołać o pomoc, ale ze strachu straciła głos i oddech. Nie była też w stanie uciekać, bo nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Mogła tylko wpatrywać się w tę straszliwą, najeżoną zębami otchłań i czekać. Kosma zacisnął powieki i nie miał odwagi ich otworzyć. Tibor też z trudem trzymał nerwy na wodzy. Nie spuszczając wzroku z lwa, błagał go bezgłośnie: – Leż spokojnie, leż.