Klamra - WordPress.com

Transkrypt

Klamra - WordPress.com
Anatol Ulman
Klamra
W niedzielę 19 czerwca 1977 do słupskiego szpitala przywieziono dwa ciężkie przypadki
wstrząsu anafilaktycznego: mężczyznę w wieku lat czterdziestu dwóch oraz chłopca
liczącego lat jedenaście. Za wyjącą karetką na pełnym gazie przyjechała volkswagenem
ponad trzydziestoletnia kobieta z olbrzymim przerażeniem w oczach. Lekarz z izby
przyjęć znał język niemiecki, więc wydobyto z niej, że nadal nieprzytomni pacjenci
zostali pożądleni przez osy. Informacja nie tyle ułatwiła leczenie, gdyż medyk znał swój
zawód, ile je przyśpieszyła. Wezwano z domu alergologa, który potwierdził diagnozę o
wstrząsie uczuleniowym na jad os i względnie szybko obu pacjentom przywrócono
zdrowie. Sprawa była błaha tylko pozornie, bo chociaż wbrew przesądom użądlenia os nie
są dla ludzi niebezpieczne, w tym przypadku uczulenie było specjalnie groźne. Pacjenci
wyglądali jak sparaliżowani, ich ciałami wstrząsały konwulsje, a trudności z oddychaniem
mogły prowadzić do uduszenia. Pozbawienie chorych opieki lekarskiej jeszcze przez
godzinę równałoby się śmiertelnemu zejściu. Zaszczyt ocalenia życia tym ludziom
przypadł kilku osobom, w tym motocykliście jadącemu z dziewczyną na majówkę. Młody
mężczyzna zatrzymał się przy reagującej histerycznie kobiecie, która klęczała przy
podrzucanych konwulsjami ciałach obok bocznej drogi niedaleko wsi Sycewice. Nie
rozmawiał z krewną ofiar, bełkotała bowiem po niemiecku. Zostawił przy niej swoją
dziewczynę i popędził do wsi wezwać pogotowie. Pacjenci i kobieta stanowili rodzinę.
Pochodzili z Kaiserlauten w Palatynacie i nazywali się Von der Westen, ojciec Heinrich,
matka Agatha i syn Wolf. Byłaby to zwykła historia o chorobie w dalekiej podróży, gdyby
nie kilka szczegółów. Agatha von der Western, ujęta staraniami personelu szpitala,
patrzącego na nią poprzez pryzmat zachodniej waluty, oraz grzecznością lekarza z izby
przyjęć, który zaoferował jej gościnę u siebie, wyznała mu, że do Polski przywiódł jej
męża powód specjalny. Heinrich po latach poszukiwał grobu swego starszego brata
Henninga von der Westen, oczywiście porucznika von der Westen, który zginął w
okolicach wsi Sycewice w lipcu 1945.
- W lipcu? – zdziwił się lekarz. – To było już sporo po wojnie!
- Tak – przyznała Agatha. On, to jest Henning, znany jej tylko z fotografii, pozostał tam, to
znaczy tu, w Spezialaktion, z pięcioma ludźmi. Lekarz nie pamiętał tamtych czasów,
pamiętał jednak z lekcji historii, że to się nazywało Wehrwolf. Nie spytał Agaty von
Henning o formację, w jakiej służył porucznik.
- Z tej akcji – powiedziała Agatha - ocalało dwóch ludzi. Jeden z nich, sierżant Pfüfke, w
cywilu pracownik biura adwokackiego rodziny von der Western, zdołał dotrzeć do
Kaiserlauten. Wyznał, że był świadkiem śmierci Henninga, opisał gdzie, narysował na
mapie. Lekarz nie uznał za potrzebne, by uzasadniać walkę z Wehrwolfem. Powiedział
jednak zdawkowo:
- Padł, bo przedłużał przegraną wojnę.
- Och nie – uśmiechnęła się Agatha. Potem uświadomiła sobie zbieżność zdarzeń i
uśmiech zastąpiło przerażenie. Powiedziała:
- Jego, Hennninga, zabiły osy!
Tak twierdził Pfüfke. Pozbawieni oparcia w czymkolwiek, bowiem zbrodnia oparcia nie
daje, kluczyli idąc lasami. Brudni, głodni i wściekli. Zarówno Pfüfke jak i jego czterej
kamraci pojmowali już z grubsza bezsens zadania, ale porucznik, choć z racji szarży
winien być najmądrzejszy, żądał wykonywania rozkazów. Było bardzo gorąco, w
rzeczywistości i w przenośni. Polacy mieli dość wojny, ale ich żołnierze szli tropem wilków.
Agatha von der Westen sporo o osach wiedziała, jej mąż kupował specjalistyczne książki
na ten temat.
- Nie, nie drażnili owadów. Pfüfke stanowczo stwierdził, że nie nadepnęli ani jednego
gniazda z gliny. Takiego gniazda wielkości orzecha, a podobnego do dzbanuszka, budują
je Eumenes. Ani z wściekłości, ani dla żartu nie rozbili też papierowego gniazda, jakie za
pomocą śliny budują Odynerus z włókien roślin, kory drzew lub liści. Ani prymitywnego
gniazda Polistes gallicus. Zresztą nie wiedziała dobrze, jakie gatunki zamieszkują Polskę.
- Osy po prostu wyleciały z jakichś zarośli i zaatakowały wyłącznie Henninga. Tak bez
powodu. Kilkaset. Może zresztą Pfüfke przesadzał i było ich tylko kilkadziesiąt.
Agresywnie usiadły Henningowi na twarzy, to jest na czole, nosie, wargach oraz szyi, tam
gdzie nie miał zarostu. Porucznik podskakiwał i krzyczał, choć niedawno chciał zastrzelić
jednego z podwładnych za zbyt głośną uwagę o uciążliwościach marszu przez pustkowia.
Rzucili się ku dowódcy, kto wie, może bardzo niechętnie. Wiele os, po zadaniu ofierze
jadu, odleciało. Trzeba bowiem wiedzieć, że żądło osy zaopatrzone jest w delikatne ząbki
i osy, przeciwnie niż pszczoły, mogą je wyciągać z ciała napastowanego. Henning
błyskawicznie opuchł, następnie dostał konwulsji. Podwładni żołnierze robili mu okłady ze
szmat namoczonych w wodzie. Rzęził. Wieczorem skonał.
- Zupełnie jakby pani to widziała, pani Westen – powiedział lekarz.
- Już nie wiem, co znam z relacji sierżanta, a co widziałam sama, kiedy bez powodu jak
oszalałe rzuciły się na mojego Wolfa i Heinricha.. To musiało wyglądać tak samo. Sierżant
Pfüfke przysięgał, że pracowicie wyryli grób, w którym pochowali Henninga. Ponoć
położyli na nim wielki kamień. Kto ich tam wie. Uciekli raczej zwolnieni z posłuszeństwa
przez śmierć dowódcy.
- To by wskazywało – stwierdził lekarz – że Westenowie cierpią na idiosynkrazję, uczulenie
wrodzone. Anafilaksja bowiem czyli nadwrażliwość na trucizny jest nabywana.
- Mnie – ciągnęła Agatha von der Westen – jakby nie widziały, choć tłukłam je rękoma, by
chronić twarz oraz ramiona Wolfa. Zabiłam mnóstwo i ani jeden owad nie zwrócił się
przeciwko mnie! Wstrętne, wściekłe osy! Mówiłam mężowi, że to nie ma sensu, te
poszukiwania mogiły po przeszło trzydziestu latach. Ale Heinrich wierzył mapie.
- Mapie?
- Tak. Sierżant Pfüfke oznaczył miejsce na skrawku mapy sztabowej. To skrupulatny
człowiek. Tak mi się zawsze wydawało. Zmarł tej zimy, ale przedtem zaklinał się, że było
tak, jak mówił. Nie wierzę, że wtedy dokładnie pochowali Henninga. Raczej uciekli i
pozostawili ciało. Kto wie, co się stało ze zwłokami?
- Nie przerobiliśmy ich na mydło – rzekł lekarz. – U nas przyjaciół i wrogów jednako chowa
się w ziemi. Zmarli za żywych nie odpowiadają.
Pani von der Western zarumieniła się.
- Nie to miałam na myśli – powiedziała i zmieniła temat. – Najdziwniejsze, że wiele razy
stykaliśmy się z osami. Latem zeszłego roku byliśmy w Austrii, konkretnie w Karyntii i na
tarasie pewnej gospody Wolf jadł ciastko z dżemem. Przyleciały trzy osy, usiadły z
drugiej strony i jadły ten dżem razem z nim. Mój syn śmiał się, że jedzą, one i on, z
jednego garnka. To były osy Paravespula germanica. Gdyby się wściekły, trudno byłoby
się przed nimi obronić, bo żyją w licznych rodzinach, do kilkudziesięciu tysięcy.
Tymczasem te nasyciły się i odleciały. - Może dlatego, że były germanica – zażartował
lekarz po polsku.
- Germanica, germanica – powtórzyła Agatha von der Westen.
- Więc gdzie się to dokładnie stało, ten atak os?
- Skręciliśmy za wsią Sycewice i kawałek pojechaliśmy boczną drogą. Nagle mój mąż
krzyknął, że widzi duży kamień. Zatrzymał samochód i wysiadł. Wolf pobiegł za nim.
Wtedy. Zupełnie bez powodu. Wyroiły się jak mała chmurka. Słyszałam ich bojowe
brzęczenie. O Boże!
Historię tę lekarz opowiedział przyjaciołom w miesiąc później przy kartach. Padał czysty
deszczyk odmładzając brudny Słupsk. Było rześko, zielono i mokro, dobra pora na
wieczornego brydża. Jednym z grających był doktor filozofii i historii Kazimierz B. Długie
opowieści przy kartach nie są dobrze widziane, ale zainteresowano się tym o osach i
zrobiono przerwę na kawę. Było wiele skojarzeń z wojną, która wydawała się już
zapomniana.
- Von der Westen – rzekł podwójny doktor Kazimierz B. - Przysiągłbym, że spotkałem się
z tym nazwiskiem.
- Możliwe – stwierdził lekarz. – Heinrich von der Westen prowadzi dużą kancelarię
adwokacką w Kaiserlauten, a pan przecież zajmuje się historią prawa.
- To nie to – zaprzeczył stanowczo doktor B. – I nie chodzi o współczesne czasy.
Przeproszę panów i pójdę poszukać.
Starannie ukryto niezadowolenie z powodu rozłażenia się gry, gdyż doktor był
gospodarzem. Jego nieobecność trwała dosyć długo. Wieczór należało uznać za
zmarnowany.
- Jak się znów panu zalęgną osy w dżemie - rzekł któryś z partnerów do lekarza – niech
pan nałoży na siebie kwarantannę, bo to zakaźne.
- I niech pan gęsto pije pszczele mleczko zamiast zgłaszać się na czwartego do brydża –
dorzucił drugi.
Na szczęście wrócił doktor B. Dźwigał aparaturę do odczytywania mikrofilmów.
- Warto będzie posłuchać – rzekł do skwaszonych partnerów.
- Niech to szlag trafi – stwierdził farmaceuta. – Wykład zamiast gry!
- Warto posłuchać – powtórzył doktor B. z przekonaniem. Nie mieli innego wyjścia, więc
słuchali.
- Oczywiście każdy z grubsza wie, że do walki z Polakami i Litwinami Krzyżacy
posiłkowali się rycerstwem zachodnioeuropejskim. Ale że jedyna droga do Prus wiodła
wówczas przez księstwo słupskie, o tym nikt nie myśli, bo i po co. Wasale książąt
słupskich starali się nie tyle udaremniać ten tranzyt napadając na krzyżackich gości, ile
korzystać z okazji do ich rabowania. W roku 1388 zatrzymano w taki sposób księcia
Wilhelma z Geldrii, który chyba dobrze nie wiedział, dlaczego chce zabijać Litwinów.
Zagrożony w swych interesach Zakon wysłał na Ziemię Słupską karną ekspedycję pod
dowództwem, między innymi, komtura Konrada Wallenroda.
- Tenże? – spytał lekarz.
- Jenże – potwierdził doktor B. i ciągnął dalej:
- Pisze się o tym pięknie po łacinie w „Annales Thorunenses”. Krzyżacy
z
bezwzględnością niszczyli wszystkie zamki należące do uczestników napadu na księcia
Geldrii. Trzon główny ekspedycji stanowiło dziewięćdziesięciu sześciu rycerzy.
- Powinien pan, doktorze, zacząć od Wielkiego Wybuchu, a co najmniej od Prasłowian –
wtrącił farmaceuta – to za parę dni doszlibyśmy do jedzonych przez osy Westenów!
- Już doszliśmy - rzekł pogodnie doktor B. – „Annales…” nie wymieniają wprawdzie
godności prawie setki tych rycerzy, ale mam tu coś ciekawego.
Doktor B. włączył czytnik pisma, włożył mikrofilm, i poprosił, by wszyscy spojrzeli na
nazwisko widoczne w trzecim od góry wersie. Z obecnych, poza doktorem B., tylko lekarz
potrafił czytać ręczne pismo gotyckie.
- Ritter Heyne von der Westen – przeczytał głośno. – Rycerz Heyne von der Westen... Co
to za dokument?
- Trochę jakby szpiegowski – wyjaśnił doktor B. – Wywiad, kontrwywiad, diabli wiedzą.
Pisał zakonnik cysterski dla wielkiego mistrza Konrada Zölnera, co dowodzi że mistrz nie
dowierzał komturowi kierującemu karną ekspedycją. Pisał w Darłowie, w 1389, tyle
wiem.
- Są tu jeszcze jakieś informacje, ale staroniemczyzny nie ruszę – stwierdził lekarz.
- Bardzo ciekawe informacje – zgodził się doktor B. - Ale zamiast dalszego wykładu,
proponuję po kieliszku.
- Ta zwłoka, to kara za nasze początkowe niezadowolenie – zauważył farmaceuta.
Wszyscy zaśmiali się.
- Gadaj pan, doktorze!
Doktor B. powoli przetłumaczył fragment raportu zakonnika:
„Rycerz Heyne von der Westen nie wróci do Malborka. Na drodze za Sławnem
niepotrzebnie wywijał mieczem, gdyż był krewki, i ciął z konia gałęzie drzew. I ciął też
gniazdko os. Wtedy Bóg wysłał przeciw niemu te osy, aby go zagryzły na śmierć. Na nic
się zdały blachy pancerza.”
Lampa, nr 11/2007

Podobne dokumenty