POKOLENIA NIE MA. Z Piotrem Szczepańskim

Transkrypt

POKOLENIA NIE MA. Z Piotrem Szczepańskim
POKOLENIA NIE MA
Z Piotrem Szczepańskim, laureatem Złotego Lajkonika, rozmawia Magda Lebecka
„Kino” 2004, nr 7-8
– Kim pan jest, panie Piotrze – reżyserem, operatorem, człowiekiem reklamy?
– Dobre pytanie. W 1999 roku ukończyłem Wydział Operatorski łódzkiej szkoły. Pracowałem
jako współoperator przy kilku odcinkach „Kawalerii powietrznej”, byłem operatorem kamery
przy „Dniu świra” Marka Koterskiego i autorem zdjęć „Sesji castingowej” – telewizyjnego
spektaklu w reżyserii Krzysztofa Zanussiego. Cieszę się, że wybrałem ten wydział, bo
operator to konkretny zawód, którego się nauczyłem i nikt mi tego nie odbierze. A reżyserem
się bywa. Ale przede wszystkim utrzymuję się z realizacji reklam. To jest moja praca, a moim
hobby jest realizacja filmów. Dość kosztownym, ale cieszę się, że mogę je uprawiać.
– Co było impulsem do powstania „Generacji CKOD”?
– Krzysiek Ostrowski, wokalista zespołu CKOD, jest moim przyjacielem od przedszkola –
razem rysowaliśmy komiksy. Ja już nie potrafię rysować, a Krzysiek do dziś zajmuje się tym
z dużym powodzeniem. Kiedy powiedział mi, że zakładają z chłopakami zespół muzyczny –
wyśmiałem go. Tym bardziej mnie rozbawił, gdy dowiedziałem się, że to on będzie śpiewał.
Ale, jak się okazało, po roku wysłali do wytwórni próbną płytę i tam się nimi zachwycono.
Podpisali kontrakt; bez żadnego dogrywania, kombinowania – po prostu od razu ich łyknęli!
Na tym murku, gdzie zaczyna się „Generacja...”, gadaliśmy do rana – wtedy
zaproponowałem Krzyśkowi, że zrobię o nich dokument. Układ był czysty od początku: –
Zrobię ten film, ale pokażę dobre i złe strony. Jeżeli się podłożycie, wyjdziecie na palantów.
Wchodzisz w to? Ten film miał być szczery i jest szczery. Tylko że jeżdżąc z nimi przez rok w
trasy, śledząc ich sukcesy – nie wiedziałem, do czego to wszystko zmierza.
– A do czego zmierzało?
– W stronę kształtowania wizerunku w mediach, tego jak się robi w tym kraju karierę, co na
nią wpływa. Wreszcie – pokolenia. Pokolenia wyżu demograficznego, do którego i ja należę;
pokolenia, które, jak celnie to określił Mikołaj Lizut – nie zbuntowało się. Weszliśmy w
świadome życie, w okres licealnego dojrzewania dokładnie w momencie, gdy upadł system. I
mieliśmy nadzieję, że teraz nadchodzi nasz czas, będziemy nareszcie żyli w lepszej Polsce.
Wystarczy się uczyć, skończyć studia, a wszystko się uda. No, jednym się udało, a innym
nie, wielu z nas nagle znalazło się bez pracy. Na fali tej frustracji powstał słynny już, mocno
sprzężony z bytem zespołu artykuł z „Wyborczej” pt. „Generacja Nic” Kuby Wandachowicza
– basisty CKOD.
– Czy pan odnajduje się w tezach artykułu Wandachowicza?
– O tyle się odnajduję, że w tym samym czasie skończyłem scenariusz fabuły, której
bohaterami są ludzie podobni do opisanych przez Kubę. To film drogi o wycieczce do Paryża
grupy znajomych z liceum. Podróż stopniowo ujawnia, że coraz więcej ich dzieli, coraz mniej
mają sobie do powiedzenia – to ich ostatni wspólny wypad. A przy tym każdy jest
sfrustrowany, ponieważ nie robi tego, o czym marzył – gościu, który miał kręcić filmy, pracuje
w dziale marketingu, niedoszły pisarz jest asystentem na polonistyce. Mam świadomość, że
każde pokolenie przeżywa podobne stany, bo ta mechaniczna pomarańcza obraca się
nieustannie. Ale jeśli w tym samym momencie, niezależnie od siebie powstają dwa teksty
opisujące to samo zjawisko – myślę, że wyraża się w tym duch czasu. Z tą różnicą, że swój
artykuł Kuba opublikował, a moja fabuła długo pewnie nie powstanie. Boję się, że zanim
zbiorę pieniądze, temat okaże się historyczny.
– Generacja Nic definiuje się przez negację wspólnotowości...
– Zawsze jest pokusa, żeby grupie rówieśników przyprawić jakąś gębę, ale pokolenia nie
ma, jest fikcją. Nas nic nie łączy – jak pisze Kuba w swoim artykule i mówi w moim
dokumencie. Mój film mógł powstać dzięki temu, że „sprzedałem się w reklamie”, ta praca mi
na to pozwoliła. Bądźmy szczerzy – żyjemy w takim świecie, że są to naczynia połączone, a
nie odrębne sfery życia. Nie można żyć w zawieszeniu, poza systemem, oddając się
wyłącznie sztuce, a brzydząc się zanurzenia w „bagnie reklamy”. Praca w reklamie – to jest
zawód, który się wykonuje. Trzeba go umieć wykorzystać do tego, by wyrazić resztę, którą
się ma do powiedzenia. Warto o to walczyć!
– Nie wyobrażam sobie, że „Generacji...” mógłby pan nadać inną formę. Rzadko zdarza
się taka spójność w dokumencie.
– To jest film robiony z pełną dezynwolturą: jak nie będzie słychać – damy napisy, jak nie
będzie widać – sfilmujemy w podczerwieni. To jest życie i jeżeli coś nam umyka – niech
umyka bezpowrotnie. Wiadomo, że filmy dokumentalne się inscenizuje – coś powtarza,
podpowiada, nakierowuje, manipuluje. Ja uznałem, że – nie! To był eksperyment, bałem się
cały czas. Ale wiedziałem, że to ma być szczere, choć może się nie udać. Nigdy niczego nie
inscenizowałem. Straciłbym bardzo wiele, bo oni nie są kreowalni. Wszyscy ich ustawiają,
zmuszają do pozowania, powtórek – to jest żenada – o tym także mówi „Generacja...”..
– Leszek Wosiewicz powiedział, że to najuczciwszy dokument festiwalu. Pan nie
kamufluje swojej obecności na ekranie, otwarcie komunikuje się z zespołem. Dzięki
temu odnosi się wrażenie bliskości i bycia wewnątrz. Czy chłopcy z CKOD widzieli
gotowy obraz?
– Autoryzowali go, nawet jeśli każdy miał swoje zastrzeżenia. Jako zespół uznali, że chociaż
momentami film boleśnie ich dotyka, w imię uczciwości akceptują tę wizję. I to jest fajne.
Mogę tu oficjalnie powiedzieć, że tylko Kuba Wandachowicz nie autoryzował ostatniej sceny
koncertu – tej, w której wszyscy są pijani, a on najbardziej. Tłumaczyłem mu, żeby nie był
egocentrykiem, bo to nie jest scena o nim, ale o tym, jak Krzysiek wybrnął z sytuacji, mówiąc
– Upiliśmy się, bo filmuje nas 15 kamer i wszystko mamy w… Pojawił się więc ostry konflikt
między Kubą, a resztą chłopaków i nie wiem, co z tego dalej wyniknie. Chociaż istnienie
zespołu opiera się na ciągłych starciach i napięciach – oni tak się kłócą, dokopują sobie, że
trudno pojąć, jak udaje im się współpracować.
– Skupmy się przez chwilę na panu. Co pan czyta, co lubi w kinie, czego słucha?
– Kafkę i Rolanda Topora, Davida Lyncha i stary dobry ekspresjonizm niemiecki; pisałem u
Jerzego Wójcika pracę o metafizycznej ekspresji obrazu w „Nosferatu” Murnaua. Szanuję
Jacka Bławuta i jego filozofię patrzenia na kino dokumentalne – samodzielna, niezależna
realizacja, blisko bohaterów. Uważam jego „Kraj urodzenia” – metaforę zbudowaną na
prostych formach – za film genialny, poruszający. Zawdzięczam mu wiele w związku z moim
własnym filmem. Dał mi kopa, żeby go skończyć.
– Czy to, co gra CKOD, jest pańską muzyką?
– Nie ukrywam, że ją lubię. Ale co najważniejsze – ten zespół uświadomił mi swoją
twórczością, że to jest moment, by coś zrobić ze swoim życiem. Mają taką piosenkę
Dwadzieścia kilka lat – to jest mój czas, nikt mi tego nie odbierze; dwadzieścia kilka lat,
ciągle w nic nie wierzę. Oni psychologicznie bardzo mi pomogli, dodali energii, żeby zrobić
ten film. Wierzę, że to jest mój czas. Właśnie teraz.
Rozmawiała Magda Lebecka