„Mój oddział zamknięty”
Transkrypt
„Mój oddział zamknięty”
Kategoria: reportaż literacki Imię i nazwisko: Patrycja Boruń Adres szkoły: Zespół Szkół Nr 2 22-400 Zamość, ul. H. Sienkiewicza 5 Imię i nazwisko opiekuna: P. Edyta Wilczyńska-Krawiec „Mój oddział zamknięty” Który raz spadam na dno? Piąty, dziesiąty, piętnasty? Nie wiem. Zaczęło się tak niewinnie…Chciałam być wolna, a stałam się niewolnikiem śmierci. Pracuję dla niej z dnia na dzień, aż do znudzenia. Urodziłam się 13 lutego 1971r. w zniszczonym budynku szpitalnym w Warszawie. Jakby tego było mało-w piątek. Czy wierzę w przeznaczenie albo pecha? Chyba nie. Okres mojego niemowlęctwa był dla moich rodziców bardzo trudny. Ciężko pracowali, aby zapewnić nam dobre i wygodne życie. Dlatego nasza sytuacja materialna z czasem się poprawiła. Miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Często w trójkę chodziliśmy na spacery i w lecie na lody. Wtedy byłam jeszcze uśmiechnięta i radosna. Z entuzjazmem czekałam na Boże Narodzenie, prezenty, Wielkanoc. Potem moim priorytetem stała się strzykawka… Któregoś razu, gdy wybrałam się z mamą na zakupy do supermarketu, podeszłam do stoiska z gazetami dla dzieci. Mama wybierała warzywa, a ja nie zamierzałam jej przeszkadzać. Po jakimś czasie odwróciłam się i raźnym krokiem wróciłam do mamy. Śmiało pociągnęłam ją za płaszcz, a ona zaskoczona, krzywo się do mnie uśmiechnęła. Przestraszyłam się. Okazało się, iż pomyliłam własną matkę z obcą kobietą. Jak to możliwe? Były tak samo ubrane. To moje jedyne wspomnienie z czasów, kiedy wiedziałam, że żyję. Pierwsze problemy ze mną pojawiły się, gdy miałam dwanaście lat. Zmieniłam wtedy towarzystwo. Moimi bratnimi duszami stały się osoby, które na wszystko miały proste wytłumaczenie. Bardzo chciałam je poznać, dlatego zamiast chodzić do szkoły, przebywałam z moją paczką. Zrobiłam się agresywna i niedostępna, a to wszystko w zaledwie kilka tygodni. Po kolejnej kłótni z rodzicami, którzy zaczynali być dla mnie mało istotni, pobiegłam do starej hali, gdzie zazwyczaj spotykałam się z nowymi przyjaciółmi. Tego dnia, po raz pierwszy pokazali mi „proste wytłumaczenie”. W ręku trzymałam małą strzykawkę z igłą, która wyraźnie nie była zdatna do użytku. Na początku nic nie zrozumiałam, bo niby skąd taka smarkula jak ja miałaby wiedzieć? Dorota (jedna z grupy) zabrała to ode mnie. Wszyscy groźnie wpatrywali się w moją zdziwioną twarz. Wtedy ktoś zapytał: „Bierzesz, czy nie?” I nagle domyśliłam się, o co chodzi. Ja i narkotyki? Nie! Jednak stało się inaczej. Po pięciu minutach balansowałam między rzeczywistością a fikcją. Oczy przysłaniała mi delikatna mgła, która potęgowała ten efekt. Ręce miałam zadziwiająco lekkie, a umysł…wolny. Morfina. Nie pamiętałam jak wróciłam do domu. Nie obchodziło mnie to. W szkole szło mi coraz gorzej, ale co tam. Kto by się przejmował szkołą? Teraz prawie codziennie chodziłam do hali, która w moim mniemaniu stała się domem dla zagubionych dusz. Dla mnie. Wzywało mnie to miejsce. Mówiło: „Chodź, zażyj swoje lekarstwo”, a ja posłusznie to robiłam. Trwało to kilka miesięcy. Pewnego dnia, idąc ulicą, na chwilę zatrzymałam się na chodniku i zamknęłam oczy. W mojej głowie od razu pojawiły się niepokojące myśli. Nie wiedziałam przez moment, kim jestem i co się ze mną dzieje. Wariuję? Ależ skąd! To lekarstwo przestało działać. Straciłam kilka kilogramów i musiałam dorabiać dziurki w paskach od spodni. Wyraźnie odcinały mi się żebra i obojczyk na tle jasnej skóry. Znacznie spadła moja kondycja. Po wejściu na trzecie piętro w bloku mojej ciotki, łapałam zadyszkę. Były momenty, kiedy mdlałam, a moją głowę coś ciągnęło w dół jakby wypełniała ją tona ołowiu. Poza tym moje długie i lśniące włosy straciły dotychczasowy wigor. Byłam taka szara. Wszystko to za chwilę przyjemności… Kiedy morfina przestawała działać, nie byłam w stanie jeść, spać, myśleć, chodzić. Zastrzyku nikt nie robił mi za darmo. Szczególnie, gdy moje dawki niemal się potroiły. Byłam zmuszana podkradać rodzicom pieniądze albo kraść w sklepach, a następnie to sprzedawać. Co dziwniejsze ani mama, ani tato nie wydawali się sprawiać wrażenia osób, które cokolwiek podejrzewają. Chyba tłumaczyli sobie moje zachowanie „buntem nastolatków”. Tylko, czy gdyby mieli pojęcie, że biorę, pomogliby mi? Pewnie tak. W moim życiu jest bardzo dużo wątpliwości. Zdaje się, że wszystko to fikcja, ja również… W dniu czternastych urodzin, wybrałam się do księgarni. Kochałam czytać. Poświęcałam temu mnóstwo czasu. Cieszyłam się z tego. Książki były mną. Oddychały, miały duszę. Poza tym pięknie pachniały. Zastrzyk zrobiłam sobie przed wyjściem, więc dopisywał mi dobry humor. Po zakupie kilku opasłych tomów o dziewczynie z mocami nie z tego świata, udałam się do wyjścia. Otwierając drzwi poczułam na twarzy delikatne, niewinne płatki śniegu. Przez moment żałowałam, tego w jaki sposób kieruję własnym życiem. Wezbrała we mnie mała iskierka nadziei, która przy odpowiedniej motywacji, mogłaby zamienić się w wielki, przyjazny memu sercu ogień. Ale tak się nie stało. Jeszcze nie… Postanowiłam zrobić sobie prywatny odwyk. Wierzyłam, że mi się uda. Zaczęłam od następnego dnia, czyli soboty. Wstałam, wzięłam prysznic i zjadłam skromne śniadanie. Później chciałam poczytać. Nawet nieźle mi szło, kiedy w mojej głowie rozbrzmiał głos: „Chodź i zażyj swoje lekarstwo”. Na chwilę świat zawirował, a ja poczułam nie odpartą chęć ulżenia sobie. Zrobiłam to. Znowu. Spadałam na dno. Wzięłam za dużo i straciłam przytomność. Z tego, co opowiedzieli mi rodzice dowiedziałam się, że znaleźli mnie w pokoju na łóżku. Leżałam bezwładnie ze zwisającą strzykawką w zgięciu łokcia. Mama się przeraziła. Od razu zadzwoniła na pogotowie, a następnie pojechała z ojcem do szpitala. To oznaczało tylko jedno-teraz już wiedzą. W szpitalu spędziłam dwa tygodnie, chyba. Brakowało mi leku, powietrza i chęci do życia. Czasami wpadałam w taki amok, że widziałam ludzi z białymi maskami na twarzy i pustymi, czarnymi oczami jak moja dusza. Właściwe czym ona jest? Wzięli mnie na odwyk. Nie wiem, co wtedy czułam, czy radość i nadzieję, czy strach. To nie miało znaczenia. Wszystko inne przyćmił ból. Wtedy dopiero zaczęła się zabawa. Byłam zamknięta w małej, ciasnej sali o białych, gładkich ścianach. Gdzie klamki? Brak. Każda minuta równała się niewyobrażalnemu cierpieniu. Głód narkotyczny. Każdy narkoman przeszedł przez to chociaż raz. Głód powoduje, że ma się ochotę chodzić po ścianach i gryźć dłonie, aż do krwi. Podłączyli mi kroplówkę. Trochę ulżyło. Nawet udało mi się zasnąć. Śniło mi się moje lekarstwo… Odwyk i terapie trwały kilka miesięcy, zanim zdecydowano się dać mi przepustkę. Pierwsze, co zrobiłam po wyjściu na wolność: zachłysnęłam się świeżym powietrzem. Tak bardzo, że zapiekło mnie gardło. Rodzice mnie wspierali. Cały czas byli przy mnie. Oczywiście nie zdałam do następnej klasy, ale co z tego, przecież żyłam. Prawda? Miałam prawie szesnaście lat i spory bagaż doświadczenia, o który sama się prosiłam. Ale nie podołałam. Strzykawka kusiła. Jednak byłam dumna, tylko z czego? Tego już nie wiedziałam. Wszyscy dookoła są wściekli: mama, tato, terapeuci, nawet narkomani z „mojego” ośrodka. Mówią, że zmarnowałam swoją szansę na lepszą przyszłość. Nie wiem, o co im chodzi. Przecież, gdyby mogli, od razu strzeliliby sobie w kanał. Siedzę w tym bagnie po uszy. Nie ma dla mnie już chyba ratunku. Pracownicy ośrodka stali się dla mnie bardziej surowi. Miałam to daleko. Misja spełniona, lekarstwo zażyte. Skończyłam siedemnaście lat. Uciekłam z ośrodka. Po drodze była kilka razy w szpitalu. Lekarze powiedzieli, że to cud, iż żyję. Nie wierzę w cuda. Są podobno granice, których nie wolno przekraczać. Jestem przykładem biologicznego rozpadu, psychicznego też. Uwierzyłam w śmierć. Czuję ją za każdym razem, gdy biorę strzykawkę do ręki. Wszystko jest ostateczne i nieodwracalne. Przez te wszystkie lata, kiedy moim guru stała się morfina (a to pięć lat) zmieniłam się. Tak jak rzeźbi się skały, wyrzeźbiłam siebie. Na z a w s z e. Rzadko wracam do rzeczywistości. Jestem autorką własnego życia, z którego powoli odchodzę. Nie wiem, co się dzieje z moimi rodzicami. Żeby przeżyć kradnę. O szkole nawet nie myślę. Codzienność jest bardzo odległa. Ludzki wrak to ja. Jedyną rzeczą, jaką posiadam, jest książka. Mając dużo czasu na przemyślenia, uświadomiłam sobie, że nie wierzę w Boga, a przynajmniej w jego dobrą naturę. Gdyby tak było, to nie pozwoliłby, abym umierała. Poszłam na dworzec, żeby znaleźć miejsce na nocleg. Wtedy dostrzegłam swoją matkę. Chyba płakała, bo jej twarz była cała czerwona, a oczy lśniły od łez. Nasze spojrzenia się spotkały. Już chciałam do niej podejść, gdy ona wystraszona złapała swoja torebkę i uciekła. Nie mam już nikogo… Osunęłam się na ziemię i zasnęłam. Obudziło mnie mocne szturchanie w ramię. Kiedy się obudziłam, zobaczyłam stojącego nade mną mężczyznę. Jego twarz była poorana głębokimi zmarszczkami, a głowę pokrywały siwe włosy. Natomiast z jego oczu wyczytałam spokojną, cierpliwą miłość. Tato. Wstałam niepewnie i go przytuliłam. Dlaczego? Przecież byłam kompletnie wyprana z uczuć, a jednak… Wziął mnie delikatnie pod łokieć i poprowadził w stronę auta. Nie protestowałam, bo nie miałam siły. Dudniło mi w głowie. Powinnam wziąć kolejna dawkę. Po dziesięciu minutach byliśmy pod jakimś starym, pozornie opuszczonym budynkiem. Mój dom. Na pewno mój? W progu stała mama. Całą trójką weszliśmy do środka. Rodzice szukali mnie przez cały czas. Było im bardzo trudno pogodzić się, że choruję na śmierć. Po tym, co przeżyłam, jestem pewna, że urodziłam się narkomanką i zostanę nią do końca. Rodzice chcą mi pomóc, ale to wszystko na nic. Jestem gotowa umrzeć. Mimo że na nowo odnalazłam rodzinę, nie mam siły walczyć o siebie. Wiem, iż to moje ostatnie tygodnie, miesiące, lata. Jak na razie chcę cieszyć się pozostałą mi wolnością… Problem narkomanii dotyka wielu młodych, zagubionych ludzi. Przyczyniają się do tego różne czynniki, na przykład brak porozumienia z rodzicami, kłopoty w szkole lub złe towarzystwo. Życie mamy tylko jedno, a sposobów do jego zmarnowania o wiele więcej. Ważne jest, aby młodzież była świadoma konsekwencji swoich czynów. Nie pozwólmy, żeby wzywało nas nasze własne lekarstwo! Weźmy się z życiem za bary!