The Rose.indd
Transkrypt
The Rose.indd
ELIZABETH CAMDEN sekrety róż tłumaczenie Magdalena Krzysik Kraków 2013 Tytuł oryginału: The Rose of Winslow Street Copyright © 2012 by Dorothy Mays. Originally published in English under the title The Rose of Winslow Street by Bethany House, a division of Baker Publishing Group, Grand Rapids, Michigan, 49516, U.S.A. All rights reserved Copyright © for the translation by Wydawnictwo Otwarte Projekt okładki: © Jennifer Parker Modyfikacja okładki na potrzeby polskiego wydania: Emilia Pyza Fotografie na okładce: © Mike Habermann Photography, LLC Grafiki na okładce i s. 1, 3: Emilia Pyza Opieka redakcyjna: Joanna Dziubińska Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak Adiustacja, korekta, łamanie: Zespół – Wydawnictwo PLUS ISBN 978-83-7515-243-2 www.otwarte.eu Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków, tel. (12) 61 99 569 Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak, w której można kupić książki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl rozdział 1 Colden w stanie Massachusetts, 1879 Owego gorącego wieczoru okazałe domy stojące przy Winslow Street wydawały się niezwykle bezpieczne i dostojne. Mikhail wiedział jednak, że wkrótce to się zmieni. Przyglądał się okolicy przez uchylone okno powozu. Budynki skrywały się w cieniu potężnych platanów i tylko ptasi świergot mącił spokój zapadającego zmierzchu. Stróżka potu spłynęła mu po skroni, a jego palce zacisnęły się mocniej na pasku u spodni. Choć powóz podskakiwał i kołysał się na nierównym bruku, siedząca obok Mikhaila lady Mirela przez cały czas była wyprostowana i sztywna. Każdy szczegół okolicy, przez którą przejeżdżali, świadczył o bogactwie i obyczajności jej mieszkańców. Nic nie wskazywało na to, że już niebawem miejsce to miało stać się areną zażartej bitwy. Ławkę naprzeciwko zajmowali synowie Mikhaila – zupełnie nieświadomi zdenerwowania, jakie targało ich ojcem. Byli całkowicie pochłonięci siłowaniem się na kciuki. Niebezpieczeństwo i niepewność, niezmiennie obecne 5 w życiu Mikhaila, nigdy nie były udziałem jego dzieci − zawsze je chronił. Obok chłopców siedział mężczyzna, do którego zwracano się Turek – był tak potężny, że ledwie mieścił się w tym ciasnym wnętrzu. Olbrzym trzymał w dłoniach drewnianą szkatułkę, która w jego uścisku wyglądała niebywale krucho. Jej zawartość była jednak zbyt cenna, by umieścić ją wraz z innymi bagażami na dachu kołyszącego się powozu. Jedynym ozdobnym elementem tej prostej skrzyneczki były eleganckie mosiężne zawiasy, które zabezpieczały wieczko przed otwarciem. Trudno się było domyślić, jak bezcenne były fiolki, które ukryto w szkatułce. Powóz powoli się zatrzymał. Zniecierpliwiony Andrei podniósł wzrok. – Jesteśmy na miejscu? – zapytał dwunastolatek. Jego oczy promieniały podnieceniem. Czyżby głos chłopca przez moment zabrzmiał odrobinę inaczej niż zwykle? Już drugi raz Mikhail zauważył, że przez dziecięcy szczebiot przebija się niski, zachrypnięty ton, wskazujący na to, że jego syn lada moment stanie się mężczyzną. W normalnych okolicznościach ten znak nadchodzącej przemiany wypełniłby serce ojca dumą, tego wieczoru jednak było inaczej. – Tak, to tutaj – odpowiedział Mikhail, z trudem opanowując drżenie głosu i spoglądając na majestatyczny dom, którego wysoka, trzykondygnacyjna sylweta wyłaniała się z gęstniejącego mroku. Posiadłość ogrodzona była eleganckim parkanem z kutego żelaza, brama wejściowa nie miała jednak zamka. Dekoracyjne spirale i wrzecionowate pręty nie pozostawiały złudzeń co do tego, że ogrodzenie zostało wzniesione dla ozdoby, a nie dla ochrony. Pozbawiona swojej funkcji konstrukcja świadczyła o tym, że mieszkańcy tego domu czuli się całkowicie bezpieczni. Na twarzy Mikhaila 6 pojawiło się skupienie. Odezwało się w nim doświadczenie zdobyte na wojnie, a instynkt nakazał mu sięgnąć po schowany w kieszeni rewolwer. Mikhail zdołał jednak ten odruch opanować. Stojące przed nim zadanie wymagało trzeźwej odwagi, nie brutalnej siły. Spojrzał na Andreia. – Masz zostać w powozie i pilnować lady Mireli. Zrozumiano? Dalsze przymusowe przebywanie z kobietą, która przez cały czas złowieszczo milczała, zupełnie się chłopcu nie uśmiechało. Ojciec nie dał mu jednak wyboru. – Dobrze – odparł w końcu. Mikhail spojrzał porozumiewawczo na Turka, który był jedyną osobą w powozie rozumiejącą powagę tego, z czym za moment mieli się zmierzyć. – Nie spuszczaj oka ze szkatułki – rzucił i przekręcił klamkę. – Wezmę ze sobą tylko Josepha. Nie ma potrzeby, byśmy od razu pokazywali się im wszyscy. Dziś spróbujemy powołać się na prawo. Do siły uciekniemy się tylko w ostateczności – oznajmił, wysiadając. Kiedy znalazł się na ulicy, otoczył go świeży, soczysty zapach zieleni. Odczytał to jako dobry znak. W miejscu spowitym w tak piękną woń z pewnością jego rodzinie nie mogła stać się krzywda. Kiedy Joseph schodził z kozła, mechanizm powozu skrzypiał i trzeszczał. Zarówno Mikhail, jak i Turek byli postawnymi mężczyznami, ale nawet przy nich Joseph wyglądał jak prawdziwy olbrzym. Tak jak jego towarzysze woźnica miał na sobie mocno sfatygowany skórzany płaszcz i ciężkie, zniszczone buty. Pod połami płaszczy mężczyźni skrywali noże i nabite rewolwery. Mikhail miał przy sobie także kij bojowy, ten sam, który dobrze mu służył podczas dwóch wojen na Bałkanach. – Pozwól, że to ja będę mówił – odezwał się Mikhail, kiedy znaleźli się na ścieżce wiodącej do pogrążonego w ciszy 7 budynku. Sięgając przez pręty, przesunął zasuwę bezużytecznej bramy i pchnął ją, przyglądając się temu, co już wkrótce miało należeć do niego. Dom w rzeczywistości wyglądał o wiele bardziej imponująco niż na niewyraźnej fotografii, którą nosił przy sobie przez wszystkie te lata. Rozmazane zdjęcie nie oddawało ostrego kontrastu między czerwienią cegieł a śnieżnobiałymi zdobieniami, nie było też w stanie odzwierciedlić piękna trzech witraży, które wieńczyły ostatnie piętro gmachu. W żadnym z okien nie paliło się światło i zapadający zmierzch oznaczał, że w środku będzie panować ciemność. Kroki mężczyzn rozległy się na deskach drewnianego ganku. Mikhail zbliżył się do okna i zajrzał do wnętrza domu przez delikatne koronkowe firany, które w żaden sposób nie chroniły domostwa przed ciekawskimi spojrzeniami z zewnątrz. Postanowił zająć się tym, jak tylko dom będzie już należał do niego. Teraz jednak nie było czasu na takie błahostki. Dobro całej jego rodziny zależało od tego, co miało się wydarzyć w ciągu kilku nadchodzących minut. Zmrużył oczy, starając się zobaczyć coś przez szybę. Odetchnął głęboko, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. Meble przykryte były płachtami materiału chroniącymi je przed kurzem. Sprawiało to wrażenie, jakby pokój zamieszkiwały upiory. Drewniana osłona zabezpieczała również kominek. W pomieszczeniu nie było żadnych śladów ludzkiej obecności. Napięcie opuszczało Mikhaila. Z ulgą się przeżegnał. – Przejdź na tyły i sprawdź, czy nie został ktoś ze służby – szepnął do Josepha, odsuwając się od okna i spoglądając na rozciągającą się nad drzwiami wejściowymi pajęczynę. Kiedy mężczyzna wrócił, Mikhail nie miał żadnych wątpliwości: dom stał opuszczony już od dłuższego czasu. – Nie ma nikogo – powiedział Joseph ściszonym głosem. – Wygląda na to, że wszyscy wyjechali na lato. 8 Mikhail wydobył z buta sztylet i zaczął nim majstrować przy zamku. – W takim razie dom jest nasz. Zawołaj resztę. W innych okolicznościach pewnie byłby bardziej ostrożny, lecz teraz chciał, żeby jego rodzina i cenna drewniana szkatułka jak najszybciej znalazły się w środku. Jednym ruchem nadgarstka wyrwał kotwiczenie zamka. W chwili gdy otworzył drzwi, uderzył go ciężki zapach stęchlizny, co nie zmniejszyło jednak poczucia zwycięstwa, które rozlało się w jego żyłach. Przekroczył próg. Odwrócił się, żeby sprawdzić, co z resztą. Na widok syna, który pomagał lady Mireli wysiąść z powozu, jego serce podskoczyło z radości. Mirela nie miała łatwego charakteru, ale chłopiec zachowywał się jak przystało na prawdziwego mężczyznę i wyciągał rękę w stronę kruchej, młodej kobiety. Natomiast jego młodszy syn Lucca nie był tak powściągliwy i zeskoczył na trawę wielkim susem. Wylądował na dłoniach i kolanach, ale natychmiast się podniósł z promiennym uśmiechem, szczęśliwy, że w końcu może wysiąść z ciasnego powozu, którym jechali aż z Bostonu. Mikhail przykucnął, żeby złapać chłopca, kiedy ten z impetem rzucił się w jego ramiona. – Czy to tu będziemy teraz mieszkać? – zapytał, zaglądając do środka przez otwarte drzwi wejściowe. – To nasz nowy d o m – potwierdził z przekonaniem Mikhail, stawiając syna na ziemi i spoglądając na Turka, który szedł ścieżką w ich kierunku. Mężczyzna ostrożnie stawiał kroki, a drewnianą szkatułkę trzymał z tak wielką uwagą, jakby była najcenniejszą rzeczą na świecie. Wszyscy byli wycieńczeni podróżą. Minęło już jedenaście miesięcy, odkąd opuścili swoją ziemię. Aby dotrzeć do Colden, przemierzyli rozdarte wojną Bałkany i spędzili upiorne tygodnie, przeprawiając się przez Morze 9 Śródziemne, a następnie przez groźny Ocean Atlantycki. Ostatni odcinek, który pokonali w powozie, teoretycznie powinien być najłatwiejszy z całej wyprawy, jednak zbliżający się moment konfrontacji spędzał Mikhailowi sen z powiek. Ale w owej chwili, kiedy udało mu się z taką łatwością przejąć dom, czuł, że połowa bitwy już za nim i że na razie to on ma przewagę. Spojrzał lady Mireli prosto w oczy i wzdrygnął się, widząc przepełniający je niepokój. – Już nigdy nie będziemy musieli uciekać ani obawiać się, że ktoś zrobi nam krzywdę. Jeśli będzie trzeba, poświęcę życie, żeby bronić tego domu. Tu będziecie bezpieczni. Mirela nie odpowiedziała. Stała w charakterystycznej dla siebie zrezygnowanej pozie, a głęboki wyraz jej niebieskich oczu sprawiał, że wyglądała, jakby miała o wiele więcej niż dziewiętnaście lat. – Możemy wejść do środka? – zabrzmiał dziecięcy głosik Lukki. Robiło się ciemno. Nie powinni byli dłużej zwlekać. – Wejdźcie z Andreiem i poszukajcie jednej sypialni dla waszej dwójki i osobnej dla lady Mireli. Chłopcy wpadli do środka i popędzili na górę po okazałych drewnianych schodach, które wyrastały z frontowego holu. Mikhail dałby sobie odjąć prawą rękę, gdyby tylko mógł przelać choć odrobinę energii chłopców w odrętwiałą duszę Mireli. Może wciąż było dla niej za wcześnie. Poskładanie w całość czegoś, co zostało roztrzaskane na tysiące kawałków, musiało potrwać. Cierpliwość nie była jednak mocną stroną Mikhaila. Kiedy jego dzieci potrzebowały jedzenia, zabijał zwierzynę i przynosił ją do domu. Kiedy jego rodzinie było zimno, ścinał drzewo i rąbał je na opał, by ich ogrzać. Smoka, który dręczył Mirelę, nie dawało się jednak tak łatwo pokonać. 10 Buty Mikhaila głośno bębniły o drewniany parkiet salonu. Mężczyzna pociągnął za narzutę przykrywającą krzesło z wysokim oparciem i w ciszy rozległ się cichy szelest ześlizgującego się z mebla materiału. Kiedy chwycił za płachtę przykrywającą stół, w powietrze wzbiły się tumany kurzu. Kimkolwiek byli mieszkańcy tego domu, mieli ciekawy gust. Świadczyły o tym niepasujące do siebie meble i niezwykły portret wiszący nad kominkiem. Z obrazu spoglądał szczupły, łysiejący mężczyzna z kępką rozwichrzonych, siwych włosów. W jednej dłoni trzymał dziwaczne urządzenie, które – jak podejrzewał Mikhail – mogło być żyroskopem. Słyszał o tym wynalazku, ale nigdy wcześniej go nie widział. Ruchome krążki i obręcze służyły do mierzenia położenia kątowego – decyzja, by umieścić przyrząd na obrazie, była bez wątpienia zaskakująca. Spoglądające z góry sowie oczy sportretowanego człowieka zdawała się wypełniać duma. Był to chyba najdziwniejszy obraz, jaki Mikhail kiedykolwiek widział. Ściany salonu pomalowane były na osobliwy bladozielony kolor i obwieszone skomplikowanymi urządzeniami. Wśród nich znajdowały się pokaźnych rozmiarów cyrkiel, różnego rodzaju mapy i coś, co przypominało mechaniczny wiatrak. Turek stał w drzwiach, trzymając w swoich wielkich dłoniach małą szkatułkę. – Postaraj się znaleźć dla niej bezpieczne miejsce. Nie spuszczaj jej z oka. Ja i Joseph wyładujemy bagaże – rzucił do niego Mikhail. Na cały jego majątek, jeśli nie liczyć właśnie objętego w posiadanie domu, składały się trzy kufry, cztery torby i szkatułka z wiśniowego drewna skrywająca cztery szklane fiolki. Mięśnie ramion Mikhaila napięły się z wysiłku, kiedy zdejmował z dachu powozu kufer. Mężczyzna pociągnął z całej siły i zsunął go sobie na barki, starając się 11 równomiernie rozłożyć jego ciężar. Przechodząc z mozołem przez niedorzeczną bramę, uśmiechnął się do siebie. Wiedział, że tak naprawdę posiadał znacznie więcej niż zawartość kufrów. Jego najcenniejsze skarby chwilę wcześniej czmychnęły po schodach na górę razem z lady Mirelą, która stanowiła część ich nietypowej rodziny. Od zawsze lubił tę dziewczynę, a teraz, kiedy znajdowała się pod jego opieką, zamierzał dopilnować, żeby już nigdy nie spotkała jej żadna krzywda. Kiedy pozostali wnosili do domu ostatnie bagaże, Mikhail stanął na ganku, przyglądając się drzewom otaczającym dom i ocieniającym ulicę. Pokrywały je liście podobne do liści głogu, ale mężczyzna nie umiał stwierdzić, co to za gatunek. Ameryka była dla niego pełna nowości. W Rumunii zapewne musiałby wykarczować okolicę. W przeciwnym razie gęste listowie i potężne pnie mogłyby posłużyć za świetną kryjówkę dla bandytów, czyniąc z domu łatwy cel. Jego uwagę przykuł nagły ruch. W stojącym po przeciwnej stronie ulicy domu poruszyły się zasłony. Materiał przesunął się na bok i wyjrzała zza niego ciekawska twarz starszej kobiety. Mikhail zastygł w bezruchu, obserwując okna reszty stojących przy ulicy budynków. Przyglądali mu się tylko staruszka zza zasłon i mężczyzna przycinający krzewy dwa domy dalej. Z wysiłkiem rozluźnił mięśnie. Oparł się o framugę drzwi, przybrał nonszalancką pozę, uśmiechnął się i skinął w kierunku kobiety, tak jakby miał wszelkie prawa do domu, w którego drzwiach właśnie stał. Dom rzeczywiście należał do niego. Stanowiły o tym dokumenty, które nosił starannie zaszyte pod podszewką płaszcza. Już niedługo wszyscy na Winslow Street mieli się o tym dowiedzieć. Rodzina Mikhaila dotarła cała i zdrowa do Ameryki, więc w końcu mógł poprosić lady Mirelę, żeby 12 rozpruła podszewkę, tak by – kiedy tylko zajdzie taka potrzeba – mógł bez trudu wydobyć papiery. Gdy z powrotem wszedł do środka, pożałował, że tak pochopnie zniszczył zamek w drzwiach wejściowych. Pomyślał, że zreperuje zamek przy najbliższej sposobności, po czym zamknął drzwi i zastawił je ciężkim stołem z drzewa orzechowego. Dopiero wtedy powoli podążył za dźwiękiem głosów Josepha i Turka, którzy rozmawiali w kuchni na tyłach domu. Rozległe pomieszczenie wyłożone było wesołymi, żółtymi kafelkami i pełne białych, emaliowanych sprzętów, które stanowiły ostry kontrast dla bitewnej siekiery, pałki, dwóch noży myśliwskich i dubeltówki, które jego ludzie rozłożyli na stole. – Gdzie szkatułka? – zapytał. Turek bez słowa otworzył jedną z szafek i wskazał na ukrytą w niej wiśniową skrzyneczkę. – W nocy będziemy trzymać wartę na zmianę – zarządził Mikhail. – Sąsiedzi już wiedzą, że tu jesteśmy. Nazajutrz czekała ich druga część bitwy i Mikhail był pewien, że nie pójdzie im tak łatwo jak pierwsza. Czterysta dwadzieścia trzy dolary amerykańskie. Tyle zostało im po opłaceniu powozu i transportu z Bostonu do niewielkiego miasteczka Colden w stanie Massachusetts. Mikhail wsadził pieniądze z powrotem do portfela, a ten do szafki w salonie, tuż obok cennej szkatułki. Zeszłej nocy we trzech zadecydowali, by przenieść skrzyneczkę do salonu, bo ryzyko pożaru w kuchni było zbyt duże. Szkatułka miała bezpiecznie leżeć tu za dnia, gdzie łatwiej jej było pilnować, a w nocy pan domu miał zabierać ją do swojej sypialni. Mikhail dał Josephowi kilka dolarów i polecił kupić coś do jedzenia na targu. Czekały go jednak znacznie 13 większe wydatki. Nie miał pojęcia, ile kosztowało wynajęcie amerykańskiego prawnika, a był świadomy, że aby zalegalizować prawo własności, będzie potrzebował fachowej pomocy. Jego wzrok przesuwał się po pięknym wnętrzu dziennego pokoju, skąpanym w przeświecających przez koronkowe firany promieniach porannego słońca. Po zdjęciu prześcieradeł okazało się, że dom ma wyjątkowy charakter i pełen jest wszelkiego rodzaju osobliwości. Mikhail podejrzewał, że nikt nie oddałby takiego miejsca bez walki, dlatego nie powinien szczędzić pieniędzy na prawnika. Na schodach rozległ się tupot dziecięcych stóp i mężczyzna postanowił chwilowo odsunąć na bok zmartwienia. Zniżył głos i mruknął: – Tylko nie mówcie mi, że w naszym domu są myszy. Jedynie te małe szkodniki wstają tak wcześnie. Chłopcy zbiegli w podskokach ze schodów i młodszy z nich wpadł prosto w rozpostarte ramiona Mikhaila. Lucca miał zaledwie osiem lat i po dziecięcemu bezkrytycznie uwielbiał swojego ojca, który ze swej strony rozkoszował się każdą chwilą spontanicznej czułości. Wojna z Serbami odebrała mu lata dzieciństwa starszego syna, ale od teraz nie miał zamiaru stracić ani sekundy. Wtulił swój uśmiech w jasnobrązowe włosy syna, które miały identyczny odcień jak jego własne. – Przecież wiedziałeś, że to tylko ja – Lucca odezwał się po rumuńsku. – Oczywiście, że wiedziałem. – Mikhail mówił powoli, starannie wymawiając angielskie słowa. Uczył chłopców nowego języka w czasie dłużącej się przeprawy przez ocean, ale wciąż martwił się, że Lucca nie będzie gotowy, żeby pójść do szkoły we wrześniu. Odchylił głowę syna, żeby ten zobaczył jego uśmiech. – Kocham cię, ale to nie 14 zmienia faktu, że jesteś małą myszką – dodał. – Mógłbym zjeść cię na śniadanie i wciąż byłbym głodny. Dudnienie kroków przy drzwiach wejściowych zasygnalizowało powrót Josepha. – Przyniosłem jedzenie – oznajmił, unosząc w górę bochen chleba i kawał sera. Porwał chleb na kawałki i rzucił je chłopcom, którzy chwycili je łakomie i zaczęli pochłaniać jak głodne zwierzęta. – Podaj mi ser – poprosił Mikhail. Zaniósł go do kuchni, rozglądając się za odpowiednim nożem do krojenia, ale takiego nie znalazł. Był głodny jak wilk. Przy ścianie stał jego topór, a obok emaliowanego zlewu leżała duża drewniana deska do suszenia naczyń: to musiało wystarczyć. Mikhail położył ser na desce i jednym pewnym cięciem przekroił go na dwie idealnie równe części. Chłopcy byli zachwyceni. Puścił do nich oko. – Myślicie, że uda mi się pokroić resztę na równe kawałki? – Tak! Dalej, tato! – entuzjazmował się Andrei. Chwilę później ser podzielony był na osiem idealnie równych trójkątów. Dopiero kiedy zniknęły z deski, oczom chłopców ukazało się świeże pęknięcie na samym jej środku. Mikhail zapewne uderzył mocniej, niż zamierzał. Oczy Andreia zrobiły się duże i okrągłe. – Będziemy mieć przez to kłopoty? Na widok pęknięcia na twarzy Mikhaila pojawił się grymas. Dom należał do niego, nie miał jednak żadnego prawa do znajdujących się w nim przedmiotów. Powinien był być bardziej ostrożny. Niestety nie było sposobu, by naprawić wyrządzoną szkodę. – Nie, synu. Ale od tej chwili będziemy używać normalnych sprzętów do przygotowywania posiłków. Andrei oderwał zębami duży kawałek chleba. 15 – W porządku. Marie, zmarła żona Mikhaila, byłaby zrozpaczona w obliczu takiego braku manier, ale jeśli o niego chodziło, to etykieta nie była czymś, czym zbytnio się przejmował. Czuł jednak, że ze względu na to, że mieszkała z nimi lady Mirela, wszyscy powinni zdobyć się na wysiłek i nabrać odrobiny ogłady. Wyprostował się. Byli teraz w Ameryce i wiele rzeczy musiało się zmienić. Strzelił palcami. – Słuchajcie, chłopcy – zaczął głosem, który oznaczał, że miał dla nich jakieś zadanie – chcę, żebyście od teraz zwracali się do lady Mireli trochę inaczej. W Ameryce będziecie ją nazywać ciocią Mirelą. Zrozumiano? Andrei zmarszczył brwi. – Ale ona nie jest naszą ciocią. – Od teraz jest – odpowiedział mu Mikhail. Nie miał zamiaru objaśniać im skomplikowanej historii rodziny, której ich dziecięce umysły nie byłyby w stanie pojąć. Zależało mu na tym, żeby świat postrzegał ich jako bliskich krewnych. – Chcę, żebyście mówili do niej „ciociu” i zapomnieli, że kiedykolwiek nazywaliście ją lady Mirelą. Już z nią rozmawiałem i przyznała mi rację. Jest teraz częścią naszej rodziny, więc uważam, że jest to jak najbardziej na miejscu. Chłopcy wydawali się nieco zaskoczeni, ale nie śmieli sprzeciwić się ojcu. – I jeszcze jedno – kontynuował. – Od teraz jesteśmy Amerykanami i chcę, aby zwracano się do mnie imieniem Michael. To dobre imię dla Amerykanina. Dzieci wyglądały na zagubione. – Mikhail nie jest amerykańskim imieniem? – zapytał Andrei. Jego ojciec wzruszył ramionami. 16 – Michael jest bardziej amerykańskie i chcę, żeby tak się do mnie zwracać. – Pociągnął delikatnie za pukiel włosów syna. – Ty jednak wciąż powinieneś mówić do mnie „tato”. – Czy Lucca to amerykańskie imię? – zapytał młodszy chłopiec. Michael nie odpowiedział od razu. Przez ostatnią dekadę śnił, walczył i snuł plany – był gotowy na wszystko, byle tylko dostać się do Ameryki. Przez te wszystkie lata, żeby nie zapomnieć, o co walczy, trzymał w portfelu zdjęcie domu i tekst Przemowy Gettysburskiej Lincolna. Miał mnóstwo czasu na roztaczanie wizji tego, jak odmieni się jego życie, kiedy w końcu dotrze na wyśniony kontynent, w przeciwieństwie do jego dzieci, które czuły się oszołomione w nowym świecie. – Ameryka to ziemia imigrantów – powiedział. – Można tu używać zarówno rumuńskich, jak i amerykańskich imion. Ważne, żeby człowiek miał imię, z którego jest dumny. Lucca to dobre, silne imię. Imię świętego. – A jak brzmi po amerykańsku? – zapytał chłopiec. Michael zastanawiał się przez chwilę. – Myślę, że Amerykanie powiedzieliby „Luke”. – Położył rękę na głowie syna i spojrzał mu w oczy. – Ale to twój wybór, synu. Możesz być Lucca albo Luke. Oba imiona są równie dumne i dobre. Chłopiec wyprostował się, by wyglądać na wyższego. – Chcę nazywać się Luke. – Zgoda. Michael przeniósł uwagę na Andreia, który stał z rękami skrzyżowanymi na piersi. – Nie mam zamiaru przyjmować nowego imienia – zaprotestował chłopiec. – Nazywam się Andrei i nie zmienię tego tylko dlatego, że przyjechaliśmy do Ameryki. 17 Michael dostrzegł, że w głosie chłopca pobrzmiewała nuta buntu, ale przystał na jego decyzję. Andrei nie był maminsynkiem, który zmieniał zdanie, by zadowolić innych. Michael był dumny, że jego syn potrafi twardo postawić na swoim i trzymać się raz powziętej decyzji. – Jeśli człowiek czuje się głęboko zżyty ze swym imieniem, powinien o nie walczyć. Luke i ja wybraliśmy nowe imiona, ale myślę, że masz pełne prawo zostać Andreiem. Decyzja należy do ciebie. Zdawało się, że jego słowa uspokoiły nieco chłopca. W tym samym momencie dźwięk dobiegających z zewnątrz głosów odwrócił uwagę Michaela, przerywając dalszą rozmowę. – Mamy towarzystwo – powiedział, zniżając ton. Turek i Joseph podnieśli się i ruszyli w stronę miejsca, gdzie leżała broń, Michael jednak wyciągnął dłoń i nakazał im, by się zatrzymali. Zobaczył strach w oczach swoich dzieci, a nie chciał, żeby się bały. Ruszył pędem do pokoju od frontu i wyjrzał na zewnątrz zza koronkowych firan. Uspokoił się nieco, kiedy na chodniku przed domem ujrzał dwóch staruszków i mężczyznę w tak młodym wieku, że pewnie jeszcze nie musiał się golić. Wrócił nieśpiesznie do kuchni. – Wygląda na to, że kilku sąsiadów wpadnie nas przywitać – rzucił do swoich synów. – Będziemy rozmawiać o sprawach dorosłych, więc najlepiej będzie, jeśli pobiegniecie na górę sprawdzić, czy ciocia Mirela już wstała. – Rzucił kawałek sera do Andreia. – Zanieście jej to na śniadanie i posiedźcie z nią na górze przez jakiś czas. Kiedy dzieci wyszły, Michael włożył swój skórzany płaszcz, muskając dłonią otwór w miejscu, gdzie Mirela rozpruła podszewkę, tak by mógł swobodnie sięgnąć po dokumenty. Spoglądał przez cieniutkie firany, przypatrując się 18 z uwagą trójce mężczyzn stojących przed domem. Rozmawiali. Z ich twarzy i ruchów biło niezdecydowanie. Nie mieli w rękach broni i raczej nie wyglądało na to, że ukrywali ją pod lekkimi, letnimi ubiorami. W końcu młodzieniec ruszył naprzód niepewnym krokiem. Staruszkowie podążyli za nim. – Pilnujcie szkatułki – wyszeptał Michael, kiedy na ganku rozległo się dudnienie kroków. Sekundę później usłyszeli pukanie do drzwi. Michael poprawił sobie kołnierzyk koszuli i otworzył. – Dzień dobry – powitał gości. Najmłodszy z nich, stojący na przedzie, ku zaskoczeniu Michaela miał przypiętą do koszuli odznakę. „Czyżby w Colden nie było prawdziwych mężczyzn i miasteczko musiało mianować szeryfami chłopców?”, zastanawiał się. – Dzień dobry – odpowiedział młodzieniec. – Nazywam się Albert Barnes i jestem szeryfem tego miasta. To są panowie Stockdale, który mieszka naprzeciwko, i Auckland, miejski bibliotekarz. Michael skinął całej trójce. – Bardzo mi miło panów poznać – powiedział staranną angielszczyzną. Po jego nonszalanckim powitaniu zapadła cisza, którą przerywał jedynie świergot siedzących na pobliskim drzewie wróbli. Szeryf odchrząknął, wprawiając w ruch jabłko Adama sterczące mu z chudej szyi. – Nazywa się pan... – Jestem Michael Dobrescu, niedawno przyjechałem z Rumunii. Naprawdę bardzo mi miło pana poznać. Cała trójka wyglądała na zniecierpliwioną. Mężczyźni spoglądali na zmianę to na siebie, to na Michaela. – Proszę mi wybaczyć, panie Dobrescu – odezwał się szeryf – ale czy profesor Sawyer udzielił panu pozwolenia 19 na przebywanie w jego domu? Mamy podstawy sądzić, że dom miał pozostać pusty latem. „Profesor Sawyer” – więc tak brzmiało nazwisko człowieka, z którym miał walczyć o prawa do domu. Michael z całych sił starał się wyglądać i brzmieć spokojnie, nie miał bowiem powodu kłócić się ze swoimi gośćmi. – Czy do tego, żebym mógł korzystać ze swojej własności, potrzebne jest mi czyjeś pozwolenie? Oczy młodego szeryfa robiły się coraz większe. Ponownie odchrząknął. – Profesor Sawyer od lat jest właścicielem tej posiadłości. Przed innych wysunął się mieszkający naprzeciwko starszy pan Stockdale. – Profesor mieszka tu od dwudziestu trzech lat – powiedział. – Wprowadził się w roku urodzin mojego najmłodszego syna. Michael stawał się coraz bardziej stanowczy. – W takim razie przez dwadzieścia trzy lata był intruzem w moim domu. Pan Stockdale zbliżył się o kolejny krok i spojrzał Michaelowi prosto w twarz. Ze szczególną uwagą przyglądał się bliźnie, która biegła od końca jednej z brwi Michaela przez całą twarz. – Człowieku, czy ty masz coś z głową? Wszyscy wiedzą, że ten dom należy do Willarda Sawyera. Profesor wychował tu swoje dzieci. To jego portret wisi nad kominkiem. Przeciwnikiem Michaela był więc osobliwy mężczyzna trzymający w ręku żyroskop. Starszy człowiek nie przestawał mówić: – Profesor mieszka tu od dwudziestu trzech lat, a ja od trzydziestu jeden. Wprowadziłem się w lutym roku 1848, tego samego dnia, kiedy skończyła się wojna pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem. 20 Michael zupełnie się nie spodziewał, że spotka kogoś, kto mieszkał przy Winslow Street od tak dawna – mógł to wykorzystać. – Jeżeli mieszka pan tu już tyle lat, to być może pamięta pan Constantine’a Dobrescu? Pan Stockdale parsknął. – Szalony, stary Kozak! Pewnie, że go pamiętam. Dziwak uprawiał kukurydzę i ziemniaki w ogródku przed domem. Był to najbardziej ekscentryczny osobnik, jakiego znałem. Profesor Sawyer kupił ten dom po jego śmierci. – To niemożliwe – odparł Michael spokojnie, wyciągając dokumenty i unosząc je na wysokość oczu stojących przed nim mężczyzn. – Ten „szalony, stary Kozak” był moim wujem i zostawił mi tę posiadłość w spadku. Wszystko jest w tych papierach. Dom należy do mnie. Michael miał świadomość, że nie brzmi zbyt przekonująco, ale jego znajomość angielskiego nie była wystarczająca, by lepiej to wyrazić. Jego ojczyzna nie była już bezpiecznym miejscem, a on miał prawo do idealnego domu w Ameryce. Niczego nie pragnął tak bardzo jak tego, by jego dzieci i lady Mirela nie musieli już żyć z wiszącym nad nimi widmem wojny. Pan Auckland, miejscowy bibliotekarz, podrapał się po brodzie. – Pamiętam, że po śmierci starego Kozaka dom popadł w ruinę: ogród zamienił się w pobojowisko, poodpadały rynny. Miasto miało z tym budynkiem poważny problem. Po twarzy sąsiada widać było, że wracają do niego wspomnienia. – Masz rację. Profesor Sawyer wydał fortunę, by przywrócić to miejsce do stanu używalności. Michael zmrużył oczy. Fakt, że profesor zainwestował pokaźną sumę, by wyremontować dom, nie przemawiał na 21 jego korzyść. Nowa informacja komplikowała sprawę, ale sytuacja nie była beznadziejna. – Ameryka ma wspaniały system prawny – odezwał się. – Od dawna podziwiam wasz system sądowniczy i jestem przekonany, że Konstytucja Stanów Zjednoczonych Ameryki jest najdoskonalszym dokumentem sporządzonym przez człowieka. – Wsunął kopię testamentu swojego wuja z powrotem za podszewkę i położył dłoń na piersi. – Przestudiowałem amerykańskie regulacje i wiem na pewno, że mam prawo do tego domu. Jestem gotowy stanąć przed sądem i poddać się jego prawomocnej decyzji. Do chwili rozwiązania sprawy życzę panom miłego dnia – skończył i zamknął drzwi przed ich oszołomionymi twarzami. Stał nieruchomo, aż usłyszał, jak oddalają się od drzwi i schodzą ze schodów. Zza pleców dobiegł go głos Turka: – Jeszcze tu wrócą, i to niedługo. Twarz Michaela przybrała ponury wyraz. – Wiem o tym. rozdział 2 Wszystkie sklepy z artykułami przemysłowymi miały wyjątkowy zapach. Nie był on szczególnie przyjemny, ale Liberty Sawyer go uwielbiała. To, że go czuła, oznaczało, że właśnie kupowała składniki do swoich farb. Mogła nabyć gotowe produkty, ale w samodzielnym kruszeniu pigmentów i mieszaniu ich z rozpuszczalnikiem i gliceryną, by uzyskać idealny odcień koloru, było coś, co ją uspokajało. Niektórzy śnili o ukrytym skarbie lub przystojnym księciu, Libby śniła o akwarelach. Kiedy przed miesiącem dotarli na Wyspę Świętej Katarzyny, była pewna, że sporządziła wystarczające ilości farb na całe lato. W ostatnich tygodniach jednak chmara dzieci z sąsiedztwa postanowiła towarzyszyć jej w artystycznych wędrówkach – nie mogła odmówić maluchom zabawy kolorami. Dzieci pojawiały się u jej boku, kiedy tylko zdążyła wybrać odpowiednią scenerię i rozłożyć sztalugi. Czasami pozwalała jedynie, by siedziały i obserwowały, innym razem wręczała im pędzle i zachęcała do eksperymentów. Uważała bowiem, że nie ma niczego wspanialszego niż patrzenie, jak dzieci odkrywają piękno 23 otaczającego je świata. Lato było dla niej najlepszą porą na malowanie. Przez resztę roku pochłonięta była pomaganiem ojcu przy jego wynalazkach. Profesor nie tolerował dzieci w ich domu przy Winslow Street z obawy, że mogłyby zniszczyć któreś z jego urządzeń. Na wyspie jednak Libby mogła chłonąć nieskrępowaną dziecięcą energię, pozwalać maluchom, by rozchlapywały farby i tworzyły niezwykłe kombinacje kolorów. Omiotła spojrzeniem stojące w rzędach na półkach słoiczki, wyławiając czułym na kolory i faktury okiem eksperta dokładnie to, czego potrzebowała. Podniosła jeden z nich do światła i potrząsnęła nim, sprawdzając lepkość jego zawartości: guma arabska miała odrobinę inne właściwości niż guma karaya. – Libby? Liberty Sawyer? Na dźwięk swojego imienia odwróciła się i ujrzała podchodzącego do niej staruszka, pana Algera. Na jego twarzy malowało się zadowolenie. – Nie spodziewałem się, że cię tu spotkam, ale wybornie się składa... w y b o r n i e! – wykrzyknął. – Moje róże więdną i nie wiem, co robić. Libby odłożyła słoiczek z gumą arabską z powrotem na półkę. Kilka lat wcześniej pan Alger zobaczył jeden z jej obrazów, przedstawiający wspaniałe róże francuskie, które hodowała w ogrodzie przy Winslow Street, i tak się nimi zachwycił, że obdarowała go sadzonkami. Róże te słynęły z obfitych płatków, ale czasem bywały tak rozkapryszone jak młoda panienka strojąca się dla komplementów. Nic dziwnego, że miał z nimi kłopot w tym morskim klimacie. – Co dokładnie się dzieje? – zapytała uprzejmie. Schlebiało jej, że pan Alger poprosił o sadzonki z ogrodu jej matki. Kochała ten różany zagajnik tak bardzo, że trzeba ją było stamtąd prawie siłą wyciągać na coroczne wakacje 24 w domu na wyspie. Po śmierci matki nie został jej nikt, kto by podzielał jej ogrodniczą pasję, więc prośba pana Algera niezmiernie ją ucieszyła. – Od tygodni wyglądały mizernie, więc dodałem do ziemi odrobinę nawozu. Nie pomogło, a w dodatku teraz na spodniej stronie liści pojawiły się maleńkie, białe robaczki. Libby zastanawiała się, gryząc paznokieć kciuka. Przy piaskowej ziemi, jaka była na wyspie, róże potrzebowały ogromnej ilości nawozu, ale być może pan Alger dodał go nieco za dużo. – Co było w tej mieszance nawozu? – zapytała. W następstwie jej pytania pan Alger zrobił coś, co było dla niej najbardziej upokarzającą rzeczą na świecie: wydobył z kieszeni niewielki, zapisany skrawek papieru, rozwinął go i wręczył jej do przeczytania. – Oto skład, który zaproponował mi pewien sklepikarz, ale może ty znasz się na tym lepiej. Libby wbiła wzrok w kartkę. Litery chwiały się i podskakiwały jej przed oczyma tak, że nie mogła ich odczytać. Pan Alger czekał na jej odpowiedź, ale nagle zamiast uprzejmego staruszka zobaczyła przed sobą postać ojca łajającego ją ostrym głosem. Domyślała się, jakie substancje mogły występować w nawozie, więc zmrużyła oczy, wpatrując się intensywnie w kartkę i próbując złożyć choć jedno słowo z mieniących się i tańczących szlaczków. Dwudziestoośmioletnia Liberty Sawyer prędzej wyszłaby na ulicę kompletnie naga, niż przyznała się do tego, że jest analfabetką. Całe Colden, jej rodzinne miasteczko, było świadkiem jej druzgocących klęsk w szkole średniej, ale na Wyspie Świętej Katarzyny nikt o tym nie wiedział. „Niech jeden z tych słoików przewróci się i buchnie płomieniami”, marzyła. Błagała w myślach, żeby stało się coś, co odwróci 25 uwagę od tego, że nie była w stanie odczytać starannie zapisanej listy, którą trzymała w ręku. Serce waliło jej tak mocno, że była pewna, iż spoglądający na nią wyczekująco pan Alger je słyszy. – Czy mogę w czymś pomóc? – Podszedł do nich pracujący w sklepie Peter Davidson. Libby odetchnęła z ulgą i podała mu listę. – Pan Alger skarży się, że jego różom wciąż coś dolega. Co gorsza, ostatnio pojawiły się na nich mszyce. Któż by przypuszczał, że jej wybawienie przybierze postać łysiejącego mężczyzny w okularach. Ucisk w mostku zmalał, a jej ciało odzyskało normalną temperaturę. – Sądzę, że mógłby pan dodać do mieszanki więcej fosforanów – odparł sklepikarz, przestudiowawszy listę. Miał w zanadrzu jeszcze kilka sugestii co do składu nawozu, ale nie wiedział, jak wytępić mszyce. – Proszę spróbować oleju czosnkowego – zasugerowała Libby. – Trzeba spryskać nim róże w chłodny poranek. Przez kilka godzin będą nieprzyjemnie pachnieć, ale mszyce też tego nie znoszą. Pan Alger nabył potrzebne specyfiki, podziękował i wyszedł. Libby wróciła do przechadzki wśród półek. Ignorując etykietki, wybierała to, czego potrzebowała, na podstawie odcienia, faktury i zapachu. Była przyzwyczajona do takich zakupów i nie sprawiały jej one żadnego problemu. Przeczuwała, że pewnego dnia mieszkańcy Wyspy Świętej Katarzyny odkryją jej wstydliwą tajemnicę i zaczną ją traktować nieco inaczej. Spodziewała się, że wzniosą niewidzialne bariery, że zaczną z niedowierzaniem potrząsać głowami i szeptać za jej plecami: „Taka bystra dziewczyna. Czemu nie poszła do szkoły?”. Bardziej niż czegokolwiek pragnęła być jak inne kobiety. Mieć rodzinę i dzieci, 26 które obejmowałyby ją za szyję pulchnymi rączkami, nie bacząc na jej wady. Marzenie to było jednak nierealne. Żaden lekarz nie mógł jej obiecać, że potomstwo nie odziedziczy po niej ubytku intelektualnego. Wolała więc przelewać swoją miłość na dzieci innych, których nigdy wokół niej nie brakowało. Był bezchmurny majowy poranek, idealny do malowania. Uwagę Libby zwróciły wspaniałe korzenie, które poprzedniego wieczoru przypływ wyrzucił na brzeg. Kręte, fikuśne kształty połyskującego drewna były dla niej cudem stworzenia. „Jakie to niesamowite, że czasem przedmioty stają się piękniejsze, kiedy doświadczą burz i trudów”, myślała. „Jak to jest, że pod działaniem tych samych nieustępliwych, dzikich prądów oceanu jedne kawałki drewna gniją i rozpadają się, tak że nic z nich nie zostaje, inne zaś stają się jeszcze bardziej błyszczące, okazałe i twarde?” Bez względu na odpowiedź Libby miała zamiar oddać hołd tym wspaniałościom, uwieczniając je na akwareli. Nie miała nic przeciwko towarzystwu dzieci z wyspy. Była gotowa udostępnić im swoje farby i nauczyć je odkrywać magię w niepozornych kawałkach drewna. Jej talent artystyczny polegał głównie na tym, że umiała dostrzec piękno tam, gdzie tylko nieliczni je widzieli. Michael krążył po pokojach. Przyglądał się dziwacznym meblom i przedmiotom, próbując dowiedzieć się czegoś więcej o Willardzie Sawyerze. Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to że profesor był szaleńcem. Dom wypełniały przeróżne osobliwości. Zagracony był wagami, lunetami i innymi urządzeniami. Na stole, gdzie większość ludzi postawiłaby wazon z kwiatami, 27 profesor umieścił przyrząd, który wyglądał na automatyczną temperówkę do ołówków. Tyle dźwigni, kółek i bloczków do tak prostego zadania? Michael pociągnął za wajchę. Urządzenie zaczęło terkotać i jeden po drugim ostrzyć ołówki. Na środku eleganckiej jadalni stała dziwaczna, napędzana pedałami maszyna, połączona kablami ze znajdującym się za drucianą siatką wiatrakiem. Zafascynowany urządzeniem Turek zasiadł do pedałów, wprawiając je w ruch. Chłodny podmuch powietrza uniósł włosy stojącego obok Luke’a, wywołując jego radosny śmiech. Dom bez wątpienia miał osobowość. Jedyne, co naprawdę martwiło Michaela, to sypialnia na piętrze. Mieszkała w niej kobieta. Znajdująca się tam szafa pękała w szwach od sukienek i schludnie poukładanych damskich butów. Michael poczuł się okropnie na myśl, że zajmując dom i przywłaszczając go sobie, pozbawiał dachu nad głową jego dotychczasowych mieszkańców. Nie miał jednak wyjścia. Nie obawiał się reakcji mężczyzny. Kobiety jednak były bardziej wrażliwe, a tym, czego Michael rzeczywiście nie był w stanie znieść, były kobiece łzy. Kiedy patrzył, jak niewieście oczy stają się błyszczące i szkliste, czuł się zupełnie bezradny. Gdy głos damy zaczynał drżeć, zwiastując płacz, niepospolita siła i odwaga Michaela opadały z niego jak suchy liść pod podmuchem jesiennego wiatru. Z tego też powodu ostatnie miesiące spędzone w towarzystwie lady Mireli były dla niego nie lada wyzwaniem. – Tato, chodź, popatrz. – Głos Andreia dobiegał z domowej biblioteki. Wcześniej Michael polecił synowi w niej poszperać. Miał nadzieję, że znajdą się tam proste książeczki, dzięki którym jego dzieci będą mogły poćwiczyć język. Równocześnie 28 jednak obawiał się takiego znaleziska. Mogło ono bowiem świadczyć o obecności w domu dziecka. Wiedział, że mężczyźni stają się nieobliczalni, gdy w grę wchodzi bezpieczeństwo ich dzieci, modlił się więc, żeby profesor ich nie miał. Wszedł do pokoju całkowicie wypełnionego półkami na książki. – Popatrz, co znaleźliśmy pod sofą! – Chłopcy leżeli na podłodze, po dwóch stronach ogromnego obrazu. Dzieło przedstawiało bujne, kwitnące rośliny i robiło niebywałe wrażenie. – Czy one są prawdziwe? – zapytał Luke. Srebrzystozielone liście wyglądały jak żywe. Rozpościerały się wokół ogromnego szafranowego kwiatu, również tak realistycznego, że miało się wrażenie, iż jest trójwymiarowy. W dolnym rogu obrazu znajdował się jeszcze nierozkwitły pąk, który właśnie budził się do życia. Lada moment miał uwolnić dojrzałe płatki i dodać malunkowi jeszcze więcej koloru. – Nie, nie są – odpowiedział Michael. Był jednak tak zafascynowany tym, co zobaczył, że odruchowo wyciągnął rękę, żeby dotknąć jednego z liści. Maleńkie srebrzyste włoski na jego mięsistej zielonej powierzchni namalowane były z taką pieczołowitością, że Michael miał wrażenie, iż jeśli ich dotknie, poczuje pod palcami ich aksamitną fakturę. Inne liście zwijały się, ukazując misterną sieć żyłek rozciągającą się na ich spodniej stronie. – Też mogę dotknąć? – zapytał Andrei. Michael cofnął rękę. – Obrazy nie lubią, kiedy się ich dotyka. Nie powinienem był tego robić. Musimy się z nim obchodzić bardzo ostrożnie. Pewnie jest niezwykle cenny dla jego właściciela. Przypuszczeniom Michaela przeczył fakt, że obraz wepchnięty był niedbale pod sofę i nie miał ramy, która chroniłaby ciężki papier. 29 Luke przekręcił się i przesunął głowę, żeby zajrzeć pod sofę, w miejsce znaleziska. – Jest ich tu więcej. Popatrzcie tylko. Michael pochylił się i wtedy jego oczom ukazała się sterta malunków, z których tylko kilka było oprawionych. Najostrożniej, jak umiał, chwycił je w swoje niezgrabne dłonie i wystawił do światła. – Niesamowite – wyszeptał Andrei, ujrzawszy obraz leżący na wierzchu. Bezładnie wylewał się z niego obfity gąszcz zieleni. Ten obraz był jeszcze wspanialszy od poprzedniego. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak plątanina zielonych traw, ale kiedy przyjrzało mu się uważniej, okazywało się, że zieleń mieni się odcieniami purpury, srebra i niebieskiego. Były na nim mięsiste listki tymianku, błyszczące igły rozmarynu i postrzępione liście mięty pieprzowej. Obraz wyglądał tak realistycznie, że prawie czuło się odurzający zapach ziół. Dzieła nie były podpisane, jednak Michael był pewien, że polubiłby ich twórcę. Ktokolwiek je namalował, był obdarzony czymś więcej niż zwykłym talentem artystycznym. Autor obrazów bez wątpienia kochał świat roślin, co sprawiało, że Michael dostrzegał w nim pokrewną duszę. Uniósł malunek z ziołami, odsłaniając kolejny, na którym widniały odwzorowane z ogromną pieczołowitością kwiaty. Papier wypełniały po brzegi ognistopomarańczowe płatki. – Jak nazywa się ten kwiat? – zapytał Luke. – Nie wiem – odparł Michael. – Wiele roślin w Ameryce jest innych od tych, które znaliśmy w domu. – Podobają mi się. Może zdejmiemy portret tego strasznego starucha i w jego miejsce zawiesimy jeden z nich – zaproponował chłopiec. Nie był to zły pomysł. Michael z trudem znosił, że musi patrzeć na profesora Sawyera za każdym razem, kiedy wchodzi do salonu. Pusty wzrok starca z żyroskopem w ręku 30 przypominał mu, że pozbawia kogoś domu. Sięgnął po oprawiony obraz przedstawiający przepiękny amarylis. – Ten będzie dobrze wyglądał nad kominkiem – stwierdził. – Resztę obrazów włóżcie z powrotem pod sofę i nie ruszajcie ich więcej. Brudne ręce i elegancki papier nie stanowią dobranej pary. Uniósł delikatnie malunek, pamiętając, że nie wolno mu już niczego zniszczyć. Wciąż miał wyrzuty sumienia z powodu drewnianej suszarki, która pękła pod uderzeniem siekiery, kiedy porcjował ser, choć dla błysku, który zobaczył w oczach swoich synów, zrobiłby to jeszcze raz. Przyznawał, że szkoda powstała, bo niemądrze się popisywał, jednak zrobił to, by znowu poczuli się rodziną. Przez kilka godzin tego ranka czuł się jak normalny człowiek, który żyje we własnym domu wypełnionym śmiechem swoich dzieci. Kiedy urodził się Andrei, Michael miał zaledwie dwadzieścia cztery lata, ale trwała wojna i rzadko dane mu było cieszyć się prostymi przyjemnościami związanymi z wychowywaniem potomstwa. Teraz miał lat trzydzieści sześć i mógł się w końcu przekonać, co to znaczy być normalnym ojcem, który nie musi się już obawiać rozłąki ze swoimi dziećmi. Zdjął portret profesora i podał go Andreiowi do potrzymania. – Co robicie? – zapytała siedząca po drugiej stronie pokoju Mirela. Tkwiła tam już od dłuższego czasu, ale do tej chwili nikt jej nie zauważył. – Zamieniamy ten obraz na lepszy – odparł Michael. – A gdzie są Joseph i Turek? – Czasami trudno było stwierdzić, czy Mirela jest akurat apodyktyczna czy wystraszona. Najprawdopodobniej łączyła w sobie obie te cechy. Zapewne nie było na świecie drugiej takiej kobiety, w której do tego stopnia mieszałyby się dobroć i autorytarna siła woli. 31 – Wysłałem ich do miasta po zakupy. Odkryłem, że w ogródku za domem jest stara szklarnia. Popadła w ruinę, ale można ją odremontować i przywrócić do użytku. Mirela zmrużyła oczy. Miały ten sam odcień burzowego granatu co oczy Michaela, było to wszakże jedyne podobieństwo, które ich łączyło. Cera kobiety była biała jak kość słoniowa, a włosy, które co wieczór sto razy przeczesywała szczotką, czarne i błyszczące. – Proszę cię, nie zmieniaj w tym domu już nic więcej. Nie jesteśmy zamożni, a szklarnia to zbytek. Potrząsnął przecząco głową. – Jest nam potrzebna. Będzie w niej można zasiać nasiona, które przywiozłem z Rumunii. Zbyt wiele od nich zależy, żeby obchodzić się nimi nieostrożnie. Szklarnia spadła nam jak z nieba. Andrei spojrzał na ojca zaciekawiony. – Czemu nie możemy ich po prostu wsadzić w ziemię? Czemu potrzebują szklarni? Michael spojrzał z powątpiewaniem za okno. Kończył się maj i dzień był gorący i wilgotny. Wiedział jednak, że jesień i zima przyniosą chłody, jakich nigdy nie doświadczyli w swoim kraju. – Sadzonki będą za młode, żeby samodzielnie przetrwać zimę. Szklarnia pomoże je ochronić. Mirela siedziała w dużym skórzanym fotelu. Na tle topornych, rzeźbionych zdobień wyglądała krucho jak porcelanowa lalka. Podkurczyła pod siebie nogi jak mała dziewczynka i łagodnie się uśmiechnęła. – Jestem pewna, że świetnie zaopiekujesz się roślinami. Tak jak opiekujesz się nami wszystkimi. Chciałabym ci jakoś bardziej pomóc. Obrócił głowę w jej stronę, starając się wybadać, czy przypadkiem nie dzieje się z nią coś złego. W ciągu ostatnich 32 kilku miesięcy Mirela wprawdzie odzyskała w końcu coś na podobieństwo równowagi, ale każdy dzień był dla niej walką. Na statku, którym przemierzali ocean, zmuszona była przebywać w otoczeniu setek nieznajomych ludzi. Nigdy nie narzekała, choć czasem zaciskała pięści tak mocno, że aż bielały jej knykcie. – Pomagasz nam – zapewnił ją. – Od kiedy pracujesz z chłopcami nad ich angielskim, uczą się znacznie szybciej. – Nie musisz poprawiać mi humoru – odparła. Prawda była taka, że odkąd schroniła się u nich przed rokiem, była dla rodziny Michaela ciężarem. Biorąc jednak pod uwagę jej doświadczenia, wykazała się niebywałą odwagą, podążając za nimi na drugi kontynent. W jej głosie pobrzmiewał ton rezygnacji. Michael potarł krawędź blizny, która znaczyła jego policzek. Zastanawiał się, jak potoczyłoby się życie dziewczyny, gdyby postanowiła zostać w Europie. Odwrócił się i uklęknął przy jej fotelu. Odezwał się cicho, ale stanowczo: – Przestań mówić, że nie ma z ciebie pożytku. Sama twoja obecność dopełnia naszą rodzinę. Zdziczelibyśmy jak zwierzęta, gdybyś nie trzymała nas w ryzach. Spuściła oczy, jakby nie wierzyła w to, co mówił. Złościł go jej brak wiary w siebie, bo była najlepszą osobą, jaką znał. Chwycił jej dłoń, zmuszając Mirelę, żeby na niego spojrzała. – Moja droga, kiedy po raz pierwszy cię zobaczyłem, miałaś dwa tygodnie. Pamiętam, jak przywieźli cię w wózku do ogrodu. Byłaś ubrana w najbardziej cudaczną sukieneczkę, jaką kiedykolwiek widziałem: z perłami i mnóstwem koronek. Świeciło słońce, a ty tak krzywiłaś swoją maleńką twarzyczkę, jakbyś ssała cytrynę, ale ja zakochałem się w tobie od pierwszego wejrzenia. Od tamtej chwili stanąłbym w twojej obronie przeciwko całemu oddziałowi 33 wojska. To z twojego powodu mężczyźni toczą bitwy i piszą symfonie. P o t r z e b u j e m y cię, Mirelo. Pierwszy raz od prawie roku łzy, które napłynęły do oczu Mireli, były łzami szczęścia. Michael nie pamiętał już, ile razy widział, jak dziewczyna balansowała między normalnością i rozpaczą. Jej prawdziwy duch, gdyby tylko zdołał przebić się przez paraliżujący mur zniechęcenia, objawiłby się jak kawałek rozgrzanego do białości metalu: zahartowany i wzmocniony przez ogień, który go trawił. – Musimy być razem – dodał z przekonaniem. – Jesteś moją siostrą, moją rodziną. Razem tworzymy d o m. Mirela pogładziła palcem bliznę na twarzy Michaela, a dwie duże łzy spłynęły jej po policzkach. – Dopóki mnie nie przyjęliście, nigdy nie miałam prawdziwej rodziny – powiedziała cicho. – Wszyscy jesteście dla mnie tacy dobrzy. Z nikim nie byłoby mi lepiej. Michael przełknął ślinę, walcząc z narastającym uciskiem w gardle i podejrzanym szczypaniem w oczach. Obawiał się, że jeśli ta sentymentalna scena potrwa dłużej, jego synowie zobaczą go w stanie nieprzystającym prawdziwemu mężczyźnie. Potrząsnął dłonią Mireli. – Powiedz, że jestem najlepszym bratem, jakiego kiedykolwiek miałaś. Zaśmiała się przez łzy. – Bez wątpienia! – odparła. – I najprzystojniejszym. W jej oczach rozbłysła iskierka humoru. – Obawiam się, że trochę przesadziłeś. Michael odetchnął z ulgą. Mirela wróciła na właściwy kurs. rozdział 3 Słodka twarzyczka pięcioletniej Tillie w tym momencie skupiała w sobie cały smutek świata. Jej wielkie brązowe oczy nabiegły łzami, a dolna warga drżała, dając wyraz głębokiej rozpaczy. Maleńka Joanna d’Arc, niezrozumiana i potępiona przez świat. − Mama kazała mi już iść do łóżka. Przegapię zaćmienie – łkała. Libby uklękła przy dziewczynce. Miała ochotę przytulić ją i scałować z jej buzi łzy, ale była tylko ciotką, nie mamą. Od tygodni opowiadała dzieciom z wyspy o nadchodzącym niezwykłym zaćmieniu Księżyca. Opisywała, że najpierw zaciemni się jego brzeg, a następnie ciemność stopniowo przysłoni go całego, sprawiając, że zamieni się w złowrogą czerwonawą kulę. Zaprosiła dzieci do ogrodu przy letniskowym domku swojego brata, żeby razem z nią mogły obserwować to niecodzienne zjawisko. Całe popołudnie Tillie pomagała jej przygotowywać imbirowe ciasteczka i lemoniadę specjalnie na tę okazję. Zapowiadała się magiczna gwieździsta noc. Wszyscy siedzieli na kocach, niecierpliwie oczekując na mający się wydarzyć cud natury. 35 Niespodziewanie Regina, szwagierka Libby, kazała córeczce położyć się spać. Widowisko miało się rozpocząć lada chwila, więc jej decyzja była szczególnie okrutna. Libby już od kilku dni mówiła o przyjęciu z okazji zaćmienia i dzieci zdążyły się nastawić, ale gdyby wiedziała, że Tillie nie będzie mogła w nim uczestniczyć, nie robiłaby jej niepotrzebnej nadziei. Dobrze wiedziała, co znaczy wykluczenie i zrobiłaby wszystko, by ochronić przed tym koszmarnym uczuciem maluchy. Tillie z całych sił się w nią wtuliła. − Chciałabym, żebyś to ty była moją mamą – płakała, obejmując ją za szyję. Libby otworzyła szeroko oczy. − Cichutko, skarbie. Masz cudowną mamę – wyszeptała z trudem. – Kocha cię i bardzo się stara. „A Kleopatra była dobrotliwą królową, która robiła wszystko dla dobra swojego kraju”, dodała w myślach. Miała nadzieję, że białe kłamstwa nie były grzechem. Trudno jej było uwierzyć, że Regina nie wiedziała, jak bardzo Tillie czekała na tę noc. Zamknęła oczy i mocno przytuliła dziewczynkę, rozkoszując się ciepłem obejmujących ją ramion i łaskotaniem dziecięcych loków na policzku. Letnie miesiące spędzone z Tillie były dla niej najmilszym okresem w roku. Odkąd jej brat kupił domek na wyspie, Libby i profesor przyjeżdżali tu każdego lata. Jasper był dyrektorem jedynego banku w ich rodzinnym miasteczku, dzięki czemu stać go było na utrzymanie posiadłości w Colden i letniego domu na wyspie. − Cóż tak zasmuciło moją małą księżniczkę? – zapytał Jasper. Zza lśniących loków dziewczynki Libby ujrzała swojego brata i jego żonę, stojących w kuchennych drzwiach. 36 − Głuptasek, bardzo się przejęła tym całym zaćmieniem Księżyca – odparła Regina, wywołując kolejną falę szlochów. – Skarbie, tylko dorośli mogą oglądać zaćmienia, bo dla dzieci to stanowczo za późno. Popatrz, jaka jesteś zmęczona. Lepiej chodźmy do łóżka, zanim się rozchorujesz przez te bzdury. Oczy Jaspera pociemniały ze zdenerwowania. − Jeśli teraz każemy jej iść na górę, to do rana się nie uspokoi. O której ma być to zaćmienie? Libby spojrzała za okno: dzieci z okolicy zaczynały się już gromadzić w ogrodzie. Ich podekscytowany szczebiot wypełniał powietrze, kiedy sadowiły się na leżących na szczeciniastej trawie kocach. Jeden z braci O’Donnell wydawał z siebie upiorne dźwięki, wzbudzając u reszty piski radości. − Jest jeszcze wcześnie – odparła Libby. – Wszystko zacznie się za około dwadzieścia minut. Jasper spojrzał na zawieszony na łańcuszku u kamizelki zegarek. Libby wstrzymała oddech, modląc się, żeby pozwolili dziewczynce zostać przynajmniej do momentu, kiedy Księżyc nabierze czerwonego odcienia. − Nie da nam spokoju, jeśli teraz każemy jej iść spać – powiedział. – I nie sądzę, żeby jedna godzina zaburzyła jej rytm dobowy na dłużej niż dzień. Pozwólmy jej przyłączyć się do reszty. Regina była chłodną blond pięknością, przypominała różę w kolorze kości słoniowej. Jej blask nie przygasał nawet wtedy, gdy wokół niej szalała burza. Kiedy zwróciła się do Libby, wpatrując się w nią swymi sarnimi oczyma, jej południowy akcent nabrał śpiewności. − Jestem pewna, że nie miałaś okazji zapoznać się z podręcznikiem na temat wychowania dzieci doktora Goodmana – rzekła słodko. – Nie jesteś więc świadoma, że zbyt wiele 37 bodźców tego rodzaju może wytrącić je z równowagi na wiele dni. Libby złapała zawoalowany przytyk, natomiast Jasper nie zwrócił nań uwagi. Ściągnął usta i ponownie spojrzał na zegarek. Mimo że skończył prawo, w potyczkach z Reginą wygrywał raczej rzadko. − Libby, zabierz Tillie na zewnątrz, chcę porozmawiać z Reginą. Dam wam znać, jak tylko podejmiemy decyzję. − Dobrze. – Libby, trzymając w ramionach dziewczynkę, podniosła się z podłogi. Przed wyjściem chwyciła jeszcze tacę z ciasteczkami, a znalazłszy się na ganku, postawiła Tillie na wytartych deskach i zamknęła drzwi, żeby mali goście nie usłyszeli odgłosów kłótni. Kiedy znalazła się w ogrodzie, przez gromadkę dzieci przebiegł szum podekscytowania. Jej przybycie umknęło jedynie kilku starszym, zajętym łapaniem świetlików. Reszta, gdy zobaczyła tacę z ciastkami, rzuciła się w kierunku Libby z wszystkich zakątków ogrodu. − Panienko Libby! Złapałem świetlika! Chce go panienka zobaczyć? – Libby usiłowała przypomnieć sobie imię podekscytowanego chłopca. Jego rodzina przyjechała tutaj na lato po raz pierwszy. Poznała go w zeszły weekend: przyłączył się do grupy dzieci, które zabrała na przyrodniczy spacer po lesie. Imię wróciło do niej, kiedy pokazywał jej swą zdobycz przez palce złożonych dłoni. − To niewiarygodne, Samuelu! Wygląda na to, że udało ci się złapać dwa robaczki. Odtąd powinniśmy cię nazywać Łowcą z Wyspy Świętej Katarzyny. Komplement sprawił, że chłopiec cały się rozpromienił i urósł o co najmniej pięć centymetrów. Tillie odzyskała humor i zajęła się bieganiem po ogrodzie, naśladując starsze dzieci polujące na świetliki. Libby usadowiła się na kocu, gdzie po chwili swoim towarzystwem 38 zaszczycił ją Iwan Groźny, gburowaty kot przybłęda, którego nierozsądnie przygarnęła przed pięcioma laty. Lojalność i czułość, jakich większość ludzi doznawała od swoich zwierzaków, były Iwanowi obce, ale Libby nie miała serca zostawiać go samego w Colden na całe lato. Żaden z mieszkańców Winslow Street nie darzył Iwana zbytnią sympatią i obawiała się, że gdyby nie zabrała go ze sobą, to umarłby z głodu. Wszystko wskazywało na to, że zaćmienie rozpocznie się lada moment. Libby przygasiła stojące na rogach koca lampy. Zaintrygowane dzieci w mgnieniu oka znalazły się przy niej. − Czy to już? – pytały. − Za chwilę – odparła Libby. Iwan nie czuł się dobrze w tłumie dzieci, więc czmychnął w trawę. Na jego miejsce natychmiast wskoczył Samuel. − Uważam, że panienka jest najładniejsza na całej wyspie – oświadczył cicho. Libby uśmiechnęła się w duchu. „Poczekaj, aż zobaczysz Reginę”, pomyślała. − Bardzo mi miło, że tak mówisz – szepnęła. Wiedziała, że większość osób uważa ją za ładną: miała gęste, kasztanowe włosy i smukłą sylwetkę. Uroda nie bardzo jej się jednak przydawała. Bez wahania zamieniłaby ją na umiejętność czytania i życie normalnej kobiety. Kiedy ludzie odkrywali, że nie umie czytać, zmieniali do niej stosunek. Tylko dzieci jej nie oceniały. Czy to właśnie dlatego zawsze tak uwielbiała ich towarzystwo? Obserwowała, jak Tillie goni Iwana wśród wysokiej trawy, i uśmiechnęła się do siebie. Istnieli ludzie, którzy miłość do dzieci wyssali z mlekiem matki, i ona do nich należała. Na ganku rozległ się odgłos kroków i po chwili na drugim końcu koca usadowił się Jasper. 39 − Chyba się do was przyłączę – powiedział. – W domu odrobinę wieje chłodem. Oznaczało to, że Regina była wściekła. Jeśli jednak taka była cena, którą trzeba było zapłacić, by Tillie mogła zobaczyć zaćmienie, nie miało to znaczenia. Wszyscy patrzyli w niebo. Cień Ziemi zaczynał zakrywać brzeg Księżyca. Kilkoro dzieci zapiszczało z wrażenia, a niektóre podskoczyły, wskazując palcami w górę. Tysiące kilometrów nad nimi rozgrywał się wspaniały spektakl natury. Libby była tak zachwycona, że prawie nie zauważyła nieznajomego, który podjechał pod dom, zsiadł z konia i oplątał wodze o płot. Pomyślała, że to któryś z rodziców postanowił wziąć udział w zabawie. Tillie wpadła na koc i wtuliła się w nią. − Czy to czary? Libby starała się wyjaśnić dzieciom, na czym polegało zjawisko zaćmienia. Nie była jednak przekonana, czy pięciolatki zrozumiały, o co jej chodziło. Posadziła sobie dziewczynkę na kolanach. − To trochę jak czary – szepnęła, spoglądając w niebo nad głową. Cieszyła się, że dzięki cudom nauki i poznaniu praw natury wydarzenia takie jak to można było przewidywać. Jeszcze większą radością napełniała jej serce bliskość Tillie. Libby czuła, że jest właśnie w tym miejscu, w którym powinna i chce być. To obecność dzieci, z którymi mogła dzielić ten wieczór, sprawiała, że atmosfera była tak magiczna. Westchnęła, nabrała głęboki haust morskiego powietrza i starała się wyryć w pamięci otaczające ją zapachy i dźwięki. Nagle trzasnęły drzwi i po schodach do ogrodu zszedł jej ojciec. W ręku ściskał niewielki skrawek papieru. Profesor Sawyer miał siedemdziesiąt lat i jego chód bywał nieco chwiejny, ale w tym momencie było gorzej niż zazwyczaj. Libby odsunęła bratanicę i wyszła mu na spotkanie. 40 − Co się stało? – zapytała. Wyglądał na zdezorientowanego. Jego siwe włosy zwykle były w nieładzie, ale przez to, że nerwowo je mierzwił, teraz sterczały na wszystkie strony. Wyciągnął w jej kierunku zapisany świstek, który wyglądał na telegram. − Ktoś odebrał mi dom – powiedział oschle. Libby spojrzała na stojący za nim budynek. − O czym ty mówisz? To tylko dzieci z okolicy, które zaprosiłam na oglądanie zaćmienia Księżyca. Kolejny raz przeciągnął dłonią po włosach i zamachał jej przed nosem kartką. − Mój dom. Mój dom w Colden. Ktoś mi go odebrał. Jasper podniósł się i stanął za Libby. − Nonsens – powiedział. – Jesteś prawowitym właścicielem tego domu. Nikt nie może ci go odebrać. Profesor zamachał telegramem także przed Jasperem. − Przecież mówię: k t o ś o d e b r a ł m i d o m – powtórzył cienkim, łamiącym się głosem. Jasper chwycił kartkę, ale było zbyt ciemno, by mógł ją odczytać. − Wejdźmy do środka i sprawdźmy, co się stało – zaproponował i ruszył w kierunku drzwi. Profesor podążył za nim. Libby rzuciła tęskne spojrzenie na Księżyc, który teraz jaśniał przymglonym czerwonym blaskiem. Na moment znieruchomiała, patrząc w zachwycie, jak brązowoczerwony odcień staje się coraz bardziej intensywny. Dzieci wpatrywały się w niebo jak zaczarowane. Widok był oszałamiający. Musiała się jednak od niego oderwać i iść pomóc ojcu. Zanim weszła do domu, mężczyźni zdążyli już przestudiować telegram przy świetle lampy naftowej stojącej na małym kuchennym stole. Jasper wyglądał teraz na tak samo zmartwionego jak ojciec. − O co chodzi? – zapytała. Jasper złowieszczo ściągnął swoje ciemne brwi. 41 − Wygląda na to, że wasz dom zajęła banda cyganów. Twierdzą, że są potomkami starego Kozaka. Jak on się nazywał? − Constantine Dobrescu – powiedział profesor. – Wieki temu przyjechał do Stanów z Rumunii i zamieszkał przy Winslow Street. Nigdy się nie ożenił, nie miał rodziny. Przez całe życie zachowywał się jak wariat. Dom był kompletną ruiną, kiedy go kupiłem. Jasper uderzał telegramem o stół. Na jego twarzy malowało się niedowierzanie. Libby zastanawiała się, jakim trzeba być człowiekiem, żeby mieć tupet wtargnąć do czyjegoś domu i przywłaszczyć go sobie. Jeśli to naprawdę byli cyganie, to obawiała się, że mogli dopuszczać się w ich domu odrażających rzeczy. − Masz dokumenty stwierdzające, że zapłaciłeś za dom? – zapytał Jasper. – Akt zakupu? − Oczywiście, że mam – odparł profesor. – Ale wszystkie papiery są w d o m u. Ci bezczelni rabusie na pewno już dawno je spalili. W odruchu przerażenia Libby chwyciła się za gardło. Jasper jednak nie wydawał się tym zbytnio przejęty. − Wszystkie ważne dokumenty rejestrowane są w sądzie rejonowym – uspokoił ich. – Trzeba tylko wrócić do Colden, pobrać je i przedstawić szeryfowi. To powinno wystarczyć, żeby wyeksmitować tych dzikich lokatorów. Libby była wdzięczna za rzeczowy, uspokajający ton głosu brata. Ani ona, ani jej ojciec nie mieli najmniejszego pojęcia o interesach, ale na szczęście Jasper wiedział, co należało zrobić. Profesor był genialnym wynalazcą, który umiał złożyć automatyczny wentylator z części leżących bezładnie w szopie na rupiecie, ale zupełnie nie radził sobie w kwestiach prawnych i finansowych. W sprawach rodzinnego majątku polegał na synu. 42 − Bóg mi świadkiem, że jeśli któryś z tych łotrów choćby tknął moje wynalazki, pozwę go do sądu. Dopilnuję, żeby ich stamtąd wyciągnięto i deportowano. Będę się sądził o każdego pensa. Profesor jeszcze długo rzucał pogróżkami. Libby i Jasper nie przerywali mu, choć to, co mówił, nie miało sensu. Jeśli rzeczywiście ludzie, którzy wtargnęli do ich domu, byli cyganami, to z pewnością nie mieli żadnych pieniędzy. Profesor za bardzo się jednak martwił o stan wypełniających dom wynalazków, żeby myśleć racjonalnie. Było oczywiste, że czuł się okradziony, oszukany i przygnębiony. Libby również. Nagle, niczym uderzenie w twarz, przyszła jej do głowy nieznośna myśl. W zagrabionym domu znajdowały się wszystkie jej obrazy. Były one jej jedynym powodem do dumy. Jedynym dowodem na to, że potrafi zrobić coś wartościowego. Mogła stracić wszystko, tylko nie swoje prace. − Ruszymy do Colden jutro – zarządził jej ojciec. – Zwrócę się o pomoc do szeryfa i pozbędę się tych cyganów. Musimy odzyskać dom. Musimy ocalić moje projekty i rysunki Libby. Spojrzała na niego. Ojciec rzadko przyznawał, że jej prace miały jakąś wartość. Teraz też nie powiedział „obrazy”, tylko „r y s u n k i”. Libby wykonywała dla niego rysunki techniczne. Za każdym razem kiedy projektował nowy wynalazek, tworzyła drobiazgowe szkice części wewnętrznych, zewnętrznych oraz przekrojów mechanizmów. Ale wykonywała je z poczucia obowiązku. Obrazy zaś malowała z miłości i to je zamierzała uratować jako pierwsze. Do rozmowy wtrąciła się Regina: − Z pewnością nie ma potrzeby, żeby Libby stąd wyjeżdżała. Planowaliśmy z Jasperem pojechać do Bostonu do opery i miałam nadzieję, że zostanie z Tillie do wtorku, aż wrócimy. 43 Libby energicznie uniosła głowę. Cztery dni z Tillie! Cztery rozkoszne dni, podczas których mogłaby stać się na chwilę taką matką, a raczej c i o t k ą, jaką zawsze chciała być. Poczuła na sobie skupione spojrzenie ojca. Na jego twarzy malował się niepokój. Czy kiedykolwiek potrzebował jej bardziej niż w tym momencie? Libby wiedziała, gdzie znajdowały się rysunki i gdzie przechowywane były wszystkie wersje jego wynalazków. W całym jej życiu było zaledwie kilka cennych chwil, kiedy jej ojciec naprawdę nie mógł się bez niej obejść – to była jedna z nich. − Przykro mi – odrzekła ze szczerym żalem. – Muszę pojechać z ojcem. − Oczywiście – odpowiedziała nieco sztywno Regina. Była córką kongresmana z Karoliny Południowej i wiedziała, kiedy można naciskać, a kiedy trzeba się wycofać. − Nie obejrzysz ze mną zaćmienia? – W drzwiach stała zdezorientowana Tillie. Libby wyjrzała przez okno. Zaćmienie było w kulminacyjnym momencie, ale dla niej straciło już całą swoją magię. Tillie patrzyła jednak na nią z tak ogromną miłością i wyczekiwaniem, że nie mogła jej odmówić. Odzyskiwanie obrazów i domu i tak musiało poczekać do rana. Wieczór mogła więc oddać małej dziewczynce, która pragnęła podziwiać z nią niebo. − Pokaż mi Księżyc, skarbie – powiedziała, po czym podniosła Tillie i wyszła na zewnątrz. Michaela wyrwał ze snu krzyk. Skoczył na równe nogi. Nocną ciszę przeszywało przeraźliwe wycie. Wokół panowała ciemność, ale przez okno wpadało wystarczająco dużo światła, by mógł stwierdzić, że w jego sypialni wszystko stało na swoim miejscu. 44 Prawie wyrywając drzwi z zawiasów, wypadł na korytarz. Krzyki dochodziły z pokoju Mireli. Otworzył prowadzące do niego drzwi z takim impetem, że trzasnęły o ścianę. Tak jak podejrzewał, w pomieszczeniu nie było nikogo oprócz niej. Leżała zwinięta w kłębek na środku łóżka, twardo śpiąc i krzycząc tak, jakby obdzierano ją żywcem ze skóry. Usiadł na łóżku i potrząsnął nią. − To tylko zły sen. Obudź się. Kolejny raz szarpnął ją za ramiona, ale tylko odwróciła się, nabrała powietrza i wydała z siebie następny mrożący krew w żyłach wrzask. Przemówił tak stanowczo, jak tylko umiał: − Mirelo, obudź się. Przestań i o b u d ź s i ę. – Było mu wstyd zwracać się takim tonem do kobiety, ale czasami tylko tak był w stanie wyrwać ją z jej nocnych koszmarów. − Tato, co się dzieje? – zza otwartych drzwi dobiegł go cienki głosik. Michael był zbyt pochłonięty Mirelą, żeby się odwrócić. − To tylko kolejny koszmar. Wracaj do łóżka, synu. Odgłos kroków upewnił go, że Andrei posłuchał. Mógł znów skierować całą swoją uwagę na Mirelę. Jej twarz pokrywały kropelki potu, koszulę nocną miała wilgotną. Noc była ciepła, jednak gorąco, które wyrzucała ze swojego ciała, pochodziło z innego źródła. Ale przecież minionego popołudnia czuła się już dużo lepiej. Od podobnych ataków strachu minęło wiele czasu i Michael sądził, że należały już do przeszłości. Czy miała z nimi walczyć przez resztę swojego życia? W końcu przestała się szamotać i otworzyła oczy. Była rozespana i zdezorientowana. Odgłos jej szybkiego, urywanego oddechu wypełniał pokój. − Kolejny zły sen? – zapytała. 45 Skinął potakująco. Uniosła drżącą rękę do czoła, odgarniając wpadające jej do oczu włosy. − Czy znowu wszystkich obudziłam? Najprawdopodobniej cała ulica słyszała jej krzyki. Michael podszedł do otwartego okna, przez które delikatna nocna bryza napełniała pokój zapachem z różanego ogrodu. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, kiedy w świetle księżyca zobaczył wspaniałe francuskie róże. Zacisnął zęby. − Nie przejmuj się tym – starał się mówić spokojnie. Mirela westchnęła ciężko i obróciła się do ściany. Mówiła tak cicho, że ledwie mógł ją usłyszeć. − Jestem do niczego. Za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że jest już lepiej, wracają wspomnienia. Przebyłam pół świata, a one mnie dogoniły. Są jak smoki, których nigdy nie prześcignę. Michael zamknął okno, głośnym trzaskiem kończąc rozmowę. Zanim wyszedł, jeszcze raz spojrzał na siostrę. − To potrwa. Zawsze to wiedzieliśmy. Ale nawet jeśli prześcignięcie smoków miałoby ci zabrać cały wiek, to wiedz, że zawsze będę blisko ciebie. Wrócił do swojego pokoju, gdzie koszulę nocną zamienił na robocze spodnie i buty, po czym zbiegł na dół. Światło księżyca tej nocy było niezwykłe: zabarwione dziwną czerwoną poświatą. Podejrzewał, że było to jakiegoś rodzaju zaćmienie. W tym momencie nie miało to jednak znaczenia. Najważniejsze, że noc była na tyle jasna, że mógł zrobić, co musiało zostać zrobione, i to bez wiedzy Mireli. Chwycił siekierę i wyszedł na zewnątrz. W żaden sposób nie mógł zmienić przeszłości, ale był w stanie sprawić, żeby w nowym domu Mirela czuła się tak swobodnie, jak to tylko możliwe. Przedzierając się przez wysoką trawę i przeklinając swoją bezmyślność, ruszył w kierunku różanego ogrodu. 46 Przez ostatnie dwa dni był tak zajęty, że zupełnie nie zwrócił uwagi na obficie kwitnące za domem róże. Dopiero kiedy stanął w otwartym oknie sypialni Mireli i poczuł wypełniający nocne powietrze różany zapach, zdał sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo czaiło się tuż obok. Krzewy były wspaniałe. Grubość pędów świadczyła o tym, że miały co najmniej dwadzieścia lat. Wiły się i wspinały po płocie z taką finezją, jakby uformowała je ręka artysty. Okazałe pąki wydawały ciężki zapach, będący oznaką ich idealnego zdrowia i żywotności. Michael uniósł siekierę i wymierzył w najgrubszą łodygę. Dwa precyzyjne trafienia przecięły roślinę na pół. Ciężkim butem usunął pędy, które oplatały ogrodzenie, po czym zacisnął zęby i ściął kolejny krzew. Siejąc zniszczenie, wyładowywał cały gniew i rozpacz, jakie go wypełniały. Raz po raz ostrze siekiery spadało na grube, zdrewniałe łodygi. Niespodziewanie w drzwiach domu pojawił się Turek. − Wszystko w porządku, bracie? Michael zamachnął się z całej siły, celując w kolejny pokryty kwiatami krzew. − Te róże muszą stąd zniknąć przed świtem. Jutro je wywiozę i spalę, tak żeby już nigdy nie mąciły spokoju Mireli. Turek wiedział, że kiedy Michael był w takim nastroju, lepiej było mu się nie sprzeciwiać. Mężczyzna tylko skinął głową i wrócił do łóżka. Michael zaś nie przestawał rąbać, wyładowując na krzewach nagromadzone w mięśniach napięcie. O tej samej porze następnego dnia tych przeklętych róż miało już tam nie być.