Pobierz pdf

Transkrypt

Pobierz pdf
Copyright © Grażyna Jeromin-Gałuszka, 2015
Projekt okładki
Agencja Interaktywna Studio Kreacji
www.studio-kreacji.pl
Zdjęcie na okładce
© Jill Battaglia / Trevillion Images
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Ko­rek­ta
Grażyna Nawrocka
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-8069-001-1
Warszawa 2015
Wy­daw­ca
Pró­szyń­ski Media Sp. z o.o.
02-697 War­sza­wa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i opra­wa
Drukarnia POZKAL Spółka z o.o.
88-100 Inowrocław, ul. Cegielna 10-12
Wtedy to zrozumiała błędne koło złotych
rybek pułkownika Aureliana Buendii.
Ból świata kończył się na powierzchni jej
skóry i wszelka gorycz odpłynęła z serca.
Gabriel García Márquez, Sto lat samotności
Piękne
kobiety
–Szuka pan kogoś? – zapytała kobieta, kładąc rękę
na klamce solidnej, żelaznej furtki, przed którą przechadzał się od dwudziestu minut, nie wiedząc, co
zrobić: wejść, czy poczekać, aż ktoś wyjdzie z pięknego domu stojącego dokładnie vis-à-vis równie solidnej co furtka bramy, której oba skrzydła skute były
grubym łańcuchem.
Nikt nie wyszedł, za to ona, skręcając z chodnika
szerokiej alei, wyraźnie tu wchodziła.
–Nie… – odparł niezgodnie z prawdą, ale zaraz
się poprawił, widząc niedowierzanie w jej oczach:
– A właściwie tak…
Idąc tu, już z daleka musiała widzieć, jak przechadzał się i spoglądał na starą willę, otuloną na tyłach koronami lipowych drzew, trochę mniejszych
od tych tworzących szeroką aleję, ale równie gęsto
obsypanych białoróżowym kwiatem, który mocnym
zapachem odurzał.
–Tak – dodał teraz już pewnym głosem, po czym
9
wyjął z tylnej kieszeni dżinsów kartonik, wielkością
i kształtem przypominający pocztówkę.
Podobieństwo drewnianej willi naszkicowanej
ołówkiem na kartoniku do tej, którą widział przed
sobą, można byłoby uznać za przypadkowe, gdyby
nie te dwie lipy z tyłu – i w rzeczywistości, i na rysunku.
Błysk zdumienia w oczach kobiety przypieczętował tylko pewność, że oto znalazł to, czego szukał.
–Skąd… skąd pan to ma? – spytała, starając się
zapanować nad drżeniem w głosie.
Odwrócił kartonik i omiótł wzrokiem napis: „Święto Kwitnącej Lipy, Lipiec 1989, Od K. dla A. na wieczne powroty”. Potem spojrzał kobiecie prosto w oczy,
wyciągnął w jej stronę rękę i oświadczył:
–Nazywam się Wiktor Karpowicz i nie znalazłem
się tu przypadkiem. Ale to dłuższa historia…
Dwa lata wcześniej Wiktor Karpowicz, zmęczony piętnastoletnim kontraktem dla jednego z amerykańskich koncernów naftowych, wrócił wreszcie
do kraju, by tu ułożyć sobie życie. W wieku czterdziestu dwu lat była już na to, jeśli nie ostatnia szansa, to na pewno najwyższa pora. Mógł, jak wielu innych, znaleźć sobie za oceanem amerykańską żonę
i zamieszkać w jednym z tych białych domków
z wystrzyżonym trawnikiem, założyć nową amerykańską rodzinę, jednak tego nie zrobił. Ani się nie
10
wzbraniał, ani też zbytnio o to nie zabiegał. Tak wyszło. Życie biegło z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, od jednego związku do drugiego. Żaden nie
okazał się na tyle silny, by mu poświęcić coś więcej,
niż poświęcił. Czyli w sumie niewiele. Prawie nic.
Amerykańskie kobiety dzielił na dwie kategorie: perfekcyjne bizneswomen i perfekcyjne kury domowe,
jedne i drugie z fanatyzmem dążące do osiągnięcia
ideału. Żadna nie chwyciła go za serce. Całą energię
młodości oddał więc zawodowej części swego życia,
pracując po kilkanaście godzin dziennie, stąd może
wszelkie niepowodzenia w sferze osobistej. A może
spowodowała je podświadoma niechęć do tempa,
specyfiki amerykańskiego życia i podświadoma tęsknota za czymś normalnym, swojskim, nawet niedoskonałym.
Mijając, w drodze do siostry, podwarszawskie
osiedla z białymi domkami otoczonymi wystrzyżonymi trawnikami, pomyślał, że ludzie wszędzie dążą
do zaprowadzenia wokół siebie zewnętrznego ładu,
który zapewne daje im poczucie, bądź też tylko złudzenie, że to niezbędny warunek, wręcz konieczność,
by móc osiągnąć harmonię wewnętrzną.
–Cóż w tym złego – jego siostra Alina wzruszyła
ramionami, gdy nieporadnie próbował ubrać w słowa
te swoje spostrzeżenia – że ludzie chcą mieć ładne
mieszkania, samochody… Po to pracują. Inni mają
11
wszystko w nosie. Żyją w walących się ruderach i palcem nie kiwną, żeby cokolwiek zmienić.
–Myślałem o czymś pomiędzy… – wtrącił nieśmiało.
–To dobrze – ona na to – bo coś pomiędzy istnieje.
Wszędzie. Nie da się podzielić świata na pół, a ludzi
na tych, którzy żyją w ładnych albo brzydkich domach.
Nie chodziło mu o aż takie uproszczenie. A może.
Bo jeśli nie, to czemu nigdy nie umówił się z dziewczyną, która hoduje psy husky na Alasce? Miłej, ale
niedoskonałej.
Firma, której oddał piętnaście najlepszych lat
życia, ustawiła go finansowo na piętnaście kolejnych,
wypompowując z niego zdolność postrzegania różnorodności. Sam tak wybrał. Godził się z tym. Było mu
z tym dobrze. Czego więc teraz chce, ustawiony jako
tako finansowo, ale naiwny życiowo facet w średnim
wieku? O co mu właściwie chodzi?
–Chodzi mi o to… – zaczął się plątać. – Wydawało
mi się, że może jeszcze tu jest jakoś inaczej.
–Długo cię nie było – odparła Alina, odrywając
wzrok i uwagę od jakiegoś bloku informacyjnego
w telewizorze. – Jakiś facet zabił drugiego bejsbolem
na stacji benzynowej. Wszedł, uderzył, zabił i wyszedł… – Odwróciła wzrok od telewizora i spojrzała
Wiktorowi w oczy, uśmiechając się z ledwo widocznym smutkiem. – Do niedawna myślałam, że takie
rzeczy dzieją się tylko w Ameryce. Co zamierzasz,
12
drogi bracie, dalej robić? Jak cię znam, długo nie usiedzisz na miejscu. Chyba aż tak się nie zmieniłeś…
Nie, aż tak chyba się nie zmienił. Ale niełatwo
jest przyjechać zza oceanu z niezłą forsą i po piętnastu latach umysłowej orki znaleźć sobie na wolności
jakieś zadowalające zajęcie. Bo odzyskał wolność
– w pewnym momencie po prostu sobie to uświadomił, ciesząc się i martwiąc odrobinę z tego powodu.
Przestraszył się, żeby ni z tego, ni z owego czegoś
nie zmarnować.
Nie miał czasu na marnowanie czegokolwiek.
Wprzęgnięty w tryby zawodowej machiny, swoistego perpetuum mobile, ani razu nie zastanowił się nad
swoim wiekiem ani nad czasem, który mijał, a mijając, nie zostawiał wspomnień wartych, by do nich
wracać. Teraz nagle, znalazłszy chwilową przystań
u siostry, przyglądając się jej i jej rodzinie; obserwując
codzienne sprawy, w których wszyscy uczestniczyli
bez niechęci, ale i bez większego zachwytu, zaczął
myśleć o swoich czterdziestu dwu latach i o tym,
na co już za późno, a na co jeszcze za wcześnie.
Za wcześnie było na nicnierobienie.
–Nie szalej. – Pewnego dnia Alina położyła mu
rękę na ramieniu, być może dostrzegając burzę myśli
na twarzy Wiktora. – Odpocznij i spokojnie pomyśl,
co chcesz dalej zrobić ze swoim życiem. Doceń to, że
nie musisz myśleć o pieniądzach. To bardzo komfortowa sytuacja w dzisiejszych czasach… W każdych
13
czasach zresztą – poprawiła się po chwili. – Niejeden
może ci zazdrościć.
–Zazdrościć? – zdziwił się. Odkąd się tu znalazł,
nie zazdrościł sobie niczego.
–W takim sensie, że pewne sprawy masz już zwyczajnie w nosie.
–Boję się powierzchowności – wypalił ni z tego,
ni z owego. Pod wpływem jakiegoś impulsu z natłoku
myśli wyłoniło się wreszcie coś konkretnego. – Tego,
żeby nie zmarnować – tu chyba masz rację – w jakimś
sensie komfortowej sytuacji. Nie chcę siedzieć i odpoczywać, bo nie mam też zamiaru pracować przez
kolejne piętnaście lat ponad siły, więc przed czym tu
odpoczywać… Myślę raczej o czymś, co samo w sobie
pozwoliłoby mi na jakiś oddech… Myślę bezustannie o naszym domu w miasteczku… O naszych rodzicach… O tym, jakie to wszystko było autentyczne… Tak! – Zerwał się nagle z fotela i, ujmując dłonie
Aliny, spojrzał jej głęboko w oczy. – Tak, siostro! Chyba
o nic więcej mi nie chodzi, chciałbym przeżyć coś
na wskroś prawdziwego, dramatycznego, bolesnego.
Przeżyć kawałek prawdziwego życia.
Siostra cofnęła dłonie i obrzuciła go pobłażliwym
spojrzeniem.
–A ja odwrotnie, młodszy bracie… – powiedziała.
–Tylko o dwa lata.
–Ja nieraz chciałabym się na moment oderwać od tych dramatycznych i bolesnych spraw.
14
I poplątanych życiorysów. Tak poplątanych, że często mam wątpliwości, czy są prawdziwe.
Alina od wielu lat pracowała w jednym z domów
opieki pod Warszawą. Wiktor wyobrażał sobie,
z iloma bolesnymi historiami przez ten czas się zetknęła i jak bardzo mogła już być nimi znużona.
–Chciałabym oderwać się od nich i na jakiś czas
zapomnieć, ale mi nie pozwalają. Mają swoje historie w oczach, nawet jeśli przestali już o nich mówić.
– Z rezygnacją machnęła ręką. – Jedni przestali, zaczynają inni. Jak ta Klarysa z dworca Waterloo…
–Klarysa skąd?! – zdziwił się Wiktor.
–Ciąg skojarzeń… – zaczęła mu tłumaczyć. – Przywieziono ją z Centralnego, gdzie siedziała na peronie
parę godzin, gapiąc się na przyjeżdżające i odjeżdżające pociągi… Nie wyglądała na bezdomną. Zapytana,
jak się nazywa, nie potrafiła nic powiedzieć. Dopiero
w domu opieki, kiedy zaczęto jej czytać z kalendarza
różne imiona, powiedziała, że Klarysa najbardziej
jej się podoba. Godzinami ogląda Pożegnalny walc
z płyty, znany również pod innym, mniej melodramatycznym tytułem: Dworzec Waterloo, i nie pozwala
nikomu włączyć nic innego. Chyba że znajdzie kogoś,
kto chce jej słuchać. Wtedy godzinami opowiada jakieś nieprawdopodobne historie.
–Jakie?
–Właściwie jedną. Jedną i tę samą, pięć razy na
dzień, w kółko to samo, wszyscy mają jej dość.
15
–Co to za historia?
–O, wybacz! – Alina zerwała się z fotela, ze zniecierpliwieniem machając ręką. – Nawet gdybym coś
z tego zrozumiała, żadna siła nie zmusi mnie do opowiadania. Klarysa sama w sobie jest uciążliwa, nawet
bez tych cudacznych historii. Tak aroganckiej, powiedziałabym nawet apodyktycznej, baby jeszcze u nas
nie było. Ze wszystkimi się kłóci, wszystkich ustawia.
Jeszcze dobrze, jak siedzi i ogląda ten swój Pożegnalny walc. To znowu inni się skarżą… Ach tam, dzięki
Bogu, zaczyna się lato. Niech tylko zrobi się wreszcie
naprawdę ciepło, to pensjonariusze będą mogli sobie
chodzić po parku. Klarysa, jeśli do tej pory ktoś się po
nią nie zgłosi, też. Niech tam opowiada, cokolwiek
zechce, ptakom albo się z nimi kłóci.
–Z ptakami?
–Temat zamknięty! – zakończyła Alina. – Żałuję,
że w ogóle zaczęłam.
Poniekąd mógł teraz powiedzieć to samo: Żałuję,
że w ogóle zaczęła. Gdyby nie to, nigdy nie zwróciłby uwagi na staruszkę, która pewnego razu, gdy
czekał na siostrę, usiadła obok niego w parku przed
domem opieki, i nie zaczął jej słuchać. Wstałby po
prostu w którymś momencie, nim na dobre zaczęła,
grzecznie przeprosił i odszedł. Tak jak robili to inni.
Coś by robił albo nie robiłby nic, beztrosko czerpiąc
profity z poprzednich piętnastu lat życia. Może już
16
do tej pory ożeniłby się z koleżanką Aliny, Moniką,
kupiłby jeden z tych domków pod Warszawą, gdzie
cieszyłby się spokojnym życiem, popijając piwko
na werandzie w sobotnie popołudnia albo kosząc
trawnik, a po południu znajomi i przyjaciele Moniki,
którzy staliby się także jego znajomymi i przyjaciółmi, rozpalaliby grilla. W niedzielny poranek, lekko
skacowany, usiadłby na tarasie, czekając, aż Monika
przyjdzie z kawą i z oddaniem położy głowę na jego
ramieniu…
Ach, gdzie się podziało cudownie spokojne, bezpieczne, do szpiku przewidywalne, jego niewymarzone życie?
Nigdy się nie zastanawiał, jak wiele historii zaczyna się od małych zdarzeń, drobiazgów, od przypadku.
Teraz nie przestawał myśleć, że ta historia zaczęła
się od samochodu siostry, na który pewnego dnia
na osiedlowym parkingu wjechał pijany nastolatek
i poważnie uszkodził prawy bok. Auto wylądowało
w warsztacie. W perspektywie był blacharz, a potem
lakiernik. Ledwie Alina zaczęła lamentować, że co
ona zrobi przez bite dwa tygodnie bez samochodu,
zaproponował, że będzie ją woził. Sama za nic nie
chciała usiąść za kierownicą jego amerykańskiego
auta, tłumacząc, że jest dla niej za wielkie. Z ulgą
przyjęła propozycję Wiktora, przecież nie miał nic
innego do roboty. Zawoził ją więc rano, a po południu
przywoził. Z oddalonym o czterdzieści kilometrów
17
domem opieki, mieszczącym się w starym dworku,
otoczonym pięknym parkiem, nie było żadnego sensownego połączenia.
Za którymś razem, gdy pojechał po siostrę, musiał
na nią trochę poczekać. Jedna z pensjonariuszek chorowała od pewnego czasu, a tego dnia znacznie jej się
pogorszyło. Alina czekała na syna tej kobiety, z którym chciała się rozmówić w jakichś sprawach, a że nie
mogła się go doczekać, poprosiła Wiktora, by uzbroił
się w cierpliwość, bo będzie czekała do skutku. Wiktor
nie widział problemu. Nigdzie się przecież nie śpieszył.
Czas mijał mu na zastanawianiu się, co dalej zrobić
ze swoim życiem. Równie dobrze mógł to robić tutaj.
Wszedł do holu, w którym było bardzo przyjemnie,
rozejrzał się, usiadł w starym fotelu i odruchowo zaczął oglądać leżące na stoliku pisma. W przylegającej
świetlicy, nazywanej tu pokojem dziennym, nastąpiło
jakieś zamieszanie. Z początku nie zwracał uwagi, ale
po chwili zaczął bezwiednie nasłuchiwać. Zwłaszcza
gdy zabrzmiało znajome imię.
–Pani Klaryso, znowu to samo! Ile razy prosiłam,
żeby pani skończyła z tym pokerem.
–Ależ to nie poker! – W niskim głosie zabrzmiało
wyraźne oburzenie.
–Tylko?
–Wojna.
–A może piotruś?! A te pieniądze pod stolikiem
to co?
18
–Dwadzieścia pięć złotych, to żadne pieniądze.
–Znowu wygrała, pani Wioletko. – W męskim głosie zabrzmiała nutka dziecinnej skargi. – Cały czas
wygrywa. Zaczynała za pożyczone dwa złote, a teraz
ma już majątek.
–Więc z nią nie grajcie. Po co z nią gracie?
–Tak łatwo powiedzieć – nie grajcie!
–Co w tym trudnego?
–Chodzi i nas kusi. A potem oszukuje. Dlatego
wygrywa.
–Ja już z nią grać nie będę. – Tym razem odezwał
się głos kobiecy, trochę jakby płaczliwy. – Syn ostatnio zapowiedział, że już mi więcej nie zostawi ani
grosza, jeśli będę tak beztrosko trwonić pieniądze.
W odpowiedzi rozległ się mocny, perlisty śmiech,
jak się domyślił Wiktor, należący do Klarysy. A po
chwili jej głos:
–Dlatego cieszę się, że nie mam dzieci! Żeby mi
miały pieniądze wydzielać na starość!
–Skąd wiesz, że nie masz, skoro nic nie pamiętasz?
–Są rzeczy, które się wie.
–Akurat.
–I nie mów mi, że nic nie pamiętam! Bo pamiętam
najdrobniejszy szczegół z tego, co mi opowiedziała
ta kobieta na peronie…
–Pani Wioletko, niech jej pani powie, żeby już
przestała z tą kobietą!
19

Podobne dokumenty