Atrakcje kolejowej trakcji

Transkrypt

Atrakcje kolejowej trakcji
Atrakcje kolejowej trakcji
Zaduch w hali dworca Warszawa Śródmieście był nie do zniesienia. Postanowiłem wsiąść
w tramwaj, przenieść się do Ochoty, gdzie jest przewiewnie, i tam czekać na pociąg do
Skierniewic. Właśnie ta trasa mnie interesowała, gdyż wiodła przez Pruszków, które to miasto
było moim celem. Aliści po przybyciu na miejsce, gdym stanął na owym przewiewnym
peronie, okazało się, że palnąłem głupstwo. Bo oto głos z megafonu oznajmia: „Wszystkie
pociągi w kierunku zachodnim odjeżdżają z dworca Warszawa Centralna.” A zatem
z pominięciem Ochoty. Co robić?
Widzę właśnie nadjeżdżający pojazd opatrzony z przodu tablicą „Skierniewice”.
Faktycznie, zamiast zająć tor przylegający do peronu, toczy się po torze sąsiednim,
równoległym, oddalonym o kilkanaście metrów. Mija stację nie zatrzymując się.
Mam jeszcze do dyspozycji kolejkę WKD. Wstępuję na schody i przejściem nad torami
przedostaję się na sąsiedni peron. Znów czekanie. Wreszcie zbliża się kolejka. Nie dojeżdża
do miejsca, gdzie stoję. Słychać zgrzyt raptownego hamowania i pełen przerażenia okrzyk
kobiecy:
– Och, Boże, rzucił się pod koła!
Na oczach kobiety spoglądającej właśnie w tamtą stronę popełniono samobójstwo. Jakiś
desperat skoczył z peronu tuż przed maską nadjeżdżającej kolejki.
Z ust świadków posypały się komentarze.
Świadek płci męskiej: – Może mu żona zalazła za skórę, to co miał robić?
Świadek płci żeńskiej, oburzony męskim rozumowaniem: – Jak niedobra żona, to czy jest
powód, żeby sobie życie odbierać?!
Omijając wzrokiem makabryczny widok, opuszczam peron WKD. Jest oczywiste,
że kolejka prędko nie ruszy; trzeba najpierw uprzątnąć zwłoki. Będzie cała procedura z
udziałem milicji i pogotowia ratunkowego. Słowem, stagnacja. Nic tu po mnie.
Stoję znów na poprzednim peronie i patrzę bezradnie na kolejnego skierniewiaka. Sunie
daleko od peronu w zwolnionym tempie. Z powodu upału prawie wszystkie drzwi wagonowe
zieją otworem.
Do licha, nie mam zamiaru tkwić tu do północy. Decyduję się w jednej chwili. Zeskok
z peronu i susy w stronę otwartych drzwi toczącego się pociągu. Za plecami słyszę znowu
rozpaczliwy kobiecy głos:
– Boże, jeszcze jeden samobójca!
A ja już rzucam torbę do środka wagonu i chwyciwszy poręcz robię podskok, by kolanami
wylądować na podłodze pomostu.
– Nogi tym razem całe – mówi jeden ze stojących tuż obok pasażerów.
W duchu przyłączam się do tej spokojnym tonem wyrażonej nagany, sztorcując samego
siebie: „Co też najlepszego wyprawiasz, ty, człowiek prawie pięćdziesięcioletni, chyba
oszalałeś.” W gruncie rzeczy śmiać mi się chce; nie spodziewałem się po sobie takiego
wyczynu.
Biorę swój sakwojaż i mimo wszystko zawstydzony, nie patrząc na ludzi, brnę daleko
w głąb wagonu; siadam. Uspokajam się stopniowo, ale spokój nie trwa długo, burzy go
paniczna myśl: przecież nie mam biletu! Głupio byłoby podpaść konduktorowi i płacić
mandat po tym, co przeszedłem. Ujść z życiem, a w każdym razie z całymi nogami – po to,
żeby koniec końców być uderzonym po kieszeni...
Uff, co za ulga! Udało się do Pruszkowa dojechać na gapę.
Dopiero teraz, spokojny o swoją kieszeń, mając własne kłopoty za sobą, mogę pomyśleć”
o nieszczęśniku, któremu owego letniego dnia 1988 roku żyć się odechciało.