Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 1

Transkrypt

Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 1
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 

1

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
OD REDAKCJI
Drodzy Czytelnicy! Kolejny numer SEKRETÓW ŻARu wypełniony jest w przeważającej części utworami stanowiącymi pokłosie XIV Mazowieckiego Konkursu Małej Formy Literackiej. Konkurs, dzięki finansowemu wsparciu przez Stowarzyszenie Autorów ZAiKS z Funduszu Popierania Twórczości im. Andrzeja Szczypiorskiego, jakby odżył, wzbudza zainteresowanie i przyciąga coraz to nowych uczestników z coraz to nowych środowisk i rejonów kraju. Mimo, iż istnieje poważna grupa osób, które w konkursowe szranki wstępują od lat, to jednak mamy także do czynienia z tzw. nowymi twarzami, co niewątpliwie cieszy i budzi nadzieję na dalsze pomyślne funkcjonowanie Konkursu w następnych jego edycjach. A następna edycja Konkursu, to już będzie mały, półokrągły jubileusz. Sądzimy, że tę piętnastą edycję, a także i następne uda się przeprowadzić. W tym miejscu wypada jeszcze raz podkreślić znaczącą rolę Stowarzyszenia Autorów ZAiKS, jeszcze raz wyrazić serdeczne i gorące podziękowania za to, ze dzięki finansowemu wsparciu, przez kolejne cztery lata, nasz Konkurs mógł otrząsnąć się z kryzysu i dalej służy popularyzacji pisanego słowa, przyciągając nowych interesujących twórców. Już w ubiegłym roku, ze względu na dość wyrównany poziom wpływających prac, wprowadzona została kategoria prac tzw. zauważonych, które zdaniem Jury, zasługują na publikację w pokon­
kursowym numerze SEKRETÓW. Stąd dość duża objętościowo porcja utworów uczestników Konkursu. Jest to czterdzieści wierszy i osiemnaście utworów prozatorskich, różnej długości. Jest to na pewno dobra porcja lektury na tak zwane zimowe wieczory. Jak już wcześniej wspomniałem reprezentują one wyrównany poziom i trudno jest wskazywać którykolwiek. Myślę, że one wszystkie wnoszą jakieś wartości: a to, na przykład, oryginalność metafor, a to nietuzinkowe spojrzenie na wydarzenia przeszłości, a to ciekawą formę narracji. Podziękowania należą się także wszystkim uczestnikom Konkursu, nie tylko tym, którzy zajęli czołowe miejsca. Pragnę zapewnić, że w teczce konkursowej, oprócz publikowanych w tym numerze, jest jeszcze sporo utworów takich, które na publikację w pełni by zasługiwały. Wszystkich dotychczasowych uczestników Konkursu, jak również wszystkich, czytelników, którzy chcieliby udostępnić szerszym kręgom swoje wypowiedzi, pisane, jak dotychczas, może tylko do szuflady, zachęcam do współpracy, do kontaktu z nami, do częstszego wykorzystywania poczty elektronicznej: sekretyzaru@pzn­mazowsze.org.pl. Oczywiście, nie można zagwarantować, że każdy nadesłany utwór zostanie wydrukowany, ale na pewno nie zostanie bez odpowiedzi. Ponadto w numerze znalazło się miejsce dla pozycji, które na dobre zadomowiły się już w naszym kwartalniku. Mam na myśli, oczywiście, kolejny felieton Ireny Stopierzyńskiej­Siek. Znajdziemy także kolejny artykuł Stanisława Stanika, przybliżający postać Ludmiły Marjańskiej, a ponadto, jak zwykle, recenzje, w których szczególnie zwracam uwagę na recenzję Andrzeja Zaniewskiego „Bądź pozdrowiony Merlinie”, w której mówi on o książce Zbigniewa Badowskiego. Zapraszam także na dwie ostatnie strony numeru, do GALERII, w której obejrzymy obrazy i rzeźby Jerzego Kuźmińskiego. Z życzeniami przyjemnej lektury Andrzej Rodys Sekretarz Redakcji 
2

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
Kwartalnik Kulturalny „SEKRETY ŻARu” Nr 4 (45) 2014
W numerze:
Od Redakcji……….…………………………………………………………………………2
XIV MAZOWIECKI KONKURS MAŁEJ FORMY LITERACKIEJ ROZSTRZYGNIĘTY Protokół Jury Konkursu………………………………………………………………...4
PREZENTACJE – NAGRODZENI I WYRÓZNIENI W KATEGORII POEZJI Irena Maria Zborowska, Aleksandra Ochmańska, Piotr Zemanek, Piotr Fałczyński, Jacek Majcherkiewicz…………………………………………………5
PRACE ZAUWAŻONE Regina Adamowicz, Marian Frąk, Bożena Anna Śmierzyńska, Tomasz Wandzel,
Stanisław Wasilewski……………………………………………………………………10
PREZENTACJE – NAGRODZENI I WYRÓŻNIENI W KATEGORII PROZY Danuta Ewa Skalska – Tym razem naprawdę… ……………………………………….14 Monika Maciejczyk – Buty, testament i blaszany dzwon……………………………..18
Andrzej Liczmonik – Dar……………………………………………………………….…19
Piotr Dudek – List do starszego brata………………………………………………...…22
Maksymilian Kozłowski – Czarne południe miasta…………………………………...25
PRACE ZAUWAŻONE Adam Bednorz (27), Andrzej Chodacki (29), Lechosław Cierniak (31), Marian Frąk (33), Jacek Majcherkiewicz (34), Janina Szyc (37 ), Irena M. Zborowska (38)………………………………………………………………….27
PUBLICYSTYKA KULTURALNA Stanisław Stanik – Ludmiła Marjańska (1923­2005)…………………………………39
POD POWIERZCHNIĄ ZDARZEŃ Irena Stopierzyńska–Siek – Starość – utracona godność?.................................42 RECENZJE Andrzej Zaniewski – Bądź pozdrowiony Merlinie…………………………………….43
KSIĄŻKI NADESŁANE……………………………………………………………………...45
GALERIA Malarstwo i rzeźba Jerzego Kuźmińskiego…………………………………………….47
********************************************************* Drodzy Czytelnicy „Sekretów ŻARu”!
Jeżeli chcecie, by nasz kwartalnik ukazywał się regularnie, by stale podnosił swój poziom, by
był bardziej dostępny, to pamiętajcie, że jest to w dużej mierze uzależnione od środków
finansowych. Będziemy wdzięczni za każdą wpłatę darowizny na konto:
PZN Okręg Mazowiecki – Bank Millennium 35 1160 2202 0000 0000 8292 5183
koniecznie z dopiskiem: „Darowizna na Kwartalnik Sekrety ŻARu”

3

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
XIV MAZOWIECKI KONKURS MAŁEJ FORMY LITERACKIEJ
PROTOKÓŁ
z posiedzenia Jury XIV Mazowieckiego Konkursu Małej Formy Literackiej
w dniu 22 października 2014 roku
W kategorii prozy: I miejsce – Danuta Ewa SKALSKA z Borkowic, godło ALEKSANDRA II miejsce – Monika MACIEJCZYK z Polanicy­
Zdroju, godło RÓŻANY III miejsce – Andrzej LICZMONIK z Wrocławia, godło CEZAR wyróżnienie – Maksymilian KOZŁOWSKI z stwierdza, ze na konkurs wpłynęły 43 prace, w Mogilna, godło ANATOM tym 26 w kategorii poezji i 17 w kategorii pro­
zy. Jury, po zapoznaniu się z pracami, posta­ wyróżnienie – Piotr DUDEK z Katowic, godło nowiło przyznać nagrody i wyróżnienia w RODZINA sposób następujący:­­­­­­­­­­­­­­­­­­ następujący: Jury ponadto postanowiło podkreślić, że, W kategorii poezji: spośród pozostałych, nienagrodzonych prac na I miejsce – godło KAJET uwagę zasługują prace następujących II miejsce – godło ORFEUSZ uczestników: III miejsce – godło POEMSESSION W kategorii poezji: wyróżnienie – godło WRZOSOWISKO wyróżnienie – godło POWRACAJĄCY Reginy ADAMOWICZ z Koszalina, godło W kategorii prozy: ADMIRAŁ, Mariana FRĄKA z Szydłowca, godło I miejsce – godło ALEKSANDRA PORANEK, Bożeny Anny Śmierzyńskiej z War­
II miejsce – godło RÓŻANY szawy, godło DZIKA RÓŻA,Tomasza WANDZELA III miejsce – godło CEZAR z Prabut, godło SAMOLOT, Stanisława WASI­ wyróżnienie – godło ANATOM LEWSKIEGO z Żyrardowa, godło SZCZUPAK 54 wyróżnienie – godło RODZINA Po otwarciu kopert zawierających dane W kategorii prozy: osobowe uczestników konkursu stwierdzono Adama BEDNORZA z Chorzowa, godło MICHEL, następującą ostateczną klasyfikację konkursu: Andrzeja CHODACKIEGO z Parczewa, godło KA­
W kategorii poezji: PITAN, Lechosława CIERNIAKA ze Słupska, god­
I m i e j s c e – Irena Maria ZBOROWSKA z Gostynina, ło BOR, Mariana FRĄKA z Szydłowca, godło SKORPION 59, Jacka MAJCHERKIEWICZA z Go­ godło KAJET, renic, godło NAWŁOĆ, Janiny SZYC z Rębiszowa, II miejsce – Aleksandra OCHMAŃSKA z Włoc­ p. Mirsk, godło FIOŁEK, Ireny Marii ZBOROW­ ławka, godło ORFEUSZ SKIEJ z Gostynina, godło BRATEK III miejsce – Piotr ZEMANEK z Bielska­Białej, Podpisy Jury: godło POEMSESSION Andrzej Zaniewski, Jan Zdzisław Brudnicki, wyróżnienie – Jacek MAJCHERKIEWICZ z Irena Stopierzyńska­Siek, Iwona Zielińska­Za­
Gorenic, godło WRZOSOWISKO mora, Andrzej Rodys wyróżnienie – Piotr FAŁCZYŃSKI z Ołoboku, * * *
godło POWRACAJĄCY Jury XIV Mazowieckiego Konkursu Małej Formy Literackiej w składzie: Andrzej Zaniewski ­ przewodniczący Jan Zdzisław Brudnicki ­ wiceprzewodniczący Irena Stopierzyńska­Siek Iwona Zielińska­Zamora Andrzej Rodys ­ sekretarz **************************************************************
*

4

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
PREZENTACJE
NAGRODZENI I WYRÓŻNIENI
W KATEGORII POEZJI
PRZED WNIEBOWSTĄPIENIEM I NAGRODA
reszta mojego ciała Irena Maria Zborowska schodzi na ziemię dotykam zapachu obok TYLKO PAJĘCZE STRUNY nie powstrzymując krzyku WYDAJĄ DŹWIĘK zdejmij żałobę z twarzy żyję i mam ochotę na seks czerwonymi obcasami miażdżysz co zmartwychwstaje czuję nie będziesz ostatnią kobietą z którą dałem radę się kochać będziesz nową tak cicho że słychać rozmowę much ostrzegających się przed radarem pająka zapominam żywego słowa martwe mają papierowe oczy gwarzą językiem zrozumiałym dla każdego znawcy alfabetu potrafię ukołysać twój niepokój zasłaniam oczy jak dziecko myślę że nie dostrzeżesz w nich niepewności nie ma słów skierowanych wyłącznie do mnie próbuję powiedzieć witaj wśród czterech ścian odklejam język od przeciwległej NIE MOŻNA BYĆ RAZEM KIEDY KOCHA SIĘ NA ZAWSZE ZASZALEĆ spotkaliśmy się aby ominąć oddalenie spinały listy ode mnie gorące od ciebie coraz bardziej zimne jak kamień który rośnie w gardle hoduję ich mnóstwo może przydadzą się na grób dla dwojga zamówiłam wiosną rozwieje mnie wiatr jak kłaczki dmuchawca dobrzy mężczyźni to tacy dla których warto się poświęcić niech tak o tobie myślą nie chciała widzieć twarzy zsuwającej się po kościach niczym miękkie zegary Dalego znajdowała się w tym samym miejscu zakotwiczona jak grobowiec w nekropolii od nosa w dół jeszcze się uśmiecha oczy pozostają nieobecne pełne strachu mówiła do siebie postaraj się szczelina w sercu wiała chłodem a ona zbierała resztki z luster przyklejała uśmiech na przekór dławiła się życiem czerwone światło było dla niej świąteczną dekoracją a nie znakiem stop ONA NIE POTRZEBUJE AUTOSTRADY śmierć wycina wszystko w pień nie zostawia kryjówki dla życia przepadła kotka odeszła i już koty tak mają czują że czas się skończył 
5

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
my wczepiamy się w tych którzy przy nas trwają i liczą dni bo skoro słucha czemu żal kwituje bisem fajnie a skoro patrzy dlaczego postrzega świat bezrefleksyjnie niczym wyrwane z serialu kadry trzeba czekać a od czekania człowiek staje się niecierpliwy NIE WIEM śmierć wycina wszystko w pień cierpliwości nie oszczędzi wszystko co kiedykolwiek istniało Nie wiem – stwierdzenie udające że niczego nie pojmuję tymczasem bezgranicznie pojemne w jego ramionach otwartych nie tylko dla niewiedzy jak w cudzysłowie zamyka się szereg intencji łącznie z numerem PESEL ********************************************************* II NAGRODA
jeżeli chcę zanurzyć się w sadzawce spokoju czy ukryć za parawanem kłamstwa dwoma słowami niczym nożem przecinam nić dyskusji intonacją gaszę albo rozpalam nadzieję a przy akompaniamencie westchnień odgrywam symfonię smutku lub rezygnacji bo nie wiem pęcznieje od niedomówień zmienia znaczenie jak kameleon barwę jest kluczem pasującym do wielu drzwi Aleksandra Ochmańska RETORYCZNIE Czy ludzkość chętniej słucha czy patrzy zadaję sobie pytanie bo jeśli słucha to niekoniecznie słyszy a jeśli patrzy śmiem wątpić czy zawsze widzi choć homo sapiens obdarzony dwojgiem uszu i parą oczu jego zmysły rzadko zdają się grać w duecie jedni słuchają opadających z pięciolinii nut wędką wścibstwa łowiąc w przestrzeni plotki czasami milkną gdy przez szum własnych trosk przebije się obce życie kiwają głowami ubierając myśli pośpiesznie i mało dokładnie w krótkie słowa inni patrzą w niebo licząc na odrobinę magii w sierpniowym tańcu perseid niekiedy obejmują zachwytem zatrzymane w czasie muzy Leonarda czy Rubensa albo lgną spojrzeniem do telewizora gdzie łatwo zamienić szkielety ścian kratery po bombach i złamane bólem Piety na fikcję wpiętą barwnie w filmową akcję czy ludzkość chętniej słucha czy patrzy nie znam odpowiedzi 
MAGIA SNÓW We śnie znikam światu z oficjalnych map i szlaków bywam na lądach obcych geologom bo nocne marzenia rozlewają morza tam gdzie jawa niezmiennie piętrzy góry lub rzeźbi doliny za progiem codzienności otula mnie zieleń nieistniejącego lasu pod parasolem powiek obrazy nabierają ostrości na znajomej ścieżce odkrywam dzieła architektów o których milczą leksykony kroki stawiam zdecydowanie jak kropkę na końcu zdania i potrafię to co zwykle poza zasięgiem nie tylko moich możliwości we śnie wymykam się dłoniom czasu i przestrzeni 6

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
nie nasłuchuję szeptu zegara nie śledzę kartek z kalendarza a to co uwiera kończę otwierając oczy we śnie jestem i nie jestem naprawdę GDZIE INDZIEJ może chodziłabym po pewnym gruncie przyszłości na pytanie CO BĘDZIE DALEJ zbierałabym odpowiedzi niczym dojrzałe jabłka z drzewa pragnienia syciłabym spełnieniem lecz zabrakłoby mi miejsca na błędy NIC ZA DARMO drogi Panie Milanie moje życie jest ciasno przy mnie raz rozbrzmiewa ochrypłymi nutami bluesa kiedy indziej budzi poranek rytmem samby wspina się po kamiennych stopniach niewiedzy potyka czasem szlocha ale jest niepowtarzalne moje i tutaj ­ nie GDZIE INDZIEJ Na Ziemi wszystko ma cenę krzesła stoły drzwi i okna z widokiem na szczęście kwit na dobrobyt opieczętowany brakiem czasu niespełnienie opłacone utratą złudzeń samotne zmierzchy i nieprzyjazne poranki okupione smutkiem odciśniętym zmarszczką ********************************************************* III NAGRODA
Piotr Zemanek na Górze Bóg też wystawi rachunek zliczy uśmiechy bez odpowiedzi odłamki niecierpliwości podarowane starcom i odmówione żebrzącym dłoniom kromki współczucia KLAWIATURA* nic za darmo wszystko ma cenę ...w niej wszystką niewymierność słowa (Jerzy Kozarzewski) Esc FI F2 F3 F4 F5 F6 F7 F8 F9 F10 F11F12 PrtSc SysRq Scroll Pause Break ~` !1 @2 #3 $4 % 5 Drogi Panie Milanie A
6 &7 *8 (9 )0 _­ += Backspace Home End Num zdaje mi się że słyszę / * ­ Tab q w e r t y u I o p {[ ]} |\ Insert Page Up zadumany szept stalówki 7 Home 8 9 PgUp + Caps Lock a s d f g h j k I :; "' pochylonej nad gorzką frazą ŻYCIE JEST GDZIE INDZIEJ Enter Delete Page Down 4 5 6 + Shift z x c v b n m < , > . ? / Shift 1 End 2 PgDn nie wiem Enter Ctrl Alt Spacja Alt Win Ctrl < ­ i ‐> 0 Ins . na mapie którego państwa przyszpilony zakątek GDZIE INDZIEJ Del Enter w jakim języku _________________________ układają tam świat w wiersze *) w labiryncie znaków, zawieszonych w ot­
czy słowo dane jak płatek śniegu topnieje wartych oknach jak elementy obrazu, znajdź czy ciałem się staje albo czy życie swoją ścieżkę wiersza ­ doprowadzi cię do inaczej obsługują tam niż tutaj wnętrza albo otworzy przestrzeń, pchnij moja tam nieobecność z pewnością nie została zauważona właściwy kamień domina – spadnie deszcz słów czyjś niepokój nie powiela dystansu o wadze kamieni milowych, rzeka wyleje z od okna do drzwi meandrycznego koryta, przebiegnie po skórze, a oczekiwanie nie jest wartością z równania z jedną niewiadomą nad lub pod dnem (układ ma wiele rozwiązań) LIST DO MILANA KUNDERY 
7

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
CZŁOWIEK MOVIE Możesz je podnieść, żeby przelecieć nad korytem rzeki. Albo poddać się (nic nie rozumiejąc) – zacząć wiersz od ciszy. Najlepiej zacznij od początku – wróć do wiersza trzeciego. Stój! Ten wąwóz jest przepaścią – zawróć do poprzedniego wiersza! Info serwis – kreacja transform języka new age wykon kinema inspira scena live – nuovo tempo skrót konstrukcji frazeo operacja na żywym spoko legal – jest dosko w mowie potok czysty [w języ] gordyjskie nacja irracjo – narracja wporzo maga szacun pozdro – nara Właśnie przeciąłeś gordyjski węzeł – pokonałeś schemat Rozciągasz most tęczy ­ spektrum wypełnia przestrzeń. ______________________________ * Stosuj się do wskazówek ­ niektóre ulice przejdziesz wielokrotnie, na niektóre nigdy nie trafisz. Nieważne czy dojdziesz, ważne żebyś szedł i odkrywał drogę. *********************************************************
INSTRUKCJA * WYRÓŻNIENIE
Włóż nośnik, otwórz pamięć, przejdź do projekcji. Na niebieskim ekranie obserwuj święte ikony i prześwietlone negatywy Jeśli pragniesz przeżyć, wypełnij kolejny wiersz. Szukaj treści ­ jeśli zabłądzisz, wróć do drugiego wiersza. Jeżeli w głowie masz pustkę, otwórz się na wiersz dziewiąty. Znajdziesz pustkowie, stepy rozległe w trzewiach. Przestrzeń, która jest w tobie cierpi głód – pustka ci się zalęgła. Gdy opróżnisz ciemne zakątki, nadal będziesz próżny. Zastanów się ile ciebie jest, dokąd zmierza ulica? Jeśli zostałeś przeszyty słowem – doświadczasz siebie. Opuść następne dzielnice ­ przejdź do ostatniego wiersza. Chcesz dalej brnąć w ciemne zaułki, kolejnych wierszy? Wróć do szóstego wiersza, nim zaskoczy cię zmierzch metafor! Piotr Fałczyński LOKALNE UCZUCIE spadło na mnie nagle gwałtowną ulewą majowej burzy falą wiosennej powodzi przeniknęło umysł do suchej komórki i zalało serce po stropy przedsionków a Ty siedząc o krok pozostałaś sucha, choć nawet nie rozwinęłaś parasola i widziałaś, że tonę co Cię to obchodzi że pan redaktor z „okienka" ostrzegał: „lokalne ulewy i burze miejscami o gwałtownej sile" DLA NIEJ Czekanie na ubóstwianą kobietę pulsujące tęczą uczuć misterium umyka władzy słów . cicha ulica spowita tęsknotą jako niebo szalem z gwiazd tchnie zapowiedzią a muśnięta echem Jej kroków mieni się diamentami jak królewska szata pieszczota Jej stóp zmienia chodnik w klawiaturę pod dłońmi wirtuoza tik tak obcasów zapiera wieżowym zegarom dech i tylko smukłe wskazówki Jej łydek odmierzają dzielące nas chwile. Jeśli czujesz się przytłoczony słowem, wróć do wiersza czwartego. Gdy przejdziesz na wyższy poziom, dostaniesz skrzydła. 
8

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
NIECIERPLIWOŚĆ WYRÓŻNIENIE
Henrykowi B. Racja Heniek nie cierpieniem Bóg człowieka wyróżnił niecierpieniem nad zwierzęta wyniósł „tak" albo „nie" życie lub śmierć reszta szatańskim pomiotem cierpienie całunem mistyki spowite jak kocie ścierwo workiem cuchnie siarką twój niecierpliwy w niecierpienie ze szpitalnego okna krok to w erze usypiania zwierząt eutanazja po polsku. EMPATIA WILCZURÓW Nieznana Siostro z ekranu widzisz mnie przypadkiem rozpacz w walizce dźwigasz na golgotę i lat może szesnaście nie błagaj wzrokiem jestem jak bóg wiem gdzie zmierzasz lecz jak ojciec spętany mnie tam nie ma lecz gdybym był... to chustą czy kamieniem mlekiem czy octem nasączony nie pytaj wzrokiem nie szukaj jeśli obojętność współczucia sąsiadką Jacek Majcherkiewicz KOMUNIKAT Kawiarniane szyby są wyraziste i jasne, niezaparowane od oddechu par, na stołach stygną niedopite kawy, w kuchniach panuje wegetacja. Na rynku brukową kostkę oblało ciało zgromadzonych, ciekawych, wpatrzonych w centralnie ustawiony obłok. W „Lecie z radiem" podano że z nieba spadnie złoty deszcz. Nikt nie zwrócił uwagi, że w wazonach róże usychają z tęsknoty... * * * Prawdopodobnie popełniam grzech najcięższy, grzech z gatunku nie do wybaczenia. Rzucanie w ludzi gradem wierszy i próba przekupstwa złudnym obrazem ich okopconego dnia, to zwykłe oszustwo. Lepiej potrzebującemu rzucić grosz, pijakowi nalać szklane wódy, PIES NA NIEBIE ciekawemu dać do przeczytania kronikę wypadków. Grosik biegł ze mną wszędzie i zawsze wyprzedzał Piszą tam (bardzo małym drukiem) czyli wybiegał w moją przyszłość o samobójstwie wrażliwości, nadbiegamy ­ radośnie oznajmiał żółty łeb z pióropuszem ogona która miała blond włosy kępkom traw i drzewom i zdumione oczy. witając je w swoim i moim imieniu Wypadła z trzeciego piętra, znanym psim sposobem powodów było wiele, sąsiedzi milczą. nadbiegają ­ odpowiadał las szumiała łąka Wrażliwość traciła oddech na źdźbłach otwierając ramiona trawy, Grosik odbiegał znikał i przybiegał żegnał ją robak z rodziny chrząszczy. aż dobiegł tam Anioł stróż układa nekrolog gdzie obowiązuje zakaz zawracania z wiadomością dla łąki. bieg meteorytu może stanowić znak lub metaforę Ludzie nie zwracają uwagi na takie ale złoty punkcik z ogonem szczegóły. biegnący od gwiazdy do gwiazdy to już wyraźna zapowiedź że i ja dobiegam „Głupia i tyle..." jeśli wierzyć że pies może świecić nawet tam. 
9

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
ŻYCIE „To niemożliwe syneczku, na twoich śladach wyrosła nowa trawa". To takie proste ­ żyć. Nie trzeba nic robić żeby żyć. Ani prosić, błagać, nie trzeba dawać w kieszeń, przymilać się, umizgiwać, płaszczyć. Życie toczy się samo, w równym tempie. Nawet biegnąc nie wyprzedzimy go o pół sekundy. Kiedyś roztrzaska się o ścianę, o kamyk, o pustkę, o „czy to ma sens". I rozgwieździ niebo. Potem spadnie deszczem, zazieleni łąki. Inni będą deptać po nim nieświadomi, że idą po czyichś plecach. * * * Matka mówiła mi tyle razy­ „Nie śpiesz się syneczku". Nie posłuchałem, dogoniłem jej śmierć. Teraz prześcignął mnie facet w lusterku, którego twarz jak pomięty karton po słodyczach, dosycha na słońcu. Muchy krążą coraz bliżej. „A mówiłam, pomału syneczku". WIADOMOŚCI PRASOWE Trzęsienie ziemi na Jawie – to nie sen. W brukselskim parlamencie debatują o wielkomocarstwowych aspiracjach Luksemburga. Niż z dalekiej północy, na przekór apelom głów koronowanych wlał się dużym chłodem na Plac św. Piotra w Watykanie i został okrzyknięty antychrystem. W Davos, przy filiżance kawy, współcześni „bogowie" szukają krainy szczęśliwości. Wiecznym problemem jest zakreślenie odpowiedniego łuku tęczy nad głowami narodów. Już się wydaje, że między daniem z trufli a nadziewanym bażantem ukształtują współczesną Ejrenę. Dopiero wieczorem, w Davos, znaleziono krainę szczęśliwości. Po bliższym zanalizowaniu jej geograficznego położenia okazało się, że leży przy filiżance kawy w Davos. ***************************************** PRACE ZAUWAŻONE
Regina Adamowicz NIĆ TĘSKNOTY Dla Ciebie z Ariadną przędę nić tęsknoty Trudno w samotności czekać po próżnicy Wracaj co prędzej do nas z zagranicy Moje Ty kochanie mój promyku złoty Wiem jakie ciężkie i trudne rozstanie Na emigracji łatwiej może o kęs chleba Lecz brak błękitu ojczystego nieba Wróć do rodziny. Powracaj kochanie  10 
Jej głos, jak dzwon na Anioł Pański, obija moje plecy. Chciałbym pobiec z powrotem przez drewniany próg do jej wilgotnego fartucha. Nocą uciec do przygasłej sobótki, wrzucić w nią garść ziół i leżeć pod pachnącymi gwiazdami.  Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
Brak mi Twojego silnego ramienia Brak pocałunków i Twojej bliskości Czeka na Ciebie Twa ojczysta ziemia Dzieci rodzina i życie w miłości Powracaj do kraju wierz mi i Ariadnie Nim na obczyźnie nostalgia dopadnie Marian Frąk * * * poeta widzi więcej bardziej czuje i o wiele bardziej cierpi NIESPODZIANKI LATA * * * Czas dni wydłuża a noce wciąż skraca bociany Morza i rzeki lśnią blaskiem srebrzyście niczym stada Słońce promienie przesiewa przez liście aniołów I ciepłym tchnieniem cały świat otacza lecą ku wiośnie w twoich zielonych Cieniste drzewa zapraszają chłodem od nadziei Pod orzeźwiającym i liściastym dachem oczach Miło i przyjemnie odpoczywać latem W cieniu ogródków i nad czystą wodą * * * Na polach dojrzałym zapachniało zbożem Z niespodzianek lata nie wszyscy się cieszą ty nie wiesz Dla jednych radość inni mają pecha że idzie jesień ja od dawna Wiele utonięć jest latem nad morzem noszę ją w sobie Przestroga dla tych co się zawsze śpieszą a w pamięci Smutna wiadomość, że ktoś nie dojechał ciebie strojną w wiosnę z wielobarwnymi JESZCZE ŻYJĘ motylami we włosach Czuję że maleję z dnia na dzień z godziny na godzinę Ulatniam się utleniam I wbrew swoim marzeniom robię się coraz mniejsza Usycham. . . Jeszcze żyję Oddycham Czas się kurczy ucieka jak liść miotany na wietrze ************************************************************************ * * * nawet nie wiesz jaki zostawiłaś ślad w czyimś sercu nie całkiem zabliźnioną wielką ranę choć dziś rozumiem twoje pośpieszne odejście bez pożegnania i to że wszystko między nami może i można nazwać było namiętnością albo szatańską pokusą ************************************************************************  11

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
Bożena Anna Śmierzyńska MIŁOŚĆ CIERPLIWA JEST... W toni pragnień drżące serce DESZCZOWA POEZJA falą złudzeń – NA ALARM DZWON! kołysane mknie ku tęczy – Miłe? – z dna łez w słońcu. Puste słowa Zapatrzone dziś z prawdą w życie się mijają? błądzi – Fantazja – pragnień dreszcze między ciężka od nich głowa miłym snem a jawą lecz przyznać wypada między wiarą a obawą choć niewidoczne słowa między smutkiem a radością w dzień zalany deszczem między gniewem a błogością. smutek złudą rozświetlają. Moc nadziei chłonąc z duszy A dusza? W nostalgię popada sterem prawdy cel wyznacza.
kiedy wiatr przygasza zapału kres – w półmroczu tlących się wspomnień – Choć sens zdarzeń targane serce tylko cieniom się spowiada los wciąż kruszy nie chcąc być ofiarą ­ miłosnych uniesień? wrażliwością Pod nadwagą dni w bólu jak i suchych już łez świat otacza. za życia w bezkresną otchłań samotni wpada? ­­­­­­­­­­­ Blaskiem W czasoprzestrzeni myślami błądzi oczu z dawna szukając sensu istnienia mrok co emocjami stale rządzi rozprasza wpływając na to czerpiąc siłę że los z barwnych marzeń. się zmienia? Cierpliwości łuk zatacza! ************************************************************************ BURSZTYNOWE SŁOŃCE Tomasz Wandzel Gdy świtem OGRÓD ZŁA poprzez pąsowe rolety Ogrody zła zawsze kwitną tęczowo, niczym rumieńce Kuszą bogactwem zapachów, odcieni. codziennych szarości Kto raz przekroczy bramy tego raju, przenika ku mnie dla tego świat nigdy nie będzie dość słodki. promienista jasność Z ogrodów zła nie można uciec. wchłaniam Tam można tylko umierać w przepychu. pragnienia zaspanej kobiety widzącej we śnie SAMOTNOŚĆ WE DWOJE bursztynowe słońce co blaskiem nocą Nie znamy siebie, lecz znamy życie, wtopiło namiętność Co sprytniejsze od diabła i Boga. w młodzieńczą duszę Przeczytaliśmy tysiące dni, z błękitnej planety Ale nadal nie wiemy wszystkiego. wskroś pieszcząc Chcemy wierzyć w miłosne zegary barwą i odkrywać nasz czas na nowo. – serce – wciąż gorące. Lecz gdy mrok zapala latarnie dzielą nas tysiące mil ciszy.  12

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
Przytłoczeni balastem wspomnień Nie umiemy płynąć do siebie. Dwa okręty z opuszczonym żaglem, Dryfujące oceanem godzin... PRAGNIENIA Czy chciałam aż tak wiele? Dłoni, co otworzą innego świata drzwi. Ust, co opiszą innego świata blask. Serca, co czuje innego świata rytm. Oczu, co pokażą inny lepszy świat. Dłonie zamknęły drzwi na klucz. Usta zadały prawdzie kłam. Serce czas przeistoczył w lód. Oczy zasnuła złości mgła. Mam w sobie wiarę niczym głaz Że kiedyś blask pokona cień. I że ten inny lepszy świat Jest tak naprawdę obok mnie... KSIĘŻYC W NAMIOCIE Namiot otwarty Oczy zamknięte Twarz mam zmęczoną Za płótnem stoją wędki Podniosłem rękę I złowiłem księżyc Co sen ozłacał ZMIERZCH NAD NARWIĄ Ze śmiercią dnia wdowieją łąki nadnarwiańskie Tam moje ślady na drodze Pomiędzy wzorzystym obrusem A droga wiedzie do domu Drzwi skrzypią pozdrowieniem wieczornym A ja witam nieme oblicze Madonny By księżyc błyszczał Pełnią snu Myśli przestaną biec pod prąd. JESIENIĄ Do czasów, które były snem. I żaden inny obcy ton Narwiańska jesień nie zauroczy nigdy mnie... Rzeką wzburzoną płynie Wiatru pianę uwiesza ************************************************************************ U zmęczonych końskich pysków Cierpliwie orzących wrzesień Stanisław Wasilewski BYŁAŚ Widzę do dziś Z piaskowca wyciosaną Ciebie Nadzieję ptaka lotnego Marzeń Włodarza wszystkich moich włości Jaskółkę Widzę...  13
NARWIAŃSKA PLAŻA Słowa przesypane z dłoni Do dłoni Rozpięte parawany naszych jasnych spojrzeń W dziecięcych wiaderkach uśmiechy Jak różowe galaretki meduz Ty jesteś wszędzie... 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
PREZENTACJE
NAGRODZENI I WYRÓŻNIENI
W KATEGORII PROZY
I NAGRODA
Danuta Ewa Skalska TYM RAZEM NAPRAWDĘ… – Wioo! – Bolek Sobota musnął batem wydat­ to myślałem, że mi się łeb rozpadnie. Nie lubię, ne, lśniące pośladki kasztanka. Wóz, załado­ kuźwa, tego babskiego klekotu jak diabli. wany brzozowym i sosnowym drewnem na – Ale przecież pomagała – Robert próbował opał, wytoczył się z leśnego duktu na asfaltową ująć się za kobietą – Gałęzie ze mną obcinała, aż szosę. Bolek wtłoczył na głowę granatową czap­ miło. Robotna to jest, nie ma co. kę z daszkiem, bo na otwartej przestrzeni dzia­ – Wiesz co, Robson, – wymamrotał ponuro Bo­
łanie wiatru stało się bardziej odczuwalne niż lek – ciesz się. że nie masz ani tej robotnej, ani w leśnym zaciszu. próżniaka. Za to święty spokój masz, chłopie. – Słońce jeszcze ładnie przyświeca, ale wie­ – A mam ci tam święty spokój – z goryczą wy­
trzysko daje po łysinie. To znaczy mnie daje, bo dusił Jasik – Matka mnie ciągle opierdziela za ty, Robson, chyba nic nie czujesz przez tę twoją zaglądanie do kielicha. Wymówki mi robi, żem ondulację, co? – Bolek szturchnął w bok sie­ się nie ożenił. Za wnukami tęskni, bo te z Łodzi dzącego obok niego na koźle koleżkę. rzadko przecież zaglądają. Jakbyś żył po boże­
– Żadna tam ondulacja. Pan Bóg obdarzył lo­ mu – powiada – to bym miała jakąś wyrękę na kami jak owcze runo, to są. Jednym się podo­ starość, a tak muszę wciąż robić na podstarzałe bają, drugim nie – Robert Jasik bez entuzjazmu byczysko. charakteryzował swe imponujące owłosienie, – Co za problem, mógłbyś się przecież jeszcze nie chcąc zranić uczuć towarzysza, maskują­ ożenić, jeszcze galanty z ciebie chłopak – Bolek cego męski kompleks słabymi przejawami poklepał towarzysza po ramieniu – Tylko pew­
poczucia humoru. nie z gospodą byś się musiał pożegnać. No i – Bolek, ja się przesiądę na tył furmanki, bo do dwie baby w domu, to dopiero byłby ambaras. czego to podobne, żeby Basia sterczała na Miałbyś, chłopie, podwójny jazgot w chałupie. żerdziach. Przewieje kobietę. No i niebezpiecz­ – Ale póki co jeszczem się nie zaobrączkował, nie jest przecież osobie niedoświadczonej tam to wpadnę do „Karety" na piwo – Robert zesko­
siedzieć – Jasik nerwowo obejrzał się za siebie. czył z furmanki, dopadając bezpiecznej przy­
Bolek na chwilę odwrócił głowę. Piwne, pełne stani na placu przed apteką. żalu oczy żony tylko przez moment zetknęły się – Hetta! Prr! – Sobota, skręciwszy na plac, z jego wzrokiem. Siedząca bokiem na stosie zatrzymał konia – A leć! Zarobiłeś, to przecież drewna kobieta skierowała twarz w przeciwną nie wytrzymasz, żeby nie wychlać. Chętnie bym stronę. Czarny, poprzetykany srebrnymi nit­ z tobą poszedł, ale przecież to drzewo muszę kami koński ogon spoczywający na ceglastej, doholować do chałupy. No i tamta... Busem polarowej bluzie znamionował odwrócenie się przyjedziesz? – Bolek zatroszczył się o powrót kolegi do domu. Barbary od męża i jego spraw. – A niech siedzi – mruknął Bolek – Odwróciła – Jak mi jeszcze starczy na bilet, to tak – się przodem do powiatu, a do nas to prawie perspektywa uraczenia się napojem wysko­
zadkiem. To znaczy do mnie. bo przecież do cie­ kowym wyraźnie podekscytowała Roberta – bie nic nie ma. Od samego rana dziamgotała jak Ale może i tak być, że się przytelepię pieszo. Co stary patefon. Wściekła się, żem wczoraj wie­ tam na mnie te pięć kilometrów. No to cześć, czorem trochę wypił. Wczoraj to mi zwisało, bo Boluś! Trzymaj się, Basia ­ pozdrowił gestem pierdyknąłem się na kanapę i lulu. Ale dzisiaj dłoni przygnębioną kobietę i przemierzył ulicę,  14 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
kierując się w stronę dawnego biura GS­u, skąd goście weselni zaczęli ich śledzić. Ten, gnojek dobiegało dudnienie muzyki disco polo. Szum­ napalony, podobno Baśkę obcałowywał i obma­
na nazwa widniejąca na szyldzie umieszczonym cywał, a potem ją na rączki wziął i do sadu z nią nad drzwiami podrzędnego baru zdawała się zasuwał. Gorzała szczylowi mózg zlasowała, to kamuflować jego prawdziwe oblicze. mu tam było wszystko jedno, czy dwudziestka, – Patrzta no! „Kareta". Ale wymyśliły. Jak se czy czterdziestka. Grupka ciekawskich za nimi który pałę zaleje, to mu się pewnie wydaje, że się skradała i nie wiadomo, czyby się kto zli­
karetą paraduje niczym dziedzic, che, che, che! tował i zabawę im popsuł. Na szczęście Tadek, – wymruczał do siebie Bolek, krztusząc się ze Bolków brat, chociaż podpity, świat jeszcze ja­
ko tako rozpoznawał. Jak zauważył, że ich „na śmiechu – Wio! – szarpnął lejcami. Zrobiło mu się trochę markotno po oddaleniu deskach" pod namiotem jakiś czas nie ma, to na się kolegi. Obejrzał się. Baśka znów błyska­ podwórko wyszedł i za Baśką zaczął się roz­
wicznie ustawiła twarz w pozycji „przodem do glądać. Chichoty obserwatorów przy furtce powiatu". Wiejący od żony posępny nastrój po­ wiodącej do sadu go zwabiły. Już świtało, to wstrzymał Bolka przed zaproszeniem jej na można było rozeznać, co się dzieje. Tadek pod­
miejsce obok siebie. Znów zmroziła jego dobre szedł do tej publiczności zasranej, co za furtką intencje. A niech siedzi jak taka nadęta. Kłaniać przykucnęła i zobaczył tamtego łobuza, jak się się jej nie będzie. Koń człapał powoli obciążony z Baśką na rękach pomiędzy jabłonkami za­
załadunkiem furmanki. Borki kończyły się. Za­ tacza. Podleciał, w gębę mu dał, a Baśkę pod rę­
raz Lipiny, a do Studzianek jeszcze kilka kilo­ kę do domu przywlókł. Bolkowi zrobiło się go­
rąco na wspomnienie tego haniebnego wyda­
metrów. Bolek poczuł głód i zmęczenie. – Wioo! – tym razem mocniej smagnął kasz­ rzenia. Kiedy nazajutrz szedł na poprawiny, tanka po zadzie. Koń szarpnął się, przez chwilę miał wrażenie, że każda chałupa trzęsie się ze uniósł w podskoku przednie nogi i z powolnego śmiechu, napawając się jego upokorzeniem. człapania przeszedł w kłusowanie. Wkrótce Baśka wtedy na poprawiny nie poszła. Wyła­
jednak przytłoczony zmęczeniem zwolnił tem­ jana przez męża ryczała z głową w poduszce. A po. Bolek rozejrzał się po okolicy. Rajski krajo­ teściowa, zamiast córeczkę ostro przywołać do braz przyciągał wzrok. Drzewa jak olbrzymie porządku, opowiedziała się po jej stronie. misy pełne zielonkawych i złoto­czerwonych – Jakbyś się nie ochlał jak świnia i dotrzy­
owoców drażniły zmysł smaku. Bolek zastana­ mywał żonie towarzystwa – skrzeczała, celując wiał się, czyby nie zatrzymać konia i nie zer­ palcem w Bolkowy nos ­ toby do takiej przykrej wać smakowitej gruszki lub wonnego jabłka, sprawy nie doszło. Kobieta wszędzie sama jak ale bał się, że pozostawiony na poboczu kasz­ wdowa, chociaż niby to z mężem na imprezę tanek, wystraszony przez jakiś pojazd, popędzi idzie. Nie dziwota, że jej się raz w życiu niesz­
samopas do Studzianek albo może któryś z częście przytrafiło. Zresztą, co tam! Do niczego właścicieli sadów wyskoczy z gębą, oskarżając nie doszło... – świekra machnęła ręką na znak intruza o kradzież. No i przez płot by trzeba zbagatelizowania występku córki. przełazić, diabli z tym... Bolkowi znowu – Nie doszło, dzięki Tadkowi! – rozdarł się Bo­
przyszła na myśl odgradzająca się od niego lek – Bo jakby doszło, to bym babie łeb siekierą zasłoną fumów Baśka. Czepia się go. że wypił. A rozwalił i sam się powiesił. ona to się kiedyś nie uchlała na weselu? Nie – Patrzta, patrzta! – ironizowała teściowa – narobiła to wstydu na całą wieś... Chłop jak to Jaki to honorowy... Myślałby kto, żeś święty. chłop, pasuje mu wypić, ale baba! To już chyba Gadali tam ludzie o tobie, gadali, dziwkarzu ze dwanaście lat temu się wydarzyło na przy­ jeden... Bolek zaklął wtedy paskudnie i wyszedł z jęciu weselnym u Tomasiaków. Jeszcze wtedy wesela czasem w domach pry­ domu, trzaskając drzwiami. A na poprawinach watnych bywały, a nie w jakichś tam wyna­ znowu schlał się do nieprzytomności. Dziw­
jętych lokalach. Weselnicy na podwórku pod karz... Bez grzechu nie był, jak to chłop, ale że­
wielkim namiotem tańcowali, w drugim namio­ by zaraz dziwkarz... Nie mógł już wytrzymać cie konsumpcja była. Tylko dania, przekąski i wiecznego Baśczynego biadolenia, narzekania, gorzałę obsługa wynosiła z chałupy. Fakt, że się lęku o byt, o przyszłość synów. Tamta nie labi­
sam wtedy uchlał i leżał nieprzytomny na ław­ dziła, nie rozpylała grozy, umiała brać świat w ce pod oknem, to nie wiedział, co ta wariatka ramiona. Wieczory z czarnowłosą Izką pach­
wyprawia. Dowiedział się później o wszystkim niały sianem, dyszały od żądzy, podzwaniały z relacji brata, a i jeden z młodych to i owo mu beztroskim śmiechem. Trochę wydał na też powiedział. Ponoć Baśka porządnie narąba­ bluzeczki i perfumy, ale niech tam... No i roz­
na obściskiwała się w tańcu z jakimś o dwa­ stali się bez dramatycznych scen. Tamta, pomi­
dzieścia lat młodszym gówniarzem. Potem wy­ mo ciągnącego się za nią ogona plotek i wyra­
nieśli się z namiotu, a niektórzy żądni sensacji zów potępienia dobrze wyszła za mąż, a dobry  15 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
humor do dziś jej nie opuszczał. A Baśka nie­ lobarwnych astrów i kwitnących jeszcze czer­
brzydka kobieta, owszem. I do wszystkiego wienią i złotem krzaków róż. sposobna. Baby z całej wsi się do niej złażą, bo i – Ile ja pracy włożyłem w budowę tego domu – uszyć potrafi, i na drutach, na szydełku ja­ pomyślał –A ile domów na wsi i w okolicy te rę­
kieś tam kobiece fatałaszki wycudować. Ale za­ ce wzniosły – popatrzył na swe czerwone, chro­
wzięte toto, że się w pale nie mieści. A za swoją powate, zniszczone murarskim trudem dłonie – mamusią w ogień by wskoczyła. Stara też miała Ale to się dla niej nie liczy – złość na Baśkę fioła na jej punkcie. Dobrały się jak w korcu wciąż szarpała się w nim jak mysz w pułapce – maku. Bolka oblał rumieniec wstydu na wspo­ Nawet mi się napić od czasu do czasu nie wol­
mnienie wariackiego przedstawienia, jakie od­ no... Że niby o moje zdrowie się tak troszczy... waliła matka Baśki kilka lat temu. Poprztykali No tak, jakby mnie tak zabrakło, toby dopiero się wtedy z żoną jak zwykle o nadużywanie go­ zobaczyła, co to znaczy bez chłopa gospodar­
rzały i tamtą diabli gdzieś wynieśli z domu, kie­ stwo prowadzić. Oj, ryczałaby, ryczała jak sa­
dy teściowa złożyła im wizytę. motna krowa na pastwisku. Ładna mi troska o – Gdzie Basia? – zapytała na „dzień dobry" i zdrowie... Tylko nerwy człowiekowi szarpie i obrzuciła zięcia podejrzliwym, pełnym niechęci życie skraca. Niech się lepiej o swój tyłek spojrzeniem. martwi. – A umarła – odburknął, chcąc podrażnić za­ Nie oglądając się za siebie, Bolek wyprzągł ko­
patrzoną w córeczkę mamuśkę. A tu babka wy­ nia z wozu. Porzucił chwilowo uprząż na trawie leciała z domu, jakby ją kto kopniakiem w za­ i zaprowadził kasztanka do stajni. Szczodrą rę­
dek poczęstował i podniosła głośny lament. Lu­ ką nasypał mu obroku do żłobu, po czym wy­
dzie opowiadali potem, że biegła przez wieś, szedł na podwórze, by zaczerpnąć wody z hyd­
drąc się w niebogłosy: rantu i napoić zwierzę. Kiedy napełniał wiadro, – Basia umarła! Moja Basia kochana umarła! omiótł zasępionym spojrzeniem załadowany Nie ma już mojej ukochanej Basi! drewnem wóz. Baśki już na nim nie było. Cie­
Ponoć w ciągu dwóch godzin wiadomość roze­ kawe, gdzie ją diabli ponieśli. Do mieszkania szła się po okolicy, tak że baby zdążyły już Baś­ nie weszła, bo przecież on miał klucz. Pewnie kę opłakać. Tymczasem ta zawzięta cholera wy­ do sąsiadki poleciała wyżalić się na męża, jak to lazła ze stogu siana zapłakana, rozczochrana i miała w zwyczaju czynić, kiedy się ostro po­
blada dopiero kiedy zaczęło się ściemniać. A sprzeczali. No tak, tamta ją na pewno jakimś następnego dnia ściągnęli do wsi dwaj bracia ciepłym obiadkiem poczęstuje, a on ma może „nieboszczki" z wieńcami pogrzebowymi. Mat­ siedzieć w chałupie o suchym pysku... Dobrze, ka poinformowała ich telefonicznie o śmierci niech się wypcha, sam potrafi o siebie zadbać. siostry, a nie przyszło jej do głowy, by odwołać Zamknął bramę. Zaniósł uprząż do przybu­
hiobową wieść. Wieńce, po odcięciu szarf z de­ dówki, otworzył dom. Wkroczywszy do kuchni, dykacjami, zostały złożone na grobie ojca Baś­ cisnął kaszkietem o stół i zakrzątnął się koło ki, zaś niefortunni żałobnicy zerwali wszelkie posiłku. Zrobił sobie herbatę, zagotował na ga­
stosunki z tym – jak go określili – „zwyrod­ zie kawał kiełbasy, posmarował masłem kilka nialcem szwagrem". A i wieś, kiedy się już kromek chleba. Do domu wdarł się jękliwy, wyśmiała do rozpuku z tej kretyńskiej historii, przygasający odgłos erki. Po chwili ucichł. winą za nieporozumienie oskarżyła oczywiście – Kogo tam znowu wynoszą? Żeby tylko nie jego. nogami do przodu... Dopiero się chłopaczyska – Wszystko przez tego gbura – klekotały baby nauwijają – mruknął do siebie – No cóż. Dzisiaj – Mógł sobie takich paskudnych żartów nie kolej na tamtego, a jutro może na mnie. Tyle stroić. mojego, co teraz – Wyciągnął z lodówki dwa Niektórzy z mężczyzn solidaryzowali się z Bol­ „żubry" i po ciepłym posiłku uraczył się na zim­
kiem: no. Z gwinta, bez ceregieli. Drewna rozłado­
– No klepnął głupotę, ale babka też powinna wywać, póki co, nie będzie. Jacek powinien dziś się o wszystko rozpytać, zanim zaczęła się wrócić z praktyki studenckiej, to pomoże. Od drzeć jak stare prześcieradło. Puknęłaby się w Krzyśka, odkąd się ożenił, pomocy się nie spo­
ten siwy łeb. Żeby takiego ambarasu narobić. dziewał. No, może od czasu do czasu, ale na Rozdwojony w sobie, pochłonięty wspomnie­ pewno nie dzisiaj, bo w niedzielę mają chrzciny niami i jednoczesnym kierowaniem pojazdem u siostry synowej, to się przecież będą sposobić konnym, Bolek znalazł się wreszcie w swoim przez parę dni. Bolek poczuł nagle przypływ obejściu. Brama była otwarta, więc kasztanek senności. Zsunął buty z nóg, poczłapał do po­
swobodnie wylądował w zagrodzie. Bolek z du­ koju i rozciągnął się na połowie złożonej kana­
mą objął spojrzeniem swój solidny, kolorowy py. Przespał co najmniej trzy godziny i byłby piętrowy dom z ogródkiem pełnym złotobrą­ pewnie jeszcze przez pewien czas pogrążał się zowych, podobnych do trzmieli aksamitek, wie­ w błogiej nieświadomości, gdyby nie płacz męż­  16 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
czyzny, który brutalnie wdarł mu się w mózg. Otworzył oczy. Pokój tonął w półmroku. Matko, to Jacek płacze, ryczy jak bóbr... – Co ty, Jacek? Kiedyś przyjechał? Gdzie mat­
ka? – To tyś powinien wiedzieć, gdzie mama... – wyszlochał skulony na krześle chłopak – Spa­
dła z furmanki między Borkami a Lipinami. Jakieś dziecko ją zauważyło leżącą na poboczu, przywołało dorosłych. Uderzyła głową o ka­
mień. Nieprzytomna była. Wezwali karetkę. Kobiety mamę rozpoznały. Ktoś zawiadomił na stacjonarny wujka Stefana, bo u nas telefon nie odpowiadał. Twardy miałeś sen, ojciec... Do mnie wiadomość dotarła, kiedy do domu je­
chałem... Wujek Stefan zatelefonował. Ojciec, dlaczegoś ty się w ogóle nie zainteresował, co się dzieje z mamą?! Jak ty mogłeś nie zauważyć, że coś jej się stało?! Dlaczego dopuściłeś do tego, żeby mama siedziała na tyle furmanki?! A nawet już na podwórku... Nic cię nie tknęło? Jak sobie wytłumaczyłeś jej nieobecność? Bolek poczuł, że głowa robi mu się pękata jak dynia. – Konia wprowadzałem... Potem jej już nie by­
ło... Myślałem, że do Jadźki poleciała – wymam­
rotał – A co teraz z matką, mów... – Sobota się­
dział na kanapie, przygryzając nerwowo wargi. – Nie odzyskała przytomności. Właśnie trwa operacja. Trepanacja czaszki. Nie wiadomo, czy z tego wyjdzie... – Jacek znów się rozszlochał – Wujek i Krzysiek są w szpitalu. Ojciec, czy ty masz siano we łbie zamiast mózgu?! – Jacek po­
ciągnięciem za klapy marynarki zmienił pozy­
cję ojca z siedzącej na stojącą. – Daj spokój! – Bolek odepchnął napastliwe dłonie syna i ciężko opadł na kanapę – To nie moja wina. To matka się naburmuszyła i sama się tam wpakowała... Skąd mogłem wiedzieć, że coś się stanie... Nie pierwszy raz tak jechała, kiedy była na mnie zła... Skąd mogłem wie­
dzieć...?! – przed oczyma stanął mu nagle kasz­
tanek szarpiący się w uprzęży pod wpływem smagnięcia batem. Zwinął się w kłębek jakby sam dostał biczem po plecach i ukrył twarz w dłoniach. – Wszystko przez to twoje wieczne chlanie – głucho wyrzucał z siebie pretensje Jacek – Nie szanowałeś matki, nie potrafiłeś jej zrozu­
mieć, docenić. Ta ciągle napięta atmosfera w domu... Boże, dopiero w akademiku złapałem świeży powiew, odetchnąłem, chociaż wizja domu nękała mnie w nocnych koszmarach... A teraz jeszcze to... Chryste, co będzie z mamą? – łkał chłopak, półleżąc na stole. Bolek milczał, kiwając się na kanapie niczym osierocone dziecko. Operacja nie powiodła się. Tym razem Basia umarła naprawdę. ************************************************************************************ Drodzy Czytelnicy „Sekretów ŻARu”!
Zbliża się okres składania rocznych zeznań rozliczających podatek dochodowy od osób
fizycznych. Przypominamy, że istnieje możliwość przekazanie 1 % tego podatku na rzecz
Organizacji Pożytku Publicznego, a taką jest Okręg Mazowiecki Polskiego Związku
Niewidomych.
Wdzięczni będziemy za przekazanie 1 % podatku na numer KRS 0000163347 - koniecznie
ze wskazaniem Kwartalnik Literacki „Sekrety Żaru”
 17

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
II NAGRODA
Monika Maciejczyk BUTY, TESTAMENT I BLASZANY DZWON Wyspa Hvar, Chorwacja, lipiec 2011 roku Wiosną i latem były to radosne poranki. Jesie­
I przeminęło to wszystko... Tak, jak przeminie nią, pełne ciemności i skąpane w deszczu. Zimą ta chwila, gdy leżąc na białej, nagrzanej słoń­ otulone śnieżycą w czas nieprzejezdnych dróg. cem, kamienistej plaży, obserwuję leniwie pra­ Jednak Drogę do Ludzkich Serc znajdował zaw­
cę pszczół w koronie wielkiego, kwitnącego sze. Była taka prosta, wystarczyło tylko słuchać asparagusa. Grają cykady. Ich muzyka drży w Serca. To był Drogowskaz. I nie przejmował się gorącym powietrzu. Raz nasila się, to opada i wcale tym, że to banalne może i śmieszne, i słabnie jak podmuchy wiatru od morza, tym, że naiwne i takie nierozsądne, i że może ten i ów śmieje się pod nosem, a i może w chwa­
kołysanego lekką falą. Wyspa... Zielona korona asparagusa przysłania Niebo, le, dostojności i szacunku chadzać się nie da. No pozostawiając tylko gdzie niegdzie małe bez­ bo jak tu z tą chwałą sobie poradzić, gdy nawet dennie błękitne skrawki... i wtedy rozlega się ... buty koślawe, a i garnitur jeden do pracy i je­
den od Święta. A ludzie? Ludzie kochali swoje­
blaszany dzwon. go doktora. To tak jak początek Bajki zwanej Życiem. Był sobie Człowiek. Żył sobie Człowiek. Dobry I tak to było… dzień po dniu. Wracał późnym popołudniem, gdy zachodzące Słońce złociło li­
Człowiek. Był chirurgiem, był synem, mężem, ojcem. ście drzew. A już o zmierzchu, szybkim kro­
Był... Skromny, cichy i pracowity. Kochający. kiem odmierzał kolejną wędrówkę… bo może, Drżący nad każdym istnieniem w którym koła­ któryś pacjent po operacji w gorączce leży lub pomocy wzywa. W noc późną, gdy dom rodzin­
tało się życie. ny już spał i gdy w pokoju obok słyszał mia­
Wydeptał wiele skalistych ścieżek. Pokonał rowy, spokojny oddech dziecka… wtedy pochy­
przepaści i urwiska. Przeszedł wiele trudnych lał się nad białymi kartkami, by swoim drob­
Dróg. Ominął błota i bagna. Wilcze doły i zasa­
nym, ładnym i starannym pismem spisywać dzki. tysiące różnych przypadków, kiedy to sztuka Mały ... Wielki Człowiek. biegłego operowania lancetem torowała nowe Kochał książki. Od dziecka nocami zasypiał drogi historii medycyny. Drogi wolne od pomy­
pochylony nad opasłymi, rozłożystymi Toma­
łek i pułapek. Drogi wielkich sukcesów pacjen­
mi Mądrości Świata. Pochylony z pokorą. Dzi­
tów, kiedy to na powrót przyszyte ręce i od wne, dziwne Dziecko. Takie inne niż rówieś­
nowa, jakby wysiłkiem Kreatora misternie po­
nicy. Ile to razy wyobrażałam sobie ten maleńki, łączone nerwy przywracały funkcje motorycz­
ne i człowiek prosty znów ręką i palcami po­
nędzny pokoik i jego drobną postać zaryso­
ruszał, zdziwiony jak cud taki powstał… bo nie waną w bladym świetle nocnej lampki. Często dzieciom zadaje się pytanie. Co chciał­ tylko z modlitwy gorącej. byś robić, gdy dorośniesz? I tak pytali dobrzy, Wielkie sukcesy pokrzywdzonych ludzi i Ma­
prości Rodzice swego syna. Rodzice, którzy na leńki ten Wielki Człowiek... zawsze w cieniu. wszystkie święta i rocznice kupowali swojemu Skromny i cichy. Niczym nie nagradzany, nie dziecku książki. A ich jedyne dziecko odpowie­ wyróżniany. Nie jemu grały fanfary, nie jemu ordery, nie jemu zaszczyty. Tylko nocne świat­
dało niezmiennie... pomagać. Pomagać ludziom i zwierzętom. Chorym i cier­ ło lampy. piącym. Być tam, gdzie krzywda się dzieje, I tak dzień po dniu. Noc po nocy. Życie… gdzie choroba i śmierć, i ból. I ratować, rato­ Czasami nie wracał na noc. Pozostawał w szpi­
wać, ratować ze wszystkich sił i umiejętności. Z talu i czuwał, czuwał, czuwał przy łóżkach cho­
rych. Serdecznie i cierpliwie. Doktor Staś. Sza­
serca i z duszy. I nie dla pieniędzy. I tak też się stało. Po latach wielu i tysiącu wy­ nuj się Stasiu – mówiła Matka. Dbaj o swoje deptanych ścieżek. W butach jedynych, często chore Serce. – O, Serce mam jak Dzwon – ude­
przemoczonych i wykoślawionych. Butach w rzając się w pierś odpowiadał Ojciec. obronie, których tyle tłumaczeń było i zalew­ Ciężko było. Pensja niewielka. Grosz do gro­
nień... a to, że jeszcze dobre, całkiem dobre i ta­ sza, grosz do grosza i... Jugosławia. Rodzinny kie wygodne, a i po co komu lepsze do cho­ wyjazd. Dni kilkanaście, szczęśliwych niepo­
dzenia. Pamiętam... I te wszystkie lata, gdy ten miernie. Bo jak zmierzyć, gdy miar zbraknie. ukochany Człowiek ślęczał przy starym biurku, Jakieś grosze wymiany i z groszy tych – wy­
przy tych swoich książkach. Pochylony, w świe­ cieczka. Wielka wycieczka. Ojciec i córka. Ży­
tle lampy nad swoją pracą naukową. Przewód ciowa wyprawa na Hvar. doktorski… habilitacja. Pamiętam, gdy wycho­ I morze niebieskie, i niebo niebieskie, i po­
dził skoro świt do szpitala, do swoich chorych. goda niebieska, i wszystko niebieskie, i wyspa palmowa, zielona, skalista i gorąca. Wyspa  18 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
marmurowa. A tam miasteczko ospałe Słońcem i Południem. A tam gaj palmowy. I siedział tam sobie ten Dobry Ojciec ze swoją córeczką i mówił... mówił mądre słowa. A ona po latach... nie pamiętała, co mówił. I mogło to być wszystko. I nic. Ale zawsze, gdy o tym myś­
li, to zdaje się jej, że to był Testament. Testa­
ment tego biednego – bogatego Człowieka, któ­
ry nie miał nic i miał wszystko. I zdawało się jej, że wtedy ojciec podarował jej… wyspę. I tak już zostało. I przeminęły Światy. I dawno temu nadszedł ten dzień, kiedy ojciec nie wrócił. To było daw­
no temu… Rok po powrocie z Marmurowej Wyspy. Pewnej Nocy w szpitalu pękło mu Serce. Nie wrócił już nigdy. Nocą przyszła tylko Matka, by zabrać buty… Buty ojca… Już nigdy nie były potrzebne. Kondukt pogrzebowy przemierzał i wypełniał smutkiem uliczki górskiego miasteczka, któ­
remu zabrakło odległości, aby przygarnąć wszystkich żałobników. Droga skręcała i wiła się w bólu. To spadała w dół w dolinę jak życie tego młodego człowieka, to pięła się ku górze, ku Niebu... jak oczy tych, którzy go kochali. A Przyjaciele z pokorą, namaszczeniem i jakąś wielką powagą nieśli na swych ramionach tru­
mnę z małym, drobnym ciałem, nieuchronnie wydanym śmierci. Już na zawsze… Ostatnia Droga. I wtedy kochali go najmocniej. I wydawać by się mogło, że już tak pozostanie i nie zapomną go nigdy... nigdy. I... minęły lata. Wiosny i jesienie. I zimy srogie. A po latach wielu z grobu pod tują ktoś donicę miedzianą ukradł. I Krzyż też pewnie by skradł, gdyby nie to, że przytwierdzony mocno, a i me­
tal na nim cienki i waga nie taka. O co tam, pewnie grosze warte. To i złodziej zostawił. Tyle, że wygiął, wykrzywił, poszarpał – jakby na wieczną Pamiątkę. I gdy nadejdzie wieczór listopadowy, zapatrzę się wtedy w ogień złoty, co z wiatrem igra w lampkach kolorowych i jakby twarz Ojca dobrą i jasną ujrzę, i jakby głos cichy słyszę… co zło­
dzieja tłumaczy. To nic to. To nie wina jego... może głodny był? Może biedny... może jeść co nie miał, a sprzedać chciał... chleba kupić. Nic to. Nic to. A może to tylko Wiatr w suchych tujach szeleści. I przeminęło to wszystko... Tłumy Przyjaciół i Pamięć, i Miłość, i Wdzięczność, i Oddanie. Pozostałam ja… w ciszy… w samotności… w ciemności… anonimowa, wpatrzona w świa­
tełko, które zapalam. Obok obojętnie przecho­
dzą tłumy ludzi. Światła groteskowo zmieniają ich kształty. Nie zatrzymuje się nikt. Idą, idą, przechodzą jak w jakimś nieznanym, tajemnym tańcu... tacy nierealni, nieprawdziwi... jak cie­
nie. Ale pozostało coś jeszcze... Po tym wielkim i mądrym życiu. Po wspa­
niałym i prawym Człowieku pozostała książka „Zasady chirurgii plastycznej w leczeniu chorób obrażeń ręki, Państwowy Zakład Wydawnictw Lekarskich, Warszawa 1966”. I jeszcze pozostały Pomniki… te, których nie wznieśli mu ludzie. Dwa pomniki. Jeden ten w Sercu i pamięci jego córki, a drugi... w mar­
murze. Najbielszym marmurze Świata z wyspy Hvar. Pozostał Testament. Wielki Pomnik z Marmuru. Największy. Marmurowa Wyspa. I przeminęło to wszystko. Tak jak przeminie ta chwila, gdy siedzę w konobie „Barba Bożjeg" i patrzę na zatokę zalaną łagodnym światłem popołudnia, gdy patrzę na kołyszące się łodzie, na refleksy słońca na wodzie. Na oślepiającą Słoneczną Drogę. Quo vadis Domine... I wtedy powietrze napełnia się dźwiękiem. Rozlega się głos… to Blaszany Dzwon. ************************************************************************************ III NAGRODA Andrzej Liczmonik DAR Profesor Laskowski dokładnie sprawdzał wszystkie parametry wyświetlane na niewiel­
kim ciekłokrystalicznym ekranie wmontowa­
nym w zewnętrzną obudowę skomplikowanego urządzenia umieszczonego w wydzielonym do jego wyłącznej dyspozycji laboratorium na naj­
wyższym piętrze Instytutu Badań Biochemicz­
nych, którego był kierownikiem. Wszelkie czynności kontrolne w licznych, prowadzonych przez Instytut pracach naukowych zlecał, zaz­
wyczaj, swoim podwładnym – doktorantom i asystentom, ale do tego laboratorium przycho­
dził na ogół sam. Czasami tylko zgadzał się na  19
towarzystwo jakiegoś zaufanego współpra­
cownika. Zawsze odczuwał szczególne podniecenie, gdy tu wchodził. Takie podniecenie odczuwają Lu­
dzie, którzy czują, że znaleźli się o krok od ze­
tknięcia z niedostępną dotąd tajemnicą. Dzieci sięgające ukradkiem po przedmioty przez­
naczone do używania wyłącznie przez rodzi­
ców, młodzi chłopcy, gdy patrzą, jak dziew­
czyna, z którą umówili się na pierwszą w życiu intymną randkę, specjalnie dla nich pozbywa się swego odzienia, aby za chwilę rzucić się wraz z nimi w otchłanie rozkoszy, czy wreszcie 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
odkrywcy wyruszający po długich przygotowa­
niach na wyprawę ku nieznanym krainom. To samo uczucie towarzyszyło teraz profesorowi Laskowskiemu, gdy kolejny raz odczytywał da­
ne z elektronicznego wyświetlacza. Wszystko w porządku. Wszystkie wskaźniki są w normie. Eksperyment przebiega zgodnie z planem. Wła­
śnie plan, który zrodził się w głowie profesora, gdy niespełna pół roku temu zażądał wydzie­
lenia do swojej wyłącznej dyspozycji jednego z pomieszczeń laboratoryjnych, wprawiał go w to wyjątkowe podniecenie, które z szacownego, doświadczonego i niemłodego już naukowca czyniło na powrót małego chłopczyka zafascy­
nowanego długo oczekiwaną, wymarzoną za­
bawką. W tych szklanych naczyniach popodłączanych do skomplikowanej elektronicznej aparatury rozwijała się od kilku miesięcy grupa komórek nerwowych, z których miał w niedalekiej już przyszłości powstać sztuczny ośrodek mowy. Miał być przeznaczony dla kogoś, kto profeso­
rowi Laskowskiemu był szczególnie bliski, był postacią wyjątkową w jego życiu i, właśnie dla­
tego, zasługiwał na taki dar. Kierownik Instytutu Badań Biochemicznych prywatnie był samotnikiem. Dawno temu, jesz­
cze przed doktoratem, miał przy swoim boku kobietę. Kochał ją nawet. Nieraz snuli ambitne plany na wspólne życie. Niestety. Jak to zwykle bywa z ludźmi, dla których praca zawodowa jest jednocześnie ich pasją, nie potrafił posta­
wić jasnej, zdecydowanej granicy między pracą a życiem osobistym. W domu bywał gościem, dla swojej wybranki nie miał nigdy czasu. Nie wytrzymała tego długo. Odeszła. Próbował jeszcze później innych znajomości, ale bez re­
zultatu. Został sam. Dwa lata temu, gdy był już kierownikiem Instytutu, kupił sobie psa. Mło­
dego, zaledwie półtorarocznego kundla ze schroniska. Przywiązał się do niego i traktował jak najbliższego członka rodziny. Gdy pewnego razu, po powrocie z Instytutu siedział w domu na kanapie, a Cezar, bo tak miał na imię jego ulubieniec, wtulał swój czarny, wydłużony pysk w jego sweter, gładząc go czule po grzbiecie, pomyślał sobie: „Gdyby tak jeszcze można było z tobą poga­
dać." Wtedy właśnie przyszedł mu do głowy ów genialny pomysł. To właśnie dla Cezara prze­
znaczona była zawartość laboratoryjnego inku­
batora komórek. Jeśli eksperyment się powie­
dzie, stanie się on pierwszym w dziejach świata mówiącym psem, a on, profesor Laskowski, bę­
dzie jego stwórcą. Obaj staną się sławni, zapi­
szą się złotymi zgłoskami w historii nauki! A jeśli się nie powiedzie? Ciarki przeszły mu po całym ciele na myśl, że mógłby stracić swego pupila i jedynego w tej chwili przyjaciela. Jed­
nak naukowa ciekawość i perspektywa wiecz­
nej sławy nie pozwalały mu wycofać się z eks­
perymentu, zwłaszcza, że finał był już tak blisko! Operacja przeprowadzona przez znajomego chirurga weterynarii przebiegła pomyślnie. Ce­  20
zar po trzech tygodniach spędzonych w klinice nabrał ponownie ochoty do psich figlów. Coraz częściej szczekał radośnie i z zapałem merdał ogonem, dając w ten sposób dowód swego wyś­
mienitego samopoczucia. Teraz nadszedł czas żmudnej pracy i wymagającego ogromnej cier­
pliwości oczekiwania na owoce dokonanego zabiegu. Wszystkie chwile, kiedy nie był w pracy, nie spał i nie załatwiał własnych ważnych życio­
wych spraw, spędzał teraz profesor ze swym ulubieńcem. Sadzał go przed sobą, ustawiał jego pysk naprzeciwko swojej twarzy i powoli, starannie wypowiadał proste, złożone z dwóch powtarzających się sylab słowa: „mama", „tata", „baba", jak rodzic do dziecka w najwcześ­
niejszym okresie jego życia. Przez długie mie­
siące jedyną odpowiedzią było nerwowe posz­
czekiwanie znudzonego i nic nie rozumiejącego z tej nowej, dziwnej ceremonii zwierzęcia. Nau­
kowiec zaczął już tracić nadzieję. Implant naj­
wyraźniej się nie przyjął. Nie zaczął spełniać w mózgu Cezara funkcji, jaką mu wyznaczono. Cały wysiłek na nic. Niewiele brakowało, a za­
przestałby dalszych ćwiczeń, gdyby pewnego wieczoru, po upływie ponad pół roku od doko­
nania implantacji, z gardła czarno­szarego kun­
dla nie wydobyły się w miarę wyraźne, artyku­
łowane dźwięki. Jego „ma­ma", powtórzone kil­
kakrotnie, wprawiło profesora w taką radość, że tej nocy ani na chwilę nie zmrużył oka. Tak bardzo był podniecony. Od tego dnia nauka mowy zaczęła nabierać tempa. Cezar z coraz większą łatwością przy­
swajał sobie kolejne słowa. Coraz dłuższe, co­
raz trudniejsze. Po upływie kolejnego roku, znał ich już na tyle dużo, że można się było z nim swobodnie porozumieć w podstawowych sprawach codziennego życia. Eksperyment za­
kończył się pełnym powodzeniem. Nadszedł czas, żeby go opublikować, ukazać mówiącego psa światu i zebrać należne laury za dokonanie tego naukowego cudu. Ale właśnie w tym mo­
mencie pojawiła się nieoczekiwana trudność. Okazało się, że Cezar na publiczne występy w ogóle nie miał ochoty. Nie nęciła go sława ani wielka kariera tak, jak jego pana. Na nic zdały się tłumaczenia, że to konieczne, że tego wyma­
ga dobro nauki. Nie pomogło powoływanie się na długą przyjaźń i psią wierność. Kundel po prostu uparł się i za nic nie chciał ustąpić. Gdy profesor zaczął zapraszać do siebie znajomych naukowców, aby na miejscu zademonstrować im swoje dokonanie, pies udawał, że niczego się nie nauczył i po dawnemu szczekał. Na czynione mu później z tego powodu zarzuty odpowiadał, że dobro nauki w ogóle go nie ob­
chodzi, a maskotką na pokaz być nie zamierza, i koniec. Zresztą nie tylko na tym tle dochodziło do konfliktów. Cezar nie godził się na prowa­
dzanie go na smyczy, stanowczo protestował przeciw zakładaniu kagańca, a gdy jego pan rzucał mu piłeczkę albo patyk i kazał sobie przynieść, odpowiadał, że wyrósł już z takich zabaw i odchodził obojętnie. Ale najbardziej 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
bolała ta niezgoda na zademonstrowanie umiejętności mówienia nie tylko publicznie, ale nawet w wąskim gronie specjalistów. W środowisku powoli zaczynało narastać przekonanie, że profesor Laskowski po prostu postradał zmysły. Coraz częściej słyszał od ko­
legów rady, by udał się do któregoś ze znanych psychiatrów, że powinien odpocząć, bo chyba jest przemęczony itp. W końcu uznano, że ciąg­
łe opowiadanie przez kierownika poważnego instytutu naukowego o jakimś wielkim suk­
cesie badawczym, którego jednak nie potrafi udowodnić, kompromituje jego samego oraz placówkę, którą kieruje i podziękowano mu za pracę. Gdy dotarła do niego oficjalna informacja o wymówieniu, po powrocie do domu zrobił Cezarowi wielką awanturę. – Przez ciebie straciłem pracę, w której mnie ceniono, miałem w niej liczne osiągnięcia i do­
chody, które pozwalały mi na spokojne życie! Teraz to wszystko się skończyło! Wszystko przepadło przez twój tępy, ośli upór, ty głupi kundlu! – wyrzucił z siebie zaraz po wejściu do mieszkania. – Przeze mnie? – Cezar nie pozwolił wzbudzić w sobie poczucia winy – Czy to ja prosiłem cię, żebyś nauczył mnie mówić? Ale skoro już pot­
rafię, to pozwól, że sam będę decydował, jaki zrobić z tej umiejętności użytek. Nie obchodzi mnie światowa sława ani wasza nauka. Nie zgodzę się na rolę maskotki do pokazywa­
nia. Nigdy! Rozumiesz?! Nigdy! – Posłuchaj! – profesor przemógł się, żeby opanować wzburzenie – Od przeszło trzech lat karmię cię i wyprowadzam na spacery. Stwo­
rzyłem ci warunki, jakich nigdy nie miałbyś w schronisku, nauczyłem cię swojej mowy. Chyba należy mi się za to z twojej strony jakaś wdzięczność, a nie ciągłe sprzeciwy, upór, przez który wyrzucono mnie z pracy. Jestem zawiedziony twoją postawą. – Czyżby? – Cezar wyraźnie nie zamierzał od­
puszczać – Czy naprawdę zrobiłeś to wszystko dla mnie? Odkąd potrafię mówić, przemyś­
lałem dokładnie, na czym rzeczywiście pole­
gają stosunki między nami a wami. Jesteśmy dla was zabawkami. Każecie nam skakać, tań­
cować na tylnych łapach i przynosić w pysku różne przedmioty. Wszystko dla waszej uciechy. – Zdawało mi się, że lubisz te zabawy – wtrą­
cił profesor. – Wiesz, dlaczego to robiłem? Ze strachu. Zawsze bałem się, że nie dostanę jedzenia, jeśli nie spełnię któregoś z twoich poleceń. Teraz też wiem, że to, czy dostanę jeść, czy nie, zależy wyłącznie od ciebie, ale ta świadomość mnie upokarza. Czuję się z tym wstrętnie. Czy po­
trafisz mnie zrozumieć? – No dobrze. Nie musisz skakać na tylnych ła­
pach ani niczego aportować, jeśli tego nie lu­
bisz. Nie musisz się obawiać o jedzenie. Nakarmię cię zawsze, niezależnie od tego, czy będziesz spełniał moje żądania, czy nie, ale ty  21
też spróbuj mnie zrozumieć. Włożyłem wiele trudu w to, żebyśmy teraz mogli rozmawiać jak równy z równym. Jesteś pierwszym osobnikiem nie należącym do ludzkiego gatunku, który po­
trafi mówić. To epokowe wydarzenie i świat powinien się o tym dowiedzieć. To bardzo waż­
ne. – Rozumiem doskonale – przerwał mu Cezar – Chciałeś przejść do historii, jako geniusz, który nauczył psa mówić. Tylko do głowy ci nie przy­
szło, że ten pies, ten twój materiał doświad­
czalny, też coś czuje. Nie przewidziałeś, że nie będzie to dla ciebie miłe, jak on już będzie po­
trafił te uczucia wyrazić. – Źle mnie oceniasz. Ja wpadłem na ten pomysł, bo chciałem, żebyśmy stali się sobie jeszcze bliżsi, ja to chciałem dla ciebie... – Jeśli chcesz, żebyśmy byli sobie bliscy, to uszanuj moją wolność. Nie zmuszaj mnie do popisywania się przed twoimi znajomymi, nie prowadzaj na smyczy, a kaganiec najlepiej w ogóle wyrzuć. – Zrozum, żyjemy w społeczeństwie, w którym obowiązują pewne zasady. Jest prawo, które określa sposób postępowania z psami. Nie mo­
żemy go łamać. – Wiesz co, – Cezar westchnął głęboko, a w jego głosie dało się wyczuć rezygnację – lepiej nic już nie mów. Szkoda gadania. Podwinął ogon i z opuszczonym łbem poczła­
pał na swoje legowisko. Wieczorem odmówił wyjścia na spacer. Stwierdził, że nie ma ochoty, a jeśli chodzi o toaletę, to może skorzystać z tej przeznaczonej dla ludzi. Nie ruszył też przygo­
towanej dla niego porcji karmy. Profesora za­
niepokoiło to zachowanie, ale nie chciał prze­
sadnie litować się nad zbuntowanym zwierza­
kiem. Ciągle był zły z powodu utraty pracy i nie mógł pozbyć się wrażenia, że winę za to, choćby częściową, ponosi Cezar. „Do jutra mu przej­
dzie" – pomyślał i położył się spać. W środku nocy obudził go przejmujący, dot­
kliwy chłód. Uniósł głowę znad kołdry. Okno w jego pokoju było otwarte. Z pewnością nie zostawił go tak na noc. Była druga połowa paź­
dziernika. Nocą temperatura spadała do kilku zaledwie stopni, dlatego wietrzenie mieszkania odbywało się tylko przez kilka minut trzy razy dziennie, poza tym okna były starannie zamykane. „Ciekawe, jakim cudem teraz jest otwarte?" – pomyślał. Wstał, żeby je zamknąć. Zauważył, że do okna przysunięty jest niewielki taboret, który zazwyczaj stał w przedpokoju. Na pewno go tu nie przynosił. Skąd się wziął w tym miejscu? Podszedł do okna i odruchowo wyjrzał na zewnątrz. Wyjrzał i zamarł. Na chodniku pod oknem leżał nieruchomo Ce­
zar. Koło jego łba widać było sporą kałużę krwi. Wyskoczył przez okno. Przysunął sobie taboret z przedpokoju, wdrapał się, przekręcił uchwyt do góry (pewnie zrobił to zębami), otworzył okno i wyskoczył. Czy chciał się zabić, bo życie w psiej skórze z ludzkim myśleniem wydało mu się nie do zniesienia? Czy może się przeliczył, sądząc, że uda mu się przeżyć skok z 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
system, wszczepienie do psiego mózgu, nauka mówienia, pierwsze artykułowane dźwięki, pierwsze słowa, po prostu wszystko, cała długa historia, która dzisiejszej nocy znalazła swój tragiczny finał. Zaniósł ten brulion do kuchni, zapalił wszystkie cztery palniki kuchenki gazo­
wej, a następnie wyrywał kartkę po kartce i rzucał na płomienie. Nie zwracał uwagi na to, że wkrótce cała kuchnia wypełniła się gryzą­
cym dymem palonego papieru. Dopiero, gdy ostatnia kartka zamieniła się w czarny popiół włączył okap i otworzył okno. Następnie wy­
szedł z kuchni. Zamknął za sobą drzwi. Usiadł w pokoju na podłodze obok legowiska mart­
wego Cezara i wybuchnął głośnym, spazma­
tycznym płaczem. takiej wysokości i wyruszyć w świat w poszu­
kiwaniu swojej psiej wolności bez smyczy i ka­
gańców? Tego profesor już się nie dowie. Nie czas w tej chwili na rozmyślania. Narzucił płaszcz na piżamę i zbiegł na dół. Podszedł do leżącego psa. Był martwy. Wziął go na ręce i za­
niósł na górę. Ułożył go na jego legowisku, a na­
stępnie podszedł do szafki, w której prze­
chowywał dokumentację swojej pracy nau­
kowej. Wyjął z niej gruby brulion, dziennik eksperymentu zatytułowanego „Dar mowy". To tu skrupulatnie, dzień po dniu zapisywane były wszystkie czynności mające prowadzić do uczy­
nienia z Cezara istoty mówiącej: zbadanie stru­
ktury ośrodka mowy, wyhodowanie odpo­
wiednich komórek, połączenie ich we właściwy ************************************************************************************ WYRÓŻNIENIE
Piotr Dudek LIST DO STARSZEGO BRATA Piszę list nie tylko z powodu zbliżających się wią, nocowaliśmy w zamku, w byłej siedzibie Twoich urodzin. Zastanawialiśmy się, dlaczego po pogrzebie taty tak zamilkłeś, nie telefonowałeś. Nie odez­
wałeś się nawet na Święta Wielkanocne. Może i można by ten sam zarzut i nam postawić, ale może coś się dzieje? Zapraszałeś mnie do swe­
go nowego domu, a ja obiecywałem, że pomyślę o tym, żeby Was odwiedzić, w końcu tym­
czasem nic z tego nie wyszło. Czy obraziłeś się z tego powodu? Ciężko mi wyjechać z domu, a już w ogóle na więcej niż jeden, dwa dni. Jakby nawet trudniej niż wtedy, kiedy tata jeszcze żył, choć już wy­
magał stałej opieki. Ale wtedy tó było jakby z tego powodu, żeby nie zostawiać Eli i Włodka samych z robotą przy tacie. Teraz, kiedy zasta­
nawiam się nad tym, odkrywam, że właściwie to obawiam się zostawić Włodka i Elę samych, żeby nie zrobili jakiegoś głupstwa. Może i nie wierzyłem nigdy w to co zapowia­
dali oboje, że jak tata umrze, to oni popełnią sa­
mobójstwo wykorzystując moment, kiedy mnie nie będzie w domu i „puszczą, gaz". Może i nie wierzyłem w to, ale jakiś osad niepokoju po tych ich zapowiedziach pozostał. Tak więc, choć wyjeżdżam czasami tu i ówdzie, to tylko na kil­
ka dni co najwyżej i tak jak dawniej spędzo­
nego pełnego urlopu co najmniej dwutygodnio­
wego nie miałem już drugi rok. Mam na myśli dwutygodniowy urlop z wyjazdem poza Kato­
wice. Byłem kilka dni ze znajomymi w Sando­
mierzu, byłem na plenerze w Pułtusku nad Nar­  22
Biskupów Płockich! Ostatnio, też dwa dni, spę­
dziłem ze znajomymi w Cieszynie. Ale z każdym takim wyjazdem wiążą się dla mnie spore roz­
terki. Bo poza tym, o czym wcześniej wspom­
niałem, mam zawsze wrażenie, że się trochę sprzeniewierzam temu co powinienem, że po­
winienem więcej czasu poświęcać Elżbiecie, także i Włodkowi. Ela kilka razy opowiadała o dziwnym stanie, w który popadła po śmierci ojca. Mówiła, że jakby nagle utraciła całą motywację do życia. I choć często narzekała i pomstowała, a nawet czasem i przeklinała z powodu tego, co trzeba było ro­
bić przy tacie, to teraz, kiedy już tego nie ma, czuje się nagle tak, jakby nie miała po co żyć! Śpi więc i leży jeszcze dłużej niż przedtem i je­
śli już decyduje się robić obiad, to mamy go ko­
ło osiemnastej, co jest dość dużym przesu­
nięciem w czasie w stosunku do naszych przy­
zwyczajeń. Zresztą zapowiada ona, że wstając coraz częściej późnym popołudniem i jedząc swoje śniadanie w porze, o jakiej inni jedzą zwykle obiad, jest ona do wieczora już tak naje­
dzona, że nie ma już potem ochoty na robienie obiadu. Ma więc coraz bardziej swój własny cykl życia i niewykluczone, że ja i Włodek będziemy mu­
sieli jakoś się po swojemu w tym odnaleźć. Ja, jeżeli jestem naprawdę głodny, idę coś zjeść na miasto. Włodek tego nie zrobi, choć namawiam go, ale jemu szkoda pieniędzy. Jest problem też i taki, że gdybyśmy chcieli sami przyrządzić so­ 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
bie coś ciepłego do zjedzenia w domu, to Elż­ dów, wśród których są prostytuujące się nielet­
bieta z góry robi nam awanturę o wszystko, co nie dziewczyny, już mające też własne małe przy tej okazji nabrudzilibyśmy i pobabra­ dzieci. Sąsiedzi ci zamieszkują mieszkanie, w libyśmy, i zwykle po tym odechciewa się robić którym przecież swego czasu to my mieszka­
cokolwiek. Idę więc na miasto na jakieś pierogi liśmy, tam też wychowaliśmy się. Wnętrza, któ­
czy naleśniki, a Włodek zadawala się pajdą re pewnie i Tobie śnią się czasem w najlep­
chle­ba z masłem i czymś tam. Włodek po szych snach. Ale teraz tamto mieszkanie, to śmierci taty ponownie zwrócił się do religii. chwilami chyba burdel, bo bywają tam różni Często chodzi do kościoła, spowiada się, goście, czasem przesiadujący z dziewczynami w przyjmuje ko­munię, czyta książki religijne, nocy na schodach gdzie piją i palą, i głośno roz­
chociaż łatwiej jest mu ich słuchać w wersji mawiają. O co też mają pretensje pozostali lo­
książek czytanych z płyt. Przywożę ze swoich katorzy naszego budynku. Ale Włodek nie zgo­
wycieczek często ta­kie wydawnictwa. No i dził się podpisać listu lokatorów adresowanego próbuje on z nami rozmawiać o problemach do zarządcy budynku z żądaniem położenia wiary, które go nurtują. Często jest to bardzo kresu tej sytuacji. Wręcz przeciwnie, Włodek zaskakujące, bo o różnych porach dnia wydaje się niemal zauroczony dziećmi sąsia­
i w różnych sytuacjach. Robię sobie w kuchni dek: dokarmia je, kupuje im słodycze. Ela częs­
rano śniadanie przed pójściem do pracy (6­7 to powtarza mi jego pełne zachwytu ich opisy, godzina), a on przychodzi i zaczyna roztrząsać komentuje to na właściwy sobie sposób mó­
kwestie obiektywnie bardzo ciekawe i wiąc, że rekompensuje sobie on tym to, że nie znaczące, ale tak w danym momencie dla mnie ma swoich dzieci. Pewnie coś w tym jest. Wło­
niespodziewane, że nie wiem, co mu odpo­ dek w swoich przemyśleniach doszedł do tego, wiedzieć, po prostu mnie aż zatyka z wrażenią i że powiedział niedawno, iż wdzięczny jest Bogu jedyne na co umiem się zdobyć, to milczenie. za to, że tak go pokarał utratą fortuny na gieł­
Słucham go i staram się, żeby nie miał wraże­ dzie i w lokatach Amber Gold, bo dzięki temu nia, że mówi na próżno. To, co słyszę od niego opamiętał się. Teraz znowu odzyskał poczucie utwierdza mnie w przekonaniu, że przeżywa­ wolności i jest dla niego prawdziwą ulgą nie nie i myślenie religijne Włodka nie jest błahe i doświadczać już tych namiętnych konieczności powierzchowne. gry na giełdzie, pogoni za zyskiem, a co za tym Ty, Bogdan, jak sądzę, już dawno dałeś sobie szło innej namiętnej skłonności do porno­
spokój z zadręczaniem się takimi sprawami, ale grafii. Czy kiedykolwiek spodziewałbyś się Włodek znajduje w religii, w wierze duże opar­ usłyszeć coś takiego z ust swojego najmłod­
cie i zmienia się. szego brata? Ela komentuje to krótko i węzłowato: „Lepsze Jak pewnie wiesz, przy naszej ulicy jest sklep z już to, jak ta zasrana giełda, albo pornografia!". tak zwanymi „dopalaczami". Ela powiedziała Ale i w tym przypadku prorokuje mu rychłą i mi, że Włodek zapowiedział, iż co noc lub nieuchronną według niej u Włodka przesadę i wcześnie rano będzie tam zachodził, stawał manię. Żali mi się często, że ona ma już dosyć przed sklepem i odmawiał różaniec w intencji tych jego religijnych dywagacji, w które i ją likwidacji tego interesu. Kiedy to usłyszałem, pró­buje wciągać, co ją drażni, denerwuje i pro­ nie wiedziałem, czy wybuchnąć śmiechem, czy wokuje do antyreligijnych kontrataków. Bo też wystraszyć się i potraktować to jako sygnał, jeśli Ela w ogóle wierzy w Boga, to już w peł­ że oto religijność naszego brata zaczyna zmie­
nego okrucieństwa Demiurga, który stworzyw­ rzać w niebezpiecznym kierunku. Elżbieta już szy ludzi, ma uciechę obserwując z nieba ich zresztą uważa, że Włodek ma za duże mnie­
udręki. Nic więc dziwnego, że łatwo tu o kon­ manie o możliwościach swojej modlitwy. No, flikt, tym bardziej, że Włodek chciałby zbawie­ ale tutaj akurat Ela, jeśli chodzi o modlitwę, nie nia Eli. I to szczerze. jest raczej autorytetem. Aż boję się spytać, co To też jeszcze jeden powód moich niepokojów Ty o tym myślisz? o to, co w domu, kiedy czasem wyjeżdżam. I Włodek narzeka na spowiedników, że są zbyt choć widzę, że tym razem religijność Włodka oschli, zdawkowi i za bardzo go popędzają, kie­
jest sensowniejsza, już bez wybryków i eks­ dy próbuje się spowiadać. Radzę mu pojechać centrycznych wyskoków, to jednak w dalszym do Panewnik i spowiadać się u jakichś księży ciągu często martwię się o niego. Martwi mnie zakonników. Narzeka czasem na księży odpra­
jego samotność. Osamotnienie. Włodek zmienił wiających msze w Katedrze, że robią to poś­
się i zmienia dalej. Dba o to, żeby to, co nam piesznie, z widocznym brakiem zaangażo­
zostaje z jedzenia nie marnowało się i dzieli się wania. Mówię mu wtedy o swoim zwyczaju, tym z bezdomnymi żebrakami wysiadującymi choć w Katowicach nie chodzę przecież na na ławkach przed supermarketem „Simply", nabożeństwa, to jednak będąc gdzieś w roz­
który mamy przed domem (widziałeś go). jazdach, bardzo lubię uczestniczyć we mszy Przejmuje się niepewnym losem naszych sąsia­  23 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
w którymś z kościołów miasta, czy wsi, gdzie akurat jestem. I traktuję to już jako jeden ze swoich stałych punktów wycieczek. Będąc ostatnio w Cieszynie, byłem świadkiem niezwy­
kłego dla mnie zjawiska: nie dość, że bardzo dużo ludzi w kościele na mszy, to jeszcze niemal wszyscy przystępowali do komunii! Innego rodzaju „świętowanie" i inne zgro­
madzenia było nam dane ostatnio przeżywać przez szereg nocy i nie tylko nocy pod naszym domem na skrzyżowaniu ulicy Ligonia i Ple­
biscytowej. To co się tam działo przypominało jakiś chacharski piknik na wsi, czy w małym miasteczku. Jedną z ławek, które po remoncie ulic w naszym mieście prezydent tak pie­
czołowicie porozstawiał w różnych miejscach, krzykliwe towarzystwo porozbieranych do majtek nastolatków bezceremonialnie wyr­
wało z właściwego jej miejsca, przeniosło i po­
stawiło na przeciw naszego budynku a ściślej okien mieszkania naszych sąsiadek, o których już mówiłem, i zaczęło się wywoływanie ich po imieniu, aby się pokazały. Problem cały w tym, że mieszkają one na czwartym piętrze. Chwi­
lami wyglądało to tak, jakby nie było sposobu na uciszenie czy przepędzenie tego towa­
rzystwa. Nie dało się spać. Kiedyś poirytowany już za bardzo zadzwoniłem do Straży Miejskiej. Okazało się, że nie jedyny w tej sprawie. Uspokoiło się dopiero, kiedy rozrabiackie to­
warzystwo rozbiło witrynę i parapet w lokalu na rogu, przeznaczonym do wynajęcia. Tego wi­
dać komuś było już za wiele. Odwiedziłem niedawno ciocię Irkę. Trochę gnębiło mnie to, że nie zdołałem tak zorga­
nizować sobie czasu, aby być na pogrzebie Basi. Ciocia Ewa też nie miała dobrych wieści, mó­
wiąc o samopoczuciu cioci Irki. Pomyślałem, że i ona też już może niedługo umrzeć. A nie wi­
działem się z nią już bardzo dawno, choć jest przecież moją matką chrzestną! Pojechałem do Podlesia na rowerze. Wcześniej umówiłem się z nią co do odwiedzin telefonicznie, bo siedzi w domu sama z Alkiem, więc zamyka też i furtkę od ogrodzenia. Mówi, że mieszka tam w tym domu po Basi i Bogdanie tylko ze względu na Alka, wokół którego robić musi zupełnie tak, jak robi zwykle żona: zrobić mu jedzenie, wy­
prać ubranie, wyprasować koszule! I jeszcze jak się okazuje jest przeciwna temu, że on chce się żenić! Alek pytał mnie, czy będę na jego weselu (kątem oka widziałem, jak ciocia się uśmie­
chała). Odpowiedziałem, że jak mnie zaprosi, to będę. Kiedy wychodzi z kuchni, gdzie rozma­
wialiśmy, ciocia załamuje ręce: Jak oni sobie poradzą, kiedy on w ogóle nie ma rozeznania w pieniądzach. Ona tak; kiedyś była tutaj i pro­
siłam ją, żeby zrobiła zakupy. Rozliczyła się  24
potem ze wszystkiego. Kiedy pytam Alka, co zrobiłby, kiedy miałby dziecko na ręce i akurat dostałby ataku padaczki, odpowiada, że zaraz podałby je Ani! Alek bardzo chce mieć dzieci. – A ona? – pytam – Ona nie może mieś dzieci... – Alek wie o tym? – Nie, nie wie. – Powinniście mu o tym powiedzieć. Musi o tym wiedzieć. Dom po rodzicach Alka i Gabrysi ma być z par­
celą sprzedany i Alek ma mieć kupione miesz­
kanie. Ciocia opowiadała mi o odwiedzinach naszego kuzyna Janusza Sokoła z rodziną. Zjechali z Australii dość licznie, bo nawet z chłopakiem córki Janka. Ponoć nie uprzedzili o odwiedzi­
nach Zbyszka i nie zastali go, był tylko Adrian, który nie wpuścił ich do środka domu, tak się wstydził. Ten dom, kiedy byłem tam ostatni raz przed kilku laty już był ruiną, a co dopiero te­
raz? Janusz ze wszystkimi miał ponoć jechać potem do Reńka, także odwiedził Heńka. Reniek udos­
tępnił podobno Januszowi mieszkanie, które trzyma jeszcze w Rudzie. Nie wiem, czy dotarły już do Was wieści o tych peregrynacjach ro­
dzinnych, bo nie sądzę, żeby zajechali aż do Was, ale jeżeli tak było, to napisz coś o tym. Dzieciom Janusza ponoć podoba się to aktywne życie rodzinne w Polsce, którego w Australii już nie ma. Czy tak jest? Za dwa lata mają zamiar zno­wu przyjechać. Piszę i piszę, a życzeń urodzinowych jeszcze Tobie nie złożyłem. Nie wiem, czy dobre jest życzyć życia dłuższego niż chcielibyśmy. Tyle, że czasem choć sami mielibyśmy ochotę już odejść, to musimy żyć dalej ze względu na innych, tych którzy są od nas zależni. Podobno Merkel wycofała się z wydłużenia czasu pracy do emerytury? Mówił mi tak ktoś w pracy. Dobrze byłoby mieć, przynajmniej czasem, moc sprawczą życzeń. Nadawałoby im to sens. Ale nic nie życzyć i milczeć też jakoś głupio, przyzwyczailiśmy się do tych grzecznych for­
muł i kiedy dłużej ich brak, jakoś dziwnie. Zu­
pełnie tak, jakby nikogo nie było, kto dobrze by nam życzył! A to przecież nieprawda. Więc życzę Ci tyle zdrowia, ile to jeszcze możliwe. Trochę poczucia humoru i czasu na rozrywkę. Miłości najbliższych i siły, żeby im ją odwzajemnić. Pozdrawiają Cię Twoi bracia i siostra. Pamię­
tamy o Gabrysi, Mateuszu, Tomku i Robercie. Ich też pozdrawiamy. **************************** 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
WYRÓŻNIENIE
Maksymilian Kozłowski CZARNE POŁUDNIE MIASTA Każda epoka na swój własny użytek przywo­
łuje kolejnych świętych. I gwoli sprawiedliwoś­
ci święci są świętymi od pierwszej chwili swo­
jego powołania. Ta świętość jest pewnym ratu­
nkiem dla danej cywilizacji. Z takiego faktu nie zawsze wynika właściwe zrozumienie. Z Jednej strony podziwiamy zapamiętanie się w działal­
ności na rzecz drugiego człowieka i wygłasza­
my pochwały, aby takie święte powinności mia­
ły nadal swoje istnienie, ale jednocześnie nie jesteśmy w stanie zrozumieć, że jest w takim świętym postępowaniu zawarty apel i wobec nas. Przynajmniej w jednym powinniśmy pod­
jąć postanowienie dla ulżenia tym wszystkim, co swoje życie ofiarowują, by innym było lżej. Bo inaczej postępujemy w myśl zasady, że świę­
tość jest usprawiedliwieniem, by niczego wokół nas nie poprawiać, że nie nam jest przypisywa­
ny taki obowiązek. Inaczej zamknie się swoisty krąg bez wyjścia, gdzie ilość korzystających ze świętości drugich będzie zwiększać się, aż do smutnej chwili, w której świętych w odpowied­
niej proporcji zabraknie do obsługi nieświę­
tych. A w takim momencie czerni się wszystko dookoła. Nie umniejsza to w niczym roli tych, co w dalszym ciągu i w takim niejako czarnym okresie czasu pracowaliby ponad stan dla przy­
wrócenia białych z powrotem dni z pełnymi czystymi południami bez czarnej barwy. A początek sytuacji, gdzie czarność życia wzię­
ła górę nad normalnością, wzięła się stąd, że bez lejców w ręku puszczono samopas dzikiego konia, co zwie się pieniądzem. Oczywiście pie­
niądz powinien być wolnym koniem, ale słu­
żącym ludziom, a nie odwrotnie. To ludzie za­
częli służyć mamonie poddańczo i zagubili się w ocenie takiego stanu. A takie konisko biega teraz jak chce, kopie kogo chce, najczęściej tych, co nie zorientowali się, że przed kopnia­
kiem takiego konia nie zdążą umknąć. Oszu­
kują się, że ciężkie kopyto takiego konia ich nie dosięgnie. Dający wolność pieniądzu, liderzy tego pomysłu wprost przeciwnie mocno poch­
wycili za uzdę i pieniądz zaczął służyć im, a nie odwrotnie. I niejedni mają konta bankowe z odpowiednimi cyframi. Cyfry są bogate w sze­
reg liczb naturalnych, powodują one, że nawet państwo zmuszone jest do skorzystania z nich i za ten przywilej korzystania płaci, zwiększając majętność ich właścicieli. Albo jeszcze inaczej: południa naszego życia bywają w siedmiu kolo­
rach, z tym że, barwa czarna najbardziej dotyka ludzi, którzy przez konia całkowicie zdzi­
czałego o imieniu pieniądz, a będącego obecnie w oszalałym galopie, są gryzieni, kopani, a na­  25
wet tratowani. Proces taki zachodzi powoli, ale zauważalnie. Wpierw gasną kominy fabryczne. Ale nie z tej przyczyny, że są zagrożeniem eko­
logicznym, tylko z powodu śmierci fabryk. Fab­
ryka umiera z reguły na zawał. Zawał bywa róż­
nego rodzaju. Najgorszy jest taki, którego nie potrafi wyleczyć najzdolniejszy syndyk. Począ­
tek zawału sygnalizowany jest pierwszym zwolnieniem z pracy, zwanym grupowym, a gdy stan zawałowy ulega pogorszeniu, kominy fab­
ryczne nie stroją nieba wiankiem z dymu. W miasteczku, gdzie zamieszkiwał Mundzio Mie­
czyk, dymiący komin fabryczny ostał się tylko jeden. Samo zamieszkiwanie Mieczyka miało już charakter symboliczny. Żaden list ani zwy­
kły, ani polecony nie odnalazłby Mieczyka. Po ostatnim pożarze wagonu towarowego, co stał zapomniany na bocznicy przyfabrycznej, Mie­
czyk swoje miejsce wypoczynkowe zmienił. Obecnie posypiał w opuszczonym tartaku. Jed­
nak właściciel zazdrosny o ten fakt zatrudnił dwa psy, które w trosce o przyjaźń z właścicie­
lem nie chciały sprzyjać Mieczykowi. Los Mie­
czyka nie był aż taki prześladowczy. Przedos­
tatni komin zgasł. Kotłownie były idealnym lo­
kum. Tylko błąkający się zapaszek byłego kot­
łowego czadu nie pozwalał na wielogodzinne przebywanie. Niebezpieczeństwa nie było, ale utajony lęk, że nagle ożyją paleniska kotłów i sparzenie się jak na nieszczęście, bo kto udzieli pomocy medycznej. Wpierw burmistrz musi dać zaświadczenie, a Mieczyk u burmistrza nie był, burmistrz nie był także u Mieczyka. Gra stała się pozornie wyrównana. Podobno bliskie wybory bezpośrednie staną się korzystne dla Mieczyka. Burmistrz w poszukiwaniu głosów pozwoli Mieczykowi na posypianie w hotelu na koszt gminy. Wtedy Mieczyk wykąpie się. Teraz Mieczyk korzysta z posługi świętego. Raz na dzień dostojnym krokiem idzie na gorącą zupę do jadłodajni świętego Alberta i taka świętość jest na rękę rządzącym. Mogą oni w tym czasie zastanawiać się nad wysokością stóp banko­
wych, aby zachować odpowiedni standard rów­
nowagi dziejowej pomiędzy bogatymi. I kiedy na zegarach przeróżnej maści, tych komputerowych i staromodnych ściennych wyświe­tla się lub wybija południowa godzina, w gro­dzie nad rzeką Panną nastaje szczególny czas, który ktoś, nieco może satyrycznie albo raczej zgryźliwie, nazwał czarnym południem. Chociaż każde południe literalnie nigdy nie jest czarne. Z wielu stron miasta podążają do jadło­
dajni świętego Alberta, ci, których ktoś nie­
chcąco, w trakcie rozlicznych dyskusji przed­ 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
wyborczych, nazwał ludnością zbędną. Można się gniewać i przywoływać paragrafy o prze­
różnym zastosowaniu, ale to niechcące wymk­
nięcie się słowa brutalnie, jak w powieści Camusa, coś tam już sygnalizuje. Ksiądz pro­
boszcz, po zakończeniu budowy kościoła, prze­
mienił byłą kaplicę na jadłodajnię świętego Alberta. Wpierw nieśmiało, pojedynczo, zbędni ludzie pojawili się u wrót potrzebnej placówki. W miarę upływu dni nieśmiali, a nieco później i bardzo odważni pukali do drzwi po posiłek. Po­
trzebujący posiłku stali się własną społecz­
nością, gdzie nieznany kodeks porządkował i porządkuje potrzebujących bez wymaganych dziesięciu druków, jak to jest w zwyczaju po­
mocy społecznej. Społeczność ta powstawała na dwóch sprzecznych biegunach. Umarła fab­
ryka i po pewnym czasie jakby spełniał się wzór matematyczny. Przybywało kilku nowych na gorącą potrawę. Aprobata była powszechna i kandydata prowadzono za stół. Jeśli było przeciwnie, przyszły smakosz stał bezradnie na środku sali i nikt nie zachęcał świeżobylca do konsumpcji Tak było w przypadku pewnego jegomościa, co, i owszem, paradował w leciu­
teńkim paltociku, a był grudzień, siadał bez pytania i brał do ręki talerz i żwawo pchał się w stronę parującego w kotle kapuśniaka. – A fe, fuj! – krzyknął Pogóra, elektryk, dawny budowniczy wysokich trakcji, a obecnie nawet niskich się nie buduje, więc Pogóra szukał gorącej strawy tutaj. – A czemu syczysz na człowieka? – spytał Ta­
werny, wieloletni inwentaryzator, co po całym kraju liczył cysterny. Cysterny mknęły po kraju bez chwili wytchnienia tu i tam. Gonił je wy­
trwale Tawerny i miał zajęcie na okrągły rok. Teraz cysterny w miejscu w większości stoją i w każdej godzinie jest wiadome, ile ich jest. Ta­
werny nadal tylko chce liczyć i liczyć. Policzył drzewa w mieście, ale burmistrz oświadczył, że taka wiadomość jest dla miasta zbędna i nawet pół etatu na takie liczenie nie zatwierdził. – To jest pismak! – Pismak! – powszechny okrzyk był dowodem ogólnej niechęci. Wypyta taki, napisze, oszka­
luje, na nieszczęściu zarobi i niczego nie zmie­
ni. Jak nic ma się nie zmieniać, to już ten kapuś­
niak dalej będzie. Ksiądz dobrodziej stara się o produkty. Jutro będą krupy albo kartoflanka. Dziennikarz fermentu nagarnie. Zmąci się wo­
da na ich, spokojnym obecnie, stawie. Lepiej nie będzie, bo już sto razy obiecywano. To dla­
czego za sto pierwszym razem ma otworzyć się sezam. Dla nich sezam zamknął się. Ręce mają i co z tego. Gruntów nie mają, mieszkań nie mają, kredytu żadnego nie dostaną. Z każdej strony wieje na nich wiatr. Zdemaskowany dziennikarz kładzie na stół pięćdziesiątkę, niech mówią, co chcą. A oni nie chcą. Miesiąc temu był taki jeden. Fotografii na­
pstrykał. Miłość Antka i Zośki opisał. Burmistrz się wzruszył i z własnego portfela stówę cich­
cem na ławę położył i sumienie swoje uspokoił. A tych, co to zdjęcie w gazecie mieli, to goniły  26
ich po ulicach psy. Ktoś musiał zza płotu psy napuszczać. –Precz! – gromko krzyknęli wszyscy. I dzien­
nikarz musiał odejść bez reportażu i bez za­
robku. Bo przecież i oni zarobku nie mają. A grupa ich w niedługim czasie powiększy się o ludzi tutaj jeszcze niespotykanych. Firma za­
trudniająca inwalidów ledwo dycha, tylko patrzeć jak niebożątka zapukają do tych wrót. A ci, to jeszcze gorzej mieć będą. Bo z tego obecnego grona to czasem wydarzy się, że ktoś na kilka godzin najmie. A jest to święto nad świętami. Mężczyźni to mają czasem taką cięż­
ką przyjemność. Nie lekkie to są roboty. Mozol­
ne i ciężkie, nietypowe, których nikt w rodzinie najmującej chwilowo robotnika wykonywać nie chce. Maniek tak się właśnie zatrudnił, na kil­
ka godzin. Pogłębiał na wsi studnię. Pozornie była to nietrudna praca. Po drabinie, uprzednio włożonej do studni, zagłębił się w czeluść studni. Drabinę wyciągnięto, a Maniek malutką szufeleczką podbierał nadmierną ilość osadu i kładł ostrożniutko do wiadra. Wiadro z osadem ciągnął do góry osobiście właściciel studni i rozległych włości. W chwili wyciągania wiadra Maniek krył się za dechę, którą mu dano dla za­
bezpieczenia się. Z początku było i wesoło. Do pracującego w głębinie studziennej zaglądały dzieci gospodarza. Nie zawsze zdarza się wi­
dzieć człowieka w takiej roli. Maniek nie zawsze zdążył się ukryć za ochronną deskę. Wiadro ciągnięto gwałtownie w górę . Bywało, że raz Maniek nie zdążył szufeleczki wyciągnąć z napełnionego osadem wiadra. Istniał w tym przypadku konflikt, tak sądził najemca, prześ­
wiadczony, że Maniek chce jak najwięcej godzin pracy i większej zapłaty. Z szarpniętego w górę wiadra lało się na Mańka. Zimnica Mańka ogar­
niała coraz większa. Prosił o przerwę. Ten z góry zapewniał, że jeszcze tylko kilka wiader i będzie koniec. Po drabinie już o własnych siłach Maniek nie wyszedł. Harmider na kilka domostw się zaczął. Wydobyto w końcu Mańka. Zawleczono do kuchni, gdzie najcieplej. Wlano w Mańka wódkę. I kiedy jako tako Maniek od­
dychał, gospodarz w mig wyprowadził Opla i odwiózł Mańka do byłej kotłowni, miejsca za­
mieszkania, pozostawiając w darze kilogram swojskiej kiełbasy i błyskawicznie pomknął z powrotem do domu, prosząc tych, co pomogli wyciągnąć Mańka ze studni, że nic nie widzieli. Przyrzekli, że tak. Wszak nawet odwiózł pra­
cownika swego do jego domu. Maniek stanął cały jakby w płomieniach. Nieprzytomny, zgorączkowały pozostał w kotłowni. Dobrze, że Przyplinda pokłócił się z Marzenką i zawitał na noc do swego kolegi, Mańka. Przyplinda błagał o skorzystanie z telefonu w pobliskich willach. Udostępnił w końcu urzędnik ze skarbówki, bo to funkcja publiczna, najbardziej obecnie cenna. Wezwane pogotowie ratunkowe stanęło nieoczekiwanie na wysokości zadania. Młody lekarz z krótką bródką zdecydował zaraz. –Do szpitala! 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
to żywe ofiary złożone na ołtarzu transformacji – Ależ, panie doktorze!? – sanitariusz miał ustrojowej. Taki ołtarz epoki jest zawsze, raz wątpliwości. większy, raz mniejszy, ale obecnie olbrzymieje – Do szpitala, ale już! – lekarz nie pozwolił ponad rozsądne rozmiary. Budowniczowie ta­
sanitariuszowi ust otworzyć. Ten obrażony wci­ kich ołtarzy są daleko. snął się w kąt karetki, protestując, że w dobie Pożegnania po wyjściu z jadłodajni są krótkie. demokracji ma odebrany głos. Nazajutrz po­ – Jutro będą krupy! między szpitalną izbą przyjęć a terenowym – Skąd wiesz? urzędem krążyli kurierzy specjalni ze specjal­ – Bo wiem i koniec! nymi dokumentami w sprawie Maniusia. Wy­ Cichnie ulica prowadząca do jadłodajni świę­
zdrowiał na tyle, że chodził. Na jego plecach tego Alberta. Komuś w reklamówce zabrzęczy nieoczekiwanie wyrósł garb. Tym już medy­ słoik napełniony zupą na kolację. Ksiądz do­
cyna nie zajmowała się. Podobno miał docho­ brodziej uśmiechnie się na odgłos takiego brzę­
dzić Maniek dalszej opieki przez sąd i ten na­ ku. I wyjdzie na krótki spacer za plebanię. Go­
jemca, co to zatrudnił Mańka wyszedłby z sądu łębie księżowskie tu nad polami lubują się w boso, bez skarpetek. Ale na ludzkim mówieniu lotach. Łany zboża falują. Kłos pszeniczny nie­
skończyło się. Gdzie Mańkowi do sądów. On już bu w górę z wiatrem niesie pieśń. To jest pieśń czwarty rok jest bez grosza przy duszy. Jego powstającego chleba, kujawskiego dobrego zakład, gdzie pracował osiemnaście lat, chleba, ona istnieje niezmiennie czy jest czarne przeputano zagraniczniakom. Zagraniczniak południe miasta, czy pełne światła. Święci sta­
przez pół roku utrzymywał produkcję, a póź­ rają się, aby południe każdego dnia było prze­
niej zaniechał, dochodząc do wniosku, że może pełnione jasnością i zachęcają wszystkich na produkt tutaj wytwarzany sprowadzać z ziemi, aby do takiego starania przyłączyli się, a zakładu ze swojej ojczyzny. W kontrakcie było wtedy i noce rozbłysną się światłem po naj­
napisane, że ma wyroby dawać rynkowi. A więc dalszy horyzont. daje. Różne, przeróżne losy prowadziły do jadło­ dajni świętego Alberta. Bywalcy tej jadłodajni, PRACE ZAUWAŻONE
Adam Bednorz PORAŻENIE „To zaczniemy od zmierzenia ciśnienia", to B. jednym oddziale. Dziwne wrażenie, przecho­
pielęgniarka. Każdy dzień powinien się tak dzić przez korytarze i sale, tak głośne, inten­
zaczynać i kończyć. Ostatnio wrażenie, że krew sywne, i żywe jeszcze kilka dni temu, teraz bla­
przestaje we mnie płynąć w ciągu dnia, może de i zastygłe, tak, jakby wszyscy je opuścili i dlatego obsesja nieustannego pomiaru. Tętno nigdynniemmieliwwrócić. mieli cić. spada. Całość zwalnia. Nie ma już we mnie ani NiNie ma ordynatora, można by w końcu spo­
nadciśnienia, ani w ogóle ciśnienia. Rano kojnie zapalić z okazji Świąt i Nowego Roku. inaczej, wtedy większe pobudzenie. „140/80" Odstrasza śnieg, mróz i brak ludzi. Ciężar B. podaje wynik. Kiwam głową z uznaniem. swojej obecności przez to większy, w dodatku „Jutro cukier" dodaje i zbiera się do wyjścia; na fajki zostały na sali, więc ostatecznie odpusz­
tym kończy się etap porannej konwersacji, na czam. Wahania egzystencjalne. Jadę windą na sali jestem sam i nie ma co liczyć na więcej. drugie, po wyjściu skręcam w lewo. nie wiem „Jutro cukier" rozbrzmiewa mi w uszach, dokąd idę, postanawiam poruszać się jak po niczym refren piosenki albo nowej reklamy lesie, wyznaczam jakiś punkt, a następnie do Biedronki. Jest na co czekać. Na cukier jutro. niego zmierzam, teraz kolejność następująca: Będzie ubaw. Będzie wtorek. Będzie 26 kawiarnia, sala gimnastyczna, dalej masaże, grudnia.BBędzie. Będzie. EKG, na koniec gabinet hydroterapii. T., kolega WW ramach codziennej dawki aktywności fi­ z sali opowiadał mi o fizjoterapeutce, która tam zycznej chodzę po szpitalu, trzeba tu zaznaczyć, pracuje i że on „gdyby mógł, to by ruchał", L., po po pustym szpitalu; koniec kontraktów, koniec udarze niedokrwiennym lewej półkuli, z nie­
pacjentów; reszta osób, która nie dostała dowładem prawostronnym ledwo jeździ na przepustki na święta, została umieszczona na wózku, no ale gdyby mógł. Od pewnego mo­  27

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
mentu wszystko w kategoriach możliwości. kretne, abstrakcje daleko, Bóg niepewny, w Gdyby. Zresztą nie ma się co dziwić. Sprowa­ przeciwieństwie do kredytów. dzenie wszystkiego do fizyczności i fizjologii; Coś na kształt społeczności i miasta. Jest sklep, tutaj, to jeszcze bardziej widoczne i wyraźne; biblioteka, poczta, kawiarnia, nawet sala kino­
cewniki i pampersy na salach, zapach choroby; wa. Brakuje tylko domów. Tutaj ta nasza in­
czasami na tym się kończy, ale kiedy tylko or­ ność, choroba, z czasem się rozmywa. Niektórzy ganizm poczuje, że sytuacja opanowana, od ra­ spędzają w tym miejscu 14 tygodni. Wrastają w zu chce więcej. Można się uczyć innego chcenia, nie na tyle, że zapominają o swojej niepełno­
tego, żeby zajść samemu do łazienki, siedzenia sprawności. „Depresja po udarze pojawia się u na łóżku, jedzenia obiadu, ale ciągle pozostaje 50% pacjentów dopiero po roku od incydentu", pamięć o „kiedyś", zadowolenie i spokój, jakie czytam sobie w broszurze informacyjnej. Dla­
są, wynikają z tego, że oczekiwania teraz mniej­ czego? Wychodzisz do domu i widzisz, że ciężko sze. Życie przesunięte coraz niżej. Ale ciągle ci się poruszać po mieszkaniu; co z kiblem, życie. zmieniać go, przystosowywać do tego „teraz", Korytarz oświetlony przez grudniowe słońce przecież to koszty. Ze znajomymi też jakoś ina­
wzmaga biel ścian. Ostatnio położyli nowe ka­ czej. Powrót do pracy niemożliwy. Życie w pety­
felki, na środku jest granatowy pasek, po bo­ cjach i podaniach o rentę. Dobrze, że chociaż kach łagodny odcień szarości. Cisza. Przez winda jest. Ze zgrozą obserwujesz trzypiętrowy chwilę mam ochotę stanąć, dopasować się do blok tuż obok twojego, żona chciała w nim mie­
otoczenia; bezwład, jako moja jedyna reakcja; szkać, teraz by było. stać i czekać, kiedy wrócą, bo przecież kiedyś I w gruncie rzeczy nie wiesz, jak ma wyglądać wrócą, podejdzie sanitariusz, weźmie kartę życie. Kontynuacja rehabilitacji. „Ruch w koń­
zabiegową i powie, że na 11.30 na masaż wi­ czynie ma się pojawić samoistnie, może to rowy i wtedy wszystko się zacznie, od tego jego trwać nawet do 2 lat.". Ruch ma się znowu po­
„wiru": ruszę, cała reszta, która nagle pojawi jawić. Standardowe teksty wycięte z publikacji, się znikąd, też ruszy, obok przejedzie L., „u poradników i książek medycznych. Do 2 lat. Do mnie już koniec, jadę na fajkę" rzuci w moją roku. Nawet do 5 lat. Okresy stabilizacji, a póź­
stronę i zniknie za zakrętem. Tak sobie wy­ niej nagła poprawa. W tym wszystkim widać myślam te swoje przebudzenia, małe i częś­ obietnicę, zapowiedź końca, ustąpienia objawu. ciowe, idąc pustym korytarzem, bo nic innego Co jeszcze. Kontrola czynników ryzyka : nadciś­
między mną, a życiem nie może się tutaj nienie, cukrzyca, waga, cholesterol. Wszystko wydarzyć. No, mogę się zawsze wyjebać. po to, żeby utrzymać życie. Dochodzę. Do rent­
Przynajmniej jedna stała możliwość. Upadek gena – 15 minut. Mierzyłem sobie czas. Od pew­
ostatniegooczłowiekaitutaj… nego momentu wszystko w liczbach. Widać, PPowinienem jednak kogoś spotkać. Chcę jakaś potrzeba uporządkowania. „Wśród pac­
usłyszeć „myślałem, że tutaj już nikogo nie ma". jentów z przebytym udarem niedokrwiennym To przerwanie ciszy, po której nastąpi długa i ryzyko wystąpienia kolejnych wynosi 5­9 % na ciężka pauza. A potem zacznę opowiadać, że rok, u około 25­45% chorych kolejny udar ma byli tutaj ludzie, którzy nie potrafili chodzić i miejsce w ciągu 5 lat po pierwszym incy­
ruszać rękami, którzy utracili zdolność mó­ dencie". „Tylko ryzyko jest pewne", mówię do wienia, pisania i czytania, o których mówiono siebie i skręcam w stronę kawiarni. Wiem, że krótko „afazja", „niedowład", „encefalopatia". będzie zamknięta, ale i tak idę. Rozczarowanie Zabawne to moje opowiadanie. Jestem tego kontrolowane. częścią, ale nie potrafię o tym mówić. Bo jak. To Pusty korytarz. Pusty korytarz. Pusty kory­
rzeczywistość, której nie da się opisać. Miej­ tarz. Kładę się na środku korytarza. Tuż przed scami patetycznie, miejscami żartobliwie. Tutaj EKG. „Nie doszedł, bo wcześniej miał zawał", rozpacz, tam akceptacja, całość powtarzana bez mówię głośno do siebie, a potem zaczynam końca: wtorek, sobota, godzina jedenasta; skandować „Jebać NFZ !", niczym kibic na pił­
najgorsze te nagłe przyśpieszenia, te emocje karskim stadionie. Pokrzepiony na duchu swo­
pojawiające się znikąd, łzy, których nic nie za­ im chuligaństwem, rozwalam się na korytarzu, powiada, „chwiejność emocjonalna", tak to się tutaj sufit inny, niż w pokoju na oddziale. Mniej podobno nazywa. Dopiero po kilku tygodniach popękany. Bielszy. I czemu tak. Czemu taka świadomość, że już po wszystkim i trzeba się na zmiana. Takie myśli wtedy. Posadzka chłodna, nowo urządzić. może to przez to. Różne myśli i wspomnienia Zatrzymuję się przed windą. Wciskam przy­ rozmów. „Czy makaron jest dla normalnych ?", cisk, czekam. Przyjeżdża winda. Powinienem to w stołówce, kobieta po 60. „Tu nikt nie jest wsiadać, ale tego nie robię. Nadzieja, że tam na normalny", ktoś z tłumu. Prosty żart, ale wszys­
dole ktoś jest i wciśnie przycisk po którym cy się śmieją. Chodzi o dietę, jeśli masz cuk­
wielkie drzwi same się zamkną, a winda ruszy rzycę, nie jesz makaronu, no i w dodatku nie po tego człowieka z dołu. Ale ona ciągle jest. jesteś normalny, ostracyzm społeczny wzmóc­
Dalej się nie ruszam, z boku musi wyglądać to niony przez żywieniowy, a jak. jakbym się wahał czy wejść, czy zostać. „Wtedy Słoneczna pogoda. Nie można już palić papie­
to powinno się skończyć, wiesz" – to L. o rosów. Nie można już pić alkoholu. Nie można początku choroby. Wtem „nagle", kiedy przy­ już jeść tłustych potraw. Nie można już jeść tyle pominasz sobie, że masz krew i tętnice, ta ciast. Nie można już. Melodia pochorobowa. mieszanina bólu i strachu, kilka przekleństw; Czasami tak głośna, że zapomina się o tym, co zapis ostatnich reakcji: nie potrafisz nic po­ zostało, co jeszcze można. Zresztą to się nie li­
wiedzieć, upadasz, słyszysz jak żona wzywa czy, całość przesłania wcześniejsza lista. Sło­
pogotowie; sprawy niezałatwione; samochód u neczna pogoda. Tak banalnie z tym zdrowiem i mechanika, malowanie mieszkania; resztki chorobą. świadomości zawsze mają w sobie rzeczy kon­ W końcu postanawiam wracać na oddział. Po świętach w końcu wypis. Idę i myślę, jaki ten  28 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
pobyt, widać nagły przymus podsumowań. Dni podobne do siebie. Tylko kilka wyjątków. Po­
niedziałek wizyta ordynatorska. Cały zespół le­
karzy i fizjoterapeutów. Pytania, leki, zabiegi. Polecenia „proszę ruszyć ręką'", „proszę ruszyć nogą", „proszę pokazać, jak pan chodzi". Neu­
rologia. Przynajmniej jakieś oczekiwanie. „Jeszcze pan trochę będzie", to lekarz prowa­
dzący. Cały czas trochę jestem. Inne dni iden­
tyczne. Rano śniadanie, potem ćwiczenia na sali gimnastycznej, zabiegi, powrót na salę, obiad i tyle. Jeśli jesteś w miarę sprawny, to możesz wybrać się do kawiarni lub na spacer, jeśli nie, po godzinie 13 lądujesz w łóżku z nowym pam­
persem i tak dzień dobiega końca. Zostaje jesz­
cze kolacja o 17 i leki. Wieczorami wiele się dzieje. Pacjenci w cięższych stanach zaczynają majaczyć. Profesjonalna nazwa: zaburzenia ryt­
mu dobowego. Po pewnym czasie zaczynasz ro­
zumieć, że każde szaleństwo ma już swoją naz­
wę. Wszystko zostało już kiedyś przeżyte, w chorobach też nie ma niczego nowego, objawy przeciętne, widziane i słyszane wiele razy. Naj­
większa powtarzalność u starszych osób; woła­ nie synów i córek, szykowanie się do pracy; pa­ kowanie swoich rzeczy; planowanie powrotów, do miast i wsi, do tych wszystkich zachodów słońca, które kiedyś przed oczami. Skurczenie. Świat ogranicza się do miejsca na stole, do któ­
rego jesteś w stanie dosięgnąć, do ruchów ręki. jakie potrafisz wykonać, w końcu, do tych kilku godzin, kiedy twój umysł jest jasny, kiedy wiesz gdzie i kim jesteś. Płynność i niestałość. Kroki, lewa, prawa, ręka prosto, tutaj wszys­
tko od początku, człowiek po ponownych naro­
dzinach, tylko już bez krzyku, wiemy, czego się spodziewać; odłączają kroplówkę, sprawdzają elektrolity, potas, sód, dalej siedzenie na wóz­
ku, próby chodzenia; stabilizacja, za moment wyślą nas w świat, każą chodzić na salę gim­
nastyczną, na pole magnetyczne, na masaże. Mijam tablicę informacyjną. O cukrzycy. Infor­
macje o konferencjach. Dalej ściana. Chęć po­
rozklejać na nich swoje tomografie, zdjęcia RTG, wypisy, napisać leki: warfin, mozarin, do­
nepex, wandalizm umiarkowany; pisanie, jak w schroniskach, „byłem tutaj w grudniu z ekipą". Byłem. Czas wracać na oddział. Za chwilę obiad. ************************************************************************************ Andrzej Chodacki
DOBRE ŻYCIE CO POWIEDZIEĆ ? – Mam dobre życie – pomyślał bogacz – słudzy nie narzekają, winnice obrodziły, sąsiedzi od­
noszą się do mnie z szacunkiem. Popatrzył na piękną, młodą żonę. – Królowa nie powstydziłaby się takich szat – pomyślał – a jeśli chodzi o urodę, to daleko kró­
lowej do wdzięków mojej bogini. Dzień zapowiadał się radośnie. Rozsądził spór pomiędzy sługami tak, że żaden nie poniósł straty. Darował niewielki dług człowiekowi, zyskując tym samym jeden przychylny głos w wyborach do rady. Popołudnie spędził z synami, pokazując im, jak sprawnie utrzymać się w siodle podczas jazdy konnej. Wieczorem był już odrobinę zmęczony. Przyjemne spełnienie wieńczyło pracowity dzień, więc wyszedł na chwilę przed swój pałac i ogarnął spojrzeniem sięgające po widnokrąg plantacje. Coś poruszyło się pod jego nogami, ale nie zwrócił na to uwagi i wszedł do środka, a słudzy zatrzasnęli wrota pałacu przed peł­
zającym po marmurowych schodach żebra­
kiem. Biedak zasłabł z głodu i nie miał sił, by wołać o pomoc. – Mam dobre życie – pomyślał bogacz, gdy kładł się z pełnym brzuchem do spania. Rano, gdy wyrzucano niedojedzone przez psy resztki z kolacji, znaleziono martwego żebraka pod zdobioną złotem pałacową bramą. Co powiedzieć młodej kobiecie, której mąż choruje na raka, a ona ma wkrótce zostać sama z gromadką dzieci? Na leczenie wydali ostatnie oszczędności. Gdy lekarz, bezsilny wobec pos­
tępu choroby wszedł do jego sali z całą tą dokumentacją umierania, chory powiedział, że poprzedniego dnia widział Jezusa, siedzącego obok na łóżku. Co powiedzieć? Bezpłodna kobieta tak wiele lat z tęsknotą wyczekiwała, by adoptowane przez nią dziecko okazało jej miłość. W zamian za troskę została przez to dziecko okradziona i sponiewierana. Nie porzuciła jednak matczynej miłości ani mo­
dlitwy za przybranego syna. Co powiedzieć rodzicom, czekającym przed reanimacyjną salą, na której trwa dramat rato­
wania ich piętnastoletniej córki. Dziewczynka tego dnia była jeszcze w szkole. Po południu poczuła się źle, wieczorem rodzice przywieźli ją do szpitala. Lekarz pojawił się przy niej szyb­
ko, osłuchał galopujące serce, obejrzał plamy septyczne na skórze. Krótko potem zatrzymało się jej serce. Rozpoczął się bój ze śmiercią, dziewczynka była dwukrotnie reanimowana. Ostatnia próba okazała się nieskuteczna. Nad ranem lekarz wyszedł z sali i zderzył się ze spojrzeniem porażonych rozpaczą rodziców. Co miał im powiedzieć? Zmęczenie całonocnej, bezowocnej walki o młode życie spadło na niego i przygniotło do  29

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
ziemi. W tej jednej chwili, gdy stał przed nimi uświadomił sobie, że nie wie, co im powiedzieć. A przecież musiał odebrać im tę ostatnią na­
dzieję, zaraz potem, jak stracił ją sam. Pozwolił, aby mężczyzna wprowadził swoją mdlejącą żo­
nę do wnętrza sali, gdzie pielęgniarki właśnie odłączały córkę od aparatury. Potem ruszył przed siebie długim korytarzem i otworzył drzwi małego, pustego pokoju na jego końcu. Rzucił rękawiczki w kąt, usiadł, rozpiął far­
tuch i zaczął płakać. SŁOWO LECZĄCE –Nie wiemy, co mu było – uczciwie przyznał asystent opiekujący się salą pana Romana – ale wygląda na to, że wyzdrowiał. Profesor spojrzał na lekarza z pobłażliwym uśmiechem, adiunkci z krytycznym niedowie­
rzaniem. Młody lekarz patrzył w papiery. BY URATOWAĆ ŻYCIE Zmierzała po zasuszoną staruszkę, która od dwóch dni trzymała w ręku różaniec. Z chłodnym uśmiechem dotknęła jej czoła, gdy ostatnie tchnienie opuściło jej ciało. Wokół rozbrzmiały tęskne pieśni unoszące się w niebo z dymem gromnic. Ludzie przyzywali Aniołów i wybaczenia Boskiego. Lubiła tę pieśń o anielskim orszaku. Gdy dostrzegła zarys tych delikatnych istot w oddali, zawsze rozmyślała w nabożnym skupie­
niu, że zamysł Stwórcy nie został zaprzepa­
szczony. Wracając odwiedziła wielki kliniczny szpital. Pośród całego tego hałaśliwego sprzętu, zgieł­
ku i ruchu dostrzegła naszpikowanego rurkami człowieka leżącego na sali chorych. Wzywał jej pomocy już w nocy, zanim tu trafił. Stali nad nim siwi, godni mężczyźni, dywagując, co nale­
ży zrobić, by uratować jego życie. Uśmiechnęła się, tym razem z pobłażaniem. Chory otworzył oczy i poprosił, by podano mu „zimnej wody ze studni". Nikt go nie słuchał. Już po chwili po­
przez szum maszyn zaczęły docierać kolejne, coraz bardziej nerwowe komendy. Ciało pa­
cjenta podrygiwało przypalane prądem. Pielę­
niarki biegały, potykając się o rozrzucone kab­
le. Po jakimś czasie godni, siwi mężczyźni od­
stąpili od ratowania chorego, argumentując, że sam sobie był winny. Poczekała jeszcze trochę, aż odłączą go od tych wszystkich urządzeń. Nikt nawet nie wspomniał w myśli o tym, że oto dusza wraca na błogosławiącą rękę Boga. Nikt nie pokazał jej, zalęknionej, w jakim kierunku ma się udać. Godni mężczyźni odeszli, by ratować kolejne życie. W klinice panował spory ruch. Wdrażano no­
we badanie naukowe, dwóch młodych lekarzy miało dziś bronić prac doktorskich. Profesor i adiunkci zajęci byli przygotowaniem referatów na międzynarodowe sympozjum medyczne. Na tę chwilę trafił do kliniki pan Roman, drwal, co kiedyś podkowy koni własnymi ręka­
mi łamał, dopóki nie zamieniono koni pociągo­
wych na mechaniczne. Leżał teraz jak kłoda na klinicznym łóżku i nie miał sił, by podnieść do góry głowę. Przychodzili do jego sali młodsi asystenci i zle­
cali coraz bardziej wymyślne badania, by wy­
kryć przyczynę niemocy, która odebrała temu człowiekowi wszelką chęć do życia. Nic. Zdro­
wy jak koń pociągowy. Potem konsultowali go specjaliści rożnych dziedzin, zlecając swoje badania. Także nic, żadnych chorób. Po tygod­
niu nieudanych prób zdiagnozowania proble­
matycznego pacjenta, kliniczne grono lekarskie stwierdziło: – Nie wiemy, co mu jest. Tego dnia ze zwolnienia wróciła pani Ewa, ku­
chenkowa, którą uwielbiali zarówno pacjenci, jak i stażyści kliniki. Dla każdego napotkanego człowieka miała zawsze dobre słowo. Nie prze­
szła obok łóżka chorego bez uśmiechu. Do sali pana Romana dotarła około dziewiątej z pierw­
szym po swojej długiej nieobecności śniada­
niem. Postawiła na szafce talerz z zupą mleczną i spojrzała na wpatrzonego w sufit człowieka. – Panie Romanie, trzeba jeść – dotknęła deli­
katnie zimnej dłoni mężczyzny. Pacjent zwrócił w jej stronę zgasłe, szkliste oczy. Nie otworzył nawet spierzchniętych ust, ale ona już wiedziała. Sięgnęła do kieszeni i wy­
ZAPRZEDANE DZIEDZICTWO jęła różaniec. Taki zwyczajny, z tanich korali­
ków, przyozdobiony małym plastikowym krzy­
żykiem. Wszyscy mówili, że babcia była święta. Pamię­
– Tamto nie wróci – powiedziała do niego – a tam, że kiedy dochodziła godzina piętnasta, żyć trzeba, by Boga chwalić, bo jest za co. Tylko tam, gdzie stała i odmawiała koronkę. tych kilka słów, po których ruszyła dalej, stu­ klękała Zawsze musieliśmy klękać razem z nią, nawet kając garami i rozdając uśmiechy przy każdym jak pora modlitwy wypadała w polu, na bruz­
postawionym talerzu zupy, każdym nalanym dach ziemi przygotowanych pod sadzenie ziem­
kubku herbaty. Pan Roman spojrzał na dłoń ozdobioną teraz niaków. Wieczorem gromadziliśmy się w babci­
izbie wypełnionej zapachem bzu i spojrze­
podarowanym różańcem. Powoli podniósł gło­ nej niami świętych z obrazów wiszących na pobie­
wę, po czym z grymasem bólu na twarzy wsparł lonych schludnie ścianach. Ten zapach zawsze się na łokciach. Potem usiadł i rozejrzał się po tak subtelny i kojący, roztaczał się wokół drob­
sali. Na drugi dzień w gabinecie odpraw lekarskich nej postaci babci przez cały rok, o każdej porze i nocy. Pod koniec życia zdradziła mi, aż wrzało od domysłów, jak to się stało, że dnia dorosłej już kobiecie, że suszy kwiaty bzu, a po­
ledwie żywy pacjent z dnia na dzień wstał na tem wkłada woreczki z płatkami do stanika i nogi i zaczął jeść. stąd pochodzi ten piękny zapach.  30 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
Kiedy babcia umarła, kwitły bzy. Zerwałam ca­
łe naręcze i nie zważając na protesty mamy, włożyłam do jej otwartej trumny. I to te drob­
ne, niepozorne kwiatuszki zdominowały atmo­
sferę małej izdebki, w której kopciło się prze­
cież kilka gromnic. Mama powiedziała wtedy, że tak pachną tylko święci. Do dziś uwielbiam zapach bzów i nawet wy­
bierając perfumy staram się, by ich domieszka była zawsze wyraźnie wyczuwalna. Tak sobie to wszystko przypomniałam, bo w domu wróż­ ki szeptuchy także pachniało bzem. Też było sporo świętych obrazów na ścianach. – Ale czy wywróżyła dobrze? Czy mój mąż wró­
ci od tej zdziry? Powiedziała, żebym przyjechała jeszcze za miesiąc. Odczyni zły czar, który tamta rzuciła na męża. Z Warszawy to nie daleko. Jeszcze znajomą wezmę, której syn jest narkomanem. Może babka też coś zaradzi. A teraz do bioenergoterapeuty muszę się wyb­
rać. Z kręgosłupem. ************************************************************************************ Lechosław Cierniak ALTERNATYWA Siedzieli na ławce przy padoku, który wyglą­
Przyrzekł solennie. – Przyzwyczaiłam się już do tego miejsca i bę­
dzie mi trudno wyjeżdżać – dodała po chwili – Ale to ostatni raz, prawda? Przyrzekł po raz drugi. Oboje poczuli się zna­
cznie lepiej i postanowili wracać do domu, któ­
rym była jednopokojowa kwatera, mieszcząca się w antresoli budynku przeznaczonego na magazyn jeździeckich utensyliów. Uzgodnili, że wyjadą porannym pociągiem. Uzgodnili też wiele innych spraw, które w przyszłości miały wykluczyć jakiekolwiek problemy, zagrażające ich stabilizacji. – Nigdy przedtem nie mówiłeś, że lubisz płas­
kie tory? – powiedziała potem, mocno wtulona w niego. Nie odpowiedział. Pośród ciemności nie wi­
działa jego twarzy, ale pomyślała, że zastana­
wia się nad odpowiedzią. – Nigdy przedtem nie mówiłeś, że je lubisz. Ciągle milczał. Mogło się zdawać, że śpi, ale je­
go miarowy oddech stracił potem rytm i wstrząsnął nim płacz nie do opanowania. dał niczym gustownie urządzony gazon, ale wcale nie było przyjemnie, bo kłótnia jeszcze trwała, chociaż milczeli. – Proszę cię, uszanuj moje zdanie – powie­
działa potem – Czy ja się w ogóle nie liczę? Nie jestem przedmiotem, żeby mnie ciągle prze­
nosić z miejsca na miejsce. I powód zawsze ten sam: „tamten tor będzie szczęśliwy". Powta­
rzasz to do znudzenia. – Dostanę dobre konie – odparł – Jestem pew­
ny, że... – Tak było już wiele razy. Dostawałeś wspaniałe konie i byłeś całkowicie pewny – za­
replikowała. Ja chcę mieć wreszcie normalny dom, a nie objeżdżać kraj w poszukiwaniu dob­
rego toru i wspaniałych koni. I chcę mieć dziec­
ko. – Tam jest płaski tor, a... – I chcę mieć dziecko! – powtórzyła, prawie krzycząc. – Na płaskich torach... STARY – Chcę mieć dziecko ­ przerwała mu po raz drugi, ale teraz zupełnie cicho, niemal szeptem. – W porządku – powiedział – Dziecko można – Nie dam – powtórzył stary, zasłaniając sobą kwiat. Nie patrzył na pielęgniarza, ale gdzieś w mieć wszędzie. Jeżeli tak bardzo chcesz... – Pomyśl o nas. I w końcu uświadom sobie, że bok. Nie chciał na niego patrzeć. Lubił młodego zresztą jak wszyscy masz pecha. Od trzech sezonów nic ci nie wy­ pielęgniarza, chodzi – powiedziała, łagodząc na ile tylko mo­ pensjonariusze, za hałaśliwe gwizdanie po gła nutę pretensji w głosie. Nie chciała go ura­ łobuzersku i za pocieszne zaloty do siostry zić. Pragnęła, by uświadomił sobie, że okres Anny, ale w tej chwili nie miało to żadnego kryzysu, jaki przechodzi, jest już zbyt długi, by znaczenia. mógł być tylko przejściowym niepowodzeniem. –To jest mój kwiat – powiedział – Nie macie – Już dawno powinienem przerzucić się na żadnego prawa dotykać mojej własności. płaski tor – odparł – Zobaczysz, kochana, że – Takie było polecenie dyrektora – próbował wróci dobra passa. Zawsze lubiłem płaskie wyjaśnić pielęgniarz – Tam, gdzie poprzednio tory. była palarnia, będą stały wszystkie kwiaty. Nigdy nie lubił płaskich torów, ale odkąd Oprócz rzeczy osobistych nie można trzymać w suma startów zaczęła się równać sumie prze­ pokojach nic więcej. granych gonitw, wmówił sobie, że przejście na – Nie dam i koniec! – Stary przeniósł ciężar płaski tor zmieni tę sytuację. Nigdy ich nie lu­ ciała na drugą nogę i ujął laskę w sposób bił, bo sukces na nich bardziej zależał od konia najwyraźniej sprzeczny z jej przeznaczeniem. niż od jeźdźca, a w swoim czasie był na tyle do­ – Ja muszę wykonać polecenie. Za to mi płacą. brym dżokejem, że mógł sobie pozwolić, by du­ – Powiedziałem, że nie dam. żo zależało od niego. Pielęgniarz stał bezradnie. Nie wiedział, w jaki – Przyrzeknij, że to ostatni raz – powiedziała ­ sposób mógłby sprzeciwić się staremu, by go I że wrócimy tutaj, jeżeli ci nie wyjdzie. nie urazić, bo także go lubił. Stary nigdy za wie­
le nie wymagał i potrafił też uspokoić zanadto  31

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
rozkapryszonych pensjonariuszy, kiedy młody – Taki przeraźliwie szary – dodała po chwili – pielęgniarz miał ochotę dłużej pobyć z Anną w Nazywa się pereskia grandifolia. To jeden z jej gabinecie. Wobec stanowczej postawy sta­ najbrzydszych kwiatów. rego poczuł się zupełnie bezradny. Stali w mil­ czeniu naprzeciw siebie przez dłuższą chwilę, a potem młody pielęgniarz wyszedł bez słowa. STABILIZACJA Uznał, że najlepiej będzie pomówić z Anną, za­
nim cokolwiek postanowi. Stary usiadł na łóżku. Oddychał z trudnością. Fred zajmował pokój na poddaszu. Okna wy­
W chwilach uniesień zawsze miał kłopoty z od­ chodziły wprost na stajnię i padok okolony dechem i nie mijało to szybko. Spoglądał w różami. Maneżu nie było widać, bo wyrosłe stronę okna, przez które widział spory wycinek brzózki skrywały pieczołowicie tę wyznaczoną parku. Dzień był pogodny i większość starców bierwionami połać ziemi. Roztaczająca się wo­
zgrupowała się przy fontannie. Widział też siwą kół zieleń, kontrastująca z anemią tynków, na Weronikę, Ambrożego i rachityczną postać Jó­ tyle urzekła Adama, że przestał rozmawiać z zefa ­ najbardziej kłótliwe trio. Fredem. Wyraźnie posmutniał i dłuższy czas – Nie dam – powiedział do siebie. Przeniósł jeszcze milczał, zanim odwrócił się do okna ple­
spojrzenie na kwiat i przyglądał mu się w sku­ cami. pieniu. Był wyrosły, niezwyczajny w swoim wy­ – Czuję się dziwnie – powiedział do Freda – glądzie, bo jakby pozbawiony kolorów. Tylko Najprawdopodobniej źle zrobiłem, przyjeżdża­
brąz i anemiczna zieleń. W ubiegłym tygodniu jąc tu. przesadził go do dużej puszki po marmoladzie, – Każdy powinien kiedyś wrócić, by na nowo na którą ponalepiał świecące papierki po cu­ zobaczyć, skąd wyszedł – odparł spokojnie kierkach, żeby go trochę ozdabiały. Z zadzi­ Fred – Cieszę się, że znowu cię widzę. Nic jesz­
wiającą punktualnością odkurzał liście, przyci­ cze nie powiedziałeś o Joannie? nał zbędne pędy i było w tym coś z obrzędu i na – Czuje się dobrze. Jest dobrą żoną i matką. tyle doniosłą koniecznością, że stary jadł śnia­ – Zawsze była przykładnie troskliwa – zau­
danie dopiero po tych czynnościach. Kiedy We­ ważył Fred – Wielu zazdrościło ci tego związku, ronika podarowała mu ten kwiat, zajął się nim nie wykluczając mnie. bez reszty. Weronika zwykła mawiać, że kwiaty – Tak – powiedział Adam, ale zabrzmiało to najbardziej przypominają młodość, ale stary jak westchnienie – Tak! nie podzielał jej zdania. Może dlatego, że wcale – Mężczyzna musi mieć żonę i należysz do tych nie potrzebował wspomnień, bo tylko niszczyły nielicznych, którzy trafili dobrze. Ja w dalszym w nim spokój, przywołując w pamięci okresy, ciągu nie mam szczęścia do kobiet, jak widzisz. kiedy miał siłę, ufność i trochę szczęścia, co Sypiam sam, jadam sam, a to niezbyt zdrowe w miało miejsce, zanim jeszcze córka i syn za­ moim wieku. domowili się na dobre w odległych miastach w – A co z Soter Robinem? ­ zapytał potem Adam. niespełna trzy miesiące po pogrzebie żony. By­ – Po twoim wyjeździe dosiadał go przez dwa ło znacznie wygodniej znaleźć sposób, żeby o sezony Leon, a potem Robina sprzedali na tym zapomnieć i cieszyło starego, że wkrótce aukcji. rozsadzi kwiat i jego obowiązki pochłoną mu Wiadomość zaskoczyła Adama. Chciał zoba­
znacznie więcej czasu i że z przyjemnością czyć Soter Robina i jadąc tu dużo o nim myślał. będzie poznawał to bezszelestne życie, bo nau­ Jakże często wspominał tego wspaniałe umięś­
czył się już dostrzegać nawet najsubtelniejsze nionego wierzchowca o pęcinach wykształco­
zmiany w życiu rośliny. nych więcej niż należycie, dzięki czemu koń tak – Nie chciałbym go urazić... –powiedział młody dużo zyskiwał na prężności. Lubił rozważania o pielęgniarz do Anny ­ Nie wiem, jak z tego wy­ nim, bo ilekroć to robił, na nowo przeżywał brnąć. najpomyślniejszy okres w swoim życiu, kiedy –Niepotrzebnie kłopoczesz się, kochanie. to znakomita passa nieprzerwanie sumowała Ludzie starsi często robią z błahostek problemy sukcesy przez kilka sezonów z rzędu, a poza – odparła – Pomyśl o naszej sobocie. Tak rzad­ tym ewokowało to chwile, w których czuł się ko mamy razem wolny dzień. najlepiej. Poznał wtedy Joannę i wkrótce wy­
– Muszę to jakoś załatwić – powiedział. jechali. Było m u bardzo trudno wyjeżdżać, ale Od godziny bez przerwy o tym mówił i czuła Joanna orzekła, że to zbyt ryzykowne zajęcie się znudzona. dla mężczyzny, który ma być mężem, a on wte­
– Znowu zaczynasz. Po prostu weź ten kwiat. dy jeszcze nie umiał sprzeciwiać się kobietom. Zarządzenie jest jasne jak słońce. Teraz właś­ Uwielbiała stabilizację i równie mocno nie­
nie śpią i nie widzę nic prostszego jak pójść i go nawidziła ryzyka, nawet jeżeli stawką miała stamtąd zabrać. Pomogę ci. być błahostka. Przyznawał, że zapobiegliwość Stary spał wtulony w poduszkę. Pozostali star­ w tym względzie ma swoje dobre strony, ale cy także zapadli w błogi sen i wyniesienie kwia­ potem coraz częściej uświadamiał też sobie tu nie nastręczało żadnych trudności. zgubność decyzji, do której w porywie namięt­
Pokój, w którym do niedawna mieściła się pa­ ności dopuścił. I wtedy już wiedział, że należy larnia, był duży i jasny, i kwiaty bardzo oży­ do ludzi, którzy nigdy nie powinni zbytnio od­
wiały to miejsce, tak że było najodpowied­ dalać się od siebie i że nigdy nie powinien rzu­
niejsze do odwiedzin i spotkań pensjonariuszy. cać tego zawodu. Było jednak za późno, by – Ten kwiat jest przecież okropny, a tyle o nie­ cokolwiek zmieniać. go awantury – powiedziała Anna – No spójrz na – Coś ci dolega? – zapytał Fred. tamte... Ten jest okropny. No i ta puszka... – Dlaczego pytasz? Młody pielęgniarz spojrzał i musiał przyznać – Wyglądasz dziwnie. Zupełnie jak ksiądz. A Annie rację. każdy ksiądz wygląda na chorego.  32 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
– Nie zauważyłem – Adam próbował się uśmie­
chnąć. – Zrobimy sobie przyzwoite popołudnie – za­
proponował Fred – tak jak to bywało dawniej. Jutro nie mam żadnej gonitwy i mogę się urżnąć. Dzisiejszy dzień daje dobrą okazję. Poszli do „Amazonki”. Fred poprowadził traktem obiegającym stadninę od południowej strony, co znacznie skracało drogę. Adam doskonale pamiętał tan skrót, jak i wiele innych szczegółów, które teraz porównywał z tym, co zachowała pamięć. Nie było tylko kładki nad strumieniem. Woda okazała się z biegiem lat żywotniejsza i wybudowano tu z solidnych bierwion miniaturę mostu. „Amazonka” okazała się tak samo elitarna jak przed laty, bo, sądząc po ubiorach, większość klienteli stanowiła "końska brać". Usiedli za filarem. Adam przyglądał się obecnym. – Szukasz znajomych twarzy? – zauważył Fred – Sezon w pełni i porozjeżdżali się po świecie. Zwalą się na jesień. Potem Fred zamówił co trzeba i mówił o czymś, co raz po raz wzbudzało w nim śmiech. Adam zdawał się słuchać, ale nie uszło uwadze Freda, że wymusza na twarzy pogodność. – Za folbluty – powiedział do Adama – Pierw­
sze trzy pijemy za konie. Potem ponownie napełnił kieliszki. – Teraz za araby. I nalał po raz trzeci. – No i za rasę hunter. Zamilkli, patrząc na siebie w taki sposób, że w milczeniu nie było nic niestosownego. Dawna przyjaźń budziła wiele miłych wspomnień i przyjemnie było odnajdywać je w sobie. – Kiedy wyjeżdżasz? – zapytał potem Fred. – Wieczornym pociągiem. – Musisz? – Muszę – odparł Adam. – Myślałem, że obejrzymy wspólnie parę go­
nitw. I nie chcesz zobaczyć porannych galo­
pów? – Nie mogę – powiedział Adam. Obiecał Joa­
nnie, że wróci wieczornym pociągiem, by od­
wieźć syna do jej rodziców, gdzie syn miał spę­ dzić wakacje. Kochał syna i nie chciał sprawić mu zawodu, a poza tym rozczarowałby Joannę. – Nie mogę – powtórzył – Może innym razem. – Myślałeś kiedyś, żeby wrócić? – zapytał Fred. – Tak. Ale jest już za późno. – Znam kilku dżokejów, którzy znakomitą sprawność osiągali grubo po trzydziestce. – To bardzo trudne. – Na wagę jest sposób, a żeby nie mieć kłopotu z nogami wystarczy kilka galopów i skakanka. Jestem przekonany, że mógłbyś mieć niejeden dobry sezon. – Nie mówmy o tym – powiedział Adam – Le­
piej o tym nie mówmy – Był przekonany, że na wagę zawsze jest sposób, ale wolał o tym nie myśleć. – Jest parę koni nie obsadzonych – zauważył Fred – Gdybyś tylko zechciał... – Wiele spraw skomplikowałbym zanadto. Le­
piej o tym nie mówmy. – Wypijmy za Bostona. Nie ma lepszego na fi­
niszu. – Nie znam. – Mój koń. Jeden z lepszych, jaki mi się trafił w tym pięcioleciu. Potem Fred poweselał i wyraźnie nabrał ocho­
ty do następnych kieliszków. – Teraz ty nalewaj i mów, za co mamy pić – powiedział do Adama. W przeciwieństwie do Freda twarz Adama spoważniała. – Wypijmy za... – Adam urwał, zastanawiając się szybko, za co powinien wypić. Starał się znaleźć coś, co w obecnej egzystencji chciałby zachować i uczcić. – No za co? – przynaglił Fred. Twarz Adama jakby zatraciła żywotność. Fa­
liste linie na opalonym czole były teraz rażąco wyraźne i wyglądał o wiele starzej niż przed chwilą. Fred przyglądał mu się uważnie. Powoli zaczynał go rozumieć. Przyglądał mu się długo i w skupieniu, a potem powiedział, mając już pewność, że rozumie go zupełnie: – Wypijmy, ot tak, po prostu! ************************************************************************************* Marian Frąk PO TAMTEJ STRONIE Wypadku nie pamiętał. Tego, gdzie i jak wsiadł do samochodu też nie za bardzo. Jak przez mgłę... Teraz znalazł się w ciemnym tunelu i zaczął w nim szybko poruszać się, chcąc jak najrychlej wydostać się, dotrzeć tam, skąd sączył się snop wybitnie jasnego światła. Nie było to łatwe – raz po raz obijał się to o jedną, to o drugą stronę tunelu, zamiast sunąć to przodu. Miał wrażenie jakby się cofał. Nie dziwota, alkohol – te 4 promille – dalej robił swoje. Po 5 godzinach takiego obijania dotarł wreszcie do celu. Znalazł się pod wielkimi, dębowymi, wie­  33
kowymi drzwiami z napisem „Sąd Ostateczny". Kiedy jednak szykował się do wejścia zatrzymała go Straż Anielska. Dowodzący nią chuderlawy, jakby po gruźlicy, wysoki anioł za­
komunikował mu stanowczo że w takim stanie na sąd wejść nie może. – Izba wytrzeźwień! – rozkazał jeszcze bar­ dziej stanowczo. – Do diabła, na ziemi izby tego typu stały się nierentowne, pijaków odwozi się do matek, aby co najwyżej lunęły w mordę, a tu mają – po­
myślał ze złością. 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
Kiedy go wprowadzano do wytrzeźwienia, załamał się jeszcze bardziej. Napis nad drz­
wiami niebiańskiej wytrzeźwiałki brzmiał: „Sklepu monopolowego nie ma w całej galak­
tyce i w sąsiednich też go nie ma co szukać!" – Jezu! – jęknął i zwalił się na pryczę obok in­ innego trzeźwiejącego grubasa. – Wypadeczek ? – zapytał towarzysz. – Może, nie pamiętam – odrzekł na odczepne­ go, ale ten nie dał za wygraną. – Wygląda, że czegoś ci żal. – Żal, zaraz żal – ja tak sobie... – Jak nie, jak tak – truł dalej grubas, jak Ferdek Kiepski z ziemskiego serialu. – No dobrze, najbardziej żal mi tej tolerancji dla pijaństwa i pijaków – tam w życiu, na ziemi – powiedział szczerze, z całkowitym przeko­
naniem – To takie polskie, piękne... – Gasimy światło, trzeźwiejemy! – rozległ się, jakby z megafonu, donośny głos, najprawdo­
podobniej anioła ­ kierownika izby. Bo jutro... Nastała cisza bielsza od najbielszego śniegu, opary alkoholu szybko ulatniały się znad gorą­
cych głów niebiańskich kuracjuszy. A kac gigant nie następował... * * * Piekło mu się upiekło. Namordował się bowiem chłopina z tą wódką na ziemi, co tu dużo mówić. Skazany jednak został na naj­
bardziej dokuczliwą karę – życie wieczne w trzeźwości! Jak teraz, on Polak, sobie z tym poradzi? ************************************************************************************ Jacek Majcherkiewicz LA VERNA Czuł się dziwnie, w każdym bądź razie, nie le­ mrok. Był pod wrażeniem tego, co usłyszał, a piej. A miało pomóc, tak mówili ci, co mówią, że mówiąc bardziej obrazowo, był zdruzgotany. wiedzą, co mówią. Ale ci wszyscy, czy byli Chciał pozbierać myśli, ogarnąć całe to okru­
kiedykolwiek w takiej sytuacji, jak on? Może cieństwo, które dotarło do niego przez kratki jemu nie da się już pomóc? Szkoda czasu ludz­ konfesjonału i domaga się teraz usprawied­
kiego i boskiego na reperowanie takich przy­ liwienia. Nie, takim nie można wybaczać – bun­
padków, jak on. Nagle w tej kalkulacji pojął, że tował się jako człowiek, ale jako kapłan zda­
zamiast spo­dziewanej pociechy, dostał jakby wał sobie sprawę, że tylko miłosierdziem, po­
następny cios poniżej pasa – świadomość korą i przebaczeniem, można kogoś postawić własnej ruiny. Te­raz oto klęczy na zgliszczach na nogi. Spojrzał na ciemny kontur głowy za własnego życia i nie jest w stanie się dopalić kratką, mimo wszystko była jeszcze harda i wy­
ani odrodzić z popiołów. Tkwi jak sczerniały prostowana. Znał tego osobnika, oczywiście nie kikut, na którym nie chcą usiąść nawet ptaki. z kościoła, ale z mediów, lokalnej prasy i te­
Wzrokiem błądził po karbach drewnianej kra­ lewizji – Sebastian Wilczewski. Nieprzyzwoicie tki konfesjonału, próbował przebić się przez bogaty, wpływowy w kręgach politycznych, le­
małe, ciemne otworki, za którymi miało być karskich, prawniczych, właściciel... nie wia­
usprawiedliwienie i pociecha. Powiedział wszy­ domo właściwie czego. Znali go wszyscy, stko, być może za dużo, bo za drewnianą kratką szczupły, wysoki, dość przystojny, krótkie panowała cisza. A może powiedział za mało? włosy, wysokie czoło, spod których patrzyły Nie pamiętał wymaganej przy spowiedzi for­ duże oczy. Miał charakterystyczną bródkę mułki, ostatni raz spowiadał się jakieś... przystrzyżoną w szpic. Jesienią, tak jak teraz, trzydzieści pięć lat temu. Dzisiaj przyszedł, cho­dził zawsze w brązowej, długiej do kolan upadł na kolana i mówił tak sobie po swojemu, kurtce z kapturem. Mieszkał z Rosjanką i całym jakby gadał do Waldiego, swojego kumpla. A tu zastępem służby w willowej „fortecy" tuż za cisza. Zniechęcony już miał wstać, gdy przed miastem. I oto jest na kolanach, z żądaniem jego nosem, w drewnianej kratce, zaczął chro­ rozgrzeszenia. Ksiądz Antoni nie wiedział co botać kornik. Fachowcy od razu by poprawili, powiedzieć, czy dać szansę i przebaczyć, czy po że to może być wyłącznie spuszczel pospolity prostu wyrzucić go na zbity pysk. Czuł się szan­
albo kołatek domowy. Wszystko jedno, dla nie­ tażowany! go, Sebastiana, to był komin i już. Przypomniała Sebastian zdał sobie sprawę, że ten, nazwijmy mu się stara, ojcowa stodoła i stojąca w niej go, kornik, towarzyszył mu przez całe życie. dębowa beczka. Jako młody pętak chował się w się w różnych okolicznościach i pod­
niej i podglądał ojca, jak łajdaczył się z są­ Pojawiał gryzał jego delikatnym chrobotaniem. siadką Pelagią. I w beczce też był kornik. Wszy­ Przyzwyczaił uwagę się do akceptował jego stko go wtedy denerwowało, że kornik w nachalność. W szkole niego, podstawowej siedział beczce, że tylko co zmarła matka, a ojciec tar­ sam w ostatniej ławce, właściwie to nie sam, z mosi się na sianie z sąsiadką, która była mamą kornikiem, który buszował gdzieś w okolicy jego najlepszego kumpla Waldka. otworu na kałamarz. Polubili się nawzajem. Ksiądz Antoni przetarł spocone czoło, a Oprócz kornika nikt nie chciał z nim rozma­
przecież w kościele było tak chłodno. W kon­ wiać. fesjonale oprócz zimna, panował jeszcze pół­  34 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
Głowa za kratkami jakby topiła się niczym wosk. Ksiądz Antoni patrzył na nią i czekał, aż całkiem skłoni się i czołem dotknie drewna konfesjonału. Siłą woli próbował przyśpieszyć ten proces pokory, byłoby mu łatwiej podjąć decyzję zgodną z własnym sumieniem. Przecież ten człowiek popełnił grzechy najcięższe! Boże mój, co za sytuacja, najgorsze jest to milczenie, obawiał się każdego słowa, które musi powie­
dzieć. Akurat ta cisza nie koi, przygotowuje do zadania bólu sobie i temu po drugiej stronie. Właśnie wtedy, w szkole, Sebastian postano­
wił, że będzie w życiu kimś. Ale kim? Nieważne, ale to jego będą słuchać, będą mu pokornie rozwijać dywan pod nogi. Do tej pory nikt go nie akceptował, ojciec odkrył go w beczce i zro­
bił takie manto, że przez miesiąc nie wychodził z domu. W szkole wylewali mu atrament za koł­
nierz i podkładali nogi na WF­ie. Przychodził na cmentarz, na grób matki. Tylko ona go ko­
chała prawdziwie i tu szukał pociechy. Nie zau­
ważył, że kostnieje w środku, wypełnia się zimnem, po prostu parszywieje. Nikt go nie bę­
dzie bił i pomiatał nim! Z takim nastawieniem postanowił kształtować swoje życie, chciał być niezależny, chciał mieć dużo forsy. Mając taką motorykę, łatwo trafić w odpowiednie kręgi towarzyskie. Przyzwyczajał się do widoku krwi, porozbijanych twarzy, dziwek, koki. Na cmentarz przychodził nocami, nie chciał pat­
rzeć na matczyne zdjęcie w dzień. Może to za­
brzmi idiotycznie, ale nie chciał jej spojrzeć prosto w oczy. Zapalał znicz, siadał na ma­
leńkiej ławeczce i tkwił tak całymi godzinami. Nawet się nie usprawiedliwiał... Coś powiedział? Ksiądz Antoni przybliżył ucho do kratki konfesjonału. Nie, tylko mu się wyda­
wało, to jakiś robal drąży stare drewno. Antoni postanowił nie prawić moralitetów, chociaż w jego przypadku, to nietypowe zachowanie. Był dobrym mówcą, wykorzystując ten dar, starał się pomagać tym, którzy potrzebowali pociechy i otuchy, pogrążonym w grzechu prostował codzienność. Dzisiaj, siedząc w konfesjonale w pochmurny, listopadowy poranek, był bezrad­
ny. To go zaczęło przerażać, jego bezsilność to porażka. Przymknął oczy i zaczął się gorąco modlić do Ducha Świętego o wskazówkę. Mod­
litwa stała się szybką i chaotyczną wymianą myśli między nim, a Bogiem, sytuacja wymu­
szała tempo modlitwy. Ścisnął w dłoniach książeczkę do nabożeństwa, jakby chciał z niej wydobyć całą wiedzę o sobie, o Bogu i czło­
wieku po drugiej stronie konfesjonału. Czoło pokryło się znowu kropelkami potu. W życiu Sebastiana bardzo szybko nastąpiły zmiany. Miał właściwie wszystko: pieniądze, władzę, kobiety. To jest rodzaj tej przyjemno­
ści, którą można smakować od rana do wie­
czora, każdego dnia. Szczególnie lubił siadać latem na tarasie swojej willi w bujanym fotelu. Natasza przygotowywała mu obfite śniadania z dużymi porcjami owoców cytrusowych. Potem odrobina alkoholu z lodem w grubej, głęboko rżniętej, kryształowej literatce. Na koniec mała, ale bardzo mocna kawa i oczywiście fajka. Uwielbiał dwa rodzaje tytoni, pierwszy to „Ma­
lthouse" – łagodny, mieszanka doskonałej Virginii i szkockiej whisky. Aby pogłębić jego smak, dodano łagodny, czarny Cavendish. Dru­
gi to tytoń fajkowy „Limerick" o irlandzkim  35
rodowodzie, słodkim smaku z odrobiną pikan­
terii i zapachu miłym dla otoczenia, bez zbyt­
niej intensywności. Sebastian lubił przekładać w palcach zapalniczkę fajkową legendarnej, ja­
pońskiej marki „Corona". Był z niej dumny, po­
siadała srebrne wykończenia, a na całej po­
wierzchni wygrawerowane kształty fajek. Jej dodatkowy atut, to ubijak z przepychaczem, dzięki czemu jest bardziej funkcjonalna. Natasza była piękną, zgrabną dziewczyną, po­
chodziła gdzieś spod Tuły. Sebastian nie wnikał w jej życiorys, dziwnie jej ufał. Doskonale opo­
rządzała cały dom i kierowała resztą perso­
nelu, wyciągnął ją z dołów, odwdzięczała się operatywnością i uśmiechem. Nie, nie spał z nią, wiedział że nie stawiałaby oporu. Wyczu­
wał, że była mu za to wdzięczna, tym bardziej dopieszczał ją na odległość i chronił. Po całym dniu masowała mu ramiona i szyję, potem kładł się spać. Wcześniej sprawdzał, czy pod poduszką jest rewolwer, jedyny nocny towa­
rzysz. Ksiądz biskup bardzo cenił księdza Antoniego. – Jesteś świetnym mówcą – podkreślał – cza­
sami ci zazdroszczę, że Bóg obdarzył cię takim darem. Ale to dobrze, bo to na chwałę ludziom, kościołowi i Bogu. Więcej nam trzeba takich żniwiarzy, oj więcej. Pół roku temu przyjechał niespodziewanie do księdza Antoniego z... obrazem. – Noo, mój drogi – mówił już od progu – dzisiaj są twoje urodziny, dopiero sześćdziesiąte. Dlatego chciałem ci sprezentować ten oto ob­
raz. Rzeczywiście, była to dość pokaźnych rozmia­
rów kopia obrazu El Greca „Ekstaza św. Franci­
szka". – Widzisz mój drogi – objął Antoniego prawą ręką – oryginał tego obrazu wisi (tu podniósł palec) za pancerną szybą w Muzeum Die­
cezjalnym w Siedlcach. To jest jedyny obraz w Polsce tego malarza, ale za to jaki wspaniały! Zresztą św. Franciszek też był doskonałym mówcą. Antoni powiesił obraz w salonie na plebanii, doczytał, że scena przedstawia świę­
tego na wzgórzu La Verna w cudownej, eksta­
tycznej chwili, kiedy otrzymał święte stygmaty. Pokochał obraz i tę cudowną chwilę przemiany, która dokonywała się na płótnie. Spojrzał przez kratki konfesjonału. Gdyby tak św. Franciszek chciał go teraz wyręczyć i po­
wiedzieć coś temu nieszczęśnikowi. Zakochał się w Nataszy, tak po prostu. Nie dbał o to, że w środowisku wybuchł skandal, no bo on i ta...ruska. Wszystko stało się nagle i nie­
spodziewanie, zaprosił ją do wspólnego zje­
dzenia kolacji. Dotknęli się przypadkowo pal­
cami, spojrzeli na siebie, zwarli w pocałunku i zaakceptowali na resztę życia. To są przypadki niewytłumaczalne, a biorąc pod uwagę ich status społeczny, kompletnie nielogiczne. Pierwszą noc kochali się długo, ale bez sza­
leństw. Sycili się sobą, skrywana od dawna namiętność znalazła ujście najpierw w piesz­
czotach. Natasza wiedziała kim jest Sebastian, on nie wiedział o niej nic, zaakceptowali ten układ od początku do końca. Obawiała się tylko jednego, świat w którym żyją nie zna litości, trzeba być posłusznym albo umrzeć. Nie chcia­
ła wracać do Rosji, do biedy i sprzedawania swojego ciała za marny grosz. Jak to na wsi. 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
Wyjechali na dwa tygodnie na Mauritius, Se­
bastian wydał kupę forsy na tę zachciankę. Ale warto było, Nataszę oszołomił ten wyjazd. Za­
mieszkali w centrum Port Louis – to naj­
większe miasto wyspy miało dodatkowy atut, zlokalizowane było na samym wybrzeżu. Zwiedzili Muzeum Fotografii, Muzeum Krajo­
znawcze i oczywiście Plac św. Bissoondayala, gdzie obok siedziby rządu wyspy znajduje się majestatyczny pomnik królowej Wiktorii. Kli­
mat codziennego, wyspiarskiego życia naj­
bardziej można było poczuć na lokalnym targu. Natasza czuła się tam bardzo dobrze, lepiej niż w kawiarniach, barach i centrach handlowych. Najbardziej zaskoczył ich prawdziwy miks kulturowy i wyznaniowy, na jednej ulicy stał meczet hinduistyczny, kościół katolicki i chińs­
ki dom modlitwy. Z Mauritiusa, oprócz przeróż­
nych pamiątek, Natasza przywiozła kopię obra­
zu „Ekstaza św. Franciszka" oraz powiększone kopie najcenniejszych znaczków na świecie­ Pomarańczowy i Niebieski Mauritius. Oryginały obejrzeli w Blue Penny – Muzeum Poczty. Se­
bastiana zdziwił nabytek obrazu, nawet go tro­
chę zdenerwował. Po przyjeździe, kiedy Nata­
sza powiesiła go w sypialni, Sebastian sarkas­
tycznie bąknął: – Słyszysz, przywiozłaś jakiegoś robala z wys­
py, chrobocze w ramie. Ksiądz Antoni oparł głowę o drewno kon­
fesjonału, było przyjemnie chłodne, przyniosło ulgę. Jak można być ze sobą trzydzieści lat bez ślubu! Mieli jedno dziecko, syna Włodzimierza, wyjechał w świat, nie chciał żyć według ostrych reguł ojca. Natasza bardzo to przeżyła, odbiło się to na jej psychice, nie ochroniła go jako matka. Właściwie po co Wilczewski tu przy­
szedł? Antoni nie mógł zrozumieć tego przypadku, facet chce się oczyścić w 10 minut potem wró­
cić do grzechu. To jakiś obłęd! Jest na tyle bez­
czelny, że wyjawia wszystko pod warunkiem tajemnicy spowiedzi, ale na policję nie pójdzie. Resztę życia musiałby spędzić w więzieniu. Jak wobec tego dalej ma żyć, on, Antoni kapłan, który wie o całym dramacie i musi milczeć. To był dziwny i niezwykły związek, Sebastian kochał Nataszę cały czas. Nawet jak zaczęła się starzeć, kochał ją tak samo, autentycznie. Zdra­
dzał ją, wiedziała o tym, zdradzał ją i wracał, całował, szeptał, głaskał przysiwiałe włosy. Patrzyła na niego bez nienawiści i żalu. Piła i przytulała się do niego, nie zdradziła go nigdy. Nie dlatego że się bała, Sebastian był dla niej schronem. Bała się go w jednym przypadku, gdy wracał po prochach, na haju stawał się ob­
cy i nieobliczalny. Zamykała się wtedy w sy­
pialni, Sebastian usypiał na kanapie w salonie, a ona z butelką alkoholu klękała przed św. Franciszkiem i płakała, i mówiła i prosiła. Zmęczona też usnęła. Tej nocy było podobnie, wrócił późno, narkotyki parowały z niego. Natasza stała na półpiętrze, na drewnianej ga­
leryjce, z butelką w prawej dłoni. Szedł do niej, stopni było chyba z pięćdziesiąt. – Dzisiaj też się pieprzyłeś? – powiedziała to, co zwykle mówiła, nawet dokładnie to samo. Ale on zrobił coś nietypowego, chwycił glinianego Amora i pchnął ją, bardzo deli­
katnie. Rozkrzyżowała ręce i poleciała scho­
dami w dół, nie wypuściła butelki, nie chciała się pozbyć iluzji do samego końca. Patrzył na nią z góry, leżała jak anioł, alkohol mieszał się z krwią, która sączyła się spod jej głowy. Patrzyła na niego szeroko otwartymi, nie­
ruchomymi oczami, nie było w nich nic ani zdziwienia, ani wyrzutu, po prostu nic. Potem policja, karetka, kondolencje, wyrazy współczucia z powodu samobójstwa Nataszy. Mówili, że to było do przewidzenia, ten jej alko­
holizm, zawroty głowy i... i w ogóle. Zresztą to tylko ruska, kto by tam... Głowa Sebastiana dotknęła konfesjonału. – Czy może ksiądz zamknąć na chwilę kościół? Antoni autentycznie wystraszył się, oprócz nich nie było w świątyni nikogo. Chciał nawet wyjść i uciec, przecież za tymi cienkimi deszcz­
kami klęczy morderca. – Bardzo księdza proszę. W Antonim zaczęły ścierać się dwie osobowości – zwykłego człowieka i kapłana. Zaryzykował, przekręcany klucz zarzęził w starym zamku, a tyle razy mówił kościelnemu że trzeba naoliwić ten przyrdzewiały mecha­
nizm. Antoni usłyszał kroki Sebastiana podą­
żającego w stronę ołtarza, ukląkł. Wyglądał jak jeszcze jedna, kościelna figura z uniesioną gło­
wą, szeroko otwartymi oczami, z rękami roz­
rzuconymi na boki. Chwilowe słońce rozjarzyło witraże w oknach i rzuciło kolorem w Seba­
stiana. Widać było kurz tańczący wokół jego głowy. Twarz mu zbladła, pot wystąpił na czoło. „Boże, kogo on mi przypomina..." – myślał rozgorączkowany Antoni, te oczy, broda, ręce, kaptur... ależ tak on wygląda jak (tu Antoni przeżegnał się nabożnie) jak... Franciszek z obrazu. Ojcze Franciszku wybacz... (na pier­
siach znowu uczynił szybki znak krzyża). – Widzi ksiądz, ona tam jest – głos Sebastiana zmienił się – ona na pewno tam jest. Wstał i klasnął w ręce. – Tak myślałem – ciągnął – to wszystko nie­
prawda, jakiś sen, co za ulga... jak ksiądz myśli, czy ten kornik w konfesjonale to ten sam, co w ramie obrazu mojej Nataszy? Czy kornika moż­
na dodatkowo dożywiać? Nie chcę, żeby kornik Nataszy zdechł... Natasza byłaby na mnie zła... Antoni patrzył za odchodzącym Sebastianem, w otwartych drzwiach odwrócił się i krzyknął do księdza; – Muszę zadzwonić do Nataszy, że już wracam, że wszystko będzie dobrze, i muszę jej kupić butelkę wódki... tak... wódki... ciekawe, czy umyła już głowę... mówię, żeby zmieniła sza­
mpon... będziemy się dzisiaj kochać... –
Sebastian zniknął za kościelną furtą – dlaczego nie odbierasz telefonu... kochanie... Nataszko moja... o tu jesteś... świetnie, chodźmy na spa­
cer... potem pójdziemy na zakupy... tak, oczy­
wiście, co tylko chcesz... ************************************************************************************
 36

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
Janina Szyc WIGILIA 1945 roku WSPOMNIENIE Szukam Cię wciąż nadaremnie Czasie, któryś upłynął... Musisz gdzieś być na pewno To niemożliwe byś zginął. Pełno tu Twoich śladów, Wspomnień, co prawdą były To wszystko w mym sercu żyje... Jest takie świeże i piękne, Choć przyprószone latami, (Bo takie są wspomnienia, Które wciąż żyją z nami. Zima 1945 roku była mroźna i śnieżna. Zbli­
żały się Święta Bożego Narodzenia, ale my nie czekaliśmy na nie tak, jak dawniej, bo miała to być nasza pierwsza wigilia z dala od rodzinne­
go domu, który został bardzo daleko, bo aż we Lwowie. Rębiszów – nieznana wieś odtąd miała stać się naszym nowym domem. Wszystko tu nowe, obce, inny krajobraz, wiejska cisza, nie ma drogich widoków, znajomych ulic, znajo­
mych ludzi, sąsiadów. Wszyscy rozproszyli się po drodze... jedni zostali w Zabrzu, inni w Gli­
wicach, Opolu, a my zostaliśmy we Wrocławiu, lecz na krótko, gdyż mój wujek, jako żołnierz Wojska Polskiego był osadnikiem wojskowym właśnie w Rębiszowie i zabrał nas do siebie. W domu, który teraz miał być naszym domem mieszkały dwie Niemki: Erna Titze właściciel­
ka domu oraz jej koleżanka Lucia z sześcio­
letnią córeczką Ingrid, starszy pan Hans, który pomagał w pracach polowych i gospodarczych. Życie było tu bardzo uregulowane. Na posiłki wzywał dzwonek o określonych godzinach. Na wezwanie dzwonka wszyscy zjawiali się w ja­
dalni, siadali do wspólnego posiłku przy dłu­
gim stole nakrytym białym obrusem. Masło by­
ło własnego wyrobu z wytłaczanymi przez fo­
remkę kompozycjami kwiatów, na których widać jeszcze było krople pysznej maślanki, do złudzenia przypominające krople porannej rosy. Przy stole rozmawialiśmy mało, nie znaliśmy jeszcze niemieckiego języka. Wujek z ojcem starali się być tłumaczami. Trochę porozmawialiśmy pojedynczymi sło­
wami, uśmiechem, gestem. Staraliśmy się być wobec siebie uprzejmi i życzliwi. Po posiłku wszyscy rozchodzili się do swoich zajęć, by znów spotkać się przy stole na wez­
wanie następnego dzwonka. I tak powoli płynął czas, dni były ponure jak nasze myśli i uczucia. Mama płakała za Lwo­
wem, a babcia za rodzinną wsią i pozostawioną tam rodziną, a życie toczyło się niezależnie od naszego nastroju. Panie Erna i Lucia też czuły się samotne, nawet nie wiedziały, co się dzieje z ich mężami, nie miały od nich żadnych wiadomości. Staraliśmy się zaprzyjaźnić z nimi i to się nam udało.  37
Zbliżał się grudzień, dawniej tak bardzo ocze­
kiwany, a teraz tak jakoś nie chcieliśmy myśleć o zbliżających się Świętach Bożego Narodzenia. Wciąż wracaliśmy myślami do tych świąt we Lwowie... Wojna bardzo zbliżyła ludzi. Ci co ocaleli umieli docenić przyjaźń drugiego człowieka. Oprócz rodziny na wigilie przychodzili do nas znajomi, sąsiedzi. Każdy przynosił jakiś wigilijny przysmak i razem w dużym gronie dzieliliśmy się opłat­
kiem, śpiewali kolędy, było bardzo przyjemnie. Wspomnienia nie dawały się uciszyć. Brakuje wielu wśród nas bliskich i drogich. Wśród wie­
lu przygotowań nadeszła wigilia, chociaż nie tak oczekiwana, jak dawniej. Wujek z ojcem przynieśli z lasu olbrzymią, pachnącą choinkę a my z babcią i Ingrid robiłyśmy łańcuchy z kolo­
rowej bibułki, pajacyki z wydmuszek. Pani Erna przyniosła swoje ozdoby choinkowe.My również powiesiłyśmy kilka naszych, ulubio­
nych bombek przywiezionych ze Lwowa oraz kolorowego koguta z prawdziwej wedlowskiej czekolady. Mama i babcia upiekły małe pier­
niki w kształcie serca, żeby przyozdobić choin­
kę. Były również orzechy i małe jabłuszka, a pocięta drobno bibułka, którą obsypałyśmy choinkę, miała imitować śnieg. Choinka wyglą­
dała ślicznie. Pod choinką mieliśmy skromne prezenty, zrobiłyśmy je z babcią własnoręcz­
nie. Uszyłyśmy ze skrawków materiału laleczkę dla małej Ingrid, a dla pozostałych serwetki zrobione szydełkiem lub rękawiczki. Mama z ciocią przygotowywały nasze potrawy wigilij­
ne. Barszcz z uszkami, pierogi z kapustą i grzy­
bami, gołąbki z sosem grzybowym i najważ­
niejszy przysmak – kutia z miodem i makiem. Panie Erna i Lucia też pomagały w przygo­
towaniach świątecznych. Im też w ten dzień było smutno, nie miały żadnych wiadomości od swoich mężów, nie wiedziały czy żyją. Do wigilijnej kolacji zasiadło osiemnaście osób. Oprócz domowników, byli również nie­
mieccy sąsiedzi – małżeństwo z ośmioletnią córeczką Doris – moją rówieśnicą. Byli też ko­
ledzy wujka z wojska, panowie Marian i Franek, ci, którzy przywieźli nas furmankami z Jeleniej Góry, gdy jechaliśmy z Wrocławia do Rębi­
szowa. Uroczystość kolacji rozpoczął modlitwą i pięk­
nym wstępem nasz honorowy gość, ksiądz Mły­
narski – kapelan wojskowy – wspaniały, do­
broczynny. Słowa księdza bardzo nas rozweseliły i wpro­
wadziły w ten świąteczny nastrój. Gdy dzieliliś­ my się opłatkiem, wszyscy płakali. My za na­
szym Lwowem, Panie Erna i Lucia za swoimi mężami. Wszystkim smakowały nasze wigilijne potra­
wy, a gdy doszliśmy do kutii, to mój dziadek, staropolskim zwyczajem, rzucał garść kutii do sufitu na znak, żeby w następnym roku był uro­
dzaj. Później śpiewaliśmy kolędy. „Cichą noc” 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
ojciec grał na skrzypcach, a pani Erna grała na pianinie przepiękną niemiecką kolędę „O, Tan­
nerbaum". Oprócz kolęd śpiewaliśmy różne piosenki bliskie naszemu sercu. „Rozszumiały się wierzby płaczące", „Serce w plecaku" i inne wojskowe z tego okresu. Pomimo wzniosłego świątecznego nastroju wyczuwało się jakiś dziwny smutek. Chociaż pod obrusem wigilijnego stołu też było poło­
żone siano, tak jak dawniej we Lwowie, to nam się wydawało, że nawet to siano jest inne, bo nie z naszych ojczystych łąk. A pusty talerz pozostawiony na stole dla węd­
rowca przypominał nam o naszej niedawnej wędrówce. O północy wyruszyliśmy bryczką na pasterkę. Niektórzy woleli iść pieszo po miękkim puszystym śniegu. Niemieccy sąsiedzi Pani Erny, którzy razem z nami spędzali wigilię, bardzo zaprzyjaźnili się z moimi rodzicami, a ja z ich córka Doris, nawet zaproponowali moim rodzicom, żebyśmy za­
mieszkali u nich. I tak mieszkaliśmy z nimi przez siedem miesięcy, aż do ich wyjazdu do Berlina w wielkiej przyjaźni, jak jedna rodzina. ja byłam bardzo zadowolona, że mogłam się bawić razem z Doris. Oprócz tego byłam bardzo dumna, że przyswoiłam sobie język niemiecki na tyle dobrze, że mogłam być domowym tłu­
maczem. Gdy nasi sąsiedzi wyjeżdżali trudno było się rozstać. Przyjaźń naszych rodzin przetrwała wiele lat i pozostawiła miłe wspomnienia. ************************************************************************************
Irena Maria Zborowska WŁOSKA KAPUSTA I CZERWONE PAZNOKCIE – Mamuniu, pójdę do miasta. Może trzeba coś kupić? Tak, tak, do rodzicielki mówiliśmy mamuniu, wymyśliła to młodsza siostra. Nie było wów­
czas w modzie nazywanie matki Jolką, Basią, czy Mańką. Mama opędzała się od tych pomysłów z kupo­
waniem, jak od natrętnego owada, bo powta­
rzały się prawie co dnia. W przeciwieństwie do mojej młodszej siostry, uwielbiałam chodzić z mamą na zakupy. Zaw­
sze interesowali mnie bardziej ludzie niż to, za czym czekają w długiej kolejce. A były one w moim dzieciństwie nawet kilometrowe. W zależności od wieku i wzrostu, oberwowa­
łam to, co znajdowało się w zasięgu wzroku. Od podłogi do... na przykład butów. W takiej ko­
lejce była cała kolekcja, zazwyczaj tanich. Tra­
fiały się też pantofle. Nie, nie pantofle w zna­
czeniu luksusowego obuwia. Wręcz odwrotnie. Biednego. Na drewnianym podłożu stopa wsu­
nięta pod skórzany, szeroki pasek. Zazwyczaj skóra była gruba, obcierała stopy. W takim obuwiu najczęściej przychodziły kobiety takie, jak Józefka. Ona miała do końca życia kąt u pani, którą było stać na służbę i biedne ubranie dla niej. Kiedy już podrosłam i mój wzrok mógł się spotkać z oczami Józefki, zauważyłam, że zawsze ma załzawione oczy. Tak jakby ślub z nią wzięło wieczne zapalenie spojówek. Wracając do obuwia, z radością stwierdzałam, że Mama miała buty najładniejsze. Nawet jeśli na nogach miała tak zwane "gdynianki", to nogi w nich przyciągały wzrok. „Gdynianki" były tekstylnym obuwiem z białego płótna, które czyszczono pastą do zębów, aby zawsze były białe. Chciałam mieć takie buty, ale takich ma­
lutkich nie produkowano, więc z dumą nosiłam butki zrobione przez tatę z maminej torebki z wzorami wężowej skóry, podeszwę miały z opon rowerowych. To był hit na moim podwór­  38
ku. Nikt takich nie miał, a dziewczynki mi zazdrościły. Z wiekiem mój wzrok sięgał rąk kolejkowi­
czów. Dłonie miały różne kształty, od sze­
rokich, takich szuflowatych, po wąskie z ład­
nymi palcami. Patrzyłam na nie i zastanawia­
łam się, co one mogą robić przez cały dzień. Większość była spracowana, spękana, obrączka ślubna wrastała w twardą skórę, paznokcie były brzydkie, często z czarną obwódką. Przeciwieństwem były dłonie pani Krysi z wa­
rzywniaka. Od nich nie mogłam oderwać wzro­
ku. Nie dość, że miały gładką skórę jak aksamit, to jeszcze paznokcie o ładnym migdałowym kształcie lśniły krwistą czerwienią. Pani Krysia dbała o ręce. Kiedy nakładała marchew czy bu­
raki, zakładała na prawą dłoń starą, wełnianą rękawiczkę, którą zdejmowała, aby skasować należność. To było misterium dziesięciu paznokci wyda­
jących resztę bilonem. Wydawała każdą mone­
tę osobno, głośno odliczając. Tak więc najbar­
dziej lubiłam zakupy w warzywniaku u pani Krysi. No i trafiło mi się szczęście. Mama wysłała mnie po włoską kapustę. Mimo, że blisko domu był inny warzywniak, gdzie za ladą stał ponury pan, biegłam do pani Krysi. Biegłam tak szybko jakby gonił mnie wilk i krzyczał: „Nu, Zając! Nu pagadi! Wiem, wiem, ta bajka była znacznie później, ale to tak dla wy­
obrażenia sobie tego sprintu. Wewnątrz było kilka osób, miałam chwilkę aby napatrzeć się do woli na dłonie pani Krysi. – A ty co chciałaś dziewczynko? – Włoską kapustę. – To wybierz sobie ze skrzynki. Stoi za tobą. I szok. Za mną stały skrzynki z kapustami bia­
łymi, czerwonymi i zielonymi. Te białe wydały mi się ładniejsze i takie czyś­
ciutkie, więc wzięłam pierwszą z brzegu i po­ dałam pani Krysi do zważenia. 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
Mamo, innej nie było. Wybrałam najładniej­
– Ale to jest zwykła kapusta, nie włoska. – Nie szkodzi, może być. szą. Czułam, że moje policzki mają barwę wozu I przymilnie przechyliłam głowę, którą mama strażackiego. Szybko wysupłałam drobniaki i potargała dobrodusznie. znów biegiem. Po drodze intensywnie myśla­ A ja? Cóż, zapamiętałam, jak wygląda włoska łam, co teraz powiem w domu. Przyszło skła­ kapusta i nigdy nie malowałam paznokci na mać. krwisto czerwony kolor. To tak asekuracyjnie, żeby nie rozpraszać i dekoncentrować. ************************************************************************************* PUBLICYSTYKA KULTURALNA
Stanisław Stanik LUDMIŁA MARJAŃSKA (1923­2005) Na początku 1987 roku Zbyszek Irzyk, szef działu literackiego „Kierunków”, wręczył mi tomik wierszy „Blizna” Ludmiły Marjańskiej. Ale autorki nie znałem nawet ze słyszenia. Przed napisaniem czegokolwiek o pisarzu dobrze jest wiedzieć cos z jego biografii, bowiem pozwala ona osadzić niezręczne ogólne rozważania. Tym razem musiałem oceniać zbiorek poezji w ciemno. Nic dziwnego, że skupiłem uwagę na samym tekście zbiorku, ani na moment nie wychodząc na obszary w nim niedotknięte. Owszem, ze spraw osobistych podjąłem temat stosunku mąż – żona, bo on był bardzo obecny w wierszach, ale doprawdy zawarłem w nim same ogólniki. Być może były trafne w tym, co autorka wyraziła, nie dotykały natomiast materii osobistej podmiotu. W tej sferze wyraziłem się tak: Na styku postaw dwojga małżonków toczy się dramat, który dostarcza kobiecie pasma udręk, poczucia osamotnienia i zniechęcenia do życia. Bohaterka liryczna na próżno szuka możliwości porozumienia się z bliską sobie osobą. Dlaczego? Z drobnych napomknięć rysuje się obraz charakterologiczny mężczyzny, jej partnera, który odznacza się trzeźworozsądkowym stosunkiem do rzeczywistości, schematycznością w rozumieniu świata, powierzchownością. Na drugim krańcu tej postawy jawi się ezoteryczna postać kobiety, ceniącej sobie nade wszystko swobodę, rozmiłowanie w dzikiej, niecywilizowanej naturze i obdarzonej – jak nikt  39
inny – świadomością ulotności czasu teraźniejszego. Ubrałem w materię słowa w tej recenzji motyw – jak wiadomo – rodzinny, poza tym – podróży, przyrody, wiary. A jak zauważyłem na początku, właśnie w 1987 roku mijało 30 lat od debiutu książkowego Ludmiły Marjańskiej. Wydała powieść dla dzieci, powieści dla dorosłych, tłumaczyła wiele z literatury anglojęzycznej, napisała kilka własnych tomów wierszy i – jak zaznaczyłem – nic o niej nie słyszałem, co już dla polonisty, nie mówiąc, że tym bardziej dla krytyka – jest rzeczą karygodną. Po prostu poetka była mało znana szerszym rzeszom czytelników. Potem dopiero, gdy już zrecenzowałem tomik i recenzja ukazała się drukiem, zwracałem uwagę na nazwisko Ludmiła Marjańska i mogłem je ujrzeć szczególnie w prasie katolickiej: „Przeglądzie Katolickim”, „Więzi”, bodaj w „Tygodniku Powszechnym”. Była to więc poetka z kręgu poetek wiary. Na ten szczególny wyróżnik jej osobowości zwróciłem uwagę już w recenzji, kończąc ją następującymi słowami: Przez wiersze religijne, podobnie jak przez wszystkie poprzednie, przebija, wbrew pozorom, wiara w sens zmagania się z przeciwnościami, z bólem, z czasem. Taka jest dialektyka równowagi, którą bohaterka sprawdza własnym życiem. Owe słowa: własnym życiem ­ to była licentia poetica – napisałem ją, nie znając właściwie życia pisarki, choć właśnie na wzór tych słów tak sobie ją wyobraziłem. 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
Czy właściwie postąpiłem? Chyba tak, mogąc o za trzy dni wyjeżdża za granicę, dysponuje dla tym przekonać się w rozmowie z nią. Szukałem mnie czasem po 20 września, a „Inspiracje”, najpierw 9 września 1993 roku w sekretariacie których jeden egzemplarz jej wręczyłem, Stowarzyszenia Pisarzy Polskich Piotra przeczyta w samolocie. Jeszcze zagadnęła, czy Matywieckiego, chcąc przeprowadzić z nim są w piśmie moje wiersze, odparłem, że tak, po wywiad dla „Inspiracji”. Sekretarka kazała mi czym pokazałem je, cmoknąłem rozmówczynię usiąść na fotelu przy okrągłym stoliczku, w rękę, wyszedłem, podając po drodze rękę inkrustowanym, błyszczącym, jaki stał pod Tadeuszowi Szmidtowi, który często tu południową ścianą. Siadłem. Po chwili weszła z zachodził, a znałem go z wizyt w „Więzi”. pokoju w głębi, od strony Zamku Królewskiego, Wywiad przeprowadziłem na początku starsza, siwiejąca, o jasnym licu, pani. października i pamiętam, że byłem w jego Powiedziała „dzień dobry”, a choć nie trakcie skrępowany, bo nie wiedziałem, czy wiedziałem kto mi tak mówi, domyśliłem się, że wypić postawioną mi przez sekretarkę kawę to Ludmiła Marjańska, która od paru miesięcy przed rozmową, czy w jej trakcie (nie znałem dopiero prezesowała „nowemu” związkowi obyczajów, dlaczego podaje się tutaj kawę pisarzy i odkłoniłem się uprzejmie. Z Maty­ prezesowi w obecności gościa) dość, że wieckim, to była trochę niejasna historia: na przerywałem czasem jakieś dłuższe milczenie, umówiony czas nie przychodził, a jak się nabierając do ust haust napoju, ale pamiętam okazało, przychodził zawsze wtedy, gdy nie też, że i sama pani prezes trochę pogubiła się, zaglądałem do SPP. Kiedy więc Ludmiła bo nie słysząc raz treści moich słów, Marjańska zniknęła w drzwiach swojego odpowiedziała na nie całkiem co innego niż gabinetu, przyszło mi na myśl, że czemuż należałoby. Ale to głupstwo. Od samego miałbym nie przeprowadzić wywiadu właśnie z początku zauważyłem, że mam do czynienia z nią. Powiedziałem o pomyśle sekretarce, panią wysoce kulturalną, powściągliwą, odparła, że pani prezes jest zajęta rozmową i skromną, życzliwą. I dla mnie była bardzo żeby czekać. życzliwa. Właściwie nie odmówiła odpowiedzi Siadłem znów na tym samym fotelu, co przed na żadne z pytań. Jedyne, co wymusiła na mnie, chwilą, niedługo potem wyszła zza drzwi to to, że na jedno odpowiadała krócej, na gabinetu starsza pani, ta sama, co niedawno, i drugie dłużej, a przy okazji wtrąciła własną znów powiedziała mi „dzień dobry”. kwestię na temat wojny. To było umiejętne Odkłoniłem się, sekretarka rzekła jej, że pokierowanie sprawą raczej, niż narzucanie przyszedłem w jakiejś sprawie do niej, ona więc woli, tym bardziej okazała wielki takt i zwróciła się w moją stronę i mogłem do niej wyrozumiałość, gdy przyszło do autoryzacji mówić. Podałem najpierw wizytówkę, rzekłem, tekstu, a trzeba było wnieść doń wiele że reprezentuję „takie sobie” pismo „Civitas poprawek, bo każde słowo z racji piastowanego Christiana” pt. „Inspiracje” (jeszcze w nich nie stanowiska było ważne, a z drugiej znów strony pracowałem, ale należałem do ich zespołu – poetka pragnęła nadać mu piętno własnej redakcyjnego), podałem to pisemko i osobowości. Zresztą z tą autoryzacją to była zapytałem, czy nie może dla niego udzielić dłuższa historia, bo miała dwie fazy: w wywiadu. Zareagowała żywo. Powiedziała, że pierwszej nastąpiło poprawienie mojego nie ma nic przeciwko wywiadowi. Spojrzała na tekstu, a w drugiej uściślenie swojego. Stąd wizytówkę, aby zorientować się, kto jestem, można się dziwić, że w druku ukażą się dwie zdziwiła się informacji „pisarz”, więc wersje tego samego wywiadu: pierwsza w wytłumaczyłem jej, że należałem – choć „Myśli Polskiej” , druga w „Inspiracjach”. Ta niesłusznie użyłem czasu przeszłego – do ZLP. druga jest prawdziwsza. Dodałem, że jestem absolwentem KUL, nie mam Jak to w szczegółach było z tymi publikacjami? żadnych obciążeń politycznych, na to ona, że 16 listopada zaniosłem egzemplarz „Myśli SPP zrzesza pisarzy o różnych orientacjach, Polskiej” z wydrukowanym wywiadem trzeba mieć książki, to się przede wszystkim Marjańskiej (do pisma wszedłem niemal „z liczy, po złożeniu wniosku o przyjęcie do SPP. ulicy”), spotkałem ją w sekretariacie Znów podjąłem temat wywiadu, bo tamten Stowarzyszenia. Przedtem sekretarka powie­ temat był dla mnie raczej zastępczym, ona: że  40 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
działa, że pani prezes jest bardzo zajeta. Ale gdy mnie ujrzała przedstawiła grupce trzech osób, nieznajomych, po nazwisku, dodając przed nim grzecznościową formę „pan”. Później doszedłem do wniosku, że ci przedstawieni mi ludzie, to byli pracownicy telewizji. A dlaczego z telewizji? Po południu, bedąc już w domu, usłyszałem w „Kurierze Warszawskim” wiadomość o podpisaniu umowy między SPP, a Związkiem Pisarzy Macedonii o wzajemnej współpracy. Pani Mariańska śpieszyła się w mojej obecności na to spotkanie, a goście z sekretariatu omawiali szczegóły ujęć filmowych. Tak więc było to przygotowanie do parosekundowej „wstawki” telewizyjnej, którą potem mogłem usłyszeć z ekranu. Co więcej, tego też dnia, przed moim jeszcze przyjściem do SPP, żona oglądała program dla kobiet prowadzony na żywo i właśnie w owym programie też wystąpiła Ludmiła Marjańska, która mówiła o jej zainteresowaniach i pisarstwie. Gdy do tego dołączyć moje wręczenie wywiadu – trzeba przyznać, że poetka miała dzień iście publikatoryjny, co tym ciekawsze, że długo było o jej osobie w środkach przekazu głucho. Z prezes Marjańską rozmawiałem tego dnia krótko. Zdziwiła się, że jej wywiad ukazał się w „Myśli Polskiej”, jakkolwiek przez sekretarkę wcześniej podobno wyraziła na to zgodę. Ale ta zgoda musiała być nie dość dobrze uświadomiona, bo teraz nie bardzo wiedziała, co to za pismo ta „Myśl Polska”. Dopiero musiałem jej tłumaczyć wszystko przy wręczaniu wywiadu z nią. Powiedziałem też, że wywiad poprawiony, czyli w wersji drugiej, którą mi przekazała przez sekretarkę, ukaże się, zgodnie z zapowiedzią w „Inspiracjach”, ale w terminie późniejszym, bo to, jak na razie, periodyk dwumiesięczny. Prosiła o przyniesienie egzemplarza, a nawet dwóch, to zapłaci, na co odparłem, że pismo jest bezpłatne, otrzyma je w grudniu, co znów nie trafiło celu, bo okazało się, że pisarka na grudzień wyjeżdża za granicę, prosiła, by przyjść do niej na początku stycznia. Przy pierwszym napomknięciu o osobie Marjańskiej, jak zaznaczyłem, poruszała mnie sprawa rozdźwięku między podmiotem lirycznym, a partnerem w małżeństwie. W świecie przedstawionym, jak tę właśnie sprawę ujęła w sytuacji własnych doświadczeń? Oto jej słowa z wywiadu: Zazwyczaj przeważnie wiążemy się z drugim człowiekiem w młodym wieku i fascynację pierwszym uczuciem uznajemy za miłość. Potem okazuje się, że oczekujemy od partnera za wiele, rodzi się rozczarowanie. Wyjściem z tej sytuacji jest jedynie akceptacja cudzej indywidualności, uszanowanie jej. Dopiero wzajemne zrozumienie i przyjaźń, w którą miłość może się przerodzić, jest ważna. Może dopiero na stare lata człowiek mądrzeje, przychodzi zrozumienie odrębności, umiejętność spojrzenia z dystansu? Z tych słów wynikałoby, że mądrości małżeńskiej pisarka uczyła się długo i w końcu ją posiadła, akceptując partnera, gdy już każda walka wydawałaby się głupotą. Były w wywiadzie wątki partnerskie, polityczne, przyrodnicze i… religijne. Właśnie nimi chciałbym zakończyć swoje uwagi o spotkaniu z poetką. W drugiej wersji wywiadu, poza zmianą tytułu z „Bez ludzi nie istniejemy” na „Bez ludzi nie istnieję”, znalazły się dwa ważne z punktu widzenia Marjańskiej uściślenia. Jedno dotyczy dosłownego przytoczenia słów z księgi Koheleta i stanowi cytat: Wszystko ma swoją porę (…) jest czas rodzenia i czas umierania, czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono (…) czas burzenia i czas budowania (…). Drugie uściślenie to właściwie sprostowanie, że nie odmawia codziennie modlitwy autorstwa św. Tomasza, lecz Marka Aureliusza w przekładzie ks. Zieji (tekst ten sam). Jej słowa brzmią: Boże, użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić; odwagi, odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić; mądrości, abym odróżniał jedno do drugiego. Bardzo to piękna modlitwa, codziennie ją odmawiała, na pewno posiadła te cnoty, o które w szepcie prosiła. *************************************************************************************  41

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
POD POWIERZCHNIĄ ZDARZEŃ
Irena Stopierzyńska­Siek STAROŚĆ – UTRACONA GODNOŚĆ? Zauważmy, że pewne wyrazy znikają nam z języka potocznego. Tym samym znikają ich znaczenia. W świadomości społecznej zaciera się desygnat przez znaczenie tego słowa przywoływany. Gdzieś się zapodziewa, znika, a jak się pojawi jako wyraz „obcy”, źle użyty, w niewłaściwym kontekście – raczej śmieszy próbą przywrócenia należnego mu dawniej miejsca w języku. Takim właśnie słowem – wyrazem wraz z jego polem znaczeniowym i przestrzenią sensu, wyrzuconym z obiegu, jest słowo „godność”. Czy i do czego używa się tego terminu na co dzień? Do niczego. Każda wypowiedź, która się nim posłuży, zamienia się dziś w nadmiernie pompatyczną, napuszoną czy też zawłaszczają­ cą nienależny jej szacunek. Jestem przekonana, że nieliczne jest grono zwolenników „godnego życia”, „godnego zachowywania się w towarzy­
stwie”, chętnych do obrony „godności znaków i symboli” naszej państwowości i religijności. Dlaczego? Bo i to, co „niegodne” straciło swą wyrazistość, swoją swoistość. Dawniej niegod­
ne zachowania, działania, obraźliwe słowa były napiętnowane, a także karalne. Dziś wiele z nich propaguje się, proponuje jako dozwolone, a nawet noszące pozytywny walor poszerzonej wolności. Jak więc przedstawia się obecnie starość bez godności? W licznych przypadkach ona sama nie chce godności wynikającej z wieku. Nie po­
winno się tworzyć uogólnionej, jednej kategorii ludzi starych. Są osoby niekwestionujące swej przynależności do tzw. trzeciego wieku, zacho­
wujące poczucie własnej godności i wyma­
gające szacunku. Jednakże dzisiejszy przekaz, płynący nieusta­
nnie z mass mediów (z wyjątkiem nadawców religijnych), poucza, namawia, doradza, jak nie być człowiekiem starym. Podpowiada jak zmie­
nić wygląd, jak się ubierać, jakich używać kos­
metyków, leków, rodzajów ćwiczeń, by przy­ najmniej zewnętrznie ubyło niemało lat. Czy to źle? Nie, ale czy jedynie tego typu troska, sta­
rania i zabiegi mają wypełnić resztę ubywają­
cego czasu?  42
Prezentowano w telewizji panią, która decy­
dowała się na kolejną operację odmładzającą, a zaliczyła ich już bodajże dwanaście, gdyż rezul­
taty wykonanych zabiegów jeszcze jej nie saty­
sfakcjonowały. Spytana o koszty tych operacji, odpowiedziała, że nie bardzo się tym intere­
suje, bo ma kochającego męża, którego stać na ich opłacanie. Na koniec pokazano dwa jej zdjęcia: pierwsze sprzed serii zabiegów, drugie – po zabiegach, świadczące jakoby o ogromnej różnicy w wyglądzie. Jednak na tym drugim, zmęczenie „męczennicy” tych zabiegów domi­
nowało. Nikt nie spytał jej o cierpienia, jakie musiała znieść w ciągu wielu miesięcy spędzo­
nych w luksusowej klinice. Mam pytanie, które kieruję do sponsorów, mecenasów, „dobrodziejów” uaktywniających ludzi trzeciego wieku, z dużym bagażem doś­
wiadczeń życiowych: dlaczego dążą do kształ­
towania ich potrzeb, zamierzeń i pragnień, aż tak jednostronnie, na wzór nastolatków wkra­
czających w życie. Badania statystyczne stanu zdrowia osób, które przekroczyły siedemdziesiąt lat, a na któ­
re powołał się wykładowca Uniwersytetu Trze­
ciego Wieku, lekarz – specjalista w dziedzinie geriatrii – wykazały, że zaledwie 10% z nich może prowadzić i prowadzi aktywny tryb życia, radzi sobie z zajęciami domowymi, uczestniczy w życiu rodzinnym, społecznym i kulturalnym. Znaczna większość osób w tym wieku potrze­
buje stałej opieki lekarskiej, regularnego przyj­
mowania leków na różne, jednocześnie wystę­
pujące schorzenia, rehabilitacji oraz pomocy ze strony pracowników służby socjalnej. Spośród nich wielu nie wychodzi już z własnych miesz­
kań. Bywają jedynie bohaterami telewizyjnych programów interwencyjnych, gdy bieda jest nieuleczalna, a samotność nie do pokonania. Starość nie jedno ma imię. Grupa chorych i ubogich, chociaż tak liczna, nie budzi zainte­
resowania ludzi biznesu. Nie są to konsumenci, o których warto zabiegać. Oni potrzebują o wie­
le większej i rzetelniejszej pomocy ze strony państwa, by w miarę godnie dotrwać do końca, by starość nie kojarzyła się z brakiem tak pomijanej dziś godności. 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
RECENZJE
Andrzej Zaniewski BĄDŹ POZDROWIONY MERLINIE! … połączył nas nagle wirujący wokół świat .Falując ukazywał pomieszane ze sobą obrazy z przeszłości i przyszłości, znajome i nieznane jeszcze twarze, jakieś niedokończone zdanie, zatrzymane w ruchu gesty... Zdawało mi się, że miast twarzy Pani Jeziora, mam przed sobą uśmiechniętą twarz wyrytej w menhirze Bogini, tak jak kiedyś przez moment widziałem w niej twarz Morgany. Mówiła coś, lecz słowa dolatywały do mnie jakby z wielkiej oddali, przedzierając się z trudem przez eony czasu: – – Nie zmienisz przeznaczenia Lecz wiedząc o nim, staraj się Merlinie, wiedzę tę wykorzystać… Wiedz, że Bogowie żywią się wiarą wyznawców, kiedy ich zabraknie – umierają. Ocal mnie od zapomnienia...” „Paź Królowej Ginewry” – Zbigniew Badowski O Królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu, uznane zostały przez Kościół Katolicki niemal a takie o Ginewrze, Morganie, sir Lancelocie, za herezję i przesłonięte inną znaną nam inter­
i oczywiście o największym czarnoksiężnlku­ pretacją, w której Maria Magdalena staje się magu wszechczasów – Merlinie usłyszałem od wyłącznie jawnogrzesznicą, poddaną udanej mojej babci... Nie pamiętam czy działo się to je­ reedukacji. A jednak Zbigniew Badowski się­
szcze w Warszawie, w piwnicy domu przy ulicy gając po nieuznaną przez Lateran stronę mitu, Łotewskiej na Saskiej Kępie, czy już w Nowym ukazał równocześnie jego ogromne znaczenie Porcie w Gdańsku, w poniemieckim mieszkaniu dla broniących swej wolności i niezależności przy ulicy Na Zaspę? Czy druga wojna światowa królestw i księstw Brytanii... Kroniki czy raczej jeszcze trwała? Czy też właśnie się zakończyła i wspomnienia głównego bohatera obejmują rozpoczął się ów trudny, pionierski okres, okres panowania Króla Artura. kiedy umęczeni okupacyjnym terrorem i lę­ Czas pędzi nieubłaganie, w cudownej har­
kiem ludzie usiłowali żyć znów normalnie, w monii z rytmem opowieści. Związane z kultem warunkach kompletnie odmiennych i nienor­ przyrody pogańskie wierzenia druidów spoty­
małnych... Fascynował mnie wówczas miecz kają się z drapieżną nietolerancją i nienawiścią Eskałibur i tajemniczy Avałon z piękną i wiecz­ rzeczników nowej chrześcijańskiej religii, któ­
nie młodą Panią Jeziora… Później, w różnych rzy ogniem i mieczem, podstępem i zdradą, tru­
okresach życia, mity arturiańskie powracały do cizną i nienawiścią niszczą miejscowe wiekowe mnie w książkach, filmach, w sagach rycerskich tradycje i narzucają własne obrzędy i obyczaje. i wierszach, podczas krótkiego pobytu w opac­ Taliesin, a wkrótce Merlin Brytanii, przewi­
twie Saint Michael w Bretanii, w naukowych dując nieuchronność tego podboju, stara się i paranaukowych opracowaniach, w rozmyś­ godzić przeciwieństwa i odnajdywać szause laniach i wyobraźni, a także na spotkaniach z porozumienia. Czyż postać Wielkiej Matki – pisarzami, podejmującymi w swych utworach Bogini z Avalonu, nie kojarzy się z Matką Bożą trzymającą przy piersi dzieciątko? Czy nie są to wątki z tajemniczych czasów druidyjskich… Zbigniew Badowski – pisarz i poeta bliski mi z motywy wspólne dla obu religii? Utożsamie­ pięknych wierszy o Tatrach, Morzu Egejskim, a nie wydaje się przekonywujące – niestety tylko także z powieści i opowiadań, dziejących się w jedna ze stron daje się przekonać… kosmicznych przestrzeniach, zaskoczył mnie A jednak ta właśnie próba zbliżenia ratuje nagle fascynującą opowieścią spisaną przez bohaterowi życie, pozwala mu przetrwać za Ojca Opata klasztoru w Głastonbury, niegdyś cenę zostania ojcem­opatem w klasztorze księcia Michaela i Merlina Brytanii, który to Głastonbury na brzegach jeziora Avalon. Pisarz tytuł odziedziczył po Sir Ambrozjuszu, a wcze­ po mistrzowsku ukazał tu paradoks historii, śniej jeszcze Taliesina – pazia królowej uchwycił największą wartość człowieczego do­
Ginewry, nieślubnego syna znamienitego świadczenia – mądrość przetrwania. To już nie rycerza Sir Lancelota i kapłanki z Avalonu. A są tylko legenda, to również nasze dzisiejsze to czasy niezwykłe i w dziejach Europy za­ szamotanie się z losem. A z punktu widzenia mglone, łata 508­577 z retrospekcją de roku 49 historyka? Zhigniew Badowski opisał tu prze­
– ucieczki z Ziemi Świętej Marii Magdaleny cież sytuację prawdziwą – chociaż momentami wraz. z synem jej i Pana Jezusa, dziewiętnas­ przez siebie wyobrażoną, ów rozciągnięty w toletnim Józefem­Justusem, a pod opieką czasie moment w cywilizacji europejskiej – Świętego Józefa z Arymatei… Wydarzenie to i zderzenia wierzeń, starego z nowym, ale czy związana z nim legenda Świętego Graala, lepszym?  43 
 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
Opowieść Taliesina­Michaela­Merlina­Opata jakie powiązania rodzinne zbliżały lub odda­
zachwyca klasycznym, uporządkowanym, lecz lały od siebie bohaterów, czarną łodzią nie monotonnym rytmem narracji i ekspre­ płyniemy ku Wyspie Jabłoni – do Avalonu, syjną formą, a czyta się jak napisany prozą schodzimy na wąski brzeg morza do groty wielki epicki poemat. Współczesny język, Merłina i Boga Smartiosa… Gruntownie właściwie bez stylizacyjnych zabiegów znako­ umotywowane, a jakże ważne dla drama­
micie sprawdza się w tekście, przecież przed­ turgicznych wątków opowieści są złożone, średniowiecznym. Podziwiam erudycję autora skomplikowane związki miłosne, namiętne sugestywnie przedstawiającego atmosferę spotkania, również zdrady przedstawione tu z druidyjskich zgromadzeń, starych zamków, trafnością psychologa i delikatnością poety ucieczek i marszów wojennych, spotkań przy Nie zapominajmy, że wiara druidów i system słynnym Okrągłym Stole, autentyczny klimat matriarchatu zderzają się w powieści z religią Avalonu, Camelotu, Caer Leonu, Stonehenge... chrześcijańską, niosącą dominację mężczyzn… Czytelnika otaczają fakty, zdarzenia, tysiące Na marginesie przyznam, że chętnie powró­
szczegółów, przedmiotów codziennych i magi­ ciłbym do czasów matriarchatu, lub odna­
cznych, roślin i ptaków, tworząc w wyobraźni lazłbym się w jego dzisiejszej mutacji, gdyby obraz niemal filmowy – dopracowany, przemy­ zaistniała. ślany, konsekwentny. Każda czynność, gest, Wspomnienia – zapiski , notatki starego Ojca­
ślad, znak, krok, symbol posiada tu swą Opata nasycone są szczegółami, pełne faktów i przyczynę ­ psychologiczną lub artystyczną ­ i wyważonych emocji... Są bezpośrednie, jasne, prowadzi do przewidzianych przez autora przejrzyste, precyzyjnie dokładne i przez to skutków. Talent pisarza sięga tu wysoko i bu­ wzruszające, pochłaniające uwagę. Ekspresja dzić może pytania wierzących w reinkarnację kryje się w oszczędnym, zwięzłym języku, czytelników... Kim był Zbigniew Badowski w zdarzenia układają się w logiezną, przemyślaną swych zamierzchłych wcieleniach, i czy sam całość, w wiarygodny obraz epoki. dostojny Merlin nie przemawia do nas jego Bohaterowie giną, umierają, odchodzą, są za­
piórem? bijani… Rodzą się, a ich życiu od początku Podczas lektury przypominałem sobie zagrażają niebezpieczeństwa, nienawiść, nieto­
powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego z pa­ lerancja. miętną „Starą Baśnią”, książki poświęcone ce­ Zbigniew Badowski stworzył realistyczną epo­
sarzowi Klaudiuszowi Roberta Gravesa, a także peję czasów arturiańskich o głębokim, daleko­
dzieła pisarzy dziś już niemal zapomnianych siężnym przesłaniu, adresowanym do Teodora Parnickiego i Teodora Jeske­Choińs­ czytelników pierwszej połowy XXI wieku i kiego… Zbigniew Badowski podobnie ujmuje dalej... To bardzo nośny i pozostający na długo mnie dokładnością opisów, znajomością religij­ w pamięci tekst. Również istotne znaczenie nych rytuałów i dworskiej etykiety, psycholo­ mają fotografie z opisywanych miejsc, znaki, gicznym autentyzmem zachowań i czynów. rysunki, reprodukcje dzieł malarskich, Sylwetki bohaterów są bowiem nawskroś rzeźby… znakomicie dobrany materiał współczesne, nam bliskie... Ginewra rozpa­ ilustrujący przeszłość cudownej legendy… czająca po kolejnych poronieniach, Lancelot o Nie zapominajmy też, że Zbigniew Badowski wyraźnie biseksualnych skłonnościach, spisku­ jest autorem wielu poematów i wierszy miłos­
jąca Morgana de Fay, kapłanki — kobiety pełne namiętności. a i sam Taliesin robiący zawrotną nych, a te właśnie wątki często dominowały w karierę ­ to postacie ukazane wielostronnie, rycerskich pieśniach i legendach… I trzeba oca­
nam bliskie, lić je od zapomnienia. Opowieść Ojca­Opata wiele nam wyjaśnia… * Dowiadujemy się skąd pochodzi Okrągły Stół, * *  44

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
KSIĄŻKI NADESŁANE
Maria Bednarek, PIÓRKA NA WIETRZE, wybór haiku, ilustracje – Ryszard Szpakowski, opra­
cowanie typograficzne – Jerzy Burski, AGAT, Warszawa 2014, 87 ss. ISBN 978­83­932144­3­3. OSTATNI ŚWIADKOWIE, wspomnienia i wiersze o II wojnie światowej, wybór tekstów – Elżbie­
ta Czajka, redakcja, korekta, ilustracje – Joanna Oxyvia Jankowska, zdjęcia – Andrzej Kubiak, Joanna Oxyvia Jankowska, Jan Rychner oraz z -------------------------------------------------------- albumów rodzinnych, projekt okładki – Jacek BOSO PO ŚCIERNISKU, międzynarodowa anto­ Wilk, skład – Paweł Szewczyk, Dom Wydawni­
logia Stowarzyszenia Autorów Polskich, czy KSIĘŻY MŁYN, Łódź­Warszawa, 2014, 387 redakcja – Wanda Stańczak, projekt okładki – ss. ISBN 978­83­7729­236­5 Renata Cygan, elementy graficzne – Beata -------------------------------------------------------Małgorzata Moniuszko, redakcja techniczna i Jadwiga Piskorz, MYŚLI NATCHNIONE, wybór skład – Kazimierz Linda, Wydawnictwo Diece­ wierszy, rysunki i projekt okładki – Mieczysław zjalne i Drukarnia w Sandomierzu, patronat Jędrzejewski, KOMOGRAF 2013, 75 ss. SAP O/ Warszawski II, 2014, 260 ss. ISBN 978­83­62769­85­8 ISBN 978­83­934293­7­0 --------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Irena Rybak, POSŁUCHAJ SERCA, wiersze, opo­
Maksymilian Bart­Kozłowski, W PEERELU wiadania, myśli, projekt okładki i ilustracje BYŁO LEPIEJ, zbiór opowiadań, projekt okładki autorki, redakcja techniczna – Dariusz Kupiec, – Krzysztof Krawiec, skład i łamanie – Piotr BIBLIOTEKA WRAŻLIWEGO CZŁOWIEKA, Woło­
Górski, korekta – Paweł Pokora, Warszawska min, 2014, 216 ss., brak ISBN. Firma Wydawnicza s. c. , 2014, -------------------------------------------------------ISBN 978­83­7805­932­5 Irena Rybak, KITRUŚ PAZUR, KIWAJKA I PRZY­
--------------------------------------------------------
Zbigniew Kurzyński, KOLCE I KOLCZYKI, wybór różnego rodzaju utworów satyrycznych i hu­
morystycznych, rysunek – Joanna Rodowicz, wyd. PRINT­LAND Złotokłos, 2014, 128 ss. ISBN 978­83­616344­0­9 JACIELE, wierszyki i bajki, projekt okładki i ilu­
stracje autorki, redakcja techniczna – Dariusz Kupiec, BIBLIOTECZKA MILUSIŃSKICH, Wołomin, 2014, 254 ss., brak ISBN --------------------------------------------------------
Wanda Dusia Stańczak, POCEROWANE SKRZY­
DŁA ANIOŁA, wiersze, projekt okładki i grafika Andrzej Liczmonik, ŚCIEŻKI SZUKANIA, opo­ – Renata Cygan, redakcja techniczna i skład – wiadania, redakcja – Arkadiusz Szostak (Kra­ Kazimierz Linda, Oficyna Wydawnicza Stowa­
jowe Centrum Kultury Niewidomych – Kielce), rzyszenia Autorów Polskich O/Warszawski II, wyd. MYJAKPRESS „Folwark Miejski”, Kielce 2014, 46 ss. 2014, 76 ss. ISBN 978­83­934293­6­3 ISBN 978­83­61435­57­0 --------------------------------------------------------
-------------------------------------------------------- -------------------------------------------------------****************************************************************************
 45

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
Kwartalnik Kulturalny
SEKRETY ŻARu
Adres redakcji: Kwartalnik Kulturalny
„Sekrety ŻARu”, OM PZN, ul Jasna 22,
00-054 Warszawa, tel. 22 827 21 30
www.pzn-mazowsze.org.pl/kultura
e-mail: [email protected]
KOLEGIUM REDAKCYJNE:
Iwona Zielińska-Zamora – redaktor naczelna
(603 919 589),
Irena Stopierzyńska-Siek – zastępca redaktor
naczelnej (513 869 197),
Andrzej Rodys – sekretarz redakcji
(728 587 306),
Andrzej Chutkowski (661 225 505),
Janusz Siek – korekta
REDAKCJA SEKRETÓW ŻARu, wobec
częstych zapytań informuje, że pismo nasze
jest bezpłatne i zarówno aktualnych, jak
archiwalnych numerów nie można kupić. Na
prośbę osób zainteresowanych, w miarę
możliwości, wysyłamy wskazane egzemplarze
bezpłatnie (choć zawsze, zwłaszcza wobec
występujących ostatnio problemów finansowych, mile widziane są wszelkiego rodzaju
wsparcia, darowizny – zob. str. 3). Są jednak
numery, których nakład jest całkowicie
wyczerpany i te mogą być dostępne jedynie
w wersji elektronicznej na stronie Internetowej www.pzn-mazowsze.org.pl albo wysłane przez nas w formacie pdf pod wskazany
adres e-mail.
RADA PROGRAMOWA:
dr Małgorzata Czerwińska,
Bogdan Bartnikowski,
Jan Zdzisław Brudnicki,
Stanisław Stanik,
Andrzej Zaniewski
UWAGA – redakcja nie zwraca nadesłanych
tekstów i zastrzega sobie prawo
do dokonywania poprawek i skrótów.
Publikacje w kwartalniku są nieodpłatne.
DRUK: Wydawnictwo KOMOGRAF,
05-850 Jawczyce, ul. Sadowa 8,
gm. Ożarów Maz. tel. 22 722 20 30
[email protected]
Kolportaż: Edwarda Kiełczewska
(698 026 579),
Genowefa Cagara (wolontariuszka)
To jeszcze jedna rzeźba autorstwa Jerzego
Kuźmińskiego „Głowa bibliotekarki” (zob.
strona sąsiednia)
ISSN 1732-8977
 46

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
GALERIA –
MALARSTWO I RZEŹBA
JERZEGO
KUŹMIŃSKIEGO
JERZY KUŹMIŃSKI o sobie Urodziłem się w Warszawie w roku 1938. Stu­
diowałem w latach 1963–69 w Państwowej Wy­
ższej Szkole Sztuk Plastycznych w Łodzi na Wy­
dziale Projektowania Ubioru. Za prace dyplo­
mowe związane z tematyką wojskową otrzyma­
łem nagrodę w konkursie im. Franciszka Bar­
toszka i Zygmunta Bobowskiego. Po rocznej pracy w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego wyjechałem w roku 1971 do Szczecina, gdzie przez kilka lat zajmowałem się pracą peda­
gogiczną w technikum odzieżowym, a w czasie wolnym rzeźbiłem. Ukoronowaniem twórczoś­
ci rzeźbiarskiej było zdobycie Grand Prix w Konkursie "Konika Morskiego" za cykl rzeźb w granicie. Od tego czasu rzeźba pochłonęła mnie bez reszty. Brałem udział w licznych wysta­
wach zbiorowych, wystawiałem też swoje prace indywidualnie w galeriach m. in. Szczecina, Zielonej Góry, Gorzowa. Zajmuję się rzeźbą w kamieniu i drewnie, jak również malarstwem sztalugowym w konwen­
cji realistycznej – figuratywnej oraz abstrak­
kcyjnej. Moje zainteresowanie budzi także ma­
larstwo i rzeźba portretowa. Kilka moich rzeźb trafiło do Muzeów Narodowych w Szczecinie i w Berlinie, wiele znajduje się u prywatnych ko­
lekcjonerów, w domach kultury i w zakładach pracy. W 2012 roku zaprezentowałem swoje rzeźby w drewnie i w kamieniu na ekspozycji "Ogród rzeźbiarza" w Legionowie. Zaintere­
sowanie środowiska legionowskiego sprawiło, że w latach 2013 i 2014 wystawiałem dwu­
krotnie swoje prace w tym mieście, w Galerii Sztuki „Ratusz”. * * *  47
Głowa lekarki
Kształt pozorny
Wyrastanie z korzeni
- będę przy tobie
Głowa działaczki
Głowa żony kolegi

 Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Nr 4 (45) 2014 
 48


Podobne dokumenty