Superman i jołopki

Transkrypt

Superman i jołopki
Anatol Ulman
Superman i jołopki
„...cnocie i wstydowi
cenę ustawili...”
(„Odprawa...”)
Superman, czyli sny o potędze, wylągł się w łebkach amerykańskich jako komiksowy symbol
dufności tych zarozumialców, że USA pierwsze pod każdym względem. W tym pod względem
walki z przestępczością, która też pierwszej wielkości. Kto zatem uwierzyłby bez dowodu, że i u
nas, w zlewisku trzech rzek prasłowiańskich, wykombinowany został superman realny,
powołany do życia mocą ustawy. Oczywiście po to, by dzielnie, za to nieskutecznie, zwalczać
przestępczość… naukową! Jak ja go wykryłem, choć on ani jak nietoperz to jest batman, ani jak
pająk (spiderman), nawet bez maski zielonej. Ano dokonałem na drodze dedukcji naukowej,
która jest niezawodną procedurą wnioskowania nie prowadzącą nigdy od prawdy do fałszu.
Prawda zaś jest taka, że przypadkowo, to znaczy nie mając z nim interesu, z przykrością
natknąłem się na habilitowanego jołopa, profesora w naukach humanistycznych (nazwisko a
nawet więcej nazwisk mogę za stosownym wynagrodzeniem moralnym). Człowiek ten, sierp i
młot mówiąc językiem ojczyzny światowego proletariatu, nie tylko nie umie poprawnie, ale w
ogóle rodzi myśli prostackie, zawstydzające. Absolutna gotycka groza. Począłem niuchać za
dziełami naukowymi rzeczonego, niestety ukryte gdzieś w bagnach ciemnoty. Pod wrażeniem
pozostając sformułowałem następującą hipotezę: jeżeli tępy dureń robiony jest habilitowanym
doktorem profesorem, to muszą istnieć instytucje, które o to dbają. Boć trudno pojąć, że facet,
wprawdzie na prowincji, profesoruje bez żadnej kontroli drogowej na drodze do tytułów. Śmiałe
moje założenie potwierdziły podjęte badania empiryczne. Odkryłem, co potwierdziło hipotezę,
że w kraju naszym posiadamy niezawodny system wytwarzania nie tylko analfabetów dla
potrzeb najwyższej polityki z tytułami humorystycznych doktorów, lecz również ciemnych
habilitowanych. System jest tak skonstruowany przemyślnie, że ambitny półgłówek przechodzi
przezeń bez trudu. Gorzej wiedzie się takiemu, który chciałby obwieścić coś nowego w naukach
nadwiślańskich. System zeżre go sztucznymi zębami staruszków w nim zasiedziałych. System
nasz rodzony zasadza się na trzech sitach: doktorat, habilitacja, superman. Wypowiadam się
oczywiście na temat nauk humanistycznych, które, jako nic co ludzkie, nie są mi obce. Matemy
nie rozumiem, zwłaszcza że przy jej pomocy fizycy liczą teraz cząstki w chaosie. Doktorat w
niekonkretnej humanistycznej dziedzinie jest u nas często byle jaki. Głównie liczony. Jeden taki
np. policzył, ilu uczniów za czasów robotniczo-chłopskich chodziło w miasteczku na spektakle
teatralne, a wyniki bardzo dobrze zrobiły poglądom na temat rozwoju kultury w państwie. Liczył
zaś na podstawie sprzedanych na przedstawienie biletów. Bilety te zaś i ja rozprowadzałem
przymusowo w klasach, gdzie poszerzałem język narodowy. Dziatwa kupowała, bo lubiąc mnie
trochę nie chciała, bym podpadał dyrekcji w opinii o mojej pracy dydaktyczno-wychowawczej.
Bilety zaś spuszczała z wodą, a teatr, jak Wszechświat, zionął pustką. Habilitacja
humanistyczna również jest liczona, tyle że inaczej. Tutaj sumuje się liczę cytowań z literatury
zagranicznej. Obecnie zachodniej, tak jak przedtem wschodniej. Jeżeli ktoś z Państwa, doktorem
będąc, rąbnąć chce habilitację z np. nauk społecznych, to ma ją z góry zatwierdzoną, jeżeli
powoła się na minimum dwustu obcych autorów (granica dolna nieprzekraczalna). Problem
natomiast, jaki w książce omówi, obojętny. I tu rzecz zdumiewająca (najbardziej zdumiewająca
będzie przy końcu procedury): dziełko habilitacyjne jest wielokrotnie oceniane, więc
przeżuwane. Przez wieloosobową komisję, przez minimum trzech uczonych recenzentów, przez
radę wydziału. Autor, podejrzany o chęć przysłużenia się w nauce, jest przepytywany i
wygłasza oceniane wykłady. Sita te teoretycznie są po to, by ostawały się rzeczy najcenniejsze.
Praktycznie pomysły wartościowe budzą niechęć, zawiść a nawet wściekłość różnych
staruszków, więc trudno im się prześlizgnąć. Mierność natomiast przelatuje gładko jak rycyna
przez przewód habilitacyjny pokarmowy. Na końcu tej drogi przez mękę (przez mąkę a raczej
zarobaczywione plewy) jest superman. Niech nikogo nie zmyli, że nazywa się on trochę inaczej,
bo super (autentyczne, ustawowe) recenzentem. Jest on supermanem, gdyż władzę ma jak Pan
Stworzenia i takiż łeb wszechmogący. Superman ten bowiem, mając głęboko gdzieś
habilitowanych profesorów oceniających (minimum trzech), habilitowanych profesorów
wyrokujących (minimum ośmiu), a jeszcze dwóch uczonych, co książkę do druku dopuścili, a
także całą radę utytułowanego odpowiednio wydziału, na którą składa się kilkudziesięciu
naukowców, może decyzję tego wydziału zawiesić. Może tych wszystkich specjalistów uznać za
głupków albo za łobuzów całkowicie skorumpowanych, gdyż taka jest wymowa jego
ewentualnego negatywnego postanowienia o habilitacji. Superman ten reprezentuje komitet
centralny, to znaczy komisję centralną nieomylną jak partia nasza, bo stamtąd się wywodzi. W
USA, skąd wszelka głupota czerpana jest garściami, a mądrość stanowczo odrzucana, kandydat
na uczonego pisze tylko pracę doktorską. Reszta jego naukowej produkcji, koniecznej aby zrobić
karierę, oceniana jest publicznie przez fachowców. Producent śmieci nie otrzyma pracy na
uczelni, więc i awansu. Żadnych habilitacji, centralnych komitetów, supermanów. A wynik: w
Polsce naukowych noblistów w sztukach licząc: zero. W Stanach noblista na każdej prawie
uczelni.
Sycyna, nr 9/1997, 11 V 1997