Dynastie luxusu OK_Kerlau

Transkrypt

Dynastie luxusu OK_Kerlau
2
CZARODZIEJKA
ZWANA AMERYKÑ
M
oże i tak, może człowiek faktycznie powinien siedzieć
tam, gdzie się urodził, jednak tłumy w neapolitańskim porcie zdają się temu zaprzeczać. Rzesze, tysiące emigrantów czy przynajmniej kandydatów na emigrantów. La
Regina i La Stampalia to nazwy znane wszystkim, ale większość pojmuje, co oznaczają, dopiero tu, na miejscu, gdy portowe dźwigi ładują na któryś z tych statków kontenery z ich
dobytkiem. Oczekujący na zaokrętowanie mają napięte twarze i ściśnięte serca na myśl o tym, co zostawiają za sobą i co
ich czeka TAM, począwszy od podchwytliwych pytań urzędników na Ellis Island. Portowe nabrzeże w Neapolu to prawdziwe kłębowisko ludzkich lęków, żalów, niepewności i nadziei – mimo wszystko z przewagą tej ostatniej.
Salvatore zachodzi do portu regularnie, jakby przyciągany
magiczną siłą. Ma już swój stały punkt obserwacyjny u podnóża andegaweńskiego zamku. Chyba z dziesiąty raz chłonie
ten sam widok, wyłapuje coraz to nowe szczegóły... ale sam
nie potrafi się zdecydować.
155
Na pierwszym planie, jak zwykle z tego miejsca, widzi
ogromną kolejkę. Ludzie są niespokojni, pilnują bagaży, co
chwila nerwowo sprawdzają bilety. Salvatore zawsze wypatrzy jakąś kobietę, która ogląda się za siebie, jakby zapomniała
czegoś ważnego albo czekała na kogoś – nie mniej ważnego
– kto nigdy nie nadbiegnie. Setki dzieci w najróżniejszym
wieku, obładowane jak osiołki, wyglądają na pozostawione
same sobie, ale jakimś cudem trzymają się starszych. Salvatore zna już scenariusz każdego załadunku, więcej, podświadomie wchodzi w rolę reżysera tego fascynującego spektaklu. Oto człowiek w granatowym mundurze z białymi
naszywkami, który liczy pasażerów i przydziela im kartki
z numerami, do okazania w chwili wejścia na pokład. Oto,
na drugim końcu statku, wielka czeluść ładowni połyka kolejne skrzynie, przez chwilę chyboczące w powietrzu, wśród
nieopisanej wrzawy – krzyków, gwizdków, komend, nawoływań. Głośniki co i rusz wyrzucają z siebie jakieś nazwiska,
na co ludzie milkną, kurczą się, rzucają po sąsiadach trwożne
i podejrzliwe spojrzenia. Nikt nie jest do końca pewien, czy
nie skreślą go z listy wybranych. Przejście każdej kontroli,
każda dodatkowa pieczątka w papierach to jeden krok bliżej
do celu – ale te nagrody zdają się rozdzielane przypadkiem
albo według reguł niepojętych zwykłym śmiertelnikom. Ot,
łut szczęścia: kto go nie ma, temu nie pozostaje nic innego, jak wrócić tu za jakiś czas i jeszcze raz próbować. Tylko
Salvatore wraca zupełnie bezinteresownie, od czasów swego terminowania w Neapolu – już wtedy wymykał się do
portu w rzadkich wolnych chwilach. Nie może oprzeć się
magii tego widowiska, tak nasyconego emocjami. Nadzieją.
Wyczekiwaniem. Lękiem. Żalem, czasem przelotnym jak
wyrzut sumienia. Napięciem. Bezradnością. Jedno zmarszczenie brwi urzędnika i już koniec twoich planów. Jedna brakująca pieczątka i wracasz do punktu wyjścia, co najmniej na
kilka miesięcy. I dalej te same sceny: kilka kufrów wyrzuco156
nych z powrotem na ziemię, zgarbione sylwetki, oddalające
się pośpiesznie... Ileż widziało to nabrzeże! Ile zawiedzionych
nadziei, ile rozstań i pożegnań! Wylewnych pocałunków,
obietnic, że będzie się pisało, że wkrótce da się znać... Odprowadzający gniotą w rękach mokre chusteczki, wyjeżdżający też nie kryją łez, ale ich myśli są już daleko, gdzieś
na morzu, w drodze ku nowej ziemi obiecanej. Salvatore
wyobraża sobie pasażerów na pokładzie pierwszej klasy – zawoalowane damy, modnych kawalerów, statecznych mężczyzn z łańcuszkami zegarków na kamizelkach. O czym
mogą ze sobą rozmawiać? Po co w ogóle wyruszają w świat?
Biedacy, to wiadomo po co, ale tacy bogacze? Przecież i tak
mają już wszystko!
Odkąd wyjechał Alfonso, Salvatore jest w Neapolu coraz
częściej pod byle pretekstem – a to musi spotkać się z dostawcą skóry, a to osobiście wziąć miarę u bardzo ważnej
klientki... I dziwnym trafem wyprawy te zawsze kończą się
w porcie, tak jakby przez morze i zza wysp na horyzoncie
Ameryka wyciągała do niego ręce. Dotrzymując słowa, brat
przysłał mu pieniądze na podróż z tajemniczym komentarzem: Join us and start a new life. Alfonso napisał to po angielsku, chcąc zapewne podsycić ciekawość adresata: musiał
przecież wiedzieć, że w całym Bonito nie znajdzie się nikt,
kto odczytałby szyfr. I rzeczywiście, nawet miejscowy nauczyciel, chociaż uchodzi za mędrca, tylko rozłożył ręce...
Wyjaśnienie zagadki mogło przyjść wyłącznie zza oceanu –
i teraz właśnie przyszło, w kolejnym liście od Alfonsa. Salvatore już wie, że w tych sześciu krótkich słowach zawiera
się wezwanie, by dołączył do braci i zaczął nowe życie. Ma
wrażenie, jakby nagle odsłoniła się kurtyna zakrywająca
przed nim dalekie, nieznane perspektywy. Codzienność
przestała mu wystarczać, a wyobraźnia podsuwa coraz to
nowe sceny i pejzaże. Wschodnie Wybrzeże Ameryki, tak
jak na zdjęciu przysłanym przez Alfonsa. Wielkie miasta
157
z drapaczami chmur odbijającymi się w czarnych wodach
oceanu. Porty, przy których neapolitański wydaje się małą
przystanią, pełne statków z całego świata, dźwigów, kontenerów, magazynów...
Ale od takiego obrazu Ameryki Salvatore zdecydowanie
woli inny, ten, który zachował w pamięci po obejrzeniu Old
Californii. Oczyma duszy widzi słoneczny kraj, ruchliwych
ludzi, lśniące samochody, drewniane domki na zmianę
z wieżowcami z betonu. Dziwną mieszankę wielkiej metropolii, wsi i nadmorskiego kurortu, a wszystko owiane magią
kina. Jakie to niesamowite, że za sprawą rolki taśmy i projektora można przenieść się z ciemnej salki w Neapolu w zupełnie nieznany świat! Chłonąć historie pełne namiętności,
niezliczonych perypetii, nieoczekiwanych zwrotów akcji,
a na koniec zawsze triumfu dobra nad złem... Czarne charaktery muszą zginąć gwałtowną śmiercią, niebezpieczne
złotowłose piękności oddalają się w samą porę, aby para
głównych bohaterów znów mogła żyć długo i szczęśliwie...
W wyobraźni Salavatore’a kino wygrywa z rzeczywistością
opisywaną i doświadczaną przez Alfonsa. Zamiast taśmy
produkcyjnej z tysiącami butów widzi raczej taśmę filmową
i przekazywane przez nią obrazy, które sam wypełnia kolorami. Jest już młodzieńcem, burzy się w nim krew, kusi go
przygoda. Życie w Bonito czy nawet Neapolu wydaje mu się
nudne i przewidywalne aż po kres, podczas gdy Ameryka
otwiera przed każdym nową, czystą kartę. Pozostaje tylko
trafić tam i znaleźć dla siebie miejsce – a przede wszystkim
podjąć wreszcie decyzję.
W roku 1913 piętnastoletni Salvatore powoli do niej dojrzewa. W kopercie leży nietknięte sto pięćdziesiąt lirów od
brata, a on po całych dniach waży za i przeciw, kładąc na
jednej szalce spokój i ciepło swojej codzienności, na drugiej
niepewną, acz ekscytującą przyszłość. Wie tylko jedno: nie
skorzysta z pieniędzy Alfonsa; jeśli miałby wyjechać, zrobi
158
to z własnych oszczędności, nawet gdyby musiał znów prosić o pomoc niezawodnego stryja Alessandra. Zresztą, czego
tu się bać? Co może stracić, gdyby wyprawa okazała się fiaskiem? W najgorszym razie wróci do domu i odrobi poniesione koszty. A przynajmniej nauczy się języka, używanego
w tylu krajach, zobaczy świat, zobaczy na własne oczy te
niesamowite fabryki butów... Prawdziwa przyczyna, dla której coraz bardziej skłania się do wyjazdu, nie ma jednak nic
wspólnego z butami: jest nią czarno-biały horyzont, jaki
trzy lata wcześniej po raz pierwszy ukazał się oczom Salvatorego na ekranie kinematografu. Tej wizji nie może się
oprzeć, za każdym razem ma wrażenie, że aktorzy mówią
wprost do niego, tak jakby chcieli go przekonać do nieskończonych możliwości stwarzanych przez życie. Chłonąc
filmowe sceny, Salvatore sam chciałby podjąć grę, swoją
własną grę z losem. Dzięki kinu wszystko wydaje mu się dynamiczne, względne, zmienne, zwłaszcza, co uświadamia
sobie teraz, zależne od jego woli bardziej, niż podejrzewał
kiedykolwiek przedtem.
Pod koniec roku 1913 decyzja o wyjeździe jest powzięta,
pieniądze odłożone i pozostaje tylko, bagatela, powiedzieć
o wszystkim matce. Od pewnego czasu Salvatore po kryjomu gromadzi bardzo dziwne rzeczy: sprawia sobie na
przykład płaszcz z futrzanym kołnierzem, w którym mógłby uchodzić za dżentelmena, zwłaszcza gdyby dodał do
niego rękawiczki i laskę. W ostatniej chwili rezygnuje z laski na rzecz czarnego parasola, ale nie zapomina o rękawiczkach ze skóry pekari. W styczniu podróżny ekwipunek
jest gotowy, a i młody podróżnik gotowy do drogi. Stryj
Alessandro żegna go wylewnie, podobnie jak rodzeństwo.
Tylko Maria Antonia nie może się uspokoić – płacze, przyciska syna do serca, powtarza swoje bezradne przestrogi...
Za to z Bostonu płyną same zachęty: Alfonso czeka na brata
niecierpliwie i już szykuje mu posadę w fabryce.
159
Minie jednak kilka miesięcy, zanim Salvatore załatwi
wszystkie formalności. Wreszcie, pewnego pięknego czerwcowego dnia, dociera do Neapolu już nie jako widz tylko
aktor tak dobrze znanego sobie spektaklu. Teraz i on stoi
w tłumie na nabrzeżu, wyczekując wejścia na pokład La
Stampalii. Cenna pelisa znalazła miejsce w kuferku, podobnie jak rękawiczki i kilka innych rzeczy, których skromność
mogłaby zdradzić status właściciela. W wykupionej kajucie
trzeciej klasy Salvatorego natychmiast odrzucają intensywny odór potu i brudne, nędzne posłanie. Nie, nie będzie
podróżować w takich warunkach: bez namysłu prosi o przeniesienie do drugiej klasy, niestety za dopłatą stu lirów,
czyli dwóch trzecich wyjściowej ceny biletu. Salvatore wie,
że to gest co najmniej nierozsądny, ale swoim zwyczajem
rzuca wyzwanie losowi. Z ulgą opuszcza ciasną klitkę i niedoszłych towarzyszy podróży. Aż strach pomyśleć, co ich
czeka, stłoczonych jak bydło, niezdolnych nawet wyciągnąć się porządnie na barłogu, wśród sanitariatów, które
robią się nie do użytku, jeszcze zanim statek odbija od
brzegu... Na szczęście jego to już nie dotyczy – został co
prawda bez grosza przy duszy, ale trudno, na jedzenie
do syta przyjdzie pora tam, w Ameryce. Na razie ma wygodne miejsce, a w kieszeni kartkę z dokładnym bostońskim adresem swego szwagra Josepha Covellego. To zresztą
tylko zabezpieczenie, skoro i obie siostry, Clotilde i Alessandrina, i trzech braci, Alfonso, Girolamo i Secondino,
mają czekać na niego już w porcie.
Po ośmiu dniach i nocach rejsu Nowy Jork wynurzający
się z oddali zapiera mu dech w piersiach. To, co Salvatore
widzi na własne oczy, przekracza wszelką wyobraźnię
i wszelkie opisy Alfonsa. Niebotyczne drapacze chmur,
w których podobno mieszka cztery i pół miliona Amerykanów. Ogrom i ruchliwość portu. Mrowie ludzi falujących jak
morze. La Stampalia dobija do czegoś, co przypomina po160
tężny bunkier z betonu, stali i szkła. Sceneria powitania
z amerykańską ziemią nie ma w sobie nic radosnego ani zachęcającego, niemniej bije z niej niesamowita siła. Salvatore
czuje się tak, jakby dostał cios w splot słoneczny, przechodząc obok atletycznego funkcjonariusza, który groźnym
wzrokiem taksuje nowo przybyłych. Z lądu miasto sprawia
wrażenie jeszcze większego i bardziej przytłaczającego,
jeśli ktoś ośmieli się spojrzeć w górę. A że właśnie zapada
zmierzch, podniebne okna rozbłyskują jedno po drugim,
tak jakby Nowy Jork witał gości specjalną iluminacją.
Olśniony Salvatore chętnie zostałby dłużej na nabrzeżu i po
prostu kontemplował, wchłaniał w siebie to magiczne
miasto, zbudowane na drugim końcu świata z marzeń i nadziei milionów ludzi – ale musi podążać za tłumem.
Kraj kowbojów i biznesmenów szybko daje mu odczuć
bezmiar samotności: na próżno wypatruje swoich bliskich,
którzy, jak się później okaże, nie zawiedli, tyle że sami wypatrywali go przy wyjściu dla pasażerów trzeciej klasy. Nie
doczekawszy się spotkania z braćmi i siostrami, zrezygnowany Salvatore jakimś cudem trafia na właściwy statek do
Bostonu, jeden z wielu kursujących między miastami
Wschodniego Wybrzeża. W Bostonie kolejna przykra niespodzianka: nikogo z rodziny nie ma pod wskazanym adresem. Młodego przybysza przygarniają na szczęście włoscy
sąsiedzi Covellich – dowiaduje się od nich, że siostry i szwagier właśnie pojechali po niego do Nowego Jorku, natomiast
bracia nie mieszkają tu już od kilku miesięcy. Jak twierdzą
sąsiedzi, męska część rodziny Ferragamo przeprowadziła
się... bardzo daleko, na drugi koniec Ameryki, gdzieś w okolice miasta Santa Barbara. W Bostonie zostały tylko siostry
– jedna przez wzgląd na męża, druga dlatego, że ma pracę
w osławionej fabryce butów, tak zachwalanej przez Alfonsa.
No właśnie – dlaczego w takim razie Alfonso wyjechał?
Czyżby jednak nie mógł w niej wytrzymać?...
161
W dwa dni później, gdy wyjaśnia się już nieporozumienie i radosne powitania dobiegają końca, Salvatore sam
zmierza do tej fabryki w asyście sióstr i szwagra. O dziwo,
imponująca The Shoe Manufacturing Company, prawdziwa
duma bostończyków, bynajmniej nie zachwyca szewczyka
z Bonito. Fakt, że jest ogromna: jak okiem sięgnąć, wszędzie
budynki z cegieł poczerniałych od sadzy, codziennie rano
wsysające nie mniej niż dwa tysiące sześciuset pracowników. Joseph Covelli szybkim krokiem przemierza wielkie
hale, a Salvatore ledwie za nim nadąża, zerkając po drodze
na robotników i robotnice w szarych fartuchach. Podobni
bardziej do automatów niż żywych ludzi, wszyscy wykonują
te same, jednostajne ruchy w ogłuszającym huku maszyn,
a ich jedyna misja zdaje się polegać na utrzymaniu odpowiedniego tempa – ktoś, kto mimo woli zwolni, jest natychmiast przywoływany do porządku gwizdkiem lub komendą. A wzdłuż taśmy, pod stalowymi imadłami, od
stanowiska do stanowiska płynie prawdziwa rzeka identycznych butów, które na koniec, już złączone w pary, spływają do wielkich koszy.
Salvatore, mając za punkt odniesienia tylko znane sobie
warsztaty w Bonito i Neapolu, patrzy na to wszystko raczej
ze zgrozą niż podziwem. Gdzie tu miejsce na jakąkolwiek
inwencję, zdjęcie miary, specjalne zamówienia? Liczy się
tylko wydajność, kontrolowana przez brygadzistów na
końcu poszczególnych taśm, a każdy ludzki trybik tej machiny musi skoncentrować się na jednej, przypisanej sobie
monotonnej czynności. Chociaż szwagier nie ustaje w zachwytach nad mechanizacją tego wielkiego kombinatu, Salvatore puszcza jego słowa mimo uszu zdjęty nagłym przerażeniem. Czy naprawdę po to płynął dniami i nocami,
zostawił na drugim końcu świata matkę, bliskich, słoneczne
Bonito i całe swoje życie, żeby skończyć w tej anonimowej
masie, wśród twarzy wyraźnie naznaczonych mitręgą i wy162

Podobne dokumenty