Pierwsza recenzja

Transkrypt

Pierwsza recenzja
Kamila Łapicka
Hribujem, ziołujem, szepczem
Po eksperymentach związanych z „Golemem”, „Złotym deszczem” i „Don Kichotem”
Wierszalin wraca na Podlasie. Z dobrym skutkiem.
W świetle luny wkracza na scenę mistrz ceremonii. Jego twarz jest ledwie widoczna.
W ciemnym stroju i meloniku stawia powoli kroki, wysoko unosząc kolana. Przemierza scenę
z laską – parasolką. Co jakiś czas chyli się ku ziemi, jak żuraw. Szepcze tajemnicze słowa
(„Hriby po hribu, no moj po wierchu”), albo przechodzi nie mówiąc nic. Układa rekwizyty.
Patrzy na mijających go aktorów.
To Piotr Tomaszuk. Spiritus movens scenicznych wydarzeń. Charon. Tutejszy Tulp.
Specjalista ds. duszy rodem ze świata wyobraźni Białoszewskiego, którego „Wywiad”
zamyka spektakl. Twórca Wierszalina po raz pierwszy pojawia się na scenie tak intensywnie.
Nie uniknie skojarzeń z Kantorowską obecnością, choć tropy wiodące do założyciela Teatru
Cricot 2 można było odnaleźć w jego przedstawieniach już wcześniej1. Sam zresztą
odwoływał się do poetyki Kantora, podobnie jak do metod twórczych Grotowskiego i
Osterwy, między innymi w tekście zamieszczonym kilka lat temu na łamach „Teatru” 2. Była
tam mowa o inspiracjach, ale przede wszystkim o tworzeniu własnego „niepowtarzalnego
kodu artystycznej ekspresji”. Ten kod, szlifowany przez dwadzieścia pięć lat (jesteśmy w
roku jubileuszowym Wierszalina) zawiera w sobie odrealnione działania aktorskie, wyrazisty
rytm i operowanie głosem, scenę jako przestrzeń metafory, obrzędowość w tle. I język –
gwarę podlaską, w której tętni język chachłacki, ukraiński, białoruski.
Wszystkie te elementy można odnaleźć we „Wziołowstąpieniu”, choć tym razem
obrzędowość religijną zastąpiła lokalna magia – „szepty”, zamowy, znachorstwo. W
1
2
Jacek Sieradzki, Kantor w teatrze Tomaszuka, czyli ostatnia linka ciągłości, „Dialog” nr 1/2008.
Piotr Tomaszuk, Teatr to coś ostatecznego, „Teatr” nr 5/2007.
bibliografii do swojego spektaklu Piotr Tomaszuk wymienia książki Nadziei BittelDobrzańskiej („Jak wiedźma Agrypicha znachorstwa mnie uczyła”), O. Czesława Klimuszko
(„Moje widzenie świata”), czy Vitala Voronaua („Szeptem”). Na tej podstawie powstał
scenariusz, który pokazał, że siła tradycji jest siłą ożywczą.
Ciemność. Kroki. Zwłoka. W obecności zwłoki („Zwłoka to jest mianowicie homo
sapiens”) odbywa się wykład profesora medycyny dla studentów, nazywanych malowniczo
baranami. Skąd te „barany”? Cały spektakl jest pełen cytatów i nawiązań. Baw się widzu i
rozwiązuj łamigłówkę, jeśli masz odpowiednie instrumentarium. „Baranów” można szukać u
Białoszewskiego – który patronuje duchowo temu przedstawieniu – w jego „Rozprawie o
stolikowych baranach”. Można też wrócić pamięcią do debaty zorganizowanej na
Uniwersytecie Warszawskim w roku 2010. Jej temat brzmiał „Dlaczego głupiejemy”. Pewien
dziennikarz powiedział wówczas na żywo: „Nie możemy mówić poważnie, bo poważnie to
znaczy nudno. A nudno, to te barany wezmą pilota i przełączą”.
W Wierszalinie nikt nie przełącza, nikt nawet nie wychodzi. Jesteśmy zanurzeni w
kazamatach Tomaszukowej wyobraźni. Z sufitu zwisają kiście białych wstążek, plątanina
sznurów. Czy to korzenie szałwii, rdestu i innych ziół – cichych bohaterów tego spektaklu?
Nie ma pewności. Zresztą cała przestrzeń jest nieoczywista. Stoły sekcyjne. Rzędy półek z
kolorowymi, zakurzonymi fiolkami. To raczej laboratorium alchemika, niż współczesnego
medyka, jaki prezentuje się nam w pierwszej scenie. A do tego często wykorzystywane przez
twórcę Wierszalina konstrukcje z metalowych rur i szyby ze zbrojonego szkła, które staną się
przestrzenią projekcji. I jeszcze płachty zwyczajnie wyglądającej jasnej materii, które
podświetlone żółtym światłem, okażą się być gigantycznymi kartami z zielnika.
O ziołolecznictwie, zamowach i „szeptach” rozprawia „normalna ludność miejscowa”
– Natalka, Józuk, Nastusia, Werek Weremiejczuk od Górki i Kastuś. Co jakiś czas przytaczają
slogan: „Znachorstwo pomaga w leczeniu chorób, z którymi współczesna medycyna po
prostu sobie nie radzi”. Jakie to choroby? Oto przykładowy zestaw: przepełnienie, wynikające
z niewłaściwej zamowy grzybiarza („Źle zamowu po hribom gadał i przepełniło dzieciaka”),
krowie wzdęcie („wydeło karowu”), zruszenie męskiej (!) macicy czy długotrwała erekcja
(„Ogón jemu prichwaciło na oborotnu storonu”), będąca wynikiem zbyt szybkiego zażycia
przez Werka Weremiejczuka kropelek od Szeptuna Wasyla, które miały go uchronić od
„jebania po pustaku”.
Dużo jest w spektaklu dosadnych określeń, tak związanych ze sferą seksualną, jak z
codziennymi rozmowami, gdzie występują chwilami w funkcji przecinka. Na szczęście są
wzięte w sceniczny nawias jako element minionego świata, rubasznych anegdot, rozmów
prowadzonych przy konsumpcji bimbru, albo w trakcie grzybobrania, do którego bohaterowie
mają wyjątkowe zamiłowanie.
Scenki rodzajowe w wykonaniu „miejscowych” pokazują energię i zgranie zespołu
Wierszalina, gdzie trzeba być pasjonatem, żeby po prostu być. Sam Supraśl liczy około pięciu
tysięcy dusz, a najbliższa metropolia to Białystok. Jest więc jasne, że aktorzy i inni twórcy,
którzy zdecydują się związać z „laboratorium” Piotra Tomaszuka swój rytm dobowy
podporządkowują teatrowi. Rafał Gąsowski i Dariusz Matys, „weterani” związani z
Wierszalinem od roku 1999 i 2006 nie pojawiają się praktycznie na innych scenach. Zagrali w
„Reportażu o końcu świata”, „Bogu Niżyńskim” (Gąsowski rolę tytułową), „Klątwie”,
„Statku błaznów”, czy „Traktacie o manekinach” – spektaklach uznawanych za największe
sukcesy teatru. Pojawiają się też we „Wziołowstąpieniu”. Rafał Gąsowski w kilku
wcieleniach (profesor medycyny, szeptun płci obojga i mądry mądrością ludową Kastuś),
które w innych okolicznościach uznalibyśmy za charakterystyczne, ale w poetyce tego
przedstawienia, gdzie wszystkie postaci są przerysowane, groteskowe i potraktowane z czułą
ironią są to po prostu zwyczajni członkowie tej wiejskomiejskiej społeczności. Jednym z nich
jest także Werek Weremiejczuk w interpretacji Dariusza Matysa, chwat pochodzący z
kłótliwej familii Górków, którego awans społeczny nie odmienił ani na jotę. Znakomity
śmieszno-straszno-rubaszny typ.
„Gromada” to dla Piotra Tomaszuka wymarzony motyw. Potrafi konstruować
bohaterów, którzy się dopełniają. Żyją w jednym rytmie, gnani melodią kolejnych zdań. Tym
razem dał życie grupie, którą określa w powtarzającej się frazie:
„Nie Germańcy, nie Rasjańcy
Normalna młodzież miejscowa…”
Potem młodzież zamienia się w inteligencję pracującą, a w końcu w grupę staruszków,
którym z uciech życia pozostała szałwijka, pięciornik i czystek. Wraz z nimi dorastać będzie
Polska i dadzą się widzieć zmiany obyczajowe. Jedna z najzabawniejszych scen przedstawia
pielgrzymki z drucianymi siatkami od sklepu do sklepu, gdzie czekają tabliczki: „remanent”,
„zaraz wracam”, „przerwa obiadowa”. W końcu jest! Upragniona rolka papieru toaletowego!
A raczej komplet rolek zdobiący dumnym naszyjnikiem szyję szczęśliwego konsumenta. Z
tego samego porządku pochodzi epizod związany z Kosmodromem Bajkonur, a z czasów
współczesnych – krótki monolog o in vitro.
W ostatnich latach Wierszalin realizował spektakle oparte na tekstach Cervantesa,
Meyrinka i Dantego, do czego należy dodać ultranowoczesny w estetyce tego teatru „Złoty
deszcz” Tomaszuka (opowieść o medialnym zakłamaniu i celebrze), oddalając się nieco od
nurtu, z którego jest najbardziej znany – spektakli eksplorujących legendy Podlasia,
zanurzonych w mistyce pogranicza. „Wziołowstąpienie” można uznać za udany powrót do
korzeni. Spektakl odkrywa dla teatru temat nadal żywy w tkance podlaskiej społeczności,
choć pozostający już w sferze legend, zapisów, rodzinnych historii. Sam Piotr Tomaszuk
wspomina, że sąsiadką jego dziadków we wsi Trześcianka była szeptucha, więc porusza się
dość swobodnie w kręgu „zamów” i uzdrawiania. Z pewnością będzie co jakiś czas powracał
do wątków istotnych lokalnie i ciekawych globalnie (a także po prostu bardzo atrakcyjnych
dla widza), ale Wierszalin to teatr autorski, który ma w statucie zapisane prawo do
eksperymentu i poszukiwań, więc można przypuszczać, że niebawem wykona kolejną woltę i
zadziwi widzów na przykład polską klasyką.