Rodzina katolicka - Operacja chusta 3

Transkrypt

Rodzina katolicka - Operacja chusta 3
Rodzina katolicka - Operacja chusta 3
piątek, 20 marca 2009 10:28
- W imię Boże – ojciec Jan przeżegnał się i ruszył w drogę. Żegnał się z Warszawą. Wiedział,
że być może nigdy już nie zobaczy swojego miasta. Minął Zamek Królewski, obok którego,
jeszcze za jego dzieciństwa, stała kolumna Zygmunta. Usunięto ją, gdy chodził do liceum,
bowiem krzyż w rękach władcy miał razić uczucia religijne mniejszości wyznaniowych.
Dalszą drogę znał niemal na pamięć. W Szpitalu Praskim pracował jego ojciec. Był
ginekologiem, który – gdy zniesiono klauzulę sumienia – przekwalifikował się na onkologa. Jan
jako chłopak chętnie wpadał do zaniedbanego szpitala i wyciągał zapracowanego ojca do
domu.
Szpital przejęła gmina muzułmańska. Ta sama, która kupiła od diecezji katedrę św. Floriana i
przebudowała ją na główny warszawski meczet. Strzeliste minarety wznosiły się obok starej
wieży kościelnej, z której zdjęto krzyż i na której powiewała zielona flaga proroka. Co piątek do
meczetu zjeżdżali się muzułmanie z całej Warszawy. Tutejszy imam uchodził za
nowoczesnego, chodził w garniturze i mówił nieźle po polsku. W mediach zawsze opowiadał się
za dialogiem i zapewniał o możliwości pogodzenia islamu z liberalną, europejską demokracją.
Czy to samo mówił podczas piątkowych modłów w meczetach tego nie sposób było sprawdzić,
bo kazania wygłaszał po arabsku, a władze nie uznały za stosowne, by nie naruszać zasady
multikulturaryzmu, ich nagrywać i tłumaczyć.
Po przeciwnej stronie, ale to ojciec Jan wiedział już tylko ze wspomnień ojca, był kiedyś ogród
zoologiczny. Zamknięto go po kolejnej wielkiej akcji ekologicznej „nie zniewalajmy naszych
braci” finansowanej z budżetu Zjednoczonej Europy. Pod hasłami walki z szowinizmem
gatunkowym zamknięto nie tylko wszystkie ogrody zoologiczne, ale nawet zakazano
prowadzenia eksperymentów na zwierzętach. Leki miały być testowane na – jak to ujmowała
stosowna dyrektywa – „przedstawicielach gatunku ludzkiego nie będących osobami”. Z
warszawskiego Zoo przetrwał tylko wybieg dla niedźwiedzi, w którym zrobiono wystawę zdjęć
prześladowców zwierząt, czyli dyrektorów ogrodów zoologicznych z całej Prowincji Wschodniej.
Ojciec Jan zwolnił, gdy dochodził do odnowionego ostatnio budynku IV Liceum
Ogólnokształcącego im. José Luisa Rodrígueza Zapatero (dawniej Władysława IV). To była
jego szkoła. To w tym budynku z wielkimi oknami, który nie zmienił się od wieku, pierwszy raz
się zakochał i wypił pierwsze piwo. Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie ich biologa
Stanisława Garło, starszego pana, który – konspiracyjnym szeptem – wyjaśniał im na przerwie,
że teoria ewolucji Richarda Dawkinsa nie jest jedyną możliwą wersją powstania gatunków. A w
klasie maturalnej, podczas wycieczki szkolnej zdradził im, że ewolucja wcale nie dowodzi, że
1/6
Rodzina katolicka - Operacja chusta 3
piątek, 20 marca 2009 10:28
Boga nie ma. Dla Jana nie było to wówczas zaskoczenie. Jego rodzice byli wierzący, ale część
kolegów przeżyła autentyczny szok. I niestety ktoś doniósł dyrektorowi. Profesor Garło został
karnie przeniesiony na emeryturę. Zmarł kilka miesięcy później nie potrafiąc poradzić sobie z
bezczynnością.
„Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie” – pomodlił się kapucyn. I odwrócił wzrok na
prawosławny Sobór pod wezwaniem św. Marii Magdaleny. Złote cebulaste kopuły były pięknie
oświetlone. Brakowało na nich tylko prawosławnych krzyży. Otwarty imam z nieodległego
meczetu wymusił ich zdjęcie, bo raziły uczucia jego wiernych (jego – jak zapewniał – nie, ale on
przecież musiał liczyć się z opiniami mniej światłych członków wspólnoty). Cerkiew ta zresztą
od kilku lat była nieczynna. Mer Warszawy przejął ją i utworzył w niej muzeum tolerancji i
dialogu, a warszawscy prawosławni musieli się zadowolić niewielką cerkiewką św. Jana
Klimaka na Woli. Deklarowana lojalność i współpraca z władzami w niczym im nie pomogła, bo
nie zgodzili się przyjąć rezolucji Parlamentu Europejskiego dotyczącej kapłaństwa kobiet.
Odrzucenie równouprawnienia było zbrodnią, której tolerować – poza oczywiście
mniejszościami kulturowymi, wymagającymi ochrony – nie wolno.
Za cerkwią rozpoczynała się dzielnica wykluczonych. Jagiellońska, Inżynierska, Ratuszowa –
od lat nie były remontowane. I w tych starych, zdemolowanych budynkach pamiętających
jeszcze – będące symbolem, jak to ujmowały podręczniki historii, oporu przeciwko Cywilizacji
Europejskiej – Powstanie Warszawskie mieszkali ludzie wyrzuceni na margines. Miasto nie
protestowało przeciwko ich obecności, bo stanowili oni atrakcję dla licznie odwiedzających
Warszawę turystów. „Jedyne w Europie religijne getto” (jak reklamowało miasto dzielnicę
nielegałów) przyciągało ciekawskich nie mniej niż jerozolimska dzielnica chasydów Mea Szarim.
Oglądanie księży w sutannach, wiernych odbywających procesję Bożego Ciała (gdzie indziej
nielegalne) czy uczestnictwo w barwnych pierwszych komuniach, z dziewczynkami w białych
sukienkach i chłopcami w komeżkach – miało wielu wielbicieli, którzy zostawiali w hotelach
twardą walutę. Oczywiście były i problemy. Co jakiś czas w kwadracie praskich ulic pojawiał się
jakiś szaleniec wzywający do zbiorowych modlitw przed klinikami dobrej śmierci czy próbujący
wyjść z fundamentalistyczną propagandą poza ściśle określone regiony. Ale zazwyczaj
błyskawicznie załatwiano taką sprawę, dzięki dobrze działającej siatce informatorów. A interes
wciąż się kręcił.
Ojciec Jan skręcił w Inżynierską. Tam w jednym z podwórek mieszkała Agnes. Znali się jeszcze
z liceum. Była córką urzędnika przysłanego przez Brukselę z Hiszpanii, później studiowali
razem medycynę. Tyle, że ona ją ukończyła i podjęła pracę w Barcelonie. Do Warszawy wróciła
kilka lat studiach, by urodzić dziecko. Sylwek miał zdiagnozowany Zespół Downa, a procedury
prawne były całkowicie jednoznaczne, w takiej sytuacji kobieta musi poddać się „procedurze
usunięcia choroby”. Agnes odmówiła. – Nie mogłam tego zrobić – opowiadała przyjaciołom. –
Widziałam jego twarz na trójwymiarowym USG. To było moje dziecko – uśmiechała się
2/6
Rodzina katolicka - Operacja chusta 3
piątek, 20 marca 2009 10:28
nieśmiało. Odmowa podporządkowania się decyzjom kończyła się wykreśleniem z programu
ubezpieczeniowego, a u lekarza odmową wykonywania zawodu. I wtedy zadzwoniła do niego.
Poprosiła o pomoc. Ściągnął ją do Warszawy i załatwił pokój na Pradze. Więcej robić nie
musiał. Agnes błyskawicznie wrosła w środowisko, a jako lekarka (choć bez uprawnień) miała
pełne ręce roboty i zapewnione skromne środki do życia.
Podwórko było nieoświetlone, ale w jej oknach wciąż paliło się światło. Zadzwonił. Długo czekał
aż otworzy.
- O, Padre – wyglądała na zaskoczoną, gdy zobaczyła go w drzwiach. Nigdy nie spotykali się
wieczorami. Ojciec Jan starannie unikał dwuznacznych sytuacji. – Co tu robisz o tej porze? –
dodała już zwyczajnie.
- Poczęstujesz mnie herbatą, zamiast zadawać trudne pytania? – zapytał z uśmiechem. Bawiła
go niepewność Agnes. A jednocześnie wiedział, że przyjemny nastrój za chwilę pryśnie. I będą
oboje myśleć, co dalej. Wskazała mu fotel. I z ciepłym uśmiechem czekała na wyjaśnienia.
***
Gdy kończył opowieść w jej oczach nie było już radości. Wiedziała, że już się nie spotkają, i że
ona też będzie miała kłopoty. Pościg za chustą dotrze i do niej, tym bardziej, że padre
oczywiście nie zatroszczył się o to, by odpowiednio wcześniej wyrzucić z telefonu kartę, która
rejestrowała każdy jego ruch. A do tego nie bardzo rozumiała po co Jan w to wszystko się
angażuje. Chusta była jej całkowicie obojętna.
- Uważasz mnie za głupca, który porzuca ludzi, by ratować kawałek sukna? – zapytał na koniec.
Agnes podniosła filiżankę kawy do ust. Nie musiała mu odpowiadać. Jan wiedział, że go nie
rozumie. I nie chodziło tylko o chustę, ale o całe jego życie, o wszystkie wybory. Rozmawiali o
tym wielokrotnie, a on od dawna modlił się o wiarę dla niej. Ale nic się nie zmieniało. Ona wciąż
nie chciała, nie potrafiła, czy Bóg wie co jeszcze, uwierzyć. Szanowała Kościół, kochała
papieża, uwielbiała ludzi, którzy ją otaczali, ale nie wierzyła w Boga. Była tu z nimi, bo tylko tak
mogła uratować Sylwka. Tylko tu mogła być matką.
3/6
Rodzina katolicka - Operacja chusta 3
piątek, 20 marca 2009 10:28
- Nie ważne, co myślę. Ważne, co trzeba zrobić – odpowiedziała. Nie miała dziś ochoty na
kolejne kazania. Nie chciała słuchać o wierze, o zaufaniu, o Bogu. Miała obok siebie,
prawdopodobnie po raz ostatni, mężczyznę, któremu ufała, na którym mogła polegać i którego
– co właśnie sobie uświadomiła – kochała. I chciała by zapamiętał ją, jak najlepiej. – Przede
wszystkim zniszcz to g… - wskazała na telefon. – Złam kartę, i spuść ją do sedesu – tłumaczyła
cierpliwie. Ojciec Jan wykonywał polecenia. A Agnes szukała w swojej podręcznym magazynku,
w którym trzymała ubrania dla swoich najbiedniejszych pacjentów jakiegoś sensownego stroju,
w który mógłby się przebrać zakonnik. – Mam – wyrwało jej się, gdy na wieszaku znalazła
pomarańczowy strój buddyjskiego mnicha. – Zostaniesz w duchownej sukience, tylko zmienisz
przynależność klubową – roześmiała się do niego.
Strój buddyjskiego mnicha to był doskonały pomysł, a ojciec Jan był tego świadomy. Buddyści,
którzy zawsze zapewniali o swoim ateizmie, tolerancji i otwartości cieszyli się w Zjednoczonej
Europie specjalnymi względami. Setki kaznodziejów, mistrzów, guru i lamów przemierzało
nowoczesnymi samochodami (a niekiedy pieszo, w zależności od szkoły, nurtu czy kierunku)
drogi, budowało buddyjskie centra czy prowadziło szkolenia dla zmęczonych życiem. Wtopienie
się w ten tłum nie wymagało wielkiej wiedzy, bo zdecydowana większość z zachodnich
buddystów, o naukach Boddhisatwy miało mniej niż średnie pojęcie. Problemem był brak
licencji na działalność, którą wydawał Europejski Urząd ds. Tolerowanych Religii, ale i to dało
się ominąć, bowiem część z buddyjskich mistrzów kwestionowało uznanie ich systemu za
religijny.
Gdy zakonnik przebierał się w nowe szaty, golił stępioną żyletką brodę i głowę, Agnes
przygotowała mu worek z najniezbędniejszymi rzeczami. Chleb razowy, kilka paczek parówek,
puree ziemniaczane i dwie tabliczki czekolady powinny mu wystarczyć na pierwsze dni drogi.
Do tego dorzuciła starą mapę Polski, składany śpiwór, pomarańczową kurtkę i…, a jakże bez
tego się nie obejdzie, buddyjską żebraczą miskę. – Wrócisz do korzeni i będziesz żebrał jak
pierwsi franciszkanie – rzuciła przez ramię, gdy wyszedł przebrany z łazienki. Bez włosów i
brody wyglądał młodziej. Jak wtedy, gdy chodzili razem do liceum. Zrobiło się jej żal, chciała
gorącego pożegnania. A wiedziała, że Chusta, którą ojciec Jan miał ze sobą czyni to absolutnie
niemożliwym. I to nawet, gdyby założyć, że i zakonnik rzeczywiście, by takiego pożegnania
chciał.
- Musisz już iść – powiedziała przez zaciśnięte gardło. – Do południa dojdziesz do Wołomina,
może trochę dalej. Tam jest parafia – dodała.
Ojciec Jan podszedł do niej i przytulił ją. – Do zobaczenia – powiedział. – I nich Bóg ma Cię w
swojej opiece. Ciebie i Sylwestra.
4/6
Rodzina katolicka - Operacja chusta 3
piątek, 20 marca 2009 10:28
- Żegnaj – odpowiedziała sucho. Nie chciała pokazać po sobie więcej emocji. Nie chciała, by
widział, jak jej smutno.
- Do zobaczenia – powiedział jeszcze raz. – Nie tu, to tam! – mówił z naciskiem, choć wiedział,
że wpomnienie o tamtym świecie, tylko ją rozzłości. Odwrócił się, ale coś go zatrzymało. –
Agnes nie chciałabyś zobaczyć Chusty? – zapytał.
Szczerze mówiąc nie chciała. Ale wiedziała, że to jedyny sposób, by zatrzymać go jeszcze na
chwilę. Skinęła głową. Wyciągnął tkaninę spod pomarańczowego habitu. Rozłożył go przed nią
na stole. I klęknął. Ona także. Nie chciała mu robić przykrości. Przyjrzała się obliczu na tkaninie.
Nic nie czuła. Było jej smutno i źle. Ten przedmiot, a może ten człowiek na chuście odbierał jej
ostatniego człowieka, na którym zawsze mogła polegać. – Idź już – poprosiła. – Idź.
***
Słońce mocno już grzało, gdy dotarł do Zielonki. Miał świetny humor, właśnie odmówił
(odśpiewać ich w tym stroju trochę się obawiał) godzinki i raźnie maszerował przed siebie. Wiatr
chłodził mu twarz, budzące się ptaki dawały nadzieję, a modlitwa podtrzymywała na duchu.
Biały, masywny kościół, który mijał wciąż był czynny. Ale od jakiegoś czasu zamiast księdza
przewodziła mu asystentka pastoralna. Arcybiskup Kiliantchuk próbował ją wprawdzie odwołać
po tym, gdy oznajmiła, że jest ateistką, ale władze uznały taką decyzję za sprzeczną z
dyrektywą o wolności sumienia. Więc została.
Wszystkie te spory nie zaprzątały już jednak głowy ojca Jana. On zmierzał do wolności, do
Afryki, gdzie Kościół święcił triumfy. Tam o kapłaństwie kobiet nikt nie słyszał, wciąż głoszono
naukę o grzeszności homoseksualizmu, a nawet potępiano antykoncepcję (rzecz nie do
pomyślenia w sytej Europie). Droga do niej wiodła przez Kozacczyznę, która powstała z
rozpadu Ukrainy na część wschodnią, przygarniętej przez osłabioną zaborem Syberii przez
Chiny Rosję, i zachodnią, która przylgnęła do Zjednoczonej Europy. Między nimi pozostał pas
ziemi niczyjej. Mieszkali tam prawosławni mnisi – uciekinierzy z Góry Atos, którą dekretem
Komisji Paneuropejskiej przekształcono w Centrum Duchowości Feministyczmnej. A wokół nich
gromadzili się ludzie, którym nie odpowiadała ani rzeczywistość Zjednoczonej Europy, ani
oświecony zamordyzm prezydentów Federacji Rosyjskiej. Katolicy obu obrządków,
zielonoświątkowcy, ojcowie, którym nie podobały się programy równościowe w szkołach, a
5/6
Rodzina katolicka - Operacja chusta 3
piątek, 20 marca 2009 10:28
niekiedy także zwyczajni przestępcy. Gwarantem ich bezpieczeństwa byli stacjonujący tam
neo-Kozacy – płatni żołnierze, z których usług korzystali zarówno Rosjanie, Europejczycy, a
niekiedy nawet Chińczycy czy Japończycy.
Ojciec Jan wiedział, że jeśli przekroczy granicę, otrzyma pomoc. Kilka kilometrów od Lwowa, za
którym rozpoczynała się ziemia niczyja, był niewielki klasztorek paulinów. Kilkunastu braci i
trzech ojców zajmowało się kolportażem materiałów katechetycznych i liturgicznych do parafii
na terenie Zjednoczonej Europy, a także przerzucaniem spalonych misjonarzy i księży ze
Zjednoczonej Europy do Afryki, do Watykanu na Wygnaniu.
- Stop, stop! – ojca Jana zatrzymał głośny krzyk. Odwrócił się. Biegł za nim rosły mężczyzna w
granatowym mundurze. – Niech mistrz się zatrzyma – wołał. – Natychmiast.
Zakonnikowi serce podeszło do gardła. Znał tego człowieka. Przygotowywał go do ślubu. A
później wydawał mu deklarację wyzwolenia od związku wyznaniowego konieczną do wstąpienia
do policji. To było jakiś pięć lat temu. Od tego czasu nie widzieli się. Do ojca Jana dochodziły
tylko sygnały o antyreligijnym zaangażowaniu młodego policjanta, który inwigilując środowiska
chrześcijańskie chciał zmyć hańbę kościelnego ślubu i katolickiego wychowania jakie odebrał.
Uciekać nie było sensu. Musiał się zatrzymać. Policjant był coraz bliżej. Dobiegł.
- Mistrzu – zaczął. – Potrzebuje rady…
I zamilkł. Lata, jakie upłynęły od ich ostatniego spotkania, a także zgolone włosy i broda na
moment wprawiły go w zakłopotanie. Ale tylko na moment. – Ojciec Jan? – rozpoznał go bez
większych trudności.
Tomasz Terlikowski
Źródło: Fronda.pl
6/6