Przyjaciele i znajomi o księdzu Janie Kajetańczyku: UPŁYNĘŁO 20

Transkrypt

Przyjaciele i znajomi o księdzu Janie Kajetańczyku: UPŁYNĘŁO 20
Przyjaciele i znajomi o księdzu Janie Kajetańczyku:
UPŁYNĘŁO 20 LAT...
Kanonik Kapituły w Środzie, Dziekan dekanatu śremskie- go i ukochany przez parafian
Duszpasterz parafii p.w. NMP Wniebowziętej w Śremie - KSIĄDZ JAN KAJETAŃCZYK
zmarł 14 X 1993 roku.
Licznie zebrana społeczność Śremu pożegnała swojego kapłana w dniu 19 X 1993 r. Kondukt
żałobny wyruszył z kościoła pofranciszkańskiego, w którym często sprawował Najświętszą
Ofiarę w intencji Owczarni, której przewodził. W tym kościele od najmłodszych lat składał
Bogu swoje życie. A może wymodlił swoje powołanie? Uroczystości pogrzebowe były
wyrazem czci i szacunku oraz hołdem oddanym ukochanemu Kapłanowi za 21 lat posługi
duszpasterskiej. Mieszkańcy Śremu pożegnali Tego, który był „solą tej ziemi”, a pamięć o
Nim jest stale żywa mimo upływu tylu lat. Ksiądz Jan Kajetańczyk urodził się 6 sierpnia 1924
roku w Lucinach, w pa-rafii zaniemyskiej, w powiecie śremskim. Był piątym synem
Franciszka i Apolonii zd. Malińskiej. W niezamożnej rodzinie robotnika rolnego, kształtował
się Jego „solidny, pod każdym względem wzorowy charakter”– jak napisał o Nim w
świadectwie na zakończenie Seminarium Duchownego w Poznaniu ówczesny rektor ks.
Aleksy Wietrzykowski. Jako uczeń wiejskiej Szkoły Podstawowej w Lucinach nie mogłem
nawet marzyć o szkole średniej - napisał ks. Jan w swoich wspomnieniach. Opatrzność Boża
postawiła na drodze nieśmiałego, wiejskiego chłopca wspaniałych nauczycieli, którzy
pomogli Mu zrealizować marzenia. Warto tutaj wspomnieć pana Grawińskiego, który dołożył
wszelkich starań, aby jego uczeń mógł prze-nieść się z czterooddziałowej szkoły w Lucinach
do piątej klasy Szkoły Powszechnej w Śremie (obecnie Gimnazjum nr 2 im. Ks. Piotra
Wawrzyniaka). Po zakończeniu nauki w Męskiej Szkole Powszechnej (którą utworzono
w 1937, dziś Zespół Szkół Specjalnych im. Marii Grzegorzewskiej), w 1938 r. ks. Jan zgłosił
się na egzamin wstępny do Gimnazjum (dziś LO). Mimo pomyślnie zdanego egzaminu do
końca wakacji nie miał pewności, czy będzie mógł rozpocząć dalszą naukę. Wyposażenie
syna w potrzebne przybory i opłata czesnego przekraczały możliwości finansowe Jego
rodziców. Na szczęście pod koniec wakacji znalazł się „fundator” mundurka szkolnego, a
gmina w Śremie opłaciła czesne za pierwszy semestr nauki. Czternastoletni Jan
rozpoczął swoją drogę do matury. Nie była to droga łatwa.
Po latach wspominał:
Luciny oddalone są od Śremu prawie 8 kilometrów. Tę drogę pokonywałem codziennie na
rowerze. Zdarzało się, że na szosie były zaspy śniegu, ale mimo to zabierałem rower, który
niejednokrotnie musiałem przenosić przez zawieje. Czasem całą drogę pokonywałem pieszo.
Przez pewien czas obawiałem się, czy zdołam osiągnąć oceny wymagane do zniżki czesnego,
bo szczególne trudności sprawiała mi matematyka, za to bardzo lubiłem łacinę .Mimo tych
obaw i trudności pierwszą klasę ukończył z nagrodą książkową .Rozpoczęły się wakacje.
Żaden z uczniów nie przeczuwał nawet, jakie będą one długie. Ks. Kajetańczyk wspominał:
1 września, o 6 rano wyjechałem z Lucin udając się do śremskiej Fary na I-szy piątek
miesiąca. Nikt z nas w Lucinach, nie wiedział, że już od 5 rano toczyła się wojna. Niemcy
napadli na Polskę. Tego dnia po południu warkot niemieckich bombowców, latających
bezkarnie nad nami, napełniał niepokojem i lękiem. Tak zaczęły się najdłuższe w życiu „wakacje” szkolne,
które trwały do lutego 1945 roku. Ale jakie to były wakacje!? Podczas wojny ks. Jan mieszkał
w domu rodzinnym, w Lucinach i pracował jako: dekarz, pomocnik murarza, palacz
w gorzelni, robotnik rolny. Po latach żartował, że te umiejętności wykorzystał w pracy
duszpasterskiej, gdy trzeba było remontować kościoły w Kaźmierzu i Śremie, a umiejętności
palacza przydały się, gdy musiał palić w piecu na probostwie w Śremie. Koniec wojny
przyniósł jeszcze jedno doświadczenie. Na rozkaz Schulza, który w czasie okupacji zarządzał
majątkiem ziemskim w Lucinach, 20 letni wówczas Jan wozem konnym miał ewakuować
jedną z niemieckich rodzin do Berlina. Po latach powiedział: Bałem się, że jeśli będę musiał
pojechać nad Odrę i czekać na zakończenie wojny, to mój powrót do szkoły znacznie się
opóźni. Wyprawa zakończyła się jednak 5 dni drogi od domu i można było wracać.
„Podczas okupacji cztery razy spotkałem się „oko w oko” ze śmiercią. Mojego ocalenia nie
mam odwagi nazwać cudem, ale to nie zwalnia mnie od obowiązku wdzięczności wobec
Boga za taki przebieg wydarzeń – napisał we wspomnieniach ks. Jan Kajetańczyk.
W lutym 1945 r. rozpoczęła się nauka w szkole. Warunki były bardzo trudne, ale uczniowie
i nauczyciele z entuzjazmem zabrali się do pracy. Ks. Jan uczestniczył też w różnorakich
zajęciach dodatkowych, między innymi malował korony na orłach wiszących w klasach, które
woźny musiał potem wycierać. Upragniona matura stała się rzeczywistością. Potem dwa lata
filozofii w Gnieźnie i cztery lata teologii w Poznaniu (1948-1954), bardzo trudny okres dla
Kościoła w Polsce. Ks. Jan mówił, że były to czasy wręcz niebezpieczne. Prześladowanie
Kościoła, wyrzucenie religii ze szkół, zakaz budowania świątyń, inwigilacja kapłanów.
W takim to czasie, 27 maja 1954r. Jan Kajetańczyk przyjął święcenia kapłańskie z rąk ks. bpa
Franciszka Jedwabskiego. Z wolnego wyboru stał się sługą Ewangelii. W wolnej decyzji
powiedział Bogu: „Oto ja, poślij mnie”. W ciągu 39 lat posługi kapłańskiej czuł się posłany,
szczególnie do tych „którzy się źle mają”.Jego dom był otwarty dla wszystkich, a gospodarz
zawsze gotowy do pomocy, jakiej kto potrzebował. Może o tym zaświadczyć ówczesna
młodzież dla której konwikt i probostwo były „drugim domem.” Tylko Pan Bóg może
osądzić, a parafianie wśród których pracował - zaświadczyć, ile dobra duchowego spłynęło na
ludzi przez posługę ks. Jana Kajetańczyka. Przed laty pani Anna Scheller wyraziła
świadectwo Jego parafian takimi słowami:
„był w całej pełni kapłanem i dobrym człowiekiem. Jako kapłan, w duchu swej pokornej
wiary i służby dla Kościoła i człowieka, swe przemodlone i przeżyte wartości Boże
przekazywał wiernym. Emanował dobrocią, niezwykłym urokiem osobistym, ujmował
skromnością i bezinteresowną troską o każdego człowieka zagubionego, biednego
i zdeterminowanego. Pozostanie dla nas wzorem
kapłana, duszpasterza, a także z dużej litery Człowieka.”
Pan Marek Pioch po śmierci ks. Kajetańczyka napisał: „będzie nam brakowało z lekka
przygarbionej, charakterystycznej, odzianej w czarną sutannę niewysokiej sylwetki oraz
rozdawanego wokół promiennego uśmiechu.”
Jakże aktualne są słowa z wiersza napisanego ponad pół wieku temu przez panią Zofię
Skrzypek (zd. Baraniak). 30 maja 1954 roku witał nimi księdza Jana 12 letni Czesiu
w Lucinach po Mszy Świętej prymicyjnej: „I choć Bóg dłonią swoją najświętszą, zagarnął
Ciebie na wieczny czas. I choćbyś odszedł w dal największą, zostaniesz w sercach, boś
przecież nasz.”
Elżbieta Wiczyńska
Źródło: Miesięcznik Fara 13 X 2013 r. nr 10/78
SPOTKANIA
Ks. Jan Twardowski napisał: „Ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi”. Te słowa
przychodzą mi na myśl, gdy wspominam księdza Jana Kajetańczyka, proboszcza, kanonika,
dziekana ...
Nie, nie tak! Wspominam przede wszystkim Człowieka – dobrego człowieka, który „od
Niego przychodził”. Moje z nim spotkania to okres trzech lat, szczególnych lat. Dla Księdza
Jana to był ostatni odcinek życia, dla mnie – pewien początek, pierwsze lata kierowania
szkołą. Spotykaliśmy się często. Ktoś by powiedział, że to normalka, bo co nadzwyczajnego
w tym, że proboszcz rozmawia z dyrektorem – jeśli do szkoły wróciła wtedy nauka religii,
pojawiły się szkolne rekolekcje itd. itp. Ja jednak widzę dziś, że były to raczej spotkania,
rozmowy, wspólne działania dwóch ludzi, których dzieliła pokoleniowa różnica wieku, ale
których coś łączyło. Zapamiętałem Jego życzliwość, skromność, otwartość, zrozumienie dla
ludzkich problemów. Pamiętam Człowieka pogodnego, szczerego, nie eksponującego swego
„wieku i urzędu”. Człowieka, który był autentyczny i nigdy (nawet przy najbardziej
oficjalnych okazjach) nie grał wyuczonej roli. Kogoś, kto całym sobą budził zaufanie i wobec
kogo nie zastanawiałem się, czy warto o czymś mówić. Bo wiedziałem, że mogę tylko
zyskać, że to, o czym mówię pozostanie, jeśli trzeba, tylko między nami. Pamiętam kapłana
rozmodlonego, skupionego przy ołtarzu ... i człowieka uśmiechniętego, z dużym poczuciem
humoru. Pamiętam Człowieka, który zdecydowanie skraca dystans do rozmówcy, naprawdę
potrafi słuchać. Najpierw słuchać, a nie od razu dawać „gotowe recepty” na ludzkie
problemy. I właśnie: nie recepty, ale wskazówki, podpowie-dzi, dobre rady – czyli wiara, że
sami decydujemy o sobie, mamy wolność wyboru i powinniśmy z tej wolności umieć
korzystać. Ceniłem tę jego umiejętność znalezienia wspólnego języka z drugim człowiekiem.
Tę zdolność dostosowania słów do konkretnego odbiorcy. Potrafił, kiedy trzeba mówić
bardzo jasnym, prostym językiem. A równocześnie – w innych sytuacjach ukazywał się
erudyta, humanista, człowiek dużej wiedzy (nie tylko teologicznej). Widziałem, jak „trafia”
do ludzi w każdym wieku, o różnym wykształceniu... Pamiętam: Nie mówił z góry, że coś się
nie uda. Dawał dowody, że warto wierzyć w dobro, warto ufać innym (i sobie). Uczyłem się
od niego.
Wspierał. Bezinteresownie pomagał. Wielokrotnie tego doświadczyłem, „służbowo” też.
Wiedziałem, że w trudnych chwilach otrzymam wsparcie... Trzy lata, dobre lata znajomości,
współpracy. Wiele zdarzeń, wiele wspólnych działań, wiele wspomnień... Spotkania.
Rozmowy – w szkole, na plebanii, ale też w wycieczkowym autokarze, przy ognisku... Nie
sposób opisać tego szczegółowo,
nie ma możliwości zmieścić wszystkiego, co pozostało w pamięci na jednej stronie tekstu.
Ale jeszcze coś: Ten tekst nie jest okolicznościowym panegirykiem, napisanym z racji
rocznicy. To, co tu napisałem, mówię od lat. Że tylko dobrze? Tak Go pamiętam. Czy
obiektywnie? Nie, na pewno subiektywnie. Czy ten człowiek był bez wad? Nie wiem. Czy nie
popełniał błędów? Nie wiem. Czy ja mam prawo Go oceniać? Nie!
Często, zbyt często mówiąc o innych posługujemy się „etykietkami”. Tak nam wygodniej...?
Ale gdybym musiał w jednym zdaniu określić tego Człowieka? Przytoczę słowa mojego
przyjaciela: „Dobroć w wytartych rękawach sutanny”.
I niech tak pozostanie…
Leszek Mańkowski
Źródło: Fara – Miesięcznik parafialny przy kościele pod wezwaniem Najświętszej Maryi
Panny Wniebowziętej w Śremie, 13 października 2013 r. nr 10/78.
Podczas spotkania z uczniami Pan Jan Mieloszyński m. in. powiedział:
Ksiądz Jan Kajetańczyk potrafił łagodzić konflikty. Szanował każdego człowieka. Często
stawał w obronie pokrzywdzonych. Nigdy nie brakowało mu nadziei. Był zawsze skromny i
uśmiechnięty. W czasie modlitwy bardzo skupiony. Jako uczeń był bardzo zdolny i ambitny,
ale nigdy się tym nie chwalił. Mówił, że to zasługa nauczycieli, a nie jego. Doskonale znał
historię.
Ulubionym powiedzeniem księdza było: „A my nic nie pojmujemy, ledwo ze strachu
żyjemy”.