Wokół Opery i Filharmonii Podlaskiej
Transkrypt
Wokół Opery i Filharmonii Podlaskiej
Wokół Opery i Filharmonii Podlaskiej 1 1 2 2 3 4 Stanisław Olędzki Wokół Opery i Filharmonii Podlaskiej Mój punkt widzenia Tom III lata 2006-2007 Białystok 2012 5 3 6 © Copyright by Stanisław Olędzki, 2012 Redaktor: Halina Domalewska Redaktor techniczny: Ewa Frymus-Dąbrowska Projekt okładki: Mariusz Bryczkowski Autor oraz osoby zaangażowane serdecznie dziękują pani Elenie Łukanowej – Prezes Zarządu za wsparcie i pomoc w wydaniu książki. ISBN 978-83-7657-098-3 Mariusz Śliwowski Białystok, ul. Zwycięstwa 26c lok. 7 tel. (85) 869 14 87, 602 766 304 www.prymat.biasoft.net, e-mail: [email protected] 4 7 Od autora Teksty zamieszczone we wszystkich tomach książki Wokół Opery i Filharmonii Podlaskiej. Mój punkt widzenia są przedrukiem moich cotygodniowych publikacji towarzyszących abonamentowym koncertom tej instytucji. Publikowałem je w omówieniach programów koncertowych jako ich rozszerzenie. Pomysł ten zrodził się z kilku powodów. Po pierwsze, początkowo miały to być tylko recenzje. Zapyta ktoś: – Dlaczego nie w lokalnej prasie codziennej? Odpowiem: – Istotnie, tam byłoby lepiej, tam jest ich właściwe miejsce. Tak też robiłem w okresie przed transformacją naszego państwa współpracując kolejno ze wszystkimi lokalnymi periodykami i prasą codzienną. „Kontrasty”, „Białostocki Informator Kulturalny”, „Gazeta Współczesna”, „Kurier Podlaski”, do pewnego stopnia i „Kurier Poranny” zawsze były otwarte na moje publikacje (recenzje, felietony i in. formy). Ale w nowej rzeczywistości rynkowej jedne tytuły upadły, inne zaś zaczęły skąpić miejsca na tematykę muzyczną. A jest to tym dziwniejsze, że w podobnej sytuacji ustrojowej przed II wojną światową w samej Warszawie ukazywało się po każdym koncercie do dwunastu recenzji1. Ówcześni wydawcy nie szczędzili miejsca tematyce muzycznej, mimo że do ich dzienników również nikt nie dopłacał. Zniechęcony stosunkiem białostockich redakcji do muzyki, zaproponowałem dyrektorowi Filharmonii Podlaskiej, Marcinowi Nałęcz-Niesiołowskiemu zamieszczanie recenzji w dodatku do omówień programów koncertów abonamentowych, pod jednym warunkiem – całkowitej swobody wypowiedzi. Dyrektor na to przystał i – tak to się zaczęło… Po drugie, mam temperament nie tylko krytyka, lecz również pedagoga. Obserwując reakcje słuchaczy na poszczególne wykonania muzyczne, doszedłem do wniosku, że nieraz brakuje im wiedzy i umiejętności słuchania muzyki i oceniania wykonań. Dołączyłem zatem do recenzji dział o nazwie „Akademia melomana” z tekstami naświetlającymi zrazu problematykę percepcji muzyki, a potem inne zagadnienia mogące pomóc w lepszym, głębszym rozumieniu muzyki. Kiedy ruszyła budowa opery, 1 Roman Jasiński, Na przełomie epok. Muzyka w Warszawie (1910-1927), Warszawa 1979 PIW, s. 13. 5 wprowadziłem dział pt. „Mała historia wielkiej opery”, gdzie zgodnie z tytułem syntetycznie przedstawiałem najważniejsze fakty z dziejów opery. Bywalców Opery Podlaskiej trzeba przecież przygotować do recepcji tego gatunku muzycznego, nieobecnego na Podlasiu od czasów Jana Klemensa Branickiego. Po trzecie, chcąc osadzić muzykę w szerszym kontekście zacząłem odnotowywać na stronach „Kroniki”, najważniejsze fakty z aktualnego życia społeczno-kulturalnego, bo jak pisał (za Herodotem) Ryszard Kapuściński – po jego teksty też sięgam w tym tomie – „niesłychanie ważny do zrozumienia czegokolwiek jest kontekst. Że rzeczy i ludzie, owszem, istnieją dla siebie i w sobie, ale zrozumieć je można tylko w ich kulturze. I że przez kontekst pojedyncze zjawiska zyskują głębię”2. Dla pogłębienia odczuwania przez melomanów muzyki i świata w ogóle czasem zamieszczałem poezję związaną w jakiś sposób z muzyką; to przecież Filharmonia Białostocka była niegdyś organizatorem pamiętnych Festiwali muzyki i poezji. Udostępniałem Czytelnikom również wiele innych tekstów wybitnych autorów, od Karola Szymanowskiego po Marka Dyżewskiego. Po czwarte, forma moich publikacji była otwarta. Jedne działy powstawały, rozwijały się i niekiedy znikały. Z czasem zrodził się tytuł „Mała Gazeta Muzyczna” przekształcony następnie w bardziej adekwatny „Tygodnik Muzyczny”. Po dziesięciu latach objętość niektórych numerów „TM” sięgała kilkudziesięciu stron. Będę bardzo szczęśliwy, jeśli okaże się, że mój „Tygodnik Muzyczny” wspierał choćby w nieznacznym stopniu rozwój zainteresowań muzycznych słuchaczy koncertów Opery i Filharmonii Podlaskiej, wzbogacał ich osobowości, pogłębił sposób percepcji muzyki i kultury w ogóle. Na koniec, pisząc te słowa pół roku po rozstaniu Dyrektora Marcina NałęczNiesiołowskiego z jego Operą i Filharmonią Podlaską, mogę otwarcie przyznać, że moja (społeczna) praca nad 263 numerami „Tygodnika Muzycznego” była hołdem dla jego talentu, pracy i osiągnięć. Dziesięcioletnia współpraca z Panem Dyrektorem była dla mnie także nie tylko prawdziwą przyjemnością, ale i honorem – co kilkakrotnie już powtarzałem. Stanisław Olędzki Ryszard Kapuściński, Rwący nurt historii – zapiski o XX i XXI wieku, Kraków 2007, Wydawnictwo Znak, s. 166, 167. 2 6 Rok 2006 7 7 8 8 Recenzje 2006 Kolejna opera w Filharmonii Podlaskiej recenzja z koncertu 17.II.2006 r. Dyrektor Marcin Nałęcz-Niesiołowski konsekwentnie rozbudza zainteresowania słuchaczy muzyką operową; w ten sposób buduje przyszłą publiczność teatru operowego, który lada chwila zacznie się materializować. Jednym nurtem tej działalności są wybitne filmy operowe prezentowane nieodpłatnie, drugim – estradowe wykonania oper w ramach programów abonamentowych. W ten sposób gościły już na Podleśnej m. in. „Halka” Stanisława Moniuszki, „Rigoletto” Giuseppe Verdiego, „Eugeniusz Oniegin” Piotra Czajkowskiego, „Borys Godunow” Modesta Musorgskiego, a w ubiegły piątek przyfrunął cudowny motyl z kraju kwitnącej wiśni – „Madama Butterfly” Giacomo Pucciniego. Za kilka tygodni Filharmonicy Podlascy zmierzą się z innym poważnym wyzwaniem artystycznym – pierwszym aktem dramatu „Walkirii”, drugiej części słynnej tetralogii „Pierścień Nibelunga” Richarda Wagnera. Ale to nie koniec: co i raz programy koncertów symfonicznych inkrustowane są to muzyką operową, to znów teatralną, wreszcie – filmową. Takich czekających nas jeszcze koncertów naliczyłem aż siedem (na 16 ogółem). W ten sposób białostoccy melomani poznają w filharmonii całe połacie wartościowej muzyki scenicznej (i filmowej). Przy tym nie zaniedbuje się tutaj muzyki symfonicznej: od Jana Sebastiana Bacha po Witolda Lutosławskiego (na poprzednim koncercie IV Symfonia, a na dzisiejszym Partita w wersji na skrzypce i orkiestrę symfoniczną). Podjęcie się wykonania „Madamy Butterfly” po tygodniowym cyklu prób to zadanie niemal szaleńcze, a jednak zwieńczone całkowitym sukcesem. Dla mnie prawdziwym bohaterem tego wieczoru była Orkiestra Filharmonii Podlaskiej grająca pod batutą swego szefa Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego naprawdę porywająco, olśniewająco, z tak wielkim ładunkiem emocji, że zatraciłem po pewnym czasie spojrzenie krytyczne, typowe dla recenzenta, stając się jedynie (a może aż) zafascynowanym słuchaczem. Taka była moc tej muzyki i tego wykonania. To zarazem najkrótsza i najlepsza recenzja tego koncertu-spektaklu. Bo mimo że bez kostiumów, bez sceno9 grafii, bez świateł, z ograniczoną do minimum grą aktorską, wykonanie tym silniej przemawiało samą muzyką. Oprócz partii wokalnych poszczególnych postaci, kreujących cały splot dramatycznych i tragicznych zdarzeń, właśnie muzyka orkiestrowa pełni w tym dramacie najważniejszą, pierwszoplanową rolę. I w roli tej nasz orkiestra filharmoniczno-operowa sprawdziła się wyśmienicie. Oczywiście, nie można było nie zachwycać się pięknym głosem, przejmująco kreślącym dramat niewinnego „motyla” – Romy Jakubowskiej-Handke, czy ciepłym, współczującym mezzosopranem jej służącej Suzuki – Katarzyny Suskiej. Również tenor Pawła Skałuby mógł podobać się zwłaszcza w miłosnym duecie z I aktu i wstrząsnąć w końcowych zawołaniach „Butterfly! Butterfly! Butterfly!”. Konsul Sharpless, będący w istocie głosem sumienia Pinkertona i moderatorem zaistniałej dramatycznej sytuacji, śpiewany był przez Adama Kruszewskiego zgodnie z przeznaczoną mu niewdzięczną rolą – to powściągliwie, to znów bardzo poważnie. Na osobną uwagę zasługuje drobna rola w tym „spektaklu” białostoczanina Macieja Bogumiła Nerkowskiego (jeszcze studiującego śpiew); usłyszymy go w przyszłości zapewne w większych partiach. Niezbędny w tego typu wykonaniach dzieł operowych komentarz słowny, bardzo trafnie zredagowany, wygłaszał ciepłym, dyskretnym głosem, znanym wszystkim słuchaczom radiowej „Dwójki” i miłośnikom oper – redaktor Wojciech Włodarczyk; to dopełniało wielkiego, w pełni zasłużonego sukcesu „Madamy Butterfly” w Białymstoku. Stanisław Olędzki 10 III 2006 Ponowny atak prasowy na budowę Opery Podlaskiej („Gazeta Wyborcza”, „Gazeta Współczesna” i „Kurier Poranny”) skłonił mnie do kontynuowania zawieszonego w listopadzie ubiegłego roku „Tygodnika Muzycznego”. Chcę w ten sposób wnieść skromną cegiełkę przynajmniej w osłabienie siły niechęci wobec wspaniałego, szlachetnego i tak potrzebnego na Podlasiu dzieła. Jest to pierwszy – po przerwie – numer, w tym sezonie 12., od początku już 101. Stanisław Olędzki Głos w sprawie opery Podlaskiej Ostatni tydzień karnawału białostocka prasa uczciła swoistą sambą, czy raczej „tańcem śmierci” zagranym poczętemu zaledwie dziecku podlaskiej kultury – Europejskiemu Centrum Sztuki – Operze i Filharmonii Podlaskiej. Najpierw 23 lutego „Gazeta Współczesna” zaalarmowała: „Przed sesją Rady Miasta: Radni boją się, że w trakcie wydawania pozwolenia na budowę opery zostały złamane procedury. Chcą, by niejasności wyjaśniła prokuratura.” Zawtórowała jej „Gazeta Współczesna”: „Decyzja prezydenta Tura w sprawie opery może trafić do prokuratury …Pozwolenie na budowę Opery Podlaskiej zawiera wiele braków i uchybień – twierdzą białostoccy radni miejscy. Część z nich nawet chce, aby prawidłowość decyzji Ryszarda Tura zbadała prokuratura.” 10 Po tych krótkich salwach harcowników z prawdziwej kolubryny wypalił 28 lutego „Kurier Poranny” poświęcając „Tematowi tygodnia” pełne dwie kolumny pod znamiennym tytułem „Mania wielkości czy nasza szansa”. Najpierw rozstrzygnę krótko tę alternatywę: zdecydowanie nasza szansa. Zaraz będzie dowód. Najpierw przedstawię argumenty przeciwników. Po znanej już inwokacji („Budowa opery jeszcze się nawet nie zaczęła, a już poszły na nią ponad 4 miliony złotych! A już atmosfera się zagęszcza i słychać, że sprawą powinien zająć się prokurator (…)”, autor Tomasz Żukowski oddaje pierwszą salwę w sprawców tego przedsięwzięcia (Prezydent Ryszard Tur, Marszałek Janusz Krzyżewski i Dyrektor Marcin Nałęcz-Niesiołowski; należałoby tu dopisać jeszcze kilkadziesiąt nazwisk rzeczników tego pomysłu – wchodzących w skład „grupy inicjatywnej”), nazywając kampanię na rzecz opery „bezmyślną i ślepą lawiną”, która „nie patrzy, gdzie spada, pędzi przed siebie, niszczy wszystkie przeszkody”. I bardzo dobrze, że pędzi (szybka realizacja planów), dobrze że niszczy też wszystkie przeszkody (w tym różne nieżyciowe przepisy – o tym za chwilę). Ale że jest bezmyślna?! Kto tu jest bezmyślny – wyjaśniam: Bezmyślni są raczej ci (część radnych miejskich), którzy nie doceniają zasłużonego awansu kulturowego mieszkańców Podlasia z chwilą rozpoczęcia działalności Centrum, a zwłaszcza samej Opery Podlaskiej. Mniej im się dziwę, bardziej współczuję; należą zapewne do tzw. pokolenia głuchych, które ufundowała najpierw Polska Ludowa, a obecnie Najjaśniejsza Rzeczpospolita (Trzecia) Nie zamierzam nikogo obrażać; „pokolenie głuchych” to nie inwektywa, to ułomność niezawiniona przez naszych rajców miejskich. „Pokolenie głuchych” to nieszczęsne ofiary, które zostały tak uformowane przez polski system edukacyjno-wychowawczy, że pozostają niewrażliwe na muzykę, a co gorsze, nie rozumieją znaczenia muzyki w formowaniu osobowości ludzi i całych społeczeństw. W odróżnieniu od innych krajów europejskich i pozaeuropejskich (szczególnie Japonii), nie tylko nie docenia się u nas znaczenia muzyki, wychowania muzycznego w kształtowaniu właściwych postaw, umiejętności, kreatywnych zdolności i całego szeregu innych cech charakterologicznych pożądanych w wolnych demokratycznych społeczeństwach. Nie można odrywać sukcesów ekonomicznych takiej chociażby Japonii od jej sukcesów w dziedzinie upowszechniania muzyki (słynny system Yamaha). W Polsce muzykę artystyczną eliminuje się, spycha do enklaw (gett), niszczy, a w najlepszym wypadku – nie docenia. Popatrzmy na miejsce muzyki klasycznej na antenie radia i telewizji (poza enklawami programu II PR i kanału TVP Kultura) lub w naszej prasie (fachowe recenzje i inne formy). Te permanentne, wieloletnie zaniedbania potwierdziły badania socjologiczne, które na marginesie ujawniły wstydliwy fakt: nawet w środowiskach inteligenckich nie wypadało przyznawać się do nie czytania książek, za to w dobrym tonie było przyznawanie się, że nie rozumie się muzyki klasycznej, już o współczesnej nie wspominając. Źródłem tego jest brak powszechnego wychowania muzycznego. Zjawisko to powoduje nawarstwienia: jedne pokolenie głuchych wychowuje następne itd. Opera jako gatunek muzyczny z racji swej popularności i komunikatywności (docieranie do wrażliwości estetycznej odbiorcy kilkoma kanałami naraz) jest w polskiej niewesołej rzeczywistości – może być i u nas (!) – skutecznym środkiem przerwania takiej „ślepej lawiny”, lawiny nieuctwa i braku kultury muzycznej. Można by się spodziewać, że kto jak kto, ale właśnie radni, wybrani przez miejską społeczność, 11 będą czynili wszystko, by tej społeczności pomóc, by reprezentować jej interesy w dziedzinie wyrównywania tych zaniedbań. Że wreszcie i będą sobie pomagać, bo przecież życie w społeczności kulturalnej powinno być również celem ich działalności – tak jak to się dzieje w innych miastach. Co do tytułowej „manii wielkości”: są w Polsce inne, mniejsze miasta, mające jednak od wielu lat bardzo mądrych rajców, mądre władze, niezależnie od rządzących opcji, a nawet ustrojów. Mógłbym sypnąć dziesiątkiem przykładów. Jednym z dobrze mi znanych jest Słupsk. Tam kilkadziesiąt lat temu, postanowiono utworzyć festiwalowe centrum polskiej pianistyki. Już słyszę głosy naszych radnych i niektórych dziennikarzy: po co to komu było potrzebne, nie mieli na co wydawać pieniędzy, w powiatowym miasteczku itp. itd. Byłem w Słupsku w roku 1979 jako stały współpracownik miesięcznika „Kontrasty” (za czasów Klemensa Krzyżagórskiego było to pismo rozchwytywane na rynku ogólnopolskim, potem celowo zniszczone na życzenie niektórych przedstawicieli naszej elity intelektualnej popieranej przez ówczesną elitę władzy). W redakcyjnej ankiecie na temat „Czy prowincja ma szansę?” wypowiedzieli się m.in. tej miary intelektualiści jak Bogdan Suchodolski, Włodzimierz Pawluczuk, Julian Kawalec, Jerzy Kmita, Bogdan Kunicki, Edmund Osmańczyk, Walery Pisarek, Andrzej Sadowski, Andrzej Siciński, Jan Szczepański, Jerzy Topolski, Wojciech Żukrowski. Ja pisałem właśnie o Słupsku, który jako miasto powiatowe nie tylko stworzył ważny w skali kraju fakt kulturowy, ale potrafił (bo chciał) uczynić z Festiwali Pianistyki Polskiej koło zamachowe rozwoju kultury tak muzycznej jak i ogólnej. Festiwal niejako wymusił utworzenie Orkiestry, której pierwszym dyrygentem został młodziutki wówczas, a dzisiaj znany szeroko w świecie Grzegorz Nowak. Tymczasem z obszernego artykułu Tomasza Żukowskiego dowiadujemy się o kręgu prawdziwych zainteresowań radnych, ujawnianych na hasło „Opera w Białymstoku”. Są to zainteresowania typowe dla tzw. strajku włoskiego: należy trzymać się tak ściśle przepisów, aby uniemożliwić rozpoczęcie inwestycji. A jeśli nie rozpoczniemy, to i nie skończymy! I o to chodzi. Będą pieniądze na dożywianie ubogich (a jak donosiły ostatnio media, miliony złotych na ten cel są na Podlasiu niewykorzystywane), będą pieniądze na ulice, multikino, parkingi itd. To oczywista demagogia. Radni czepiają się np., że prezydent wydał pozwolenie na budowę opery bez decyzji „o środowiskowych uwarunkowaniach na realizację przedsięwzięcia”. Ponoć radni zarzucają prezydentowi, że wymaga takiego zezwolenia w wypadku centrum handlowo-rozrywkowego, jakby nie rozumieli różnicy w gatunkach klienteli obu tych centrów. Na moim osiedlu jest nie centrum nawet, lecz pawilony handlowe i to w sąsiedztwie komendy policji (ul. Antoniukowska), a we wnękach pawilonów i na zewnątrz (zależnie od pogody) stale straszą podchmieleni, niedomyci piwosze. Takich drobiazgowych zastrzeżeń radni (ciekawe, jak liczna jest ich grupa) wysuwają wiele. Nie do mnie należy ich wyjaśnianie i rozwiewanie wszystkich wątpliwości. Wniosek nasuwa się jeden i poraża on swą oczywistością. Radnym Białegostoku nie zależy na tej inwestycji, nie zamierzają widocznie w przyszłości chodzić do Opery Podlaskiej. Wszędzie widzą tylko przeszkody, węszą przestępstwo, starszą prokuratorem. Nie chcę takich radnych. Chcę radnych takich jak w powiatowym Słupsku, którzy nie tylko zrozumieli wizjonerskie inicjatywy artystów-muzyków, ale i robili wszystko, by wspólnie pokonać wszystkie przeszkody, by cel został jak najszybciej osiągnięty. Wydaje się, iż w Białymstoku radni nade wszystko preferują przepisy. A przepisy, jak przepisy, są dobre, jeśli służą słusznym, tj. dobrym celom. 12 Całe życie zawodowe pracowałem w dziedzinie kultury, część jako administrator (Urząd Wojewódzki, 15 lat kierowałem Zespołem Placówek Kształcenia Artystycznego). Nie jeden raz życie zmuszało mnie do naciągania i omijania przepisów. Gdybym ściśle trzymał się wszystkich przepisów kultura polska poniosłaby ewidentne straty: nie byłoby kilku wybitnych śpiewaków i jednego wybitnego młodego kompozytora, dla których – wbrew przepisom – utworzyłem w Liceum Muzycznym odpowiednie wydziały. Nie byłoby też i samego Liceum Muzycznego, które utraciło formalne racje bytu w wyniku kolejnych reorganizacji systemu oświaty. Również niemal całe życie byłem obserwatorem powstania (1954) i dalszego rozwoju pierwszej na Białostocczyźnie instytucji muzycznej – Białostockiej Orkiestry Symfonicznej, zrazu amatorskiego zespołu, który przez pięćdziesiąt lat ciężkiej pracy kilku pokoleń muzyków instrumentalistów i kilku dyrektorów – dyrygentów osiągnął obecnie poziom częstokroć dorównujący dobrym orkiestrom europejskim. Obecnie Orkiestra Filharmonii i Opery Podlaskiej przygotowuje i wykonuje naprawdę wspaniale nie tylko muzykę symfoniczną, ale i całe opery (w wykonaniu koncertowym), zaprasza do przebudowanej sali kameralnej na występy artystów o renomie europejskiej (ostatnio Urszula Kryger i Piotr Pławner). Co więcej, dyrektor Marcin NałęczNiesiołowski to wielki talent łączący w sobie wyjątkowe predyspozycje tak do muzyki symfonicznej jak i operowej. Wprost genialnie czuje frazę wokalną, jest przecież nie tylko znakomitym dyrygentem, lecz również śpiewakiem i altowiolistą. Takiego skarbu muzycznego Białystok jeszcze nie miał. A przy tym to znakomity, wizjonerski menadżer. Nie zniechęcajmy go, pomagajmy i życzliwie doradzajmy! W ślad za rozwojem artystycznym, organizacyjnym i materialnym Filharmonii Białostockiej i Podlaskiej powstało nowe zjawisko kulturowe – szerokie audytorium, żywy rezonans społeczny, zapotrzebowanie na wszystkie gatunki muzyki (kameralnej, symfoniczno-koncertowej, operowej, a nawet jazzowej). To wynik przemyślanej, systematycznej pracy upowszechnieniowej prowadzonej w przedszkolach i szkołach od kilkudziesięciu lat. I oto przyszła kolej na kolejny krok, zupełnie naturalny – wynik owej pracy – danie mieszkańcom miasta i regionu niecierpliwie oczekiwanej instytucji, która będzie miała jeszcze szerszy społeczny zasięg oddziaływania. Opera to naprawdę nie „mania wielkości” to mania naturalnego rozwoju, mania rozsądku i mądrości, mania miłości do muzyki, miasta i jego mieszkańców. Opera Podlaska to nawet nie awans, to po prostu paląca potrzeba kulturalna. Zwykli ludzie chcą coraz bardziej żywej muzyki, w tym wystawianych wreszcie w pełnej krasie oper, operetek, musicali. I nikt temu naturalnemu trendowi przeszkodzić nie zdoła, ani rajcy, ani czwarta siła – media. Karawana pojedzie dalej, nawet nie zatrzymując się. Zaś samemu dyrektorowi – dyrygentowi Marcinowi Nałęcz-Niesiołowskiemu szykujcie szanowni rajcy raczej miejsce na pomnik, niż krzesło u prokuratora. I nie ośmieszajcie się przed waszym elektoratem. Stanisław Olędzki PS. To pełny tekst rozesłany do białostockich mediów w poniedziałek 6 III br. 13 17 III 2006 Dwa preludia kameralne We wtorek i środę (7 i 8 marca) grały w Białymstoku dwa zespoły kameralne: w ramach stałego cyklu „Wtorki Akademii” w Sali koncertowej Filii AMFC dał się słyszeć najpierw Kwintet Dęty SENZA BATTUTA, a następnego wieczora – znakomite DAS NEUE BERNER TRIO. Nie umniejszając znaczenia pierwszego koncertu, to jednak zespół polsko-szwajcarski olśnił i w pełni zadowolił słuchaczy tak idealnym wykonawstwem, jak i samy programem. Szwajcarskie Trio tworzą w 2/3 Polacy: jeden z najznakomitszych skrzypków młodego pokolenia – Piotr Pławner, jego siostra – Izabella Pławner i niemiecka pianistka i kompozytorka mieszkająca w Szwajcarii – Erika Radermacher. Zaprezentowane tria fortepianowe Beethovena (B-dur) i Brahmsa (a-moll) można uznać za wielkie kreacje. Artyście z racji Święta Kobiet zagrali też takie szlagiery, jak Salut d’amour Elgara oraz „Cierpienia miłości” i „Piękny rozmaryn” Kreislera. Publiczność zwietrzyła tę niecodzienne wydarzenie artystyczne wypełniając tłumnie salę koncertową Filharmonii Podlaskiej. Czajkowski odświeżony Filharmonia Podlaska w Białymstoku, szczycąca się od kilku dobrych lat 100procentową frekwencją, może pozwolić sobie na proponowanie dzieł mniej znanych, nie należących do kanonu repertuarowego. Jednak zawsze dba o tzw. przeciętnego słuchacza łącząc w jednym programie utwory ambitniejsze z dziełami powszechnie lubianymi. Niedawno wykonano tu IV Symfonię i Partitę w wersji orkiestrowej Witolda Lutosławskiego, kilka miesięcy temu Marcin Nałęcz-Niesiołowski po raz pierwszy w Polsce zaprezentował IV Symfonię Aleksandra Tansmana, zaś program koncertu 10 marca wypełniły białostockie prawykonania Czterech tańców (1931) (Polka, Kujawiak, Dumka, Oberek) Tansmana i Koncertu skrzypcowego C-dur op. 30 (1883) Maurycego Moszkowskiego. Popularnym dopełnieniem tego programu była V Symfonia Piotra Czajkowskiego. Cztery tańce Tansmana zabrzmiały wręcz doskonale, nie tylko dlatego że orkiestra przygotowuje nagranie płyty z jego dziełami, ale przede wszystkim z powodu osiągniętego już na stałe wysokiego poziomu wykonawczego. Odkryciem można też nazwać prawykonany Koncert skrzypcowy Moszkowskiego. Partia orkiestrowa o gęstych tutti, wysokiej temperaturze i zagęszczeniu narracji, dzięki wnikliwości Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego nigdy nie zakrywała efektownie napisanej i z wdziękiem wykonanej partii wirtuozowskiej. Krzysztof Jakowicz jest – jak dobre wino – im starszy tym lepszy. Grał pięknym dźwiękiem, błyszczał w partiach wirtuozowskich, czarował w kantylenie. Wykonawcy dokonali modyfikacji formy części pierwszej skracając ją o ponad cztery i pół minuty w dwóch vide (w sumie ponad sto taktów 12/8 lub 28 proc. przebiegu). Wycięli jednak dość nużący odcinek pracy tematycznej rozwijający główny wątek tej części, który i samego kompozytora widać nie w pełni zadawalał, bo starał się ożywić narrację wprowadzając tu kilkakrotnie krótkie solowe kadencje. W sumie uzyskano większą zwartość formy i efektowniejszy przebieg ekspresyjny. 14 Trzeci niewielki skrót zauważyłem jeszcze w rozśpiewanym Andante – dwanaście i pół minuty intensywnego cantabile bez odrywania smyczka od strun. Końcowe Vivace porywało młodzieńczą brawurą w szaleńczych figuracjach rodem z fortepianowych Etiud wirtuozowskich kompozytora. Zarówno sama gra jak i przywrócony życiu utwór bardzo podobały się słuchaczom, którzy wyprosili dwa bisy: Kaprys polski Grażyny Bacewicz i Kaprys nr 15 Paganiniego. Zwłaszcza ten drugi zachwycał wirtuozowską brawurą a zarazem lekkością w partiach figuracyjnych. Clou programu stanowiła interpretacja V Symfonii Czajkowskiego. To popularne dzieło traktowane jest często jak „samograj”. Marcin Nałęcz-Niesiołowski, który zapewne prowadził je wielokrotnie, odczytał partyturę niejako od nowa, z niezwykłą starannością i wnikliwością, pochylając się nad każdym najdrobniejszym oznaczeniem ekspresyjnym. Zademonstrował według mnie idealną postawę wobec dzieła wyrażającą się w triadzie: dokładna analiza partytury – wyciągnięcie wniosków ekspresyjnych z tekstu – przepuszczenie tych wniosków prze filtr własnej osobowości, wrażliwości. Jeden z najlepszych przykładów takiego podejścia do partytury Symfonii e-moll Czajkowskiego to wyraźne uspokojenie narracji, zgodnie ze wskazówkami kompozytorskimi molto più tranquillo w odcinkach drugiego tematu pierwszej części, gdzie większość dyrygentów dostrzega più tranquillo, a nie zauważa molto. Uogólniając: dyrygent osiągnął specyficzny klimat emocjonalny i zaostrzył napięcia poprzez sięganie do ekstremalnych wartości agogicznych i dynamicznych, jak tego chciał sam kompozytor. Niby niewiele, a jakież wrażenie wywarło to niezwykle emocjonalne wykonanie! Nie byłoby to możliwe bez wprost fantastycznej gry całego zespołu, a tak zagranym solo waltorniowym (Aleksander Starynets – nowy „nabytek” Filharmonii) z części drugiej mogłyby szczycić się najlepsze orkiestry i to nie tylko krajowe. 24.III.2006 W sobotę (18 marca) odbył się kolejny koncert z cyklu „Muzyczne Spotkania w Ratuszu”. Wystąpili młodzi kontrabasiści – Krzysztof Sokołowski i Kamil Łomasko oraz towarzysząca im pianistka Olga Anikiej – wykładowca Filii Akademii Muzycznej. Obaj kontrabasiści są byłymi absolwentami białostockiego Liceum Muzycznego w klasie prof. Leszka Sokołowskiego, a obecnie studiują w klasie tego samego profesora na II (Krzysztof Sokołowski) i IV roku (Kamil Łomasko) Filii Akademii Muzycznej. Soliści wykonali po jednej sonacie A. Mišeka i jednej miniaturze G. Bottesiniego. Ich gra potwierdziła dwa fakty: istnienia w Białymstoku świetnej szkoły kontrabasowej oraz niezmiennie wysokiego jej poziomu zaświadczanego kolejnymi rocznikami znakomitych uczniów i studentów. Olga Anikiej to jedna z najlepszych, importowanych do Białegostoku zza wschodniej granicy pianistek, co poświadczyła zarówno wysokim poziomem gry kameralnej, jak i pięknym wykonaniem II Sonaty fortepianowej d-moll Sergiusza Prokofiewa. 15 31 III 2006 Znowu prawykonania relacja z 24 III 2006 Obecny rok to nie tylko wielki jubileusz 250-lecia urodzin W. A. Mozarta, ale i niemniej okrągłe rocznice związane z innymi wielkimi kompozytorami: 150 rocznica śmierci (29 VII) R. Schumanna i 100-lecie urodzin (25 IX) D. Szostakowicza. Właśnie tego ostatniego kompozytora (o polskich korzeniach) Filharmonia Podlaska zamierza uczcić szczególnie. Na ostatnim koncercie (24 III) wykonano jego dwie mniej znane lub rzadziej wykonywane dzieła – Sześć wierszy Mariny Cwietajewej op. 143a (w Białymstoku jeszcze nie wykonywanych) i VI Symfonię h-moll (u nas grała ją tylko Filharmonia z Plovdiv w 1978 roku). Natomiast na pierwszym koncercie w kwietniu Filharmonia zapowiada wykonanie przepięknej, śpiewnej muzyki Szostakowicza do filmu „Szerszeń”. Piątkowy wieczór w Filharmonii miał tym razem dwa „gwoździe” programowe. Pierwszym był występ zawsze gorąco witanej i przyjmowanej śpiewaczki Jadwigi Rappé. W Białymstoku stawiała swe pierwsze muzyczne kroki, przyjaźniła się z Siostrami Frankiewicz przeznaczając kiedyś swoje honorarium za koncert w Filharmonii Białostockiej na Fundusz im. Heleny Frankiewicz i uczestnicząc w uroczystym otwarciu Klasy im. Heleny Frankiewicz. Jadwiga Rappé należy do tych wielkich śpiewaczek, które cokolwiek by nie śpiewały, wzbudzają zachwyt i głębokie przeżycia. Tak też było z trudnymi w percepcji Wierszami Cwietajewej. Pewną barierę stanowi tu surowa, medytacyjna ekspresja Szostakowicza doskonale oprawiająca owe „wiersze o młodości i śmierci”. Jadwiga Rappé swoim mrocznym altem wzruszająco malowała tragiczne przesłania Cwietajewej i Szostakowicza o sprawach ostatecznych. Wyraziste rozplanowanie akcentów i tych w warstwie wokalnej, i tych instrumentalnych, wzbogacało surową muzykę i nadały tym Wierszom doskonałą czytelność i zrozumiałość. Odniosłem też wrażenie, że kompozycją tą wykonawcy zamierzali nawiązać do czekającej nas za kilkanaście dni wielkiej rocznicy. Szósta Szostakowicza to także bardzo trudna kompozycja, tym razem dla wykonawców. Oryginalna koncepcja estetyczno-formalna, ale i ekspresyjna tego dzieła – wyraźne przecięcie go na dwa człony: skondensowanie tragiczno-refleksyjnych treści w Largo i rozładowanie ich poprzez ostry kontrast w dwóch znacznie krótszych, radosnych, groteskowych Allegro i Presto – stawia przed dyrygentem niełatwy problem takiego wyważenia ekspresji, by zapobiec niespójności, wewnętrznej obcości w ramach cyklu symfonicznego, pogodzenia wody z ogniem. Z kolei orkiestra ma przed sobą niebotyczne trudności natury techniczno-wykonawczej, które musi pokonać po blisko 20-minutowym zanurzaniu się w najróżniejszych odcieniach mroku, pesymizmu i przezwyciężania go. To tak – używając metafory sportowej – jakby po pokonaniu maratonu pływackiego, przebiec dwie „setki” przez płotki rzucając jeszcze po drodze np. oszczepem lub dyskiem. Orkiestra Filharmonii Podlaskiej wybrnęła z tego niewykonalnego niemal zadania bez zarzutu, ustalając jeszcze w prokofiewowskim finale (a la Symfonia klasyczna) rekord świata. Orkiestrę bezbłędnie prowadził przez te wszystkie meandry estetyczno-wykonawcze Mariusz Smolij – dyrygent nadzwyczaj otrzaskany wśród mnóstwa światowych orkiestr. Jemu należą się też najwyższe pochwały. 16 7 IV 2006 Młodzież pamięci Jana Pawła II relacja z 31 III 2006 Doroczny koncert dyplomantów Filii Akademii Muzycznej z towarzyszeniem Orkiestry Filharmonii Podlaskiej wypadł na dwa dni przed pierwszą rocznicą odejścia Papieża Polaka do Domu Ojca. I tak już będzie zawsze, gdyż kalendarz każdej uczelni muzycznej przewiduje właśnie w tym czasie takie popisy. Jest to szczęśliwa koincydencja, bo przecież wiadomo, jak bardzo Jan Paweł II – też artysta – kochał młodzież. Z tego względu nadano popisowi najlepszych dyplomantów białostockiej Uczelni muzycznej szczególnie uroczystą oprawę. W drukowanym programie znalazło się słowo Metropolity Białostockiego Arcybiskupa Wojciecha Ziemby („… Podobnie, jak śmierć kogoś bliskiego z rodziny, tak również śmierć Jana Pawła II, utworzyła pustkę, którą trudno wypełnić. (…) Jako Polacy mamy prawo być dumni z naszego wielkiego Rodaka. Zdajemy sobie jednak sprawę, że ten uśmiech historii był dla Polski darem Bożego Miłosierdzia, który wciąż jest do wykorzystania…”). Arcybiskup rozpoczął też uroczystość specjalnym wystąpieniem, a dla uczczenia pamięci Wielkiego Polaka wykonano silnie wzruszające Adagio Samuela Barbera zwieńczone miast oklasków chwilą ciszy i powstaniem z miejsc wszystkich muzyków i słuchaczy. Adagio to poprowadził dyrygent wieczoru – Paweł Kotla w sposób wręcz mistrzowski, budując i utrzymując przejmująco silne napięcia w kolejnych szerokich łukach fraz melodycznych. Potem było już „zwyczajnie – niezwyczajnie”. Zwyczajnie, bo popisywało się troje studentów Filii, którzy za kilka miesięcy „z dyplomami już w kieszeni, będą wiązać koniec z końcem za te polskie dwa tysiące”. Niezwyczajnie, bo przynajmniej dwa występy odebrałem jako nadzwyczajne. Mam na myśli znakomitego (już!) kontrabasistę Kamila Łomasko, który porwał słuchaczy nad wyraz emocjonalnym wykonaniem romantycznej Fantazji na tematy z opery Belliniego „Lunatyczka” Giovanniego Bottesiniego. Oprócz nasycenia gry wielką ekspresją podziwialiśmy piękny, pełny dźwięk i ogromną swobodną technikę młodego artysty. Z kolei Kamila Haftkowska zmierzyła się z wielkim arcydziełem literatury wiolinistycznej I poł. ubiegłego stulecia – I Koncertem skrzypcowym Karola Szymanowskiego, który zawsze jest wyzwaniem dla najlepszych nawet artystów. Młoda skrzypaczka okazała pełną dojrzałość w kreśleniu dość zawikłanej formy dzieła, zachwycała pięknym, ekspresyjnym tonem swego instrumentu przebijającego się bez trudności przez gęsto pisaną partię orkiestry. Partię tę, niesłychanie tutaj ważną, dyrygent poprowadził bardzo pieczołowicie, uwypuklając jej heterogeniczność może aż nazbyt; osobiście wolę nadanie jej charakteru bardziej zamglonego, jak niektóre płótna impresjonistów. Może ta nieco przesadna dbałość o czytelność wszystkich szczegółów paradoksalnie sprawiła, że nie usłyszeliśmy ostatniego dźwięku Koncertu, owego A1 w partii kontrabasu solo (jak sakramentalne „Amen”), zagranego zgodnie z zaleceniem, ale przesadnie ppp. Na tle tych obu rewelacyjnych wykonań wirtuozowski Koncert wiolonczelowy D-dur Haydna wypadł już nie tak efektownie, ale wypadałoby życzyć, aby każdy z wiolonczelistów Filharmonii Podlaskiej mógł go tak zagrać. Ich najmłodszy kolega Grzegorz Vytlacil wykazał się nienagannym opanowaniem niełatwego przecież dzieła i mógł dostarczyć wiele satysfakcji słuchaczom. 17 Wszyscy soliści zebrali długie, zasłużone owacje, które zaświadczały o uznaniu dla pracy Filii i ich pedagogów. Wymieńmy zatem na koniec ich nazwiska: st. wykł. Iwona Koter (skrzypce), prof. Andrzej Zieliński (wiolonczela), prof. Leszek Sokołowski (kontrabas). 12 IV 2006 Wielkopostne walce z kraju Rad relacja z 7 IV 2006 Kiedy pracowałem w Poznaniu, a było to na przełomie Gomułka/Gierek, Filharmonia Poznańska w okresie wielkopostnym zawsze wykonywała jakieś wielkie oratoria. Raz były to Pasje J. S. Bacha lub jego Wielka Msza, innym razem Händlowski Mesjasz, Juda Machabeusz – jest zresztą z czego wybierać. Nie muszę dodawać jak wielkim powodzeniem cieszyły się te programy. Do takiej normy: Wielki Post = wielkie oratoria zostałem przyzwyczajony w ciągu tych sześciu lat i trudno mi dzisiaj słuchać na dwa dni przed Wielkim Tygodniem czterech suit muzyki teatralnej i filmowej skomponowanych przez czołowych twórców Związku Radzieckiego. Taki program mógłby ktoś uznać za spóźniony żart primaaprilisowy lub nawet za rodzaj prowokacji. Na pewno jednak nie był to szczęśliwy termin na tę muzykę, dlatego ostatniego koncertu pod dyrekcją Nikolaia Dyadiury (Ukraina) słuchałem z tzw. mieszanymi uczuciami. Orkiestra Opery i Filharmonii Podlaskiej nie miała najmniejszych kłopotów z walcami, polkami, galopkami, marszami (carsko-sowieckimi); ładnie też zabrzmiał piękny Romans z długim solo koncertmistrza Stanisława Kuka z muzyki do filmu „Szerszeń” Szostakowicza. W sumie jednak ponad dwie godziny wypełnione mozaiką 25 kilkuminutowych nawet tak barwnych kompozycyjek były dość nużące. A w przerwach między nimi krążyła wciąż idée fixe – tęsknota za dużą formą oratoryjną lipskiego kantora lub wielkiego jego konkurenta z Londynu. No cóż, szkoda… Nie jesteśmy w Poznaniu. 21 IV 2006 Koncert Pasyjny relacja z 12 IV 2006 W Wielką Środę (12 IV) przedstawiono słuchaczom Filharmonii Podlaskiej nader oryginalny program: Carmina crucis (Pieśni krzyża) Stanisławy Moryty, a po przerwie Siedem ostatnich słów Chrystusa na krzyżu Józefa Haydna. Trudno o większy kontrast uwypuklający dramaturgiczny wymiar takiego zestawienia. Na początek – piękne pasyjne słowo i – tylko, a może aż – perkusja, na koniec – krótkie słowne objaśnienia ostatnich słów Chrystusa w opozycji do symfonicznej muzyki, w większości mającej się nijak do cierpień Ukrzyżowanego. Nie było to jednak przypadkowe zestawienie; poza wspomnianą już funkcją dramaturgiczną, nasuwało się rozumienie utworu Haydna jako wyrazu nie cierpienia Chrystusa, lecz jego miłosierdzia. Stąd też 18 w kolejnych siedmiu częściach (sonatach) panuje tryb durowy i pogodny charakter muzyki. Carmina crucis Stanisława Moryty znałem dotąd w innej wersji z tekstami Andrzeja Zielińskiego, oczywiście zupełnie różnymi. Dla przykładu podaję jego tekst do stacji drugiej: Mój Boże, więc jednak krzyż?... Innej rady nie ma? / Czy ma sens to cierpienie, skoro tyle jest dróg? / Patrz! On krzyż już pochwycił rękami obiema; / Przystaje na rozdrożach, zda się, kogoś czeka / Mąż boleści, czy prorok, czy niepojęty Bóg, / Który życie oddaje, by zbawić człowieka?– W wersji wykonanej w Białymstoku słyszeliśmy wybór tekstów z „Golgoty” Ernesta Brylla. Oto odpowiedni tekst do drugiej stacji: Ten Człowiek…/Czemu tak ciężko i z taką pokorą? / Jaki Bóg, co nie mógł grzbietu rozprostować? / Bo niósł belkę ciosaną żołnierskim toporem. /I zaczynała się Droga Krzyżowa…/ Ten Człowiek…/ Szedł tak cicho, jakby nie oddychał. / Słyszał, jak w radzie radośnie szeptano, że się nauczył myśleć. / A więc już nie słychać, co myśli./ A jak myśleć – właśnie nauczano. Ten Człowiek…/ Szedł tak ciężko i z taką pokorą /aż reporterów wzięło lekkie obrzydzenie / bo skąd się takie gęby zapocone biorą, skąd grzbiety nadpęknięte, głupawe spojrzenie?/ Cóż, tępe życie, w stajni się narodził / Z osłem i wołem gadał co dzień, dzień, jak co dzień. / Na grzbiet mu ciężar zwalisz – niesie, nawet nie wie, jaka się kryje siła w tym Krzyżowym Drzewie. / Zapomniał pewno, o czym dawniej gadał. / I nie przypomni, co przyjaźń, co zdrada. / Zapomniał, jak Go bito i jak Go sądzono. Niech teraz swoje niesie, gdzie Mu pozwolono. Ten Człowiek…/ Szedł tak ciężko i z taką pokorą / Jak my przez miasto zmięte w pomiętym ubraniu / I nikt nie wierzy Mu, że nadejdzie pora, kiedy podźwignie kamień Zmartwychwstania / Bo ledwo szedł, nie myślał – takie były ciężkie belki Krzyża codzienne. W wersji pierwotnej (zarejestrowanej na płycie DUX 0385 w 2001 roku), tekst Andrzeja Zielińskiego recytuje dwoje aktorów (Magda Teresa Wójcik i Henryk Boukołowski), co wprowadza dodatkowe napięcie. Jednak tekst Brylla w ujęciu Andrzeja Ferenca był nie mniej dramatyczny, a może nawet bardziej, dzięki kilkuwarstwowej semantyce, jak i muzyczności brzmienia wspaniałego głosu tego aktora. W jednej i drugiej wersji (szkoda, że słuchacze nie znaleźli o tym żadnej informacji w tzw. omówieniu programu) warstwa słowna odbija się w lustrze przebogatej perkusji. Tu absolutnym władcą był Stanisław Skoczyński. Dzięki niemu owe odbicie warstwy poetyckiej przerodziło się w odbicie w naszej duszy – Męka Pańska stała się nam jeszcze bliższa i nie mniej poruszająca niż obraz wykreowany przez Mela Gibsona. Niejako dopełnieniem i komentarzem do tej Drogi Krzyżowej stało się Haydnowskie Siedem ostatnich słów Chrystusa na krzyżu rozumiane nie jako dramatyczne odbicie kulminacji Męki Jezusa, lecz jako apoteoza Boskiego Miłosierdzia. Ze względu na obecność abpa Stanisława Szymeckiego obchodzącego w tym dniu 25-lecie sakry biskupiej (także abpa Wojciecha Ziemby i bpa Edwarda Ozorowskiego), takie właśnie odczytanie dzieła Haydna nasuwało się samo, tym bardziej, że kilka miesięcy wcześniej obchodzona była 25. rocznica encykliki Dives in misericordia Jana Pawła II. A orkiestra Filharmonii Podlaskiej tym razem pod dyrekcją Piotra Wajraka? Cóż, spisywała się przewybornie, do czego zdążyła nas już przyzwyczaić. Wzruszająco 19 malowała poszczególne „obrazy” Boskiego Miłosierdzia, wciskając słuchaczy w fotele zwłaszcza w finalnym Trzęsieniu ziemi (Il Terremoto). 28 IV 2006 Skromna gala relacja z 21 IV 2006 Koncert określany „galą operową”, kojarzy się zwykle ze szczególną wystawnością obsady, a więc oprócz orkiestry znakomici soliści – gwiazdy operowe śpiewające także ansamble i nieodzownie chór. Tymczasem ostatnia białostocka gala wypadła nader skromnie. Magnesem miała być zapewne Ewa Michnik dyrygent i dyrektor Opery Wrocławskiej (Nb. remontowanej kilkanaście lat – obyśmy tych wzorów nie przejęli przy wznoszeniu gmachu Opery Podlaskiej). Wrocławska dyrygentka niczym mi nie zaimponowała. I nie jest to przejaw mojej ksenofobii; z chęcią słucham gościnnych dyrygentów pod warunkiem, że mają coś ciekawego do zaproponowania. Ewa Michnik prowadziła fragmenty orkiestrowe z oper imponując tylko rutyną i umiejętnością utrzymywania w ryzach orkiestry. Fragmenty orkiestrowe z dzieł Moniuszki – zwłaszcza Uwertura i Tańce góralskie z „Halki” prowadzone były mechanicznie, tak jakby właśnie rutyna uniemożliwiła świeże spojrzenie na tę bardzo dobrze znaną wszystkim muzykę. Dziwiły mnie zwłaszcza nagłe, niczym nieuzasadnione zmiany temp. Tańce góralski i Mazur ze „Strasznego dworu” zostały po prostu „przeleciane”, żaden ze smaczków tej muzyki nie został zauważony. Szkoda, że nie było też chóru, a mamy przecież w Białymstoku kilka dobrych zespołów. A takie, nawet drobne przerywniki, dodałoby właściwego smaku i splendoru tej „gali”. Ewa Michnik przywiozła z Wrocławia parę solistów, zapewne „wrocławskie gwiazdki” – jedną wschodzącą i jedną (niestety) zachodzącą. Ewa Vesin zachwycała świeżym, doskonale ukształtowanym sopranem, pięknie brzmiącym w każdej tessiturze; dobrze nawet brzmiały niskie fragmenty w Seguidilli Carmen, a jest to przecież partia mezzosopranowa. Kiedy wchodziła na scenę, rozchmurzała się zdegustowana nieco publiczność i jakby jaśniej świeciły reflektory. Ewa Vesin to niewątpliwie ciekawa osobowość. Mogłaby z powodzeniem wypełnić cały koncert. Mam wszakże jedno zastrzeżenie: posługiwała się tekstem i pulpitem, co stwarzało dość komiczne sytuacje (w partiach jak najbardziej dramatycznych), kiedy musiała miotać się między partnerem a tym nieszczęsnym pulpitem. Partnera – Bogusława Szynalskiego (baryton) trudno było zrozumieć z powodu fatalnej dykcji, a w niskiej tessiturze – również słabej słyszalności. Toteż nawet taki cheval de bataille jak aria Miecznika ze „Strasznego dworu” nie wywarła oczekiwanego wrażenia. Właściwie słyszałem Szynalskiego tylko wtedy, kiedy swoim wagnerowskim głosem wykrzykiwał kwestie w wyższych rejestrach. Toteż publiczność obdarzała go w trakcie całej gali raczej powściągliwymi oklaskami. Cały wieczór jak na galę był też dość krótki. Wydawał się naprędce sklecony przez dyrektora Opery Wrocławskiej. Oby wieczory galowe w Operze Podlaskiej były inne. 20 Muzykalne „Koty” We czwartek (20 IV) odbyła się w Teatrze Dramatycznym im. Al. Węgierki premierowa prezentacja spektaklu poetycko-muzycznego według wierszy Eliota (w przekładzie Stanisława Barańczaka) „Trzecie imię kota”. Spektakl powróci do Teatru w maju, radzę więc wszystkim, którym nie obcy jest ten gatunek sztuki, nie przegapić go, bo wart jest naprawdę obejrzenia. Paweł Chomczyk wciela się w wiele, często przeciwstawnych postaci, o ile można nazwać tak różne charaktery tytułowego kota. Nie wspominałbym o tym przedstawieniu w „TM”, gdyby nie muzyka do jedenastu niełatwych scenek dramatycznych śpiewanych przez aktora, którego przygotował Cezary Szyfman adiunkt Filii Akademii Muzycznej. Co najważniejsze warstwę muzyczną skomponował Krzysztof Dzierma, dawny absolwent tej uczelni, a dzisiaj rozchwytywany kompozytor muzyki teatralnej. Jego muzykę zaaranżował na zespół trzech instrumentów Marek Kulikowski (również absolwent białostockich szkół muzycznych i Filii Akademii). No i w końcu zespół muzyczny: Anna Świętochowska (fortepian), jej siostra Katarzyna (wiolonczela) (również wykształcone w Białymstoku) i wybitny akordeonista – Robert Jurčo, wychowanek Konserwatorium w Bratysławie, osiadły w naszym mieście poprzez żonę, flecistkę Opery i Filharmonii Podlaskiej. Mnie najbardziej zaimponował poziom wykonawczy tego właśnie zespołu. Prawdziwy, najwyższej próby profesjonalizm. Całość reżyserował Paweł Aigner. Jest zatem nie tylko, co oglądać, ale i czego słuchać. Ta godzina spędzona w Teatrze zleciała niczym minutka. Żal było wychodzić… 5 V 2006 Romantyzm francusko-niemiecki relacja z 28 IV 2006 Koncert ten pozostawił uczucie niedosytu; orkiestra wywiązała się ze swoich zadań wzorowo, solista – niekoniecznie. Paweł Kowalski to bez wątpienia dobry pianista, mogący porwać a nawet zachwycić słuchacza przy pierwszym z nim kontakcie. Jednak przy bardziej wnikliwym słuchaniu ta ocena musi zostać zweryfikowana. Uleciała bowiem gdzieś cała poetyka tej muzyki (odcinki liryczne pierwszej części), jej ulotność (część druga i finał, tu słyszało się częściej rulady powierzchowne, nie dograne, a nie lotne), pozostała motoryka, czasem nieokrzesana i bardziej siła niż potęga dźwięku. Wniosek: Koncert g-moll Saint-Saënsa jest jeszcze u Pawła Kowalskiego – jak to mówią muzycy – za świeży. Pianista zapewne uległ powszechnemu mniemaniu, że wystarczy tzw. technika, by w nim błysnąć, a tu trzeba owszem techniki, ale w rozumieniu pełnym, jako całego kompleksu umiejętności, nie tylko ruchliwości palców, ale i wysublimowanego uderzenia zdolnego wyczarować bogaty wachlarz odcieni dynamicznych i kolorystycznych. Żeby porywająco grać tę muzykę trzeba też dysponować nadwyżką takiej techniki, a nie tylko na tzw. styk (styk możliwości pianisty i wymagań muzyki). Wówczas można wyzwolić u publiczności nawet uczucie euforii. Trzeba też pamiętać, że mimo wszystko jest to muzyka francuska. Bez tego Koncert 21 g-moll Saint-Saënsa obroni się tylko w części swoich wartości, tych najbardziej naskórkowych, zewnętrznych. Również i bis (jednak był!) – Preludium chorałowe J. S. Bacha – potwierdził spostrzeżenia z wykonania Koncertu: było więcej siły niż nośności (w warstwie chorałowej) i zbyt wiele romantycznego sosu, co zwłaszcza dzisiaj – już śmieszy, a w najlepszym razie trąci manieryzmem. Więcej powściągliwości w ekspresji, a spod tej romantycznej szminki ukazałby się prawdziwie poruszający Bach. Natomiast Saint-Saëns orkiestrowy, czyli popularny Danse macabre (znany u nas pod nazwą Taniec szkieletów) zabrzmiał przepysznie, tak jak chciał kompozytor – barwnie strasząc – z przymrużeniem oka – swym niesamowitym nastrojem. Solo koncertmistrza (Stanisława Kuka) wkomponowało się w charakter kompozycji swym pięknem a zarazem dystansem. III Symfonia Es-dur Roberta Schumanna w ujęciu naszych Filharmoników prowadzonych przez Tadeusza Wojciechowskiego wydała się – stosownie do idei kompozytora – wspaniałym freskiem symfonicznym, malującym odpowiednią ekspresją i precyzyjnie wykończonymi szczegółami uroczysty, majestatyczny charakter tej muzyki. Część pierwszą ujął Wojciechowski z dominującą pompatycznością, co zaznaczała precyzyjna artykulacja rytmów punktowanych, wyraziście akcentująca dynamikę oraz gamowe podbiegi w materiale głównego tematu. Nie było też zbytniego rozczulania się we fragmentach lirycznych, aczkolwiek tutaj może przydałoby się nieco więcej czułości niż namiętności. Zawsze jednak to rzecz gustu. Części następne ujawniły kolejne zalety gry orkiestry (świetne waltornie!) jak i maestrii dyrygenta: mistrzowskie operowanie masą dźwiękową (i ekspresyjną), tak ważne w Schumannowskiej symfonice, dyskretne wydobywanie z jednolitej tkaniny dźwiękowej wątków poszczególnych instrumentów, iście wokalną śpiewność (piękne Nicht schnell i nostalgicznie śpiewająca cała grupa dęta w Feierlich, w dialogach ze smyczkami), w końcu – mozaikę zmienności nastrojów. Dzięki Symfonii „Reńskiej” wychodziliśmy z Filharmonii Podlaskiej w pełni usatysfakcjonowani. 12 V 2006 Oryginalny zestaw koncertowy relacja z 5 V 2006 Program niekonwencjonalny, nawet więcej – rzadko spotykany w polskich filharmoniach. Z tym większą ochotą wybrałem się na piątkowy wieczór (5 maja) do Filharmonii Podlaskiej. W części pierwszej J. S. Bacha V Koncert brandenburski i Koncert d-moll na dwoje skrzypiec, w drugiej – Mieczysława Karłowicza Odwieczne pieśni. Koncert prowadził Marcin Nałęcz-Niesiołowski, solistami części pierwszej byli muzycy orkiestry: koncertmistrz Stanisław Kuk i Dariusz Garbacz (skrzypkowie), Magdalena Jakubowska-Puchalska (flecistka) oraz znana polska klawesynistka Lilianna Stawarz. Zredukowana orkiestra smyczkowa to w dzisiejszym wykonawstwie muzyki J. S. Bacha zasada obowiązkowa. Usłyszeliśmy więc obsadę jak ze znanego bachowskiego memorandum do Rady Miejskiej Lipska z 23 sierpnia 1730 r. w sprawie wymogów wykonywania muzyki kościelnej. Bach żądał wówczas pojedynczej obsady 22 instrumentów dętych, 2-3 muzyków w partiach I i II skrzypiec, 2 altówek, 2 wiolonczel i 1 kontrabasu (violone). Co prawda kiedyś grywałem w zespole Collegium Musicorum Posnaniensium wszystkie koncerty skrzypcowe i „Piąty” Brandenburski Bacha w obsadzie solowej, ale w dużych salach koncertowych obsada przyjęta w Białymstoku jest najodpowiedniejsza. Reszta współczynników wykonania pozostawała zdrowym kompromisem między zasadami barokowej praktyki wykonawczej a możliwościami zespołu symfonicznego. Mam na myśli rodzaj emisji dźwięku, artykulację, proporcje dynamiczne i agogikę. W „Piątym” Brandenburskim tempa części skrajnych były wręcz wzorowe. Natomiast Affettuoso, choć wykonane rzeczywiście czule i tkliwie wydało mi się zbyt rozwlekłe, tempo „siadało” na każdej niemal kadencji, cezurze, których jest tu przecież bardzo wiele. Niemniej jednak i w tym tempie owe trio w h-moll mogło się podobać jak jakiś wokalny tercet z barokowej mszy czy oratorium. Wolniejsze tempo zaostrzyło kontrast z następującym finałem, nadając mu charakter prawdziwej, skocznej gigue. Słynną wirtuozowską kadencję Lilianna Stawarz zagrała w sposób, który najbardziej cenię – stosując barokowe rubato, a jednocześnie utrzymując się w stałym, szybkim tempie. Koncert d-moll na dwoje skrzypiec to szczególnie piękny utwór z oryginalnym rozwiązaniem ekspresyjnym cyklu; jego śpiewna, przepiękna część środkowa jest osią całego utworu – trwa tyle co okalające ją dwie części szybkie łącznie. Duo Stanisław Kuk – Dariusz Garbacz zagrali owe Largo, ma non tanto po prostu pięknie. W częściach skrajnych zyskali uznanie i sympatię słuchaczy (długie owacje) energią, wigorem i radością tryskającymi z każdej frazy. Na bis powtórzyli początkowe Vivace. Koncertmistrz Stanisław Kuk należy na pewno do najbardziej pracowitych naszych muzyków, również w Orkiestrze Podlaskiej Opery i Filharmonii. Sądziłem, że po wykonaniu obu koncertów Bacha (a ma w nich do grania dużo niełatwej muzyki), będzie zwolniony z Karłowicza (a tu również jego partia nie jest prosta i lekka). Zaskoczył ponownym pojawieniem się na estradzie po przerwie, by prowadzić kwintet poprzez meandry smyczkowań, figuracji, wysokich pozycji itd. itp. Wykonanie Odwiecznych pieśni, poematów niosących w sobie uczuciowe i filozoficzne treści trudne do semantycznego zdefiniowania, jest najlepsze wtedy, gdy słuchacz wiedziony muzyką po prostu odczuwa całe jej bogactwo, przeżywa tajemnice bytu, miłości i śmierci zgłębiane przez Karłowicza na kartach partytury. Nie zwraca szczególnej uwagi na takie czy inne szczegóły muzyki, na czystość gry, harmonię fraz, a jedynie chłonie to, co mówi tak podana muzyka. I kiedy rozbrzmiewa w kodzie ostatniego poematu wielki „alikwotowy” temat wszechbytu, zdaje sobie naraz sprawę, że doznał wtajemniczenia w sprawy największe, absolutne, niewyrażalne słowem. Że wtajemniczenia tego doznał poprzez grę Orkiestry Opery i Filharmonii Podlaskiej pod dyrekcją Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego. Jako słuchacz-krytyk, muszę dodać, że w grze orkiestry absolutnie nic nie zakłócało tego tajemnego przekazu, a przeciwnie wszystko w pełni go uwiarygodniało. Bis orkiestry był logicznym i pięknym dopełnieniem programu – zamykał go nadając mu formę kolistą – ponownie J. S. Bacha w orkiestrowej transkrypcji Aleksandra Tansmana chorał Nun komm der Heiden Heiland. Ten głęboko poruszający chorał można znaleźć na ostatniej, a dziewiątej już, płycie Filharmonii Podlaskiej wydanej przez DUX z utworami Tansmana. Polecam. 23 17 V 2006 Kamasa – czarodziej smyczka relacja z 9 V 2006 Ci, którzy wybrali z dwóch koncertów zorganizowanych w Białymstoku 9 maja recital najwybitniejszego polskiego altowiolisty Stefana Kamasy w białostockiej Filii Akademii Muzycznej, mogli czuć się w pełni usatysfakcjonowani. Chciałoby się powiedzieć, że wybitny polski altowiolista jest jak wino – im starsze, tym lepsze. Jednak Stefan Kamasa był świetny zawsze, a koncertuje już ponad pół wieku. Jak to robi, że nadal jest w tak wielkiej, wręcz doskonałej formie, pozostanie zapewne jego tajemnicą. W jego idealnej grze na pierwszy plan wybija się prowadzenie smyczka: każda faza jego ruchu jest pod pełną kontrolą intelektu i emocji. Każde jego pociągnięcie jest nasycone treścią, nieraz bardzo zróżnicowaną. Nie przydarzyło mu się żadne najmniejsze zadrapanie, co zdarza się na koncertach nawet tak doskonałym wiolinistom, jak ostatnio Kai Danczowskiej. Największe wrażenie wywarła na mnie Sonata A-dur op. 100 J. Brahmsa (w opracowaniu na altówkę Williama Primrose’a). Kamasa potrafi, jak mało kto, pięknie i mądrze kształtować brahmsowskie frazy, operując z niespotykaną kulturą niuansami dynamicznymi i tym specyficznym brahmsowskim rubatem, które wciska słuchaczy w fotele. A do tego jeszcze to nadzwyczajne brzmienie jego altówki – gdy trzeba ciemne, innym razem połyskliwe, to znów aksamitnie miękkie, po prostu cudowne. Nie ma dobrego Brahmsa bez dobrej pianistyki. Kulturą wykonania sprostała wyzwaniu wielkiego altowiolisty Elżbieta Jarszewska-Kordykiewicz; chciałoby się posłuchać także jej Brahmsa stricte fortepianowego. Nie mniejszej satysfakcji dostarczyły także pozostałe punkty wtorkowego recitalu Stefana Kamasy: Elegia na altówkę solo B. Brittena, sześcioczęściowe Notturno op. 42 L. van Beethovena, Kol Nidrei op. 47 M. Brucha oraz zagrane na bis: Romans Cl. Debussy’ego i Allegretto w stylu Boccheriniego Fr. Kreislera, to ostatnie zagrane z młodzieńczym wręcz wdziękiem, fantazją i polotem. Owacjom tego wieczora nie było końca. Jubilat a cappella i z orkiestrą relacja z 12 V 2006 Wielbiciele muzyki chóralnej mają w Białymstoku dwie okazje do satysfakcji: festiwale muzyki cerkiewnej oraz kolejne jubileusze akademickich chórów. Pomijając specyficzną muzykę kościoła prawosławnego, całe obszary polskiej i europejskiej chóralistyki a cappella pozostają właściwie u nas nieznane, bo cóż znaczą pojedyncze koncerty jubileuszowe przypadające raz na kilka lat. Czy nasze uczelniane chóry nie mogłyby dawać corocznych koncertów w Filharmonii otwartych dla publiczności? Moglibyśmy wówczas przynajmniej raz w kwartale obcować z arcydziełami chóralnymi Palestriny, Lassa, Wacława z Szamotuł i całej rzeszy twórców pięknej muzyki chóralnej epok późniejszych. Chór Uniwersytetu w Białymstoku kończy właśnie 30 lat. Jak nakazuje tradycja dał więc koncert: w części pierwszej a cappella, w drugiej – z Orkiestrą Opery 24 i Filharmonii Podlaskiej. Część a cappella wypełniła w całości muzyka Polska od Wacława z Szamotuł po Pawła Łukaszewskiego i … Edwarda Kulikowskiego – dyrygenta zespołu (prawie od początku jego istnienia) i kompozytora wcale udanego Stabat Mater. Za najpiękniejszą interpretacją tej części uważam właśnie pieśń Szamotulczyka – „Już się zmierzcha”. Zaśpiewana bardzo dyskretnie, w pastelowych odcieniach piana, zabrzmiała jak prawdziwy nokturn. Ten i pozostałe osiem utworów (w sumie 50 minut muzyki) zaświadczały o dobrej formie Chóru UwB i takiej też pracy dyrygenta. Trzeba bowiem pamiętać, że jest to zespół amatorski, co więcej o odnawialnym co kilka lat składzie i dobre wykonania wielkiej literatury chóralnej mogą tylko cieszyć. Kiedy jednak zespół amatorski podejmuje się wykonania wielkich arcydzieł wespół z jedną z najlepszych filharmonii w Polsce, rodzą się obawy o wynik tej mimowolnej konfrontacji. Napisana przez dwunastoletniego Mozarta Msza uroczysta c-moll KV 139 (tzw. Waisenhausmesse), wcale nie należy do dzieł łatwych wykonawczo, mimo (a może właśnie dlatego) swej prostoty i pewnej naiwności środków kompozytorskich. Łatwo tu wpaść w pułapkę „wzbogacania” tej pozornie prostej ekspresji, przyśpieszania temp, zaostrzania kontrastów agogicznych. Jeżeli prostą muzykę przebiegającą w tempach wolnych przyśpieszy się, to tylko pozornie uniknie się dłużyzn, ponieważ zarazem spłaszcza się perspektywę mozartowskiego piękna. Jak widać radość jubileuszu i koncert w instytucji noszącej dumnie brzmiącą nazwę Opera i Filharmonii Podlaska spowodowały zdenerwowanie dyrygenta, podekscytowanie, a to zawsze prowadzi do nadawania zbyt szybkich temp. Tak było najczęściej. Były też sytuacje odwrotne – tempo zbyt wolne, np. początkowy odcinek Kyrie dyrygent potraktował jak marsz żałobny. Tonacja c-moll w tym wypadku nie oznacza żałoby, lecz – jak pisze Alfred Einstein – „tonacja c-moll służy tu tylko do podkreślenia bardziej uroczystego charakteru”. Zbyt wolna była część ósma – Qui tollis peccata mundi z Gloria, aczkolwiek taką interpretację usprawiedliwiałoby przekonanie o wyjątkowo ciężkich „grzechach świata”, stąd takie ociężałe tempo. Trudno mi jednak znaleźć wytłumaczenie dla bardzo powolnego Crucifixus, które maluje kaźń krzyżowania. Charakterystyczny powtarzalny rytm kotłów z trąbkami imituje tu odgłos wbijanych gwoździ, co w wykonaniu Chóru UwB zakrawało wręcz na celebrację poszczególnych uderzeń. Co do szybszych, niżby należało temp, czasem powrót do tempa właściwego wymuszał sam chór. Działo się tak w częściach figuratywnych ostatniego odcinka Credo (fuga podwójna Et vitam venturi saeculi). Gdy na początku (Et unam sanctum) było łatwo – dłuższe wartości pozwalały na szybsze tempo, gdy przyszły figuracje w fudze (zwłaszcza pod jej koniec) i chór się zmęczył, tempo wyraźnie siadło. Trzeba wybrać albo jedno, albo drugie. Z drugiej strony w ujęciu przez Kulikowskiego Waisenhausmesse były fragmenty piękne, w idealne trafionych tempach (np. zamykające Gloria – Quoniam tu solus i Cum sancto spirito, czy Sanctus). Zespól solistów (Joanna Woś – sopran, Anna Bernacka – mezzosopran, Rafał Bartmiński – tenor i Robert Gierlach – bas) był nierówny. Wyróżniał się w nim elastyczny sopran Joanny Woś. Jednak i jej brakowało nieco mozartowskiej lekkości, finezji i ciepła. Do sukcesu tego wykonania zabrakło też doświadczonej ręki dyrygenta orkiestrowego, który postawiłby zespołowi Filharmoników Podlaskich nieco wyższe wymagania głównie w zakresie jakości dźwięku i miękkości, subtelności frazowa- 25 nia. Ale jak na zespół bądź co bądź amatorski Chór Uniwersytetu w Białymstoku może zaliczyć wykonanie Mozartowskiej Waisenhausmesse do udanych. 26 V 2006 W kręgu prawosławia relacja z 17 V 2006 17 maja trudno było dostać się do Bazyliki Katedralnej w Białymstoku, gdzie niemal dokładnie w 35. rocznicę prawykonania światowego Jutrzni Krzysztofa Pendereckiego miało nastąpić jej prawykonanie podlaskie. Nie można było wybrać bardziej odpowiedniego dzieła na zamknięcie srebrnego jubileuszu Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Cerkiewnej. Wydawać by się mogło, że upływ 35 lat w epoce tak szybkich i radykalnych przemian stylistycznych muzyki światowej i muzyki samego Kompozytora, pokryje z lekka patyną to dzieło. Nic bardziej mylnego. Do pełnego sukcesu wykonania przyczynili się znakomici wykonawcy tak ważnych tu partii wokalnych – solowych i chóralnych – wszyscy z Sankt Petersburga: trzy Chóry – Smolnego Soboru, Konserwatorium i Chłopięcy Szkoły Chóralnej im. M. Glinki oraz Elena Antonienko (sopran), Olesia Pietrowa (mezzosopran), Stanisław Leontiew (tenor), Piotr Migunow (bas) i Władimir Miller (basso profondo). Partiami chóralnymi a cappella dyrygował też Władimir Bieglecow, a całością – w tym Orkiestrą Symfoniczną Opery i Filharmonii Podlaskiej – jej dyrektor Marcin Nałęcz-Niesiołowski. Zalety tego wykonania Jutrzni widziałbym w trzech płaszczyznach wzajemnie się dopełniających i fundujących doskonałość obrazu ekspresyjnego utworu. Po pierwsze: czytelność wszystkich składowych dzieła, chóralnych, solistycznych, instrumentalnych (orkiestrowych). Przejrzystość brzmieniowa, doskonałość kształtu, przejmująca oczywistość ekspresji; w partiach wokalnych rosyjscy artyści nie mając żadnych kłopotów fonetycznych, co oczywiste, potrafili idealnie zrównoważyć brzmieniowość języka starocerkiewnego z sonorystyką Pendereckiego. Można by wymienić wiele szczegółów zasługujących na najwyższy podziw (np. idealnie wyrównane crescenda i decrescenda chórów, ekstatyczne fragmenty solistyczne, dojmująca „prawdziwość” partii solistycznych). Na takich zaletach budowały się dalsze, przede wszystkim spójność struktur – jak zawsze u Pendereckiego – heterogenicznych. Była to może największa tajemnica tego wykonania: połączenie wewnętrznym przeżyciem owego niemal programowo heterogenicznego materiału i stosowanych środków kompozytorskich w całkowicie koherentną, logicznie i konsekwentnie przebiegającą całość. I to całość bynajmniej nie statyczną nawet w pierwszej części wielkiego dyptyku, a przeciwnie – dynamiczną w swym rozwoju. I wreszcie rzecz ostatnia: wypełniona po brzegi publicznością świątynia odmieniła swą akustykę skracając zbyt tu wielki zazwyczaj pogłos. Powstało idealne środowisko akustyczne, w którym Utrenja Krzysztofa Pendereckiego rozzłociła się niczym wspaniały ikonostas. Sam kompozytor obecny na tym uroczystym koncercie ocenił wykonanie – jak się wyraził – „jednego z najlepszych utworów całego życia” jako po prostu znakomite. 26 2 VI 2006 Komplet Sonat Bacha relacja z 23 V 2006 Białostocka Filia Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina zamknęła swój sezon koncertowy 2005/2006 znowu znakomitym wieczorem kameralnym. W ten sposób niejako podkreśliła swoją linię repertuarową z dominacją kameralistyki, owych sonat, triów, kwartetów, kwintetów itd. Spragnieni a rozsmakowani w tych gatunkach melomani mogą ich wysłuchać w Białymstoku właśnie tylko w Sali Koncertowej przy Kawaleryjskiej. Nie muszę dodawać, że muzyka kameralna jest najtrudniejszym gatunkiem tak dla wykonawców, jak i dla melomanów, a przez to może zaświadczać o kulturze jej słuchaczy. Roman Hoffmann, wiolonczelista znanego Kwartetu CAMERATA na ostatnim „Wtorku w Akademii” (23 maja) zagrał, wspólnie z klawesynistką Lilianną Stawarz, wszystkie trzy Sonaty na wiolę da gamba i basso continuo (G-dur BWV 1027, D-dur BWV 1028 i g-moll BWV 1029) Johanna Sebastiana Bacha. Wszystkie je grał bez nut, co już samo w sobie jest ewenementem w wykonawstwie muzyki kameralnej. Wynikało to zapewne z wielkiego szacunku dla tych arcydzieł. Aczkolwiek grał je na wiolonczeli, potrafił tak zmodulować jej brzmienie, że przypominała nieco barwą i mniejszą siłą dźwięku właśnie wiolę da gamba. To pozwoliło wiolonczeliście nawiązać i utrzymać przez wszystkie 11 części trzech sonat równoważny dialog z wyborną klawesynistką. I tu właśnie – w tym dyskursie, wytrawnej i pasjonującej rozmowie obu instrumentów – dostrzegam najbardziej wartościowe rysy tego wykonania. Dalszą zaletą był sposób prowadzenie tych dialogów. Zostały one nasycone znaczeniami i emocją płynącą z wysmakowanego rozluźnienia sztywnych figur rytmicznych. Odstępstwa od rygoru rytmicznego, o czym wspominał już syn Jana Sebastiana – Karol Filip Emanuel – pisząc w swojej szkole gry na klawesynie (Versuch über die wahre Art das Clavier zu spielen, Berlin 1753) – „Niektóre celowe pogwałcenia metrum są wyjątkowej piękności…” Było to tym bardziej interesujące ze względu na doskonałe rozumienie się obojga kameralistów. Grali tak, jakby wiedli ze sobą zajmującą konwersację. O nienagannym opanowaniu owych niełatwych przecież Sonat nawet nie wypada mi pisać. Nadzwyczaj godny finał udanego sezonu „Wtorków w Akademii” był więc niewątpliwym sukcesem Romana Hoffmanna i Lilianny Stawarz a także Włodzimierza Promińskiego, autora całego rocznego cyklu. Gorący Grieg, żarliwy Bruckner relacja z 26 V 2006 Układ programu: Grieg – Koncert fortepianowy + Bruckner – VIII Symfonia cmoll nie był dość szczęśliwy. Ogromne dzieło Brucknera samą swoją wielkością (blisko 90 minut muzyki) wymusza zwyczajowe wykonywanie go jako jedynego punktu programów koncertowych (podobnie jak IX Symfonia Beethovena i niektóre symfonie Mahlera). Zawartość tego dzieła jest zbyt treściwa, zbyt wielka i zbyt wzniosła, by miało jakiś sens uzupełnianie go, zwłaszcza tak „słodziutkim” i tak popularnym „samograjem”, jak Koncert Griega. To tak jakby wspaniały obiad, złożony z wy- 27 szukanych, sycących dań, poprzedzić jakimś deserem. Musieliśmy jednak skonsumować taki zestaw. W rezultacie część publiczności nie wytrzymała do końca ponad dwugodzinnego koncertu i opuszczała salę w trakcie podniosłego finału. Nazwałem Koncert Griega „słodziutkim samograjem”, ale jest to przecież piękna muzyka i indywidualne podejście do interpretacji usuwa przynajmniej część owej mdłej pianki popularności. Adam Wodnicki jest pianistą na tyle doświadczonym, że wiedział, jak zainteresować tym ogranym utworem białostocką publiczność. Odczytując wnikliwie partyturę wiernie realizował wszystkie wskazania kompozytora; jeśli ten jednocześnie zapisał poco ritenuto i poco diminuendo, to Wodnicki tak właśnie grał, a nie markował tylko, jak wielu innych; jeżeli w partyturze Grieg zapisał pesante, to pianista naprawdę grał ciężko, z długimi akcentami. Ogólnie: artysta poszedł w kierunku zwiększenia ekspresywności wykonania (rozszerzone amplitudy dynamiki, przyśpieszeń i zwolnień), stąd jego Grieg miejscami przywodził mi na myśl Rachmaninowa. Orkiestra prowadzona przez Aleksandra Markowicia zgadzała się z intencjami solisty, co najbardziej było słyszalne we wstępie do Adagia (wykonana z pietyzmem niuansowa dynamika frazowań). W pięknych (z założenia) solowych dopowiedzeniach waltorni, wiolonczeli i oboju, zamykających ten wstęp, najlepiej zabrzmiał tu róg, najsłabiej – wiolonczela. Adam Wodnicki grał dźwiękiem mocnym, choć nieprzeforsowanym, nośnym w najcichszych pianach; grał też z temperamentem i nienagannie technicznie. Bardzo się podobał i dziękując za owacje wykonał Nokturn C-dur op. 54 nr 4 Griega – tak bardzo pięknie, że darować mu trzeba zbyt szybkie tempo części środkowej (Più mosso to jednak nie Presto). Cyklopiczna VIII Symfonia Brucknera w ujęciu Aleksandra Markowicia nie rozpadała się na szeregi epizodów. Jej integralność zapewniały konsekwentnie kreślone linie napięć i odprężeń. Konieczne tu myślenie strukturalne całością formy nie pozostawiało żadnych wątpliwości, dlatego usłyszeliśmy dzieło spójne pochłaniające bez reszty moją uwagę przez całe 87 minut. Właściwe tempa w połączeniu z wyważeniem (balansem) brzmienia sekcji instrumentalnych zapewniały zawsze tak istotny dla stylu kompozytora uroczysty, podniosły ton muzyki. Podkreślić trzeba piękne brzmienie zwiększonej sekcji instrumentów blaszanych mającej w licznych tu ekstatycznych partiach wiele pracy (obok kompletu trąbek, puzonów i waltorni dodatkowo kwartet tub wagnerowskich wyglądających z daleka jak sakshorny). Sukces artystyczny tego wykonania był niewątpliwy. Co prawda inna zupełnie orkiestra naszej Filharmonii, tej sprzed 22 lat, wykonała ze Zbigniewem Szablewskim inną Brucknerowską Symfonię w c-moll, pierwszą, to rozmiar i trudności wykonawcze obu dzieł są zupełnie różne. Na marginesie, rodzi się refleksja o kolejnym kroku naszej orkiestry na drodze powiększania jej możliwości artystycznych; w tydzień po doskonałej premierze Jutrzni usłyszeliśmy dzieło też wielkie, trudne i wyczerpujące muzyków. Brawo! 14 VI 2006 Melodie dzieciństwa i canticum sacrum relacja z 2-3 VI 2006 Filharmonia (a obecnie i Opera) Podlaska organizują od pewnego czasu koncerty poświęcone dzieciom specjalnej troski. Przed dwoma laty koncerty te były dedykowa- 28 ne dzieciom z kręgu Stowarzyszenia „Via Spei” („Droga nadziei”) i Stowarzyszenia „Droga” Ojca Edwarda Konkola”, przed rokiem akcja charytatywna Filharmonii skierowana była do dzieci niedowidzących, a tym razem był to cały cykl koncertów dla dzieci niedosłyszących, skupionych w Polskim Związku Głuchych. Były więc koncerty z udziałem iluzjonistów i dzieci śpiewających ze Studium Piosenki Estradowej oraz orkiestry, były koncerty-widowiska (młodzież ze Studia Tańca „Szał”), a cały ten charytatywny mini festiwal zakończył w piątek uroczysty abonamentowy koncert symfoniczny. Było na nim sporo dzieci, również tych specjalnej troski. Przed jego rozpoczęciem dyrektor Opery i Filharmonii Podlaskiej wręczył Barbarze Mironowicz (Specjalistyczny Ośrodek Diagnozy i Rehabilitacji dzieci i młodzieży z wadą słuchu Polskiego Związku Głuchych) czek na 15 tys. zł. Pieniądze uzbierane dzięki wysiłkowi Opery i Filharmonii Podlaskiej a także Stowarzyszenia na rzecz Rozwoju Działalności Muzycznej umożliwią zorganizowanie specjalistycznego turnusu rehabilitacyjnego, który odbędzie się w tym roku w Krynicy Morskiej. Tę piękną akcję charytatywną wsparły następujące instytucje: ING Bank Śląski, MTC PLUS Sp. z o.o., Zakład Energetyczny Białystok S.A., Przedsiębiorstwo Usługowo-Handlowe MPO, CONTRACTUS Sp. z o.o., Centrum Informatyki „ZETO”, Przedsiębiorstwo „POLMOS” Białystok S.A., PSS „SPOŁEM” w Białymstoku, „ADAMPOL” S.A., Towarzystwo Ubezpieczeniowe „ALLIANZ” Polska S.A., NIBE – BIAWAR Sp. z o.o. Jak przystało na koncert z okazji Międzynarodowego Dnia Dziecka w centrum jego programu Marcin Nałęcz-Niesiołowski umieścił baśń muzyczną Sergiusza Prokofiewa „Piotruś i wilk”. Jak wiadomo, jest to jeden ze znakomitych przykładów łączenia „pięknego z pożytecznym”, wiedzy z zakresu instrumentoznawstwa z emocjonującym przeżyciem. W rolę narratora wcielił się Wojciech Malajkat i to już gwarantowało dzieciom doskonałą zabawę, a dorosłym – rozrywkę; utrzymana na wysokim standardowym poziomie gra orkiestry dawała i jednym i drugim wiele satysfakcji. Podobnie było w innych dwóch baśniach muzycznych, bo przecież tak można nazwać i muzykę z suity baletowej „Dziadek do orzechów” Piotra Czajkowskiego” i „Ucznia czarnoksiężnika” Paula Dukasa. Nie mogło zresztą być inaczej, jako że nasza Orkiestra ma to – jak mówią muzycy – „obcykane” – przecież „Ucznia” nagrała na płytę już dość dawno, a „Dziadka” grała nie raz i też mogłaby go już zarejestrować ku uciesze melomanów. W suicie Czajkowskiego zabrakło mi nieco świeżości i radości muzykowania, które w tej bajecznej muzyce są nieodzowne. Czyż można jednak wymagać świeżości od zespołu, który tak ciężko pracował w ciągu całego sezonu? Przygotowanie w ostatnim (krótkim) okresie tak ogromnych, tak trudnych i tak różnych dzieł jak „Jutrznia” Pendereckiego, VIII Symfonia Brucknera przygotowanie programów wyjazdowych do Niemiec i Belgii – to naprawdę wyczerpujące zadanie. Dobrze, że po powrocie z Belgii Filharmonicy „rzutem na taśmę” zamkną ten piękny, ale i bardzo pracowity sezon. Dobrze, aczkolwiek nam melomanom – szkoda. Nazajutrz (w sobotę 3 czerwca) w kościele p.w. Matki Bożej Królowej Polski w Supraślu miało miejsce naprawdę historyczne wydarzenie – pierwszy koncert Chóru Opery i Filharmonii Podlaskiej. Zespół ten powstał zaledwie dwa miesiące temu i w tym niewiarygodnie krótkim czasie był w stanie przygotować duży program muzyki sakralnej a cappella. Takiego karkołomnego zadania mogła podjąć się jedynie prof. Violetta Bielecka znana twórczyni i chórmistrzyni takich znakomitych zespołów jak Schola Cantorum Bialostociensis i Cantica Cantamus, W części pierwszej koncertu zaprezentowała się część żeńska zespołu wykonując cztery utwory (St. Moryto – Ave 29 Maria, Fr. Poulenc – Ave verum corpus, G. Verdiego – Laudi alla Vergine Maria i M. Bembinow – Os Justi). W części drugiej dołączyły głosy męskie i Chór Operowy w pełnym kształcie niemniej pięknie zaśpiewał trzy dzieła (M. Banach – Missa gregoriana, M. Bembinow – Veni sancte spiritus i V. Miskinis – Cantate Domino). Walory głosowe zespołu (wyrównana emisja i piękna, miękka barwa głosów charakterystyczna dla zespołów profesjonalnych) i duże już umiejętności muzyczne rokują jak najlepiej temu zespołowi, który jest jeszcze in statu nascendi, jako że jest jeszcze przed nim ostatni nabór śpiewaków (czerwiec 2006). Część męska zespołu nazajutrz po koncercie wyjechała wraz z Orkiestrą Filharmonii Podlaskiej na koncerty do Belgii z zupełnie różnym repertuarem i to dotykowo mówi jak najkorzystniej o olbrzymiej pracy Chóru wykonanej w ciągu pierwszych tygodni jego działalności oraz o jego możliwościach. Antidotum na mundialową klęskę relacja z 9 VI 2006 Gdy 9. czerwca słuchacze opuszczali Filharmonię Podlaską po recitalu Mariusza Patyry, rozpoczynała się właśnie transmisja mundialowego meczu Polska – Ekwador. Ulice były wyludnione, na balkonach tu i tam wisiały biało-czerwone transparenty z napisem POLSKA, z mijanych pubów dobiegały okrzyki, podobne do tych wznoszonych przez nieliczne grupki już podchmielonych przechodniów śpieszących do najbliższego telewizora. Jednym słowem panowała niczym nieuzasadniona podniosła atmosfera oczekiwania na zwycięstwo (oczywiście wielkie) torujące nam drogę do światowego triumfu. Triumfu NASZEJ drużyny, a więc NAS WSZYSTKICH – POLSKI. Oczywiście rozumiem, że Polacy spragnieni są jak kania dżdżu jakiegoś większego sukcesu na światowym forum, że piłka nożna miała być takim substytutem, skoro w kraju dzieje się tak, jak się dzieje i że koń, jaki jest, każdy widzi. Ale na miłość Boską, dlaczego właśnie tych dziesięciu nieszczęśników biegających bez sensu po boisku miałoby nam przynieść zadośćuczynienie za nasze większe i mniejsze klęski ostatnich lat i miesięcy. Wystarczyło pójść dwie godziny przed meczem na recital naszego młodego arcymistrza świata w wiolinistyce, by wyjść uskrzydlonym świadomością, że jednak Polak potrafi. Wówczas nawet klęska polskich piłkarzy odbierana byłaby z dystansu, jako rzecz zgoła mało ważna. No bo skoro w tak wyspecjalizowanej dziedzinie, tak bardzo zawładniętej przez skośnookich geniuszy jak wykonawstwo muzyczne, nasz Mariusz Patyra zdobył „mistrzostwo świata” – tak można określić bez wątpienia Grand Prix na wysoce prestiżowym Konkursie Skrzypcowym im. Nicolo Paganiniego w Genui – czy to nie powinien być powód do dumy wszystkich Polaków? Patyra to przecież nie „druga Japonia”. To pierwsza Polska! Lepsza od Japonii, Brazylii, Włoch, Niemiec i innych potęg i muzycznych, technicznych, naukowych… i piłkarskich. I tu winniśmy wszyscy wiwatować i brać się do pracy, porządnej, systematycznej, mądrej, zgodnej z możliwościami i uzdolnieniami każdego Polaka. Sukcesy wtedy będą jak u Patyry i bardzo wielu innych młodych artystów, twórców i naukowców, o ile im profesor Zyta Gilowska nie odbierze im szans, nie rozumiejąc tak prostej (zdawałoby się) kwestii, że zanim Patyra był w stanie wywalczyć owo mistrzostwo świata, musiał najpierw z własnej kieszeni zapłacić za instrument, smyczek i kalafonię doń, futerał, nuty, pulpit, jakieś płyty, aparaturę, opłacać jakieś kursy 30 i seminaria, studia itd. itd. Pani Zyta myśli, że to wszystko nic nie kosztuje, więc tnie tzw. koszty uzysku. Pani Zyta myśli, że światową rywalizacją można wygrać na skrzypkach fabrycznych z Lubina Legnickiego. Wszystko to jest wynikiem braku wyobraźni, ulegania presji massmediów i tzw. faktów medialnych. O czym się nie mówi, nie pisze – nie istnieje. I na odwrót. W świadomości społecznej nie istnieje więc światowy sukces polskiego skrzypka Mariusza Patyry, ale istnieją wątpliwe „sukcesiki” polskiego futbolu. Czas na Patyrę i Marię Szwajger Kułakowską. Tak wielki recital zawsze jest owocem pracy dwojga artystów-muzyków. Rzadko zdarza się, by krytyk słuchając czuł, że ociera się o doskonałość. Palce Patyry nie tylko najzwinniej i najdokładniej w świecie biegają po gryfie, ale i wiedzą, po co – odwrotnie niż nasi piłkarze. To samo można powiedzieć o jego smyczku, którym wydobywał niezwykłe bogactwo odcieni barwnych, zwłaszcza dobrze słyszalne w Sonacie Debussy’ego i Walcach z „Kawalera Srebrnej róży” R. Straussa. A smyczek, to rzecz bardzo skomplikowana. Od wzajemnych relacji prędkości jego prowadzenia, kąta ustawienia względem strun i nacisku, relacji ulegających ciągłym zmianom zależy większość cech dźwięku skrzypiec, reszta – to sprawa lewej ręki, rodzaju uderzenia palców w struny i gatunków wibracji. W tym wszystkim Mariusz Patyra jest arcymistrzem świata. Mnie jednak jeszcze bardziej zachwyciła jego muzykalność – rozumienie i odczuwanie muzyki i umiejętność przekazywania tego słuchaczom. To sprawia, że dłuższe utwory, takie jak właśnie Sonata Debussy’ego jawią się jako przekaz niezwykle czytelny, osobisty, pełen ciepła, piękna i prawdy. Jasność i jakaś świetlistość tego przekazu oczarowuje słuchacza, uskrzydla, wznosi. Współtwórczynią tego doskonałego wykonawstwa była znakomita pianistka i najświetniejsza kameralistka Maria Szwajger Kułakowska. Posiadła ona rzadką umiejętność nie tylko grania, ale i słuchania. Zasłuchania się w grę skrzypka i odpowiadania pięknem na piękno. Prawdziwe mistrzostwo świata!. Na koncercie publiczności było jakby mniej; kibice-melomani nie chcąc uronić ni krztyny z wielkiego widowiska piłkarskiego, zostali przed telewizorami. I dobrze im tak! Jak będzie dzisiaj, kiedy występuje wspaniały wiolonczelista i kiedy polscy piłkarze muszą (cha, cha!) wygrać z Niemcami?! 15 IX 2006 Prowokacja, czy głupota? relacja z 8 IX 2006 IX Symfonia Beethovena w powszechnym już dzisiaj odczuciu jest dziełem wyjątkowym i symbolicznym. Pamiętam jeszcze z wykładów uniwersyteckich, jak profesorowie używali nazwy tego arcydzieła jako ogólnego symbolu artystycznej muzyki całego świata, największych osiągnięć ludzkości w dziedzinie muzyki. Dzisiaj, kiedy jesteśmy członkami Unii Europejskiej i czerpiemy również w Białymstoku namacalne korzyści z tej przynależności, IX Symfonia, a zwłaszcza jej wielki finał, z głównym tematem przyjętym jako hymn Unii, jeszcze bardziej nas uwzniośla. Wybranie tego właśnie arcydzieła wszechczasów, ze znakomitymi solistami i oficjalnie inaugurującym swój byt Chórem Opery i Filharmonii Podlaskiej, było daleko czymś więcej niż tylko otwarciem kolejnego sezonu. Było publicznym pokazem kolejnego znaczącego 31 kroku wykonanego przez białostockich artystów w kierunku Europejskiego Centrum Muzyki i Sztuki o Opery i Filharmonii Podlaskiej w pierwszej fazie prac budowlanych przy tym obiekcie. Dlatego też, jak sądzę, nowy sezon został nasycony wieloma dziełami operowymi i oratoryjnymi, w których właśnie ten zespół chóralny odgrywać będzie pierwszoplanową rolę. Z tych powodów koncert inaugurujący sezon 2006/2007 przejdzie do historii życia kulturalnego na Podlasiu. Niestety, przejdzie tam także z innych, zupełnie nieoptymistycznych względów, jako bezprecedensowa próba ingerencji przez Jana Syczewskiego, prezesa Białoruskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego i członka Zarządu Województwa Podlaskiego w suwerenność decyzji artystycznych dyrektora Opery i Filharmonii Podlaskiej. Prezes Syczewski przekazał mailem dyrektorowi Opery i Filharmonii swoją decyzję o włączeniu do programu części pierwszej koncertu występu dwóch zespołów uprawiających folklor białoruski; miało to się wiązać z działalnością sekretarza BTSK, uhonorowaną tego wieczoru wraz z dwoma innymi laureatami doroczną nagrodą Marszałka Województwa. Próby wytłumaczenia panu Syczewskiemu, że taki kontekst: zespoły ludowe – IX Symfonia Beethovena nie ma sensu¸ kłóci się z dobrym smakiem itd. nie przyniosły rezultatu (prezes Syczewski nie chciał też przyjąć delegacji Rady Artystycznej OiFP, która poparła stanowisko swego dyrektora, co świadczy nie tylko o ignorancji, ale i arogancji prezesa BTSK). Ostatecznie zrozpaczony dyrektor (odpowiedzialny przecież za poziom koncertów oddał się do dyspozycji Zarządu Województwa, odwołał próbę generalną, słusznie decydując, że albo proponujemy słuchaczom Filharmonii sztukę wysoką, albo folklor mniejszości białoruskiej, ale nigdy obok siebie. Dodam to, czego dotąd nikt nie zauważył, że stali goście Filharmonii, stanowiący absolutną większość tego wieczoru, nie tylko odebraliby z niesmakiem połączenie tak diametralnie różnych gatunków muzyki, ale co więcej, wobec tak wielkiego arcydzieła każdy folklor i to w każdej postaci musiałby wypaść żenująco. Nie przypuszczam, żeby prezesowi BTSK chodziło właśnie o ośmieszanie, czy dezawuowanie wartości tak bliskiego mu folkloru białoruskiego. Do dzisiaj (11 IX) dyrektor Marcin Nałęcz-Niesiołowski nie wie, jaka jest jego sytuacja, czy jego dymisja zostanie przyjęta. Co gorsza, w takiej sytuacji pozostawał w dniu koncertu, a co to znaczy dla wrażliwego artysty, wie tylko on sam i jego muzycy. Upiór w Operze jeszcze straszy. Gdyby chciał wsłuchać się w komentarze medialne (czytaj w dziale KRONIKA), wyzbyłby się arogancji i to on podałby się natychmiast do dymisji. Również publiczność koncertowa oceniła ten konflikt jednoznacznie: powstała z miejsc i powitała wejście na estradę Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego długą owacją. Poprzednio taką owację „na wejście” miał tylko Witold Lutosławski podczas wizyty w Białymstoku 8 października 1993 roku. Nie sądzę więc, żeby władze samorządowe przyjęły dymisję dyrektora. Oznaczałoby to koniec wolności w kulturze i powrót twardej władzy znanej z najgorszego okresu nawet nie PRL, a gdzieś z epoki feudalnej. Jak zatem wypadł sam koncert, który mógł się przecież nie odbyć? Wbrew moim obawom, wynikającym z opisanych okoliczności, poza jednym wyjątkiem, bardzo dobrze. Ów wyjątek był jedynym „zwycięstwem” Syczewskiego, nad wrażliwą psychiką muzyków – artystów. W tym udało się mu ich pokonać. 32 IX Symfonia wymaga od wykonawców wielkiego skupienia, od dyrygenta – wewnętrznego spokoju, oderwania się od codzienności i zanurzenia się na ponad godzinę (70 minut) w niezmierzone głębiny tej genialnej muzyki. Jakże ogromnego wysiłku musiał podjąć się dyrygent, by przezwyciężyć tak wielkie napięcie nerwowe. Wspomniana powitalna owacja musiała dodać mu sił; nie mogłem odczytać z biegu muzyki żadnych oznak dekoncentracji (poza zachwianiem rytmicznym we wstępnej frazie Adagia). Konsekwentnie kształtowane płaszczyzny pierwszego tematu, prawdziwie dolce rozwijany temat drugi, zrozumiałe przejścia od treści dramatycznych do lirycznych tak charakterystyczne dla części pierwszej symfonii, logiczny plan zmian dynamicznych – wszystko to zadecydowało o jej niepodważalnym pięknie. Upiorne scherzo prowadzone w najlepszym z możliwych temp (ani za szybkie, ani za wolne) wzbudzało szacunek do dyrygenta prowadzącego to potężne dzieło bez partytury – tyle jest tu przeróżnych pułapek, jak np. wejścia fugato instrumentów (nie mówiąc już o monumentalnym finale z fugą podwójną) – wszystko to zostało idealne wyegzekwowane z zespołu. Na wyróżnienie zasługuję idealna gra waltornistów i oboistów w trio scherza. Adagio molto e cantabile to swoista szkoła długich monologów i dialogów. Podlascy Filharmonicy potrafili utrzymać zainteresowanie słuchaczy poprzez nasycenie znaczeniami i emocjami tych niemal „niebiańskich dłużyzn”. Co w innych wykonaniach może nużyć, tutaj wzbudzało fascynację i tchnęło żarliwością, przypominając natężenia emocji z adagiów Brucknera i Mahlera. Wreszcie słynny finał. Wspaniałe głosy, świetna dykcja (co rzadkie w wykonaniach Dziewiątej) tworzyły podstawę przesłania słów Schillerowskiej ody. Olga Pasiecznik (sopran) i troje śpiewaków z Petersburga: Olesia Pietrowa (mezzosopran), Stanisław Leontiew (tenor), Piotr Migunow (bas). Również Chór Opery i Filharmonii Podlaskiej poradził sobie świetnie z wszystkimi niewygodami Beethovenowskiej partytury. Może tylko soprany w najwyższych partiach, pisanych jakby przeciw wokalistom, brzmiały zbyt przenikliwie. Duże brawa dla Violetty Bieleckiej za kolejne osiągnięcie w dziedzinie chóralistyki. Największe zaś dla Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego, który wykazał nadzwyczajne opanowanie nerwowe, hart ducha, połączony (co wydawało się prawie niemożliwe w sytuacji, w jaką go wmanewrowano) z wielką wrażliwością, muzykalnością, ogromną kulturą. A przy tym ta jego fenomenalna pamięć! Na koniec – wielka owacja tak, jak na początku, na stojąco. Potężne, energiczne to znów refleksyjne frazy „Dziewiątej” zawładnęły i muzykami i słuchaczami, podziałały jak katharsis, pozwalając zapomnieć o głupocie i niegodziwości władzy. Nie tylko tej z Beethovenowskiego Fidelia, również tej w IV Rzeczypospolitej Podlaskiej Samorządowej. 22 IX 2006 Romantycy z klasykami w tle relacja z 15 IX 2006 Muzykę Feliksa Mendelssohna i Johannesa Brahmsa łączy wspólna nić – wielki szacunek dla tradycji, zwłaszcza baroku i klasyków wiedeńskich. Mimo że tworzyli przecież w skrajnie różnych fazach romantyzmu, ich style kompozytorskie są podobne. Nawet tak zewnętrzne cechy, jak upodobanie do tych samych form (obaj pozostawili podobną ilość symfonii, po dwa koncerty fortepianowe, po jednym liczącym się 33 koncercie skrzypcowym, komponowali utwory kameralne – tak właśnie jak klasycy). Co więcej wpływ języka klasyków słychać w sposobie rozwijania formy muzycznej, fraz i okresów, instrumentowania utworów orkiestrowych. W wypadku Mendelssohna, który zmarł równe pół wieku przed Brahmsem, można powiedzieć, że niektórymi pomysłami instrumentacyjnymi wspólnie z Karolem Marią von Weberem budował na wskroś romantyczne wizje lasu, zaś jego wspaniała Muzyka do „Snu nocy letniej” Szekspira daleko wyprzedza pod względem kunsztu orkiestracyjnego znacznie późniejsze przecież orkiestrowe dzieła Brahmsa. Młody znakomity dyrygent niemiecki Michael Zilm (laureat czterech międzynarodowych konkursów dyrygenckich: im. M. Malko w Kopenhadze, 1983 IV nagroda, im. V. Gui we Florencji, II nagroda, im. Vuillermoza w Besançon, I nagroda, im. G. Fitelberga w Katowicach, 1987, I nagroda, nagroda orkiestry, 3 nagrody specjalne i złoty medal), wiedział więc, co robi łącząc ze sobą Muzykę Mendelssohna z I Symfonią Brahmsa (nazywaną metaforycznie „Dziesiątą” Beethovena, aczkolwiek z racji nasycenia charakterystycznym motywem rytmicznym bardziej uprawnione jest analogia z „Piątą” słynnego klasyka). „Sen nocy letniej” znany powszechnie w formie suitowej, więc niepełnej, pokazany został w postaci, w jakiej kiedyś funkcjonował – teatralnej (by nie rzec: niemal operowej). Zgodnie z oryginalną partyturą, oprócz orkiestry, chóru i dwóch solistek, usłyszeliśmy dwoje aktorów podających na zmianę szekspirowskie kwestie Puka, Elfa, Oberona i Tytanii (Dorota Radomska i Robert Minkiewicz). Połączone Chóry Opery i Filharmonii Podlaskiej oraz Schola Cantorum Bialostociensis (prowadzone od początku przez prof. Violettę Bielecką) wyczarowywały nastrój letniej nocy, a czyniły to wspólnie z obiema solistkami śpiewającymi partie elfów (Marta Boberska – sopran i Katarzyna Suska – mezzosopran). Michael Zilm natchnął muzykę Mendelssohna poezją i oniryczną, tajemniczą kolorystyką, w czym wydatnie pomogli muzycy wykonujący odpowiedzialne partie solowe (waltornie, flet). Wykonanie zachwycało pełnią brzmienia, wyważeniem temp, dużym spokojem narracji. Nie bez znaczenia miało też inne usadowienie orkiestry na estradzie (typu niemieckiego: grupa II skrzypiec po prawej stronie, wiolonczele i kontrabasy – przed dyrygentem, altówki – bez zmian). W tej sali taka dyslokacja zespołu przyniosła znakomite brzmienie, jeszcze bardziej przejrzyste, selektywne przy zachowaniu dotychczasowej pełni spoistości i soczystości. Może warto takie ustawienie zachować na dłużej, choćby dla sprawdzenia w innym repertuarze? I Symfonię Brahmsa dyrygent poprowadził z równie głębokim znawstwem muzycznej materii, wykorzystując duże możliwości brzmieniowe kwintetu przejmująco zaprezentowane już od pierwszych taktów dzieła. Z ogromnym pietyzmem oddał wszystkie niuanse dynamiczne i artykulacyjne tak istotne dla stylu Brahmsa; dlatego tak świetnie brzmiały wszystkie kulminacje, zarówno te zasadnicze jak i mniejsze, cząstkowe (np. na początku wstępu do finału). Niemniej jednak odczułem też pewne niedostatki, np. w solowych partiach oboju w Andante sostenuto brakowało mi trochę słodyczy, do jakiej przyzwyczaiła nas Anna Kisielewska (może to tylko kwestia stroika?). Miejmy nadzieję, że jej następczyni osiągnie z czasem podobną barwę i ciepło brzmienia. Ekspresyjnie sytuację ratowali partnerujący oboistce klarnecista i skrzypkowie wyciskający z instrumentów maksimum możliwości. Do brzmieniowej urody tego wykonania walnie przyczynili się także waltorniści (np. ich partie w końcowej fazie finałowego Adagia). 34 W sumie koncert ten można z całą odpowiedzialnością uznać za pełny sukces artystyczny Filharmoników Podlaskich, dyrygenta i pozostałych wykonawców. Taką też opinię wyraziła publiczność długotrwałą owacją. 29 IX 2006 Dwie śpiewające gale relacja z 21-22 IX 2006 Galą Pucciniowską można nazwać czwartkowy (wyjątkowo) koncert Opery i Filharmonii Podlaskiej, a piątkowy – wielką galą chóralną. We czwartek (21 IX) poczuliśmy się ponownie jako goście budującej się Opery Podlaskiej. W części pierwszej wieczoru usłyszeliśmy nieśmiertelne przeboje z najlepszych oper Pucciniego: Madama Butterfly, Turandot, Cyganeria, Tosca i Gianni Schicchi; tę serię, jako rodzaj intermezza, przedzielały równie urokliwe Chryzantemy. Ów krótki z konieczności przegląd dzieł operowych prezentowało dwoje śpiewaków: sopranistka Ewa Biegas, obecnie solistka Opery Krakowskiej i Paweł Wunder (tenor), związany z teatrami operowymi Polski i Europy artysta urodzony w Kazachstanie, a wykształcony w Petersburgu. Drugą część wieczoru wypełnił ostatni akt Toski, w której obok Pawła Wundera (Cavaradossi), w roli tytułowej wystąpiła Tatiana Teslia, urodzona w Uzbekistanie, a wykształcona w Kijowie. Nad całością czuwał dyrygent Teatru Wielkiego Opery Narodowej w Warszawie – Paweł Przytocki. Ewa Biegas dysponująca pięknym, prawdziwie operowym głosem (może tylko chwilami zbyt ostrym we frazach forte) mogła wzruszyć słuchaczy zwłaszcza w ariach Lauretty z I aktu Gianni Schicchi, Mimi z I aktu Cyganerii i słynnej arii Butterfly „Tam na wschodniej stronie”. Śpiewakom bardzo profesjonalnie partnerowali Filharmonicy prowadzeni pewną ręką Pawła Przytockiego. W pięknym ogólnie śpiewie Pawła Wundera drażniło mnie pojawiające się (ale tylko miejscami) zbytnie zaciskanie krtani. Za arię Kalafa („Nessun dorma”) otrzymał zasłużone długie oklaski. III akt „Toski” wzbudził znowu tęsknotę za naszą własną sceną operową. W Filharmonii brakowało nie tylko scenografii, kostiumów itd., ale zabrakło też chłopięcego śpiewu Pastuszka na początku aktu; zastąpienie go rożkiem angielskim nie załatwiało sprawy. Scenę świtu uratowały dzwony imitujące bicie dzwonów kościelnych wiecznego miasta. Dalej brakowało krótkiej co prawda kwestii strażnika więziennego, który przekazuje malarzowi papier i pióro do napisani pożegnalnego listu przed egzekucją. Kulminacyjna aria Cavaradossiego „Świeciły gwiazdy…” (piękne solo klarnetu, a wcześniej też bardzo ładny kwartet wiolonczel) wypadła znakomicie; znikły gdzieś wcześniejsze niedostatki głosowe Pawła Wundera. Może też bardziej wczuł się w sytuację skatowanego na policyjnym przesłuchaniu malarza i nie nadużywał niepotrzebnie siły. Tosca w III akcie opery przeżywa rzadko spotykaną w innych operach gęstwę uczuć. Wszystko to było słyszalne i niemal widoczne. Bohaterka (a jest to przecież śpiewaczka, wrażliwa artystka), która ratując ukochanego, przed chwilą zabiła okrutnego i cynicznego Scarpię, wierząc, że ma w dłoni przepustkę do wolności i szczęścia, staje się świadkiem prawdziwej, a nie obiecanej upozorowanej egzekucji, popełnia w końcu samobójstwo. Cały ten splot ekstremalnych uczuć było słuchać w śpiewie i elementach gry aktorskiej Tatiany Teslii. Była to prawdziwa kreacja. W jej kontek- 35 ście musiał razić powtarzany wielokrotnie gest Pawła Wundera: nakładania i zdejmowania okularów. Czy konieczny był też pulpit z nutami na estradzie? To rozpraszało uwagę słuchaczy usiłujących podążać za rozwojem dramatycznych wypadków. Przypomniało mi się wtedy mistrzowskie wybrnięcie z podobnej sytuacji Leonarda Andrzeja Mroza, który grając umierającego Borysa Godunowa, zamarł w chwili śmierci w bezruchu i pozostał tak do końca tej sceny. Było to bodaj bardziej przejmujące od tradycyjnego grania na scenie operowej. Bohaterem wieczoru była bez wątpienia orkiestra Opery i Filharmonii Podlaskiej grająca, poza może jednym wyjątkiem, nienagannie. A od niej w operowej muzyce Pucciniego zależy co najmniej tyle, co od solistów. W grze naszych Filharmoników słyszało się wielką pasję, wprost głód tego gatunku muzyki; dobrze więc, że repertuar Filharmonii nie każe być głodnymi ani im, ani słuchaczom. Ci ostatni przyjęli bardzo gorąco koncert operowy uzyskując w podziękowaniu bis, który był niejako dopełnieniem Toski, rozładowaniem jej dramatycznej kulminacji i przejściem w stan kojącego wyciszenia (...). * W piątek (22 IX) Filharmonia Podlaska była miejscem uroczystego koncertu inaugurujący X Dni Muzyki Cerkiewnej w Białymstoku. 22 dzień września jest wielkim świętem prawosławia, dniem przeniesienia relikwii św. Męczennika Gabriela, które po długiej wędrówce powróciły do Katedry Prawosławnej w Białymstoku. Od dziesięciu lat w dniach tego święta organizowane są Białostockie Dni Muzyki Cerkiewnej. Tegoroczne Dni zbiegły się z polskim tournée (Warszawa, Łódź, Wrocław, Białystok) trzech chórów rosyjskich. Dwa pierwsze chóry to znakomite zespoły utytułowane wieloma czołowymi nagrodami na międzynarodowych konkursach, znane też z występów w wielu centrach europejskich. Wystąpiły kolejno: Kameralny Chór „Ład” Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej im. Gniesiennych w Moskwie prowadzony przez Walerego Kalinina i Chór Kameralny „Klasyka” Międzynarodowej Fundacji Jedności Narodów Prawosławnych pod dyr. Niny Korolowej. Natomiast Chór Moskiewskiej Akademii Duchownej i Seminarium pracujący stale pod kierunkiem Ihumena Nikifora to zespół złożony głównie z uczniów i studentów – przyszłych duchownych; dlatego koncertuje niezwykle rzadko. Chór ten śpiewał wyłącznie muzykę liturgiczną kościoła prawosławnego. Natomiast dwa pierwsze zespoły zaprezentowały też muzykę ludową (także polską), a nawet polskich kompozytorów: Fryderyka Chopina Życzenie i Stanisława Kazury Krakowiak. Koncert ten dostarczył wiele wzruszeń nie tylko wyznawcom Prawosławia, ale i pozostałym słuchaczom. 6 X 2006 Błaszczyk i Bilińska relacja z 29 IX 2006 Oprócz Mirosława Jacka Błaszczyka tego wieczoru w Filharmonii Podlaskiej miała również błyszczeć Beata Bilińska, pianistka od dłuższego czasu bardzo promowana w mediach (i nie tylko tu). Zwróciła na siebie uwagę przed 13 laty, kiedy zdoby- 36 ła II nagrodę na Międzynarodowym Konkursie Młodych Pianistów „Artur Rubinstein in Memoriam” w Bydgoszczy. Zwyciężyła wtedy Walentyna Igoshina, 15 letnia wówczas pianistka rosyjska i jej kariera rozwijała się fantastycznie: cztery lata później wygrała moskiewski Międzynarodowy Konkurs im. S. Rachmaninowa, a w 2002 r. jeden z kilku najbardziej prestiżowych na świecie – Konkurs im. Królowej Belgijskiej w Brukseli. Jej bezpośrednia rywalka z Bydgoszczy też ma swoim koncie to i owo; kiedy Walentyna triumfowała w Brukseli, Beata zdobyła I nagrodę w Monzy (Włochy), miejscowości bardziej znanej z wyścigów Formuły I niż rywalizacji pianistycznych. Tak czy inaczej nie ma większego sensu porównywanie ani karier, ani talentów obu pianistek. Czy mam rację, przekonamy się już za kilkanaście dni w Białymstoku; Igoshina ma otwierać IV Międzynarodowy Przegląd Młodych Dyrygentów im. Witolda Lutosławskiego (22 X). Beata Bilińska oczywiście ma „czym grać”, rozwinęła nienaganną technikę, pamięć, ładny dźwięk – właściwie ma prawie wszystko, co jest potrzebne pianistce do wygrywania nie jednego konkursu. Jednak „prawie”, jak wiemy, czyni wielką różnicę i to „prawie” ujawniło się dość bezlitośnie w Koncercie Schumanna. Pozornie wszystko było zagrane, jak należy. Niczego nie można zarzucić ani wykonaniu samej partii fortepianowej, ani tak ważnemu w gatunkach koncertowych dialogowaniu solisty z orkiestrą. Zwłaszcza dyskurs w części środkowej wypadł bardzo przekonująco. Niemniej jednak bardzo mi brakowało pogłębionej ekspresji, elastycznej zmienności, niemal kapryśności emocjonalnej tak charakterystycznej dla stylu Schumanna. W dużym stopniu gra wybitnej przedstawicielki „polskiej szkoły pianistycznej” przypominała mi, niestety, grę właśnie szkolną, akademicką. Sytuację ratowała orkiestra brzmiąca pod batutą jej poprzedniego szefa, Mirosława Jacka Błaszczyka, pięknie zarówno w partiach tutti, jak i licznych solówkach (zwłaszcza obój Anny Kisielewskiej i klarnet Pawła Waśkowskiego). Publiczności też się Schumann Beaty Bilińskiej podobał i w zamian za oklaski mogli posłuchać raz jeszcze finałowej kody. Po tym półgodzinnym utworze – koncert zamknęła jedna z najkrótszych – IX Symfonia Szostakowicza. W dorobku wielkiego symfonika można ją zestawić z Symfonią „klasyczną” Prokofiewa, jako że dominują tutaj podobnie jak i tam sarkazm, groteska, kostyczny humor. Te właśnie kategorie estetyczne wymagają gry lekkiej, jakby przejrzystej, wirtuozowskiej. I chociaż dyrygent rozpoczął pierwsze allegro dość powoli, bardziej jak allegretto (ok. M.M. 108), to z tokiem muzyki ona sama wymusiła przyśpieszenie. Z ustępów szybkich Scherzo było idealnie „trafione” w tempo; szybciej, lżej granego trudno by szukać w nagraniach najlepszych orkiestr. Bardzo dobre wrażenie pozostawił też finał z stopniowo zwiększanym wigorem wykonania. W częściach wolnych (Moderato i Largo), stanowiących jakby intermezza przedzielające ustępy szybkie, Mirosław Błaszczyk uzyskał odpowiedni stopień liryczności i powagi, w czym wydatnie pomogły pięknie wykonane solówki klarnetu (Grzegorz Puchalski) a zwłaszcza fagotu (Marek Kit). Zadowolona publiczność ponownie uzyskała powtórzony końcowy fragment finału Symfonii. 37 13 X 2006 Koncert rodziny Drzewieckich relacja z 6 X 2006 Łączenie w jednym programie tak bardzo różnych stylistyk muzycznych, jakimi operowali Mozart i Czajkowski, budzić powinno opory w wyrobionych melomanach. Ostatni koncert przekonał, że można to zrobić z pełnym powodzeniem pod jednym warunkiem, takim właśnie, jaki spełniono w Filharmonii Podlaskiej: otwierająca koncert IV Suita orkiestrowa „Mozartiana” Piotra Czajkowskiego stała się pomostem między zupełnie obcymi sobie stylistykami, a co więcej odegrała też rolę innego pomostu – wiodącego od zwyczajowego repertuaru filharmonicznego w świat krystalicznej muzyki geniusza z Salzburga. Bo przecież jak by nie patrzeć na programy polskich filharmonii, dominują w nim dzieła romantyczne; muzyka Mozarta i Haydna gości tu bardzo rzadko. Słuchacz przyzwyczajony więc na co dzień do romantycznej rozlewności i dramaturgii narracji został stopniowo przeprowadzony do innego tempa i dynamiki rozwoju akcji w muzyce Mozarta. Podkreślam ten fakt z tego względu, że zasadniczą część programy wypełniły trzy koncerty fortepianowe z pierwszej połowy twórczości Mozarta; pisał je kompozytor w wieku 20, 23 i 28 lat i były to koncerty wybrane spośród pierwszych dziesięciu. Pozostałe 13 dzieł tego gatunku stworzył od 28. roku życia w ciągu siedmiu lat, jakie mu jeszcze pozostały. Można zatem owe koncerty nazwać dziełami, jeżeli nie wczesnymi, to na pewno wcześniejszymi, nie tak bardzo przyciągającymi uwagę odbiorcy, jak koncerty z ostatniej „dziesiątki”. „Mozartianę” Podlascy Filharmonicy zagrali bardzo starannie, dyrygent wieczoru – Kai Bumann – zadbał o wiele szczegółów, o nasycony dźwięk, odpowiednią artykulację, a także o zachowanie odniesień do mozartowskich pierwowzorów. Jak zwykle wydatnie pomagali w tym muzycy orkiestry swoją bardzo dobrą grą. Szczególnie dobrze wypadły solówki: klarnetu (Grzegorz Puchalski), fletowa (Marcin Stawiszyński) i skrzypcowa (Rafał Dudzik). Bardzo cieszy wyróżniająca się gra dwóch ostatnich muzyków, którzy od nowego sezonu wzmocnili w istotny sposób orkiestrę. Rafał Dudzik swoją rozbudowaną (blisko sześć minut!) i wirtuozowską partię w przedostatniej wariacji finału grał jak rasowy solista i chętnie bym go posłuchał w jakimś koncercie skrzypcowym. Po tej „uwerturze” nastąpiło stopniowe zagłębianie się w samym Mozarcie. Najważniejszą rolę w tym tryptyku odegrał najmłodszy z utalentowanej rodziny – Stanisław Drzewicki, który grał we wszystkich koncertach. Najpierw sam wykonał Koncert Es-dur KV 449, Następnie z mamą – Tatianą Shebanovą – Koncert Es-dur na dwa fortepiany KV 365, w końcu, gdy już wszyscy słuchacze poczuli się „mozartologami” – zaserwowano wspólnie z głową rodziny Jarosławem Drzewieckim – na pewno po raz pierwszy w Białymstoku – Koncert F-dur na trzy fortepiany KV 242. Ten ostatni grano w niby osiemnastowiecznym salonie (odpowiednie kostiumy solistów, elementy scenografii w postaci świeczników na półkolumnach i przyćmionych świateł). Osiągnięto nie tylko efekt zewnętrzny, również z tego „salonu” dobiegało inne zupełnie brzmienie orkiestry mogącej śmiało konkurować z markowymi zespołami muzyki dawnej. Stanisław Drzewiecki jest na pewno bardzo dobrym pianistą; grał z polotem, ładnym, pełnym dźwiękiem. Największe wrażenie wywarła na mnie jednak gra Tatiany Shebanovej. Ona dobrze wie, że w muzyce Mozarta najważniejsze jest śpiewność i to 38 nie tylko w odcinkach kantylenowych, że melodyka jest tu podstawowym środkiem wyrazu. Doskonałość interpretacyjna jej gry wyrażała się w tym, że misterne, koronkowe figuracje były jakby utkane na pięknie i delikatnie prowadzonych frazach melodycznych; te girlandy szesnastek jakby unosiły się i falowały w powietrzu. Zjawiskowa gra! Ten sam Blüthner, kiedy zasiadła przy nim Shebanova, brzmiał zupełnie inaczej. Tak musiał grać sam Mozart! Gorące przyjęcie gry trojga wspaniałych pianistów, zaowocowało szeregiem bisów (wszystkie na trzy fortepiany opracował Stanisław Drzewiecki). Były to: Aria Pales (bogini trzód) z Kantaty myśliwskiej BWV 208 J. S. Bacha, część trzecia (Taniec Anitry) i czwarta (W grocie Króla Gór) I Suity „Peer Gynt” Edwarda Griega oraz – na pożegnanie – Antoniego Rubinsteina Kawaleria. 22 X 2006 Teatr muzyczny Jadwigi Rappé według Garcii Lorki relacja z 13 X 2006 Ten program mógł zaskoczyć niejednego bywalca Filharmonii Podlaskiej. Co prawda nikt się nie spodziewał na estradzie orkiestry symfonicznej, wszak miało to być muzykowanie kameralne, ale że będzie widzem spektaklu poruszającego sfery emocjonalne nie dotykane na abonamentowych koncertach, tego nikt na pewno nie oczekiwał. Wykonanie koncertu – spektaklu wymaga innego stosunku i słuchacza i krytyka do prezentowanej materii. Musi on odnieść się – poza kategoriami czysto muzycznymi – również do tak ważnych, ba, nieraz równorzędnych kategorii jak metaforyka ruchu scenicznego, rola użytych akcesoriów, kostiumów, elementów scenografii i gra aktorskiej. Wszystko to wchodziło w czytelne relacje z muzyką tworząc jedyny w swoim rodzaju bardzo ekspresyjny przekaz. W sukcesie parateatralnego koncertu studentów klasy wokalnej Jadwigi Rappé, jej samej i grupy instrumentalistów (Stanisław Skoczyński – perkusja, Krzysztof Malicki – flet, Mariusz Rutkowski – fortepian, Karol Marianowski – wiolonczela i Michał Pindakiewicz – gitara, banjo) ważną rolę odegrały też Hanna Chojnacka – inscenizacja i reżyseria oraz Elżbieta Tolak – scenografia i kostiumy. Bohaterem spektaklu była Hiszpania i jej wielki poeta, Federico Garcia Lorca. Kto chociaż raz był w ojczyźnie Goi i Cervantesa, Picassa i Casalsa, w krainie corridy i fandanga (a piszący te słowa miał to szczęście), bez trudu mógł w pełni odczuć niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju klimat kultury Półwyspu Iberyjskiego, owe „wonie nocy” i „zapachy poranka”, owe odcienie światła, nocną pulsację emocji w rytmie grających cykad. Koncert – tryptyk: część pierwszą i trzecią wypełniły cykle pieśni Georga Crumba do tekstów Federico Garcii Lorki „Dawne głosy dzieci” i „Noc czterech księżyców”, a środkową – „12 Hiszpańskich pieśni ludowych” z muzyką samego Lorki. Sposób wiązania przez Crumba słowa z dźwiękiem – wysoce wysublimowanym i poszukującym nowych barw, jak brzmienie piły (jako instrumentu smyczkowego), banjo – naśladującego dalekowschodnie cytry (np. japońskie koto), czy szeroko stosowany fortepian preparowany, lub wreszcie dobarwianie głosu (śpiewanie przez tubę lub do wnętrza fortepianu), śpiew spoza kulis – wszystko to pogłębiało ekspresję tekstu, podobnie jak elementy parateatralne. Ale któż zna tak dobrze język 39 hiszpański, by móc to odczuć i docenić? A w sali Filharmonii było jednak zbyt ciemno, by móc śledzić zamieszczone w programie tłumaczenia tekstów pieśni. Szkoda, tym bardziej, że tym razem retransmisja tego koncertu w internecie była niedostępna. Tak jak koncert mozartowski (6 X) był niczym kąpiel w krystalicznie czystej wodzie, tak ten koncert odświeżył naszą wrażliwość i emocjonalność w kontakcie ze współczesnym językiem kompozytorskim bardzo oryginalnym i bardzo ekspresyjnym. relacja z 16 X 2006 W Bazylice Katedralnej z okazji kolejnego „Dnia Papieskiego” z koncertem muzyki religijnej wystąpił Chór Opery i Filharmonii Podlaskiej pod dyrekcją Violetty Bieleckiej, zaś partie solowe w zamykającej program Mszy Góralskiej Tadeusza Maklakiewicza wykonali: Marta Wróblewska – sopran i Leszek Gaiński – tenor, a na organach towarzyszył Rafał Sulima. Religijny charakter uroczystego koncertu określił jego program, w całości wypełniony kompozycjami religijnymi, w znacznej części o treści maryjnej. Ale i tu otrzymaliśmy sporą różnorodność: od przepięknych opracowań znanych pieśni w Pieśniach Maryjnych Henryka Mikołaja Góreckiego (m.in. „Matko Najświętsza, do serca Twego…”), po autonomiczne kompozycje tak Góreckiego (Totus Tuus), Stanisław Moryty (Ave Maria), czy już wręcz spopularyzowane przez chóry Violetty Bieleckiej („Laudi alla Vergine Maria” Giuseppe Verdiego). Dominowały utwory współczesnych kompozytorów, poza wspomnianymi jeszcze Miłosza Bembinowa („Os justi”) i Juliusza Łuciuka („Oremus”). Wykonawstwo Chóru Opery i Filharmonii Podlaskiej odznacza się niezwykłą wprost wrażliwością na niuanse dynamiczne – operowanie wielką skalą odcieni zwłaszcza w przedziale cisza – piano. O takich cechach jak piękne frazowanie, logiczne kulminacje podkreślające logikę formy nawet nie wypada mi pisać. Toteż koncert ten dostarczył słuchaczom wielu głębokich wzruszeń, za co podziękowali zasłużoną standing ovation. 27 X 2006 Niefortunne zastępstwo relacja z 23 X 2006 Koncert inaugurujący IV Międzynarodowy Przegląd Młodych Dyrygentów im. Witolda Lutosławskiego obarczony został nadmiernym – jak się okazało – ryzykiem, a to wskutek niespodziewanej zmiany solisty. Z nagłymi zastępstwami bywa różnie. Czasem są początkiem wielkich karier, jak było w przypadku 25-letniego Leonarda Bernsteina będącego w 1943 roku dyrygentem asystentem Filharmonii Nowojorskiej, który na kilka godzin przed koncertem transmitowanym przez radio dowiedział się, że dyrygent – słynny Bruno Walter – zachorował i potrzebne jest zastępstwo. Zgodził się i… odniósł wielki sukces. Nie wiem, kiedy propozycję zastępstwa za Valentinę Igoshinę (której skradziono paszport i nie mogła ruszyć się z Paryża) przyjął Maciej Szyrner. Sądząc z (nie) opanowania Koncertu fortepianowego b-moll Piotra Czajkowskiego, był to okres po- 40 dobny, no, może dwa dni dłuższy, ale nie więcej. Pianiście tak wiele koncertującemu z orkiestrami i mającemu w repertuarze również ten Koncert (jak przeczytałem w opublikowanym jego CV) powinny wystarczyć dwa, trzy dni na odświeżenie utworu. Maciejowi Szyrnerowi nie wystarczyło i… na tym powinienem zakończyć recenzję. By nie być jednak gołosłownym wytknę kilka istotnych słabości tego wykonania: mnóstwo obcych dźwięków, luki pamięciowe wzbudzające obawy o niechybnie nadchodzącą katastrofę, dziwaczne rozwiązania interpretacyjne wielu fragmentów. Taka gra stwarzała przykre wrażenie w kontekście dużych możliwości technicznych pianisty ukazywanych we fragmentach Koncertu (np. odcinek środkowy – Allegro vivace assai z części powolnej). Koncert na orkiestrę Witolda Lutosławskiego pokazał zupełnie inny świat sztuki interpretacyjnej. Dyrygent wieczoru – Marcin Nałęcz-Niesiołowski – poprowadził to popisowe dzieło z należną maestrią, wydobywając całą jego złożoną dramaturgię i różnorodność fakturalno-kolorystyczną. Jedyny drobny mankament zauważyłem w pierwszej fazie Intrady – nie dość akcentowane synkopy na długich nutach (dźwięk d) kończących poszczególne frazy smyczków; te same synkopy w fazie repryzowej, grane przez instrumenty dęte drewniane, miały już odpowiedni charakter. Zachwycała zwiewność Capriccia, budziła szacunek logika przeprowadzenia szesnastu wariacji w Passacaglii, poruszał smutek Chorału, porywał pęd roztańczonej Toccaty. Kunsztowne wykonanie tego arcytrudnego dzieła zawsze zależy od indywidualnej gry każdego muzyka w orkiestrze; tutaj wszyscy muszą być wirtuozami wtopionym zarazem w zespół. Filharmonicy Podlascy grali po mistrzowsku indywidualnie, ale – co ważniejsze – również zespołowo, tak jak nasi piłkarze w ostatnim meczu z Portugalią. Jest wszakże jedna zasadnicza różnica: polscy piłkarze grają tak dobrze od czasu do czasu, nasi filharmonicy grają tak zawsze. Wykonanie Koncertu na orkiestrę odebrałem jako hołd złożony w dobrym stylu patronowi IV Międzynarodowego Przeglądu Młodych Dyrygentów – Witoldowi Lutosławskiemu, który w październiku przed 13 laty odwiedził Filharmonię Białostocką, by wysłuchać m.in. właśnie tego dzieła pod dyrekcją ówczesnego dyrektora Mirosława Jacka Błaszczyka. 10 XI 2006 IV Międzynarodowy Przegląd Młodych Dyrygentów im. Witolda Lutosławskiego relacja z 23-27 X 2006 Przebiegający w dniach 22-27 października w Białymstoku IV Międzynarodowy Przegląd Młodych Dyrygentów im. Witolda Lutosławskiego z założenia ma na celu „prezentację i promocję młodych dyrygentów wchodzących na scenę życia muzycznego poprzez konfrontację wykonań dzieł orkiestrowych.” Zaprezentowało się w nim 41 artystów w wieku od 20 do 35 lat, w tym 24 z Polski, po 3 z Białorusi i Ukrainy, po 2 z Litwy, Rosji i Włoch, po 1 z Azerbejdżanu, Finlandii, Korei, Niemiec i USA. Proporcja 4:3 (Polaków do gości zza granicy) jak na pierwszą, międzynarodową edycję, dotychczas ogólnopolskiej imprezy, była więc wręcz budująca i dobrze rokująca na przyszłość. 41 W wyniku wcześniejszych ustaleń komisji repertuarowej Przeglądu (Mirosław Jacek Błaszczyk i Marcin Nałęcz Niesiołowski), każdy z uczestników musiał mieć w repertuarze 15 partytur wybranych (częściowo też losowanych) spośród 24 wcześniej wyznaczonych. W pierwszym etapie obowiązywała jedna (wylosowana spośród trzech wybranych przez uczestnika) uwertura symfoniczna (Mozart Czarodziejski flet, Beethoven Egmont, Mendelssohn-Bartholdy Sen nocy letniej, Moniuszko Bajka, Verdi Moc przeznaczenia, J. Strauss Zemsta nietoperza) oraz na takiej samej zasadzie wybrana jedna symfonia (Haydn 104. Mozart D-dur KV 385, Beethoven II i III, Schubert „Niedokończona”, Mendelssohn-Bartholdy „Włoska”). Na zaprezentowanie tych dzieł uczestnikom dano 30 minut. Zajęło to w sumie ok. 20 godzin, czyli orkiestra i jurorzy pracowali średnio po 10 godzin dziennie (naturalnie z przerwami). Z tego maratonu zwycięsko wyszło 12 młodych dyrygentów. W II etapie najpierw prezentowali akompaniament wylosowanego koncertu fortepianowego (jedną część z Beethovena c-moll, Chopina e-moll), a następnie symfonię wylosowaną spośród trzech wybranych z sześciu (Beethoven c-moll, Schumann dmoll, Franck d-moll, Dworzak e-moll, Czajkowski h-moll, Brahms D-dur). Na tę pracę mieli w sumie trzy kwadranse. Ponieważ nie wolno im było przerwać pracy z solistą (Krzysztof Trzaskowski, uczestnik ostatniego Konkursu Chopinowskiego) – a ten przegrywał swoją partię w monotonnej, bladej dynamice – orkiestra z reguły go zagłuszała. Istotnym utrudnieniem było ograniczenie reakcji dyrygenta do gestu, mimiki i słowa bez możliwości przerywania i komentowania. Do etapu finałowego zakwalifikowano sześciu dyrygentów, którzy pracowali nad dwiema pozycjami spośród czterech (Debussy Morze, Karłowicz Rapsodia litewska, Strauss Śmierć i wyzwolenie, Strawiński Suita baletowa z „Ognistego ptaka”). Końcowy werdykt jury nie wzbudził kontrowersji. Osobiście żałowałem, że nie zobaczyłem w II etapie interesująco zapowiadającego się Sebastiana Jana Perłowskiego, studenta II roku dyrygentury w klasie Jana Wincentego Hawla z Akademii Muzycznej w Katowicach; podobny zawód sprawił mi brak w finale Pawła Szczepańskiego, tegorocznego absolwenta dyrygentury Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie Jerzego Katlewicza. Laureatami zostali: Ayyub Guliyev (Azerbejdżan), obecnie student Konserwatorium w St. Petersburgu w klasach A. Polishuka i I. Simonowa – I nagroda (68,93 pkt.); Krzysztof Urbański, student IV roku dyrygentury Akademii Muzycznej w Warszawie w klasie Antoniego Wita – II nagroda (65,22 pkt.); Dainius Povilionis (Litwa), student I roku dyrygentury w Litewskiej Akademii Muzycznej w Wilnie w klasie Juozasa Domarkasa – III nagroda (62,15 pkt.). Trzy wyróżnienia otrzymali: Yury Galias (Białoruś), student II roku w klasie N. Sosnowskiego z Białoruskiej Akademii Muzycznej w Mińsku – IV miejsce (57,88 pkt.); Marzena Małgorzata Diakun, ubiegłoroczna absolwentka Akademii Muzycznej we Wrocławiu (klasa Mieczysława Gawrońskiego), obecnie na studiach podyplomowych w klasie Urosa Jajovica na Universität für Musik und Darstellende Künst w Wiedniu – V miejsce (55,36); Maja Metelska, studentka V roku dyrygentury w klasie Antoniego Wita w Akademii Muzycznej w Warszawie – VI miejsce (52,17). Wyraźne punktacyjne cezury między kolejnymi finalistami dowodzą, że jury było zgodne w swoich ocenach, mimo braku oficjalnie sformułowanych kryteriów. Za zielonym stolikami zasiadali wybitni, bardzo doświadczeni dyrygenci i pedagodzy (Marek Pijarowski – przewodniczący, Juozas Domarkas (Litwa) – zastępca przewodniczącego, Mirosław Jacek Błaszczyk, inicjator Przeglądów, Wiktor Bobkow (Rosja), 42 Serhij Burko (Ukraina), Michaił Kaziniets (Białoruś), Wojciech Rajski, Jerzy Salwarowski. Tadeusz Strugała, Ryszard Zimak i w charakterze sekretarza – Marcin NałęczNiesiołowski, dyrektor Opery i Filharmonii Podlaskiej, organizator Przeglądu). Skoro impreza adresowana była do młodych dyrygentów, winna zakładać również cele dydaktyczne. Średni wiek 41 uczestników to 27 lat. Różnica wieku między najmłodszymi uczestnikami (dwoje 20-latków) a najstarszym wynosiła aż 15 lat! W drugim etapie wiek uczestników nieco się wyrównał a średnia obniżyła (nieco ponad 26 lat). Finaliści byli jeszcze młodsi (średnia – 25 lat), przy czym dwa pierwsze miejsca zajęli 22- i 24-latkowie. Nasuwa się wniosek, czy nie obniżyć górnej granicy wieku kandydatów do np. 30 lat (obecna granica 35 lat), albo I etap oceniać w dwóch oddzielnych grupach: młodszej i starszej. Piętnaście lat w kształceniu dyrygenta to przecież cała epoka (trzy cykle studiów). Na pewno trzeba z tym coś zrobić. Jeżeli po studencie II roku prezentuje się dyrygent z siedmioletnim stażem, a kryteria oceniania są niezmienne, stwarza to na pewno utrudnienie w prawidłowej ocenie kandydata. Kwestia oceniania jest tu o wiele bardziej skomplikowana, niż w wypadku wykonawców instrumentalistów, czy wokalistów. W konkursie dyrygenckim ocenia się przecież nie ostateczny rezultat wieloletniej nieraz pracy nad utworem, lecz sam proces pracy, psychofizyczne dyspozycje dyrygenckie, warsztat, umiejętność osiągania wyników z zupełnie nieznanym zespołem. W takich okolicznościach nietrudno o pomyłkę i niejeden dobry dyrygent nie zdołał do siebie przekonać jurorów w ciągu kilkunastominutowego pokazu swojej pracy. Czy nie należałoby wobec tego w regulaminie konkursu zamieścić jasno sprecyzowanych kryteriów oceniania, jakimi będą posługiwali się jurorzy? Wynik IV MPMD pozwala sformułować ex post owe kryteria i nakreślić profil laureatów przyszłych edycji Przeglądu. Powinien to być dyrygent o ukształtowanej osobowości, zdecydowany, obdarzony dużym temperamentem, mający jasną koncepcję wykonywanych utworów, doskonale znający (na pamięć!) wszystkie partytury w najdrobniejszych szczegółach, łącznie z oznaczeniami literowymi i numeracją taktów, co pozwala na perfekcyjną organizację pracy. Najlepiej, aby był do człowiek pogodny, pracujący z uśmiechem, a jednocześnie z pasją udzielającą się zespołowi. Tacy byli właśnie laureaci dwóch pierwszych miejsc tegorocznej edycji Przeglądu. Oprócz nagród regulaminowych zespół orkiestrowy Opery i Filharmonii Podlaskiej przyznał tradycyjną już nagrodę „za najwyższy kunszt dyrygencki i najwyższe umiejętności współpracy z ludźmi” Ayyubowi Guliyevowi, który także, jako zwycięzca Przeglądu, został zakwalifikowany do najbliższej edycji Międzynarodowego Konkursu Dyrygenckiego im. Grzegorza Fitelberga w Katowicach. Studenci białostockiej Filii Akademii Muzycznej im. F. Chopina w Warszawie przyznali Krzysztofowi Urbańskiemu „dyplom za największą osobowość artystyczną”. Ufundowano również szereg nagród rzeczowych (komputer, odtwarzacze plików MP3). Laureatów trzech pierwszych nagród zakwalifikowano do najbliższej edycji Międzynarodowego Konkursu Dyrygenckiego im. Grzegorza Fitelberga w Katowicach. Chęć współpracy z laureatami zgłosiły prawie wszystkie polskie filharmonie i orkiestry (Białystok, Bydgoszcz, Częstochowa, Gdańsk, Kalisz, Katowice Kielce, Koszalin, Kraków, Lublin, Łomża, Łódź, Olsztyn, Opole, Rzeszów, Słupsk, Wrocław, Zabrze), a także Państwowa Filharmonia we Lwowie i Państwowa Filharmonia w Mińsku. Wyraża się w tym promocyjna rola białostockiego Przeglądu. 43 Jurorzy i obserwatorzy bardzo wysoko ocenili organizację IV MPMD, a Marek Pijarowski nazwał ją perfekcyjną mówiąc, że „wszystko chodziło, jak w szwajcarskim zegarku.” Istotną nowością były kompletne transmisje z całości Przeglądu w internecie, gdzie i teraz można powtórnie prześledzić wszystkie sesje przesłuchań z koncertem inauguracyjnym i koncertem laureatów włącznie (www.opera.filharmonia.bialystok.pl). Opera i Filharmonia Podlaska jako pierwsza w Polsce (sprawdziłem!) transmituje począwszy od bieżącego sezonu wszystkie koncerty abonamentowe, które są później dostępne w sieci jako retransmisje. Wysoką ocenę zyskała orkiestra symfoniczna Opery i Filharmonii Podlaskiej, pracująca niemal bez wytchnienia od koncertu inauguracyjnego poprzez wszystkie sesje przesłuchań aż do koncertu laureatów (przeciętnie po osiem godzin dziennie ostrego grania). Tadeusz Strugała zaszeregował ją do najlepszych zespołów symfonicznych w kraju. relacja z 4 XI 2006 W ramach „Muzycznych Spotkań w Ratuszu” odbył się w sobotę wspomnieniowy koncert poświęcony pamięci nieżyjących muzyków Białegostoku. Wystąpili wybitni artyści: Marlena Borowska – sopran, Krystyna Gołaszewska – flet i Robert Marat – fortepian. Ich Mistrzami byli: siostry Helena, Jadwiga i Zofia Frankiewicz, Halina Słonicka i Marian Ring. Roberta Marata, świetnego pianistę i kameralistę można uważać za spadkobiercę sztuki samego Fryderyka Chopina i Franciszka Liszta. Dyplom średniej szkoły muzycznej uzyskał u Heleny Frankiewicz, która skończyła studia u wielkiego Chopinisty Aleksandra Michałowskiego. Ten z kolei uczył się u Karola Tausiga, ucznia Liszta oraz u Karola Mikulego, ucznia Fryderyka Chopina. Na sobotnim wieczorze słuchano też poezji (Ks. Jan Twardowski, Anna Kamieńska, i Leopold Staff) wzruszająco recytowanej przez ucznia Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej II stopnia – Michała Barańskiego. 17 XI 2006 Na Święto Niepodległości relacja z 10 XI 2006 Jak przystało na koncert w przeddzień Święta Niepodległości, wypełniła go w całości muzyka polska, bądź z Polską związana. Od pierwszych taktów Preludium symfonicznego „Polonia” Elgara dało się odczuć inne brzmienie Podlaskich Filharmoników – jeszcze bardziej wyrównane, spoiste o doskonałym zbalansowaniu instrumentów dętych, perkusji i kwintetu. Pomyślałem: to chyba rezultat intensywnego „treningu” w czasie niedawnego Międzynarodowego Przeglądu Młodych Dyrygentów, jeszcze jeden pozytywny skutek tej wartościowej imprezy. Być może takie wrażenie po części ewokowała podniosła muzyka polskich pieśni patriotycznych, zebrana w zgrabne potpourri przez angielskiego kompozytora i to podniosła na tyle, że swą kodą, obszernie wykorzystującą Mazurek Dąbrowskiego, poderwała z miejsc publiczność. Może zrodził się w Białymstoku (uwaga historycy!) 10 listopada 2006 roku zwyczaj analogiczny do zapoczątkowanego przez króla Jerzego II podczas londyń- 44 skiego prawykonania Haendlowskiego Mesjasza: zwyczaj powstawania z miejsc przy ostatnich fragmentach „Polonii” Elgara. Po patriotycznych uniesieniach nastąpił ciąg dalszy uniesień, tyle że estetycznych, słuchaliśmy bowiem Konstantego Andrzeja Kulki w Koncercie Karłowicza. Wiolinistyka Konstantego Andrzeja Kulki zawsze budziła i nadal budzi mój podziw. Kiedy rozpoczynał karierę, był niepodzielnym władcą polskiej sztuki skrzypcowej. Dzisiaj sytuacja się zmieniła; pojawiło się przynajmniej kilku znakomitych skrzypków, znanych też melomanom białostockim – Bartłomiej Nizioł, Piotr Pławner, Mariusz Patyra, by wymienić tylko tych z najwyższej półki. Ale Kulka pozostał dla mnie na zawsze miernikiem, takim wzorcem metra z Sèvres, do którego przykładam grę innych skrzypków. Jego interpretacja Koncertu Karłowicza wzbudziła zachwyt publiczności takimi cechami jak krystaliczna czystość intonacji i mistrzowskiej techniki; nie ma tu żadnego najdrobniejszego zadrapania, żadnego zgrzytu, przypominającego, że gra bez mała 60-letni (jak ten czas leci!) skrzypek, a nie jakiś młodociany heros, czy doskonały komputer najnowszej generacji. Owa doskonałość może sprawiać wrażenie gry bezosobowej, za mało emocjonalnej, chłodnej. Dla mnie jest ona w pełni doskonała, wyważona, jak wspomniałem – wzorcowa. Jest to sztuka z rodzaju apollińskiej, a nie dionizyjskiej. Nie oznacza to jednak, że Kulka gra bez emocji. Jakże ekspresyjnie brzmiały tematy kantylenowe we wszystkich trzech częściach, ileż emocji dostarczała łatwość pokonywania staccatowych figuracji dwudźwiękowych (np. po solowej kadencji), jak wiele było niekłamanej pasji w odcinkach appassionato. Prowadzący na ogół czujnie orkiestrę José Maria Florêncio w Andante zaproponował wolniejsze tempo niż solista, a ponieważ żaden z artystów nie zamierzał iść na kompromis, wniosło to niepotrzebny w tej części niepokój. Również tym samym błędem obarczony był początek Finału oraz epizod środkowy (a tempo, ma un poco più tranquillo); w pierwszym przypadku dyrygent nie nadążał za solistą, w drugim – wybrał zbyt wolne tempo tematu, które solista podejmując ten temat musiał przyśpieszyć, tzn. powrócić to tempa właściwego. Słuchacze mogą te szczegóły posprawdzać w Internecie (www.opera.filharmonia.bialystok.pl) na stronie retransmisji koncertów OiFP. Gra Kulki zawsze wywołuje duży aplauz, tak też było i tym razem: na owacje i entuzjastyczne okrzyki zachwytu odpowiedział wirtuozowskim Kaprysem D-dur Karola Lipińskiego zagranym wręcz porywająco, czyli we właściwym mu stylu. Po przerwie przypomniano postać zmarłego przed trzema laty Henryka Czyża wykonując błyskotliwe, napisane z dogłębną znajomością wszystkich tajników orkiestracji i zawsze słuchane z przyjemnością Wariacje symfoniczne na temat ludowy („Koło mego ogródeczka”) i Etiudę na orkiestrę symfoniczną. W obu niełatwych przecież kompozycjach Filharmonicy Podlascy zademonstrowali wirtuozowskie umiejętności koncertowania grup instrumentalnych i tworzenia specyficznie neoklasycznych klimatów. Pomysł José Maria Florêncio przypomnienie tych rzadko wykonywanych kompozycji wybitnego polskiego dyrygenta, pedagoga i pisarza muzycznego okazał się ze wszech miar udany, wzruszający, a nawet pouczający. * W przeddzień piątkowego koncertu wystąpiły z recitalem wokalnym siostry Olga i Natalia Pasiecznik (9 XI). Audytorium Sali Koncertowej zostało zmniejszone o kilka ostatnich rzędów poprzez ustawienie wysokich drewnianych parawanów przybierając 45 bardziej kameralną formę. Akustyka na tym nic nie ucierpiała, a nawet przeciwnie – zyskała. Siostry tworzą znakomity tandem; rozumieją się idealnie, zgodnie oddychają muzycznie, idealnie się dopełniają. Zaprezentowały kameralistykę wokalno-fortepianową na najwyższym – można nawet powiedzieć – światowym poziomie. W wysmakowanym repertuarze (w pierwszej części Mozart, w drugiej Szymanowski i ukraińskie pieśni ludowe w opracowaniu Łysenki) znakomita śpiewaczka zachwycała operowaniem odmiennym gatunkiem głosu stosownym do stylu wykonywanej muzyki. Zawładnęła też bez reszty sercami słuchaczy szczerością i bogactwem emocji oraz subtelnością wyrazu, a zarazem wysmakowanym wyrafinowaniem ujęcia. Osobnego podkreślenia wymaga wspaniała gra pianistki, idealnie splatająca się z partiami wokalnymi, wyczuwająca wszelki odcienie zmiennych emocji i nastrojów. 24 XI 2006 A jednak pomyłka jurorów! relacja z 17 XI 2006 Sebastian Perłowski został niesłusznie odrzucony już po pierwszym etapie IV Międzynarodowego Przeglądu Młodych Dyrygentów im. Witolda Lutosławskiego w Białymstoku; taką opinię zamieściłem w swojej relacji z tej imprezy („TM” nr 9/123). Nieoczekiwanie, ku mojej i nie tylko mojej satysfakcji, zaproszono go do poprowadzenia programu mozartowskiego (Uwertura do „Czarodziejskiego fletu”, Symfonia „Haffnerowska KV 385, Msza C-dur „Koronacyjna” KV 317) w ramach ostatniego koncerty abonamentowego. Występ tego młodego dyrygenta (jeszcze studenta III roku Dyrygentury Symfoniczno-Operowej w klasie Jana Wincentego Hawla, ale już z dyplomem ukończenia Instytutu Jazzu w specjalności kompozycji i aranżacji i angażem wykładowcy – wszystko w Akademii Muzycznej w Katowicach) nie tylko potwierdził moją tezę o ewidentnej pomyłce jurorów wspomnianego Przeglądu, ale i umocnił w przekonaniu, że, bądź co bądź, specjaliści nie poznali się na dużej indywidualności Sebastiana Perłowskiego. Tym samym dołączyli do jurorów innych polskich konkursów muzycznych, którzy przedkładając nad talent i osobowość, a więc nad to, co ostatecznie decyduje o przyszłej karierze każdego artysty, jakieś tajemne sprawy warsztatowe – stają się podobni do Wagnerowskiego Sykstusa Beckmessera ze „Śpiewaków norymberskich”. Perłowski na pierwszy „rzut ucha” może wydawać się nieco kontrowersyjny. Ale po głębszym przemyśleniu jego propozycji i – co ważniejsze – po kilkakrotnym ich przesłuchaniu, nie można odmówić mu ani talentu, ani oryginalności, ani – uwaga! – sumienności i wnikliwości odczytania opracowanych partytur. To, co przy powierzchownej percepcji mogłoby wydawać się manieryzmami, czy nawet dziwactwami, okazuje się być jedynie prawidłowym odczytaniem Mozarta. Tego samego Mozarta, którego niby tak dobrze znamy z setek wykonań i tysięcy nagrań. To właśnie owa masowość nagrań i wszechobecność muzyki Mozarta zatarła naszą wrażliwość i ograniczyła ją do pewnej fałszywej sztampy, nie mającej wiele wspólnego z prawdziwym Mozartem, takim, jakim odbierali go współcześni – pokolenie świadków. Wbrew utartym poglądom na styl mozartowski, wcale nie był on taki apollińsko gładki, a przeciwnie – pełen ostrych kontrastów. Jeden z tych świadków (cytowany przez Nikolausa 46 Harnoncourta w książce Dialog muzyczny) twierdził, że Mozart żywił nadmierne upodobanie do kontrastów, że był jednocześnie „pasterzem i wojownikiem, pochlebcą i despotą”. Harnoncourt, wybitny znawca interpretacji dawnej muzyki nieco dalej pisze rzecz znamienną: gdyby ów świadek znał Mozarta z dzisiejszych wykonań, nigdy by takiej opinii nie wypowiedział. Dzisiaj dominują wykonawcy grający Mozarta tylko stylu bel canto, tylko koronkowo, delikatnie, najlepiej sotto voce. Wszelkie dramatyczne, gwałtowne kontrasty, nagłe akcenty burzą domniemaną harmonię muzyki Mozarta. Sebastian Perłowski ma swoją koncepcję stylu mozartowskiego, opartą na własnej wrażliwości, ale również na wiedzy, od której raczej stroni większość muzyków – no bo któż miałby czas jeszcze na czytanie! Tym przypomnę, co powiedział kiedyś Brahms: „...aby zostać dobrym muzykiem, trzeba poświęcić równie dużo czasu na czytanie, co na ćwiczenie na fortepianie”. Myśl ta nabrała szczególnej aktualności w odniesieniu do dzisiejszego życia koncertowego, z absolutną przewagą repertuaru „dawnego”, tzn. z ostatnich czterystu lat, zapisywanego pozornie takimi samymi nutami, lecz z kryjącymi się za nimi odmiennymi desygnatami brzmieniowymi. Perłowski dobrze zna przemyślenia Harnoncourta i to nie tylko te dotyczące samego Mozarta, właściwości stosowanych przez niego temp, ale dobrze pojął tajniki retoryki muzycznej, powszechnie obowiązującej od epoki baroku. Dlatego szybko przestały mnie razić ostre kontrasty we wszystkich trzech dziełach zaprezentowanych na piątkowym koncercie. Co prawda nie wszystko się udało; orkiestra grająca Mozarta niemalże na pamięć, zwłaszcza po ostatnim Przeglądzie Młodych Dyrygentów, wpadała nieco w rutynę zapominając zapewne o wskazówkach dyrygenta (np. niepewne co do tempa akordy grupy dętej w odcinkach adagio Uwertury do „Czarodziejskiego fletu”). Również w Andante Symfonii raziły mnie przesadne zwolnienia, np. tuż przed łącznikiem, czy przed końcem większych odcinków (to nie podkreśla, lecz rozbija formę). Były to wszakże drobiazgi bez większego znaczenia na tle pikantnie przyprawionej artykulacji i dynamiki kontrastowego frazowania całości. Owa pikanteria była niby powiew usuwający kurz dziesięcioleci z rutynowego grania Mozarta. Aby ukazał on w całości prawdziwe swoje oblicze, zabrakło chyba jeszcze kilku prób i wyciągnięcia ostatecznych wniosków istotnych dla tej odświeżającej Mozarta interpretacji. Młody student dyrygentury ma jeszcze na to czas i dobrze, że Filharmonia Podlaska dała mu szansę. Na pewno jest tego wart. Msza „Koronacyjna” mogłaby dać słuchaczom całkowitą satysfakcję, gdyby nie odbiegające poziomem głosiki kwartetu solistów. Dzieło tak powszechnie znane powinno wykonywać grono bardziej doświadczonych solistów, zwłaszcza w Filharmonii, zaliczanej do krajowej czołówki. Jest to przede wszystkim dzieło chóralnoorkiestrowe, głosy solowe winny być po prostu silniejsze tam wszędzie, gdzie dołączają do obu zespołów. Jednak solowe Agnus Dei Aneta Kapla (sopran) zaśpiewała bardzo ładnie; podobnie dobrze wypadły krótkie kwartety w Credo. Mam nadzieję, że całą czwórkę śpiewaków (jeszcze: Katarzyna Otczyk – mezzosopran, Krzysztof Ciupiński-Świątek – tenor i Oskar Koziołek – baryton) po ukończeniu studiów usłyszymy raz jeszcze w pełni ich umiejętności i formy wokalnej. Do dyrygenta miałbym jedno pytanie: dlaczego w Credo pierwsze Allegro molto szło tak bardzo do przodu (było to niemal accelerando) przed Adagiem, czy tu także chodziło o zaostrzenie kontrastu przed Et incarnatus est? Co by nie powiedzieć, Sebastian Perłowski okazał żelazną konsekwencję w przyjętej estetyce. 47 Znakomicie śpiewał Chór OiFP prowadzony, jak zwykle przez prof. Violettę Bielecką, realizując – także konsekwentnie – owe pikantne wskazówki artykulacyjne i dynamiczne dyrygenta. 1 XII 2006 Ze starego laboratorium relacja z 26 XI 2006 „Laboratorium Muzyki Współczesnej” – takie hasło widniało na afiszach i w drukowanym programie poprzedniego koncertu abonamentowego Opery i Filharmonii Podlaskiej. Określenie „laboratorium” kojarzy się przede wszystkim, z czymś nowym, eksperymentalnym, co się dopiero bada, co się wykluwa, co nie jest jeszcze szerzej znane. Z przedstawionych czterech kompozycji (K. Penderecki De natura sonoris II, M. Spisak Sonata na skrzypce i orkiestrę, P. Łukaszewski „Gaudium et Spes”, M. Borkowski „De profundis”) żadna nie spełniała warunków kompozycji „laboratoryjnej”. Co więcej wszystkie powstały w ubiegłym stuleci, a dwie pierwsze liczą sobie po kilkadziesiąt lat. Świeższe wydały mi się, o paradoksie, właśnie owe kompozycje najstarsze; De natura sonoris II Pendereckiego z 1971 roku do dzisiaj nie utraciła swych wartości „eksperymentalnych”, a jednocześnie po 35 latach nadal wywołuje silne wrażenie emocjonalne – co świadczy o wymiarze ogromnego talentu młodego wówczas twórcy. Dzieło to wytrzymało próbę najcięższą – próbę czasu. Michał Spisak nigdy nie należał do kompozytorów eksperymentujących, chyba że uznalibyśmy za swoisty eksperyment jego flirt ze stylem neoklasycznym, nawiązywanie do języka muzycznego Igora Strawińskiego (m.in. Koncertu skrzypcowego in D, częściowo także Ognistego ptaka). Jego Sonaty na skrzypce i orkiestrę słuchało się z dużym zainteresowaniem i niemałą satysfakcją. Uwydatnienie walorów fakturalnych i ekspresyjnych tego nieformalnego koncertu skrzypcowego trzeba przypisać w równej mierze zaletom wiolinistycznej sztuki Patrycji Piekutowskiej jak i dobrej grze orkiestry prowadzonej tego wieczoru przez bardzo inteligentnego dyrygenta, Piotra Borkowskiego. Swoją drogą nie od rzeczy byłoby nagranie tego dzieła w tym wykonaniu na płytę. 55-letnia kompozycja spodobała się słuchaczom, a za owacje młoda solistka podziękowała wykonaniem tym razem już w pełni „laboratoryjnego” utworu na skrzypce solo, autorstwa obecnego na sali Mariana Borkowskiego, utworu zawierającego – według słów skrzypaczki – „wszystkie emocje świata i wszystko to, co można na skrzypcach pokazać bez używania pospolitej i wpadającej w ucho melodii, ale przy zupełnie innych, niezwykłych środkach” (niestety, tytułu nie podała). Chór w muzyce końca XX wieku i w utworach współcześnie pisanych nie zawsze musi brzmieć tak tradycyjnie pięknie jak w dziełach Henryka Mikołaja Góreckiego. W wykonanych po przerwie dwóch najświeższych dziełach „Laboratoryjnego” programu – Pawła Łukaszewskiego „Gaudium et Spes”(1997) i Mariana Borkowskiego „De profundis” (1998) partia chóralna nie wykracza poza granice nakreślone już dużo wcześniej, np. przez Witolda Lutosławskiego w Trzech poematach Henri Michaux. Niemniej jednak w utworze Borkowskiego usłyszeliśmy brzmienia szmerowe (szept) i śpiew – krzyk; Łukaszewskiemu, wytrawnemu twórcy chóralnemu wystarczył dla osiągnięcia ekstremalnych stanów ekspresji zasób tradycyjnych środków fakturalnych. Bardziej nowatorski („laboratoryjny”) był oczywiście „De profundis”, nie stroniący 48 nawet od elementów aleatorycznych. W gruncie rzeczy obie kompozycje są do siebie dość podobne w operowaniu ekstremalnymi wartościami dynamicznymi, fakturalnymi (wolumen brzmienia) i estetycznymi, nie mówiąc już o podobnym przesłaniu. Zarówno solistka Anna Mikołajczyk (sopran) w kompozycji Łukaszewskiego jak i pracowity Chór Opery i Filharmonii Podlaskiej (w obu dziełach) występujący niemal w co drugim programie zasłużyli na szczere uznanie. Na podobne uznanie zasłużyła też publiczność, która dobrze zniosła duża dawkę muzyki współczesnej. Czy jednak nie warto łączyć muzyki nowszej z tradycyjną w normalnych koncertach, a nie zamykać ją w specjalnych gettach, tzn. „Laboratoriach”? 8 XII 2006 Jubileusze Panów M. relacja z 1 XII 2006 Takie wieczory w Operze i Filharmonii Podlaskiej, jak ostatni, mogą się zdarzać raz na ćwierć tysiąclecia lub drobniejszą jego cząstkę – siedemdziesiąt lat, a to z powodu dwóch rocznic, wielkich dla muzyki światowej i… Podlaskiej, świętowanych właśnie w białostockim przybytku Polihymnii. W tym roku obchodzimy bowiem nie tylko 250 rocznicę urodzin Wolfganga Amadeusza Mozarta, ale i siedemdziesiąte urodziny genialnego Jerzego Maksymiuka (i jeszcze kilka innych okrągłych rocznic). Tak, tak, proszę Państwa, tego nie da się dłużej ukryć: Jerzy Maksymiuk w tym roku ukończył 70 wiosen i… już tak się nie miota przy pulpicie, bardziej się szanuje, chociaż ani energii, ani dowcipu mu nie zbywa. Daj Boże tak każdemu i to nie tylko w takim wieku. Nasz Solenizant na podwójnie jubileuszowy program wybrał dwa wspaniałe dzieła wielkiego Salzburczyka – Symfonię koncertującą Es-dur KV 364, którą – jak powiedział w swoich gawędach przy pulpicie (a jakże!) – uważa za największe dzieło tego kompozytora oraz ostatnie i rzeczywiście wspaniałe arcydzieło – Symfonię „Jowiszową”. Wykonanie Symfonii koncertującej śmiało można byłoby porównać do legendarnego nagrania z festiwalu Pabla Casalsa sprzed 55 lat z Izaakiem Sternem i Williamem Primrose oraz sławnym wiolonczelistą przy pulpicie, gdyby nie kilka „obsunięć” Jana Staniendy; natomiast altowiolista z Izraela (podobno o białostockich korzeniach), Avri Levitan wykonał swoją partię bez zarzutu. W całości wykonanie białostockie można zaliczyć do wybitnych i za takie uznali je słuchacze nagradzając wykonawców niemilknącą owacją. Soliści zrewanżowali się pięknym wykonaniem ostatniej części Duetu G-dur na skrzypce i altówkę Mozarta KV 423 (prawdopodobnie, ale nie jestem tego pewien na 100%; w każdym razie było to w 100-procentowym stylu mozartowskim i na pewno w G-dur). „Jowiszowa” w ujęcie Jerzego Maksymiuka brzmiała bardzo dostojnie, chciałoby się rzec – „jowiszowo”, ale tak było tylko chwilami. Częściej była to po prostu ospałość i ociężałość w tempach szybkich przypieczętowana nie dość selektywną artykulacją figuracji szesnastkowych kwintetu. Nawet słynne podwójne fugato w kodzie finału nie porywało ani swym boskim kunsztem, ani nie rzucało na kolana swym majestatem, bo do tego trzeba jak i w całym finale ogromnej przejrzystości brzmienia tych dziesiątków motywów i fraz wchodzących ze sobą w kunsztowne związki. Bardziej 49 krytyczni słuchacze mogli tu i ówdzie poziewywać, bo istotnie estetyczny kanon patronujący temu wykonaniu trącił nieco myszką. Muszę tu odwołać się do swojej recenzji z występu młodego dyrygenta Sebastiana Perłowskiego, który też prowadził program mozartowski dwa tygodnie temu (17 XI). Przypomniałem tam – za jednym ze współczesnych Mozartowi – że ten geniusz żywił nadmierne (jego zdaniem) upodobanie do kontrastów, że był jednocześnie „pasterzem i wojownikiem, pochlebcą i despotą”. Tak wybitny znawca interpretacji dawnej muzyki jak Harnoncourt pisze rzecz znamienną: gdyby ów świadek znał Mozarta z dzisiejszych wykonań, nigdy by takiej opinii nie wypowiedział. Nie wypowiedziałby takiej opinii także po wysłuchaniu ostatniej Symfonii Mozarta w Filharmonii Podlaskiej. * Recital Andreja Gavriłowa anonsowanego na afiszach jako „fenomenalnego pianistę z Rosji”, potwierdził jego „fenomenalność” w części drugiej recitalu (VIII Sonata Prokofiewa). W pierwszej – wykonując 10 wybranych Nokturnów Chopina – okazał swoją równie zjawiskową manieryczność. Nie posądzam go o złą wolę i celowe zmasakrowanie tych jedynych w swoim rodzaju Chopinowskich arcydzieł. Na recitalu Gavriłowa byłem jednak prywatnie, nie jako recenzent, nie będę więc wdawał się w bardziej szczegółową analizę interpretacji tego wielkiego, bądź co bądź, artysty. 15 XII 2006 Wielka kameralistyka relacja z 8 XII 2006 Jakże rzadkie były do niedawna w Filharmonii Podlaskiej wieczory kameralne! Ostatnio zaczyna w tej materii iść ku lepszemu. Tydzień po intrygującym recitalu pianistycznym Andreja Gavriłova mieliśmy fascynujące spotkanie z wielką, doskonałą wręcz sztuką „Kwintetu Warszawskiego” (Konstanty Andrzej Kulka, Krzysztof Bąkowski, Stefan Kamasa, Rafał Kwiatkowski i Krzysztof Jabłoński). Już same te świetne nazwiska były rękojmią najwyższego poziomu artyzmu interpretacji programu tyleż spójnego, co trafionego w „10”, jeśli gra się dla publiczności nie nawykłej do kameralistyki. Wystarczy powiedzieć, że były to dwa genialne opusy 34 i każdy meloman wie, o co chodzi – o największe arcydzieła gatunku dziewiętnastego stulecia – Kwintety fortepianowe Brahmsa (f-moll) i Zarębskiego (g-moll). Artyści zaczęli od dzieła Zarębskiego podkreślając w nim pastelowe, jakby impresjonistyczne zabarwienie. Wyszli ze słusznego założenia, że kolorystyka zapowiadająca impresjonizm, który miał lada dzień rozkwitnąć we Francji, jest istotnym elementem tego utworu, zwłaszcza w jej częściach wewnętrznych (II. Adagio, III Scherzo. Presto) – i z tych właśnie części niejako rozlała się na pozostałe. Słuchając tego doskonałego wykonania nasuwały się myśli o tych genialnych przeczuciach Zarębskiego i o niepowetowanej stracie dla polskiej muzyki – śmierci 30-letniego kompozytora kilka miesięcy po ukończeniu tego dzieła. Jakże byłaby bogatsza muzyka polska, gdyby mógł dożyć choć wieku XX (a miałby wtedy zaledwie 46 lat!) Brahms to inny styl, świat zupełnie innych emocji, innej ruchliwości brzmień, aczkolwiek jego Kwintet f-moll jest starszy od Kwintetu Zarębskiego zaledwie o dwa- 50 dzieścia lat. Tutaj także artyści Kwintetu Warszawskiego udowodnili, że żaden styl nie ma dla nich tajemnic, że w każdym czują się znakomicie, znają i potrafią oddać wszystkie ich niuanse. Kwintety fortepianowe Zarębskiego i Brahmsa w tym wykonaniu przemówiły do serc słuchaczy w sposób bezpośredni wywołując uczucia zadumy i zachwytu. Nietaktem wręcz byłoby opisywanie zalet warsztatowych, muzycznych tak doskonałego zespołu, jakim bez wątpienia jest „Kwintet Warszawski”. 22 XII 2006 Wybrakowany Mozart z Irlandii, pełnowartościowy Rachmaninow z Białorusi relacja z 15 XII 2006 Zestawienie Mozarta (uwertura do „Don Giovanniego” i Koncert skrzypcowy A-dur KV 219) z II Symfonią e-moll Rachmaninowa musiało zaowocować rozwarstwieniem programu, tym silniejszym, iż wykonawcy znacznie lepiej spisywali się po przerwie, niż przed nią, kiedy swoją grą żegnali jubileusz 250-lecia wielkiego Salzburczyka. Dyrygent wieczoru, aczkolwiek bardzo dobry – jak wynikało z lektury jego biografii, niezbyt starannie zastanowił się nad tempami uwertury. Początkowe Andante odczytał bardziej jak adagio, a tempo szybkie allegro molto, wcale nie było takie „molto”. Dlatego nad andante unosił się bardziej duch ociężałej nudy, niż duch Komandora, a allegro też tchnęło bardziej znużeniem, niż uwodzicielskimi sztuczkami Don Juana, czy jego szampańskimi zabawami. Nie czepiam się, tylko chcę zwrócić uwagę, że Mozart przywiązywał wyjątkowe znaczenie do określania temp. Nikolaus Harnoncourt (w książce Dialog muzyczny), kilkakrotnie ostatnio przywoływany w moich recenzjach z powodu właśnie Mozarta, pisze wprost: Niewielu kompozytorów zadawało sobie tyle trudu co Mozart, aby swe życzenia i wyobrażenia dotyczące tempa własnych utworów zanotować w sposób, który wykluczałby ich błędne zrozumienie. Dowodzi tego niezwykle duża ilość rozmaitych oznaczeń tempa stosowanych przez Mozarta w jego muzyce: mamy tam co najmniej 17 różnych odcieni adagia, ponad 40 odcieni allegra i tyleż andante itd. Na słabości mozartowskiej połowy wieczoru zaważył wydatnie irlandzki skrzypek, Michael d’Arcy, solista w Koncercie A-dur KV 219. Grał ponoć na instrumencie Giuseppe Testore, a instrumenty tego włoskiego lutnika słyną z mocnego donośnego tonu. Tymczasem grę irlandzkiego skrzypka cechowała nadmierna delikatność, wręcz nikłość brzmienia, dobra w XVIII-wiecznym salonie, a nie w sporej przecież współczesnej sali koncertowej i w partnerstwie z dużą orkiestrą symfoniczną. To jednak byłbym w stanie wybaczyć; trudniej – zbyt częste uchybienia intonacyjne. W ogóle solista sprawiał wrażenie, że nie do końca wyćwiczył ten Koncert, co dodatkowo zdawał się potwierdzać grając swoją partię z nut (zwyczaj raczej niespotykany wśród solistów). Niewiele też mógłbym wymienić plusów tego wykonania, może tylko to, że między wszystkim „niedoróbkami” powracało ono do przeciętnego poziomu. Druga część wieczoru przeniosła słuchaczy w zupełnie inny świat nie tylko estetyki kompozytorskiej, ale przede wszystkim innego poziomu wykonawczego. Zarów- 51 no białoruski dyrygent wieczoru Alexander Anissimov, jak i Orkiestra Opery i Filharmonii Podlaskiej w wykonaniu II Symfonii e-moll Rachmaninowa odnaleźli nie tylko radość muzykowania, pełnego „wygrania się”, ale również nadali tej muzyce właściwy charakter wyrazowy. Co prawda Symfonia ta rozpoczęła się na dobre niejako z kilkuminutowym opóźnieniem, od przepięknego sola rożka angielskiego, na zakończenie wstępnego Largo. Luca Neccia zdawał się obudził pełną wrażliwość wszystkich wykonawców i od tego miejsca wszystko już było nie tylko bardzo przekonujące, ale i głęboko poruszające: liczne, tak typowe dla języka kompozytora falowania emocji od liryzmu po dramatyczne kulminacje, z pietyzmem odczytane wielowarstwowe progresje. No, i ów rosyjski klimat przenikający całość dzieła, które mimo swej stuletniej historii zabrzmiało bardzo pięknie i świeżo. 52 Akademia melomana 2006 10.III.2006 Lada dzień oficyna wydawnicza WOLUMEN wypuści na rynek trzecie już wydanie fundamentalnej książki Curta Sachsa The History of Musical Instruments (Historia instrumentów muzycznych) w moim przekładzie. Sięgając po środki autoreklamy chcę zapoznać Czytelnika z wybranymi drobnymi fragmentami tej obszernej 500 stronicowej pracy, wartej przeczytania w całości. U źródeł instrumentarium Prace poświęcone historii muzyki, powstałe przed XIX w., rozpoczynały się zwykle relacjami dotyczącymi mitologicznego pochodzenia najwcześniejszych instrumentów. O potomku Kaina Jubalu mówiło się, iż jest ojcem muzyków grających na harfie i organach, bożkowi Panowi przypisywało się zasługę wynalezienia fletni Pana, a Merkury miał rzekomo zbudować lirę z napotkanej na brzegach Nilu wyschniętej skorupy żółwia. Od czasu gdy rozpoczęto badania historyczne, zaprzestano przypisywać bogom i herosom zasługi tworzenia instrumentów. Człowiek pragnął jednak wiedzieć, które instrumenty powstały najpierw i oczekiwał jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Owo zainteresowanie przyczyniło się do powstania wielu dyletanckich prac, sprowadzających zagadnienie genezy instrumentarium muzycznego do prymitywnego stwierdzenia, że najstarszym instrumentem był bęben albo flet lub też cięciwa łuku myśliwskiego. Naukowcy muszą jednak rozczarować wszystkich, którzy spodziewają się prostych odpowiedzi. Żaden bowiem z najstarszych instrumentów nie został „wynaleziony”, jeżeli przez termin ten rozumiemy ostateczne zrealizowanie pomysłu, długo przedtem rozważanego i wypróbowywanego. Przypisując człowiekowi prymitywnemu współczesny sposób rozumowania i postępowania, popełnilibyśmy oczywiście błąd. W rzeczywistości tupiąc nogami lub uderzając dłońmi o ciało był on przecież całkowicie nieświadomy tkwiących w tych czynnościach zarodków najwcześniejszych instrumentów. 53 Pytanie, które z instrumentów należałoby uznać na najwcześniejsze, pozostanie bez odpowiedzi, dopóki nie rozstrzygnie się problemu bardziej zasadniczego: jakie czynniki skłoniły człowieka do tworzenia i rozwijania instrumentów muzycznych. Wszystkie istoty wyżej zorganizowane wyrażają swe uczucia ruchem. Kierować tymi ruchami i koordynować je potrafi jednak tylko człowiek, ponieważ jedynie on obdarzony jest świadomością rytmu. Kiedy osiągnął tę świadomość doświadczywszy po raz pierwszy podniecenia i przyjemności, których źródłem był rytm, nie mógł już powstrzymać się od rytmicznych ruchów, od tańca, tupania, klaskania, poklepywania się po brzuchu, klatce piersiowej, nogach, pośladkach. Tylko nieliczne bardzo prymitywne plemiona, jak np. Weddowie na środkowym Cejlonie i pewne szczepy w Patagonii (Argentyna), nie tylko nie mają instrumentów, lecz nawet nie znają ani klaskania, ani tupania. Źródłem najsilniejszych emocji są ruchy wywołujące dźwięk. Zanim pierwotny człowiek uświadomił sobie odrębność dwóch zjawisk – ruchu i towarzyszącego mu dźwięku (w trakcie tupania lub uderzania we własne ciało) – dużo wcześniej wykonywał te czynności. Jednak do ich celowego powtarzania z intencją wydobycia dźwięku, a przez to wzmocnienia bodźców emocjonalnych, prowadzi długa droga. Za pomocą prostych ruchów ówczesny człowiek wydobywał różnorodne efekty dźwiękowe: brzmienie ciemne lub jasne – uderzając zgiętymi lub płaskimi dłońmi, tupiąc nogami (palcami nóg lub piętami), uderzając albo częścią kościstą, albo mięśniem. Wszystkie te zróżnicowane efekty stanowiły materiał dźwiękowy ówczesnej, prainstrumentalnej muzyki. Wśród najwcześniejszych form instrumentów spotykamy grzechotkę bransoletową, używaną zarówno przez współczesne ludy prymitywne pozostające na najniższym etapie rozwoju, jak i przez myśliwych z okresu paleolitu, o czym mówią najstarsze warstwy wykopalisk archeologicznych. Grzechotka ta, podkreślając swym dźwiękiem każdy ruch głowy, ramion i tułowia tancerza, potęgowała stan zbiorowego podniecenia. Grzechotka – ogólnie rzecz biorąc – jest instrumentem składającym się z kilku uderzających o siebie części. Dźwięk powstaje w wyniku potrząsania. W tzw. grzechotce bransoletowej drobne, twarde przedmioty, np. łupiny orzecha, nasiona, zęby lub kopyta nanizane są na sznurek lub powiązane w pęki. Zawieszona wokół kostek, kolan, talii lub szyi tancerza, na jego ruchy reaguje ostrym dźwiękiem; trudno tu jednak o uzyskanie wyrazistego rytmu, ponieważ dźwięk powstaje z nieznacznym opóźnieniem w stosunku do każdego ruchu tancerza. Grzechotka bransoletowa Podniecająca funkcja grzechotki bransoletowej nie była jedyną jej cechą. Materiał, z jakiego została sporządzona, łupiny orzecha czy zęby, posiadał również siłę 54 magiczną. Chociaż nie wiemy czy samemu brzmieniu, czy raczej symbolice instrumentu przypisywano większe znaczenie, to z pewnością grzechotka musiała być uważana za dźwiękowy amulet. Z czasem te dwa przymioty instrumentu uległy rozdzieleniu. Reliktem dawnych amuletów łańcuszkowych są stare bransoletki, łańcuszki do zegarków z ogniwami w kształcie kłów, krzyże oraz inne przedmioty mające rzekomo przynosić szczęście. Natomiast idea dźwiękowa grzechotki-amuletu utrwaliła się w dzwoneczkach zawiązywanych nad stopami tancerek w nowożytnych Indiach i Persji. 17.III.2006 Lada dzień oficyna wydawnicza VOLUMEN wypuści na rynek trzecie już wydanie fundamentalnej książki Curta Sachsa The History of Musical Instruments (Historia instrumentów muzycznych) w moim przekładzie (poprzednie edycje: I – 1975, PWN; II – 1989, PWM). Ufając, że Czytelnik wybaczy mi tę autoreklamę proponuję lekturę wybranych fragmentów tej obszernej 500 stronicowej pracy, wartej przeczytania w całości. Spośród niezliczonych typów późniejszych grzechotek więcej uwagi poświęcimy jedynie grzechotce z tykwy. Tykwa wypełniana była kamykami lub innymi drobnymi, twardymi przedmiotami; rączkę instrumentu stanowiła naturalna szyjka owocu lub drewniany uchwyt. Grający, trzymając instrument w ręku, potrząsał nim, wydobywając w ten sposób dźwięk. W tym wypadku człowiek już świadomie kierował motoryką impulsów, wszakże nadal dźwięk nie był jeszcze dokładnie zsynchronizowany z ruchem, ponieważ zamknięte w tykwie przedmioty nie uderzały równocześnie. Grzechotka z tykwy Grzechotka koszykowa Grzechotki z tykwy stały się niezbędnym narzędziem wielu magicznych rytuałów. Ich ostry i podniecający dźwięk wprowadzał w trans zarówno czarownika, jak i słuchaczy. Niezwykle plastyczny obraz takiego rytuału przekazał w 1877 r. Stefan Powers, uczestniczący w tajnym zgromadzeniu Indian plemienia Maidu w Kalifornii: „W nieprzeniknionej ciemności panowała przez chwilę cisza, po czym tuż przy samej ziemi począł się rozlegać cichy, złowieszczo wibrujący dźwięk świętej grzechotki, przypominający na tyle sugestywnie głos grzechotnika, by zmrozić słuchaczom krew w żyłach [...]. Stopniowo grzechotanie nasilało się, by w końcu gwałtownie wybuch- 55 nąć z przeraźliwym łoskotem przewalającego się gromu, a po chwili znowu przejść w cichy warkot. Od czasu do czasu wzmagały się od strony pala głuche odgłosy wywołane uderzeniami pięści [...]. Podczas śpiewania, trwającego bez przerwy ok. dwu do trzech kwadransów, grzechotanie narastało z siłą i furią; wykonawca z wielką pasją uderzał nieustannie o pal [...], głosy śpiewaków zamierały w przeciągłym lamencie. Grzechotanie przypadło do ziemi, zawisając jakby nad nią i rozbiegając się we wszystkich kierunkach. Teraz słychać było już tylko dwóch wykonawców, którzy czołgając się po ziemi mamrotali prośby i odpowiedzi; w końcu grzechotanie powoli zamierało, głosy ucichły i było już po wszystkim”. Grzechotka z tykwy, oprócz jej zastosowania w rytuałach magicznych, najczęściej używana jest przez kobiety. Wśród niektórych plemion Afryki Wschodniej panuje obyczaj, iż kobiety stają gromadnie po kilkaset i potrząsają grzechotkami tak zapamiętale, jakby od tego zależało ich życie. Na obszarach gdzie tykwa nie występuje, forma grzechotki z tykwy odwzorowywana jest w innym materiale. Używa się do tego celu gliny, łoziny, metalu, drewna. Najczęściej naturalną formę grzechotki zastępują wyroby garncarskie i koszykarskie, będące domeną kobiet. Toteż grzechotka jako instrument kobiecy wkroczyła do dziecinnego pokoju i pozostała tam do dziś jako zabawka. 24 III 2006 (…) Porównując narzędzia dźwiękowe dawnych kultur, sporządzane z tykwy lub bambusa, z wysoko rozwiniętą mechaniką współczesnego fortepianu czy organów, z łatwością można stwierdzić, iż rozwój instrumentarium postępował od form prostszych do bardziej złożonych; chcąc zatem ustalić początki jakiegoś instrumentu, wystarczyłoby cofnąć się do jego formy najprostszej. Hipoteza ta, aczkolwiek prawdziwa w swych generalnych założeniach okazuje się powierzchowna, a często i mylna, kiedy chcemy oprzeć na niej szczegółowe badania. Powstaje bowiem pytanie: co jest proste? Prostą czynnością jest ścięcie bambusa i przecięcie go wzdłuż, w celu zbudowania naturalnego niejako bębna szczelinowego. Nie takie proste jest już obalenie wielkiego drzewa, wydrążenie go kamiennym toporem oraz wypalenie jego wnętrza. A trzeba wiedzieć, że wydrążonych drzew używano na bębny szczelinowe znacznie wcześniej, niż małych bambusów. Redukcja i uproszczenie, będące rezultatem rozwoju, dobrze są znane poza instrumentologią, np. w językoznawstwie; w sanskrycie występuje osiem przypadków gramatycznych, w języku angielskim tylko jeden lub dwa. Problem nie istnieje, dopóki ewolucja jest równoznaczna z postępem. Jednak nie zawsze tak się dzieje – w wielu wypadkach ewolucja polega na regresie. Proste fletnie Pana prymitywnych plemion wysp Pacyfiku i Ameryki Południowej nie są prototypem udoskonalonych fletni chińskich, lecz stanowią ich zdegenerowaną imitację. Wprawdzie możemy porównywać instrumenty nie należące do grup homogenicznych, np. fletnie Pana i bębny szczelinowe, lecz czy możemy stwierdzić, na ile fletnia jest instrumentem prymitywniejszym od rur uderzanych lub bębnów szczelinowych? Nie mogąc ustalić chronologii na podstawie mniej lub bardziej złożonej budowy instrumentu, można podjąć próbę uporządkowania poszczególnych ludów i szczepów według stopnia ich kulturalnego rozwoju i zbadać ich instrumentarium. To jednak także jest trudne do przeprowadzenia. Sumienny etnolog powstrzyma się od tego typu systematyzacji. Powie on, że istnieją trzy rodzaje prymitywnych społeczeństw ludz- 56 kich: pierwszy – z ubogą kulturą materialną, lecz dobrze zorganizowany i utalentowany w kierunku artystycznym; drugi – z bogatą kulturą materialną, lecz bez wyobraźni artystycznej i społecznie niedoskonały; trzeci – społeczeństwo dobrze zorganizowane, lecz niewprawne w rzemiośle. Które z nich jest prymitywniejsze? A gdyby nawet można było ustalić taki porządek, to czy wszystkie pozostające na jednakowym stopniu rozwoju ludy mogłyby posiadać identyczne instrumentarium, bez względu na różnicę swych mentalności, różną organizację społeczną i różny materiał dostępny w tych krajach? Ludzie jako indywidua wyrażają swe emocje w odmienny sposób. Jeden reaguje jak muzyk – śpiewając i grając, inny – w sposób odmienny, nie muzyczny. Eskimosi na muzykę reagują w słabym stopniu, Murzyni bardzo żywo, niezależnie od poziomu kulturalnego. Różnice wszakże nie dotyczą reakcji wyłącznie muzycznych; podobne czynniki w jednym wypadku działać mogły na struny głosowe śpiewaka, w innym – na rękę grającego, znowu – niezależnie od poziomu cywilizacji. W starożytnej Grecji uprawiano śpiew, zaniedbując muzykę instrumentalną, Azja Wschodnia celuje w grze instrumentalnej. Obserwujemy więc ponownie, że ilość i rozmaitość instrumentów zależy od środowiska; kultura muzyczna tropiku wyznaczona jest istniejącym tam materiałem – dużymi orzechami kokosowymi, tykwami oraz wielkimi bambusami, umożliwiającymi wykonanie rozmaitych piszczałek, cytr, ksylofonów, instrumentów stroikowych i strunowych. (…) 31.III.2006 (…) Pomimo wszystkich tych trudności można jednak z grubsza ustalić chronologię prymitywnych cywilizacji, porównując je z prehistorycznymi stadiami ewolucji w Europie i na innych kontynentach. Archeolodzy, odkrywając na terenie Francji czy Hiszpanii domostwa i cmentarzyska łowców paleolitycznych, zawierające narzędzia i broń, rekonstruują powoli obraz ich kultury materialnej, a nawet duchowej; etnolodzy są w stanie wskazać podobne kultury wśród niektórych tubylczych plemion Australii czy innych rejonów. Archeolodzy odkryli późniejszą, neolityczną kulturę w Dolinie Dunaju czy we Włoszech, a etnolodzy odnaleźli podobne kultury w pewnych stanach odległych Indii, gdzie występują analogiczne formy chat, wyrobów garncarskich, broni, narzędzi oraz instrumentów muzycznych. Etnologia i historia zbliżają się do siebie; przez porównanie rezultatów badań tych obu dziedzin uzyskać możemy niejedną wskazówkę. Niestety wykopaliska prehistoryczne dostarczają skromnych informacji, ponieważ przetrwać mogły jedynie instrumenty wykonane z trwałych materiałów. Paleolityczne grobowce i domostwa zawierają łupiny grzechotek bransoletowych, kościane tarła, czuryngi i piszczałki z kości. Wykopaliska neolityczne dostarczają bębnów glinianych i rogów-muszli o zadęciu podłużnym. Wszystko, co było wykonane z drewna, trzciny lub skóry, uległo rozkładowi. Obraz muzyki prehistorycznej, jaki zawdzięczamy łopatce archeologa, byłby nie tylko za ubogi, ale i mylny, o ile nie uzupełnilibyśmy go danymi etnologii. Drugim słabym punktem takiego porównywania cywilizacji prehistorycznych z współczesnymi prymitywnymi jest fakt, iż najprawdopodobniej stykają się one z kulturami wyższymi i aczkolwiek w zasadniczych formach życia nie przejawiają 57 zewnętrznych wpływów, to jednak przejmują z zewnątrz instrumentarium muzyczne. Przykładem jest chińska fletnia Pana; interferencja ta jest również oczywista w przypadku harmonijki ustnej, – sprzedawanej na całym świecie przez europejskich kupców. Próbując ustalić chronologię prymitywnych i orientalnych instrumentów w pracy Geist und Werden der Musikinstrumente (1929) autor odrzucił wszystkie kryteria, wiążące się z przypuszczalnym poziomem kultury i rękodzieła. Oparł się na pewniejszej, jak się okazało, metodzie geograficznej. Tą drogą podążył Erich M. von Hornbostel, publikując artykuł The Ethnology of African Sound-Instruments (1933). Oto główne założenia tej metody: 1. obiekt lub zjawisko, występujące w rozproszonych enklawach na danym terenie, są starsze od obiektów występujących na tym samym terenie poza enklawami; 2. obiekty, które przetrwały jedynie w odizolowanych dolinach i na wyspach, są starsze od spotykanych na otwartych równinach; 3. im dany obiekt jest szerzej rozprzestrzeniony w świecie, tym jest on starszy i prymitywniejszy. Genezę takiej interpretacji rozmieszczenia obiektów zilustrować można zjawiskiem fizycznym. Gdy wrzucimy do stawu kamień, powstanie szereg kolistych fal, rozchodzących się coraz to szerzej do momentu, aż znikną lub zatrzymają się przy brzegu. W takiej serii koncentrycznych kół pierwszym, a więc najstarszym, jest koło najszersze, podczas gdy powstałe później mają mniejsze średnice. Powstaje tu jednak zasadniczy problem: czy szerokie rozprzestrzenienie instrumentarium jest wynikiem migracji z kilku ośrodków, czy też raczej zostało ono spowodowane faktem, iż ludzie żyjący w różnych regionach geograficznych, lecz znajdujący się na tym samym etapie rozwoju, konstruują identyczne narzędzia i instrumenty? Ten trudny problem należy raczej do etnologii niż muzykologii. Tym niemniej autor żywi przekonanie, iż każda z najstarszych idei i każdy z najdawniejszych wynalazków wywodzi się z jednego ośrodka. Możemy wierzyć, że takie narzędzie jak młotek mogło zostać wynalezione gdziekolwiek w pewnym stadium ewolucji i rozwój wiodący od gołej pięści, przez trzymany w ręku kamień, aż do kamienia przytwierdzonego do drewnianej rączki, jest całkowicie logiczny i naturalny. Lecz w wypadku czuryngi? Czyż można przyjąć, iż każde plemię niezależnie wynalazło dla swych magicznych celów owalną deszczułkę uwiązaną na sznurku i wprawianą nad głową w ruch wirowy? Czyż można tak sądzić jedynie w oparciu o fakt, że ewolucja czuryngi niemal zawsze wiąże się z rybą i że łowcy paleolityczni z terenów dzisiejszej Francji, jak i współcześni Eskimosi mieli zwyczaj ząbkowania obrzeży tego narzędzia? Metoda geograficzna także mogła okazać się zawodna. Jej wartość jest poważnie ograniczona rozprzestrzenieniem się wyrobów europejskich, a przede wszystkim systematycznym rozpowszechnianiem się instrumentów muzycznych Bliskiego Wschodu w wyniku podboju krajów kręgu islamskiego. Niemniej jednak kryteria geograficzne są bezpieczniejsze od innych, ponieważ w mniejszym stopniu zagraża tu możliwość subiektywnej interpretacji. Najlepiej stosować je ostrożnie i konfrontować wynikającą z nich chronologizację z danymi archeologicznymi i historycznymi oraz z bardziej oczywistymi rezultatami badań stopnia rozwoju instrumentów i kultur, w których występują. (…) 58 7.IV.2006 (…) Rozwój cywilizacji, od form prehistorycznych i prymitywnych, pociągnął za sobą odpowiednią ewolucję instrumentów, które z narzędzi ludowych i obrzędowych przekształciły się w instrumenty przeznaczone dla celów sztuki i rozrywki. Podział pracy i zróżnicowanie klasowe w środowisku miejskim spowodowało uformowanie się zawodowej klasy śpiewaków i muzyków. Nie ma już teraz ludzi grywających i śpiewających w celach magicznych, religijnych czy towarzyskich, lecz odrębna klasa czy nawet kasta muzyków. Od tego momentu instrumenty podzielić można na dwie grupy – ludowe i profesjonalne (używane przez zawodowych artystów). Rozwój tych ostatnich idzie w kierunku osiągnięcia większych możliwości muzycznych i ułatwienia techniki gry. Dzieje wyższych cywilizacji rozpoczynają się w Mezopotamii, krainie położonej w żyznej nizinie między Tygrysem a Eufratem, której pierwszymi władcami byli – jak się wydaje – Sumerowie, przybyli tu z sąsiednich terenów Bliskiego Wschodu w V tysiącleciu p.n.e. Następcami dynastii sumeryjskiej, współczesnej czasom Starego Państwa w Egipcie (ok. 2850-2052 r. p.n.e.), byli Babilończycy, lud semicki osiadły tu przed 2000 r. p.n.e. i żyjący w okresie odpowiadającym Średniemu Państwu w Egipcie (ok. 2052-1570 r. p.n.e.). Około 1750 r. p.n.e. wtargnęli od wschodu Kasyci, lud pochodzenia niesemickiego, którego panowanie trwało tu aż do ok. 1100 r. p.n.e. W ostatnim tysiącleciu starej ery Mezopotamią władali kolejno Asyryjczycy, powtórnie Babilończycy (dynastia chaldejska), Medowie, Persowie i w końcu Grecy. (…) Odkrycia archeologiczne dokonane na terenach dawnych cmentarzysk i świątyń sumeryjskich dostarczyły tak wielu obiektów podobnych do przedmiotów odnalezionych w Egipcie, iż nie do zakwestionowania wydaje się hipoteza o prehistorycznych kontaktach miedzy tymi dwiema wielkimi cywilizacjami. Na szczególna uwagę zasługują tu związki muzyczne; w tzw. Starym Państwie (2850-2052 r. p.n.e.) nie było ani jednego instrumentu, który by nie istniał równocześnie w Sumerze, a nawet jeszcze wcześniej. Żniwiarze grający na prętach zderzanych, Egipt (V dynastia) Kontakty między dwoma narodami wygasły najpewniej przed 2700 r. p.n.e. Świadczy o tym fakt, iż lira, w tym czasie nieznana jeszcze w Egipcie, spełniała doniosłe funkcje w obrzędach sumeryjskich. Upłynąć miało jeszcze blisko osiem stuleci, zanim egipski malarz odmalował pochód izraelskich nomadów, zdążających wraz z rodzinami i dobytkiem do Egiptu: wśród tego pochodu widzimy muzyka grającego na lirze, pierwszej lirze utrwalonej na zabytkach Doliny Nilu. 59 Nie wiemy, czy był to odosobniony wypadek importu. Wkrótce bowiem na arenie Babilonii i Egiptu zapadła kurtyna – nastąpiła gwałtowna inwazja ludów Azji Środkowej, spowodowana prawdopodobnie radykalną zmianą klimatu. Mezopotamię podbili Kasyci, kładąc w ten sposób kres królestwu babilońskiemu. Patriarcha izraelski Abraham przeniósł się z Ur w Babilonii do Kanaanu; do Egiptu wtargnęli Hyksosi, koczownicze ludy zachodnioazjatyckie, niszcząc cywilizację Średniego Państwa. W czasie tej długiej przerwy tracimy z oczu wielkie monarchie; źródła literackie i ikonograficzne z tych czasów należą do rzadkości. Kiedy nad tą areną historii kurtyna unosi się ponownie, odsłania obraz żywiołowych najazdów armii egipskich w kierunku wschodnim, co odnawia kontakty między Egiptem a Mezopotamią. W konsekwencji można by się spodziewać wpływów wywieranych przez Egipt na Azję; rzecz miała się jednak wręcz odwrotnie. Ponownie okazało się, że cywilizacja azjatycka dominowała, a Egipt uległ silnym wpływom wschodnim. Na gruncie muzyki wpływy te uzewnętrzniły się nagłym pojawieniem się wielu instrumentów azjatyckich: pionowej harfy kątowej, lir, instrumentów szyjkowych, obojów i trąbek. Zniknęły natomiast egipskie flety i klarnety dwoiste. Instrumenty rzadko były przenoszone same, w oderwaniu od instrumentalistów-wykonawców; prawidłowość ta nigdzie nie znajduje tak dobitnego potwierdzenia jak w wypadku starożytnego Egiptu. Kiedy Azja Południowo-Zachodnia została podbita przez faraonów XVIII dynastii (ok. 1500 r. p.n.e.) ujarzmieni władcy przesłali jako część danin młode śpiewaczki i tancerki wraz z ich instrumentami. Na jednym z dzieł malarskich możemy je zobaczyć zajęte swymi muzycznymi ćwiczeniami w specjalnym haremie w rezydencji faraona Amenofisa IV w El-Amarna, przez malarza przedstawionej bez dachu, jak domek dla lalek. Harfista asyryjski Egipcjanka grająca na harfie łukowej (rysunek wg fresku z grobowca Antefokera, ministra Sesostrisa I, ok. 2000-1785 r. p.n.e. W ciągu ostatnich piętnastu stuleci p.n.e. utrzymywała się nadal wędrówka instrumentów z Azji Zachodniej do Egiptu. Nowe typy harf i lir wzbogaciły instrumentarium egipskie, które w epoce greckiej rozszerzyło się jeszcze o talerze i kastaniety. W ciągu tych stuleci kraje Bliskiego Wschodu kolejno dostawały się pod panowanie 60 Persów, Greków i Rzymian. W następstwie tych zmian władców oraz kulturalnego ujednolicania różnych imperiów, świat starożytny skosmopolityzował się, co zlikwidowało lokalny dotąd charakter instrumentarium muzycznego. Badania egipskiego instrumentarium ułatwiają dwa czynniki: wyjątkowa jałowość pustynnej gleby oraz wierzenia Egipcjan w magiczną siłę malarstwa i rzeźby. Suchość gleby ustrzegła od rozkładu setki instrumentów, a na ścianach grobowców przedstawionych zostało wiele scen muzycznych. Egipcjanie bowiem wierzyli, że odmalowanie codziennego życia, gotowania, pieczenia, zbioru plonów, spożywania posiłków, tańców, śpiewów i muzykowania zapewni podobnie pomyślną i przyjemną egzystencję w zaświatach. Równie obfite są źródła filologiczne. Egipskie dzieła sztuk pięknych zaopatrywano w objaśnienia, naiwne i krótkie teksty umieszczane wszędzie tam, gdzie tylko między ludzkimi sylwetkami pozostawało nieco wolnego miejsca. Napisy te głoszą: „ona gra na harfie” lub „ona gra na flecie”. Dzięki temu znamy oryginalne nazwy prawie wszystkich egipskich instrumentów. (…) 12.IV.2006 Izrael. W Pięcioksiągu znalazły się jedynie nieliczne wzmianki dotyczące muzyki. Nie oznacza to jednak, iż w Palestynie muzyka była zjawiskiem wyjątkowym czy też lekceważonym. Przeciwnie, muzyczne środki wyrazu należały do ogólnie przyjętych, uniwersalnych i uważano je za rzecz naturalną i oczywistą. W Palestynie jednak, inaczej niż w Babilonii i Egipcie, nie znano muzyków czy tancerzy traktujących swe zajęcia profesjonalnie. Muzyką zajmowali się wszyscy, a śpiew, muzykowanie instrumentalne i taniec były dobrem powszechnym. Po ucieczce z Egiptu i przekroczeniu Morza Czerwonego sam Mojżesz zaintonował święty hymn ku chwale Najwyższego, a do głosu swego przywódcy dołączyli się wszyscy zebrani: siostra Mojżesza, Miriam, przewodziła kobietom w responsorialnych odpowiedziach. Kobiety witały również muzyką, śpiewem i tańcem Saula i Dawida, powracających ze zwycięskiej bitwy z Filistynami. Radość i smutek nadal jeszcze wyrażano w sposób impulsywny, środkami, jakie dawało do dyspozycji ludzkie ciało. Muzyka brzmiała to tryumfalnie, to żałośnie. zrodzona z natchnionych serc inspirowała serca innych. Muzyka wykonywana przez Dawida wypędziła szatana z duszy Saula, a na proroków ogarniętych muzyczną ekstazą spływał duch boży, objawiając proroctwa. Podstawę dla badań instrumentarium Mezopotamii i Egiptu dawały źródła ikonograficzne, podczas gdy przekazy filologiczne miały drugorzędne znaczenie. Przy studiach nad instrumentami hebrajskimi sytuacja jest odwrotna. Ponieważ Biblia zakazywała przedstawiania wizerunków ludzi i przedmiotów wszelkiego rodzaju, nie posiadamy ani rzeźb, ani malowideł, które pomogłyby nam stwierdzić istotne cechy kilku instrumentów wymienionych w Piśmie św. Przedstawione na monetach z czasów powstania Bar Kochby przeciw Rzymianom (132-135 r. n.e.) wizerunki lir i instrumentów z gatunku obojów, są zbyt późne, by mogły informować o instrumentach biblijnych. Niemal jedynym źródłem wiedzy są przesłanki etymologiczne oraz niektóre krótkie określenia instrumentów, występujące przy nazwach w Biblii i Talmudzie. (…) Szofar [szałfer] lub keren, „róg”, jest zwykłym kozim lub baranim rogiem bez ustnika. Przy sporządzaniu poddawany jest on działaniu pary, aby zmiękł, i wtedy się 61 go spłaszcza i ostro wygina. Ani Biblia, ani Talmud nie wspominają o tych szczegółach. Szofar jest jedynym starożytnym instrumentem, który utrzymał się do dzisiaj w kulcie żydowskim. W gminach prawowiernych używa się go w nabożeństwach związanych z nowiem, a we wschodniej Europie w ceremoniale egzorcyzmów, do czego nawiązuje sztuka Szymona Anskiego Dybuk. We wszystkich synagogach, zarówno gmin prawowiernych jak i liberalnych, Nowy Rok oraz Dzień Pokuty kończy się gwałtownym, wzbudzającym grozę brzmieniem tradycyjnego szofaru. Szofar dysponuje jedynie dwoma dźwiękami, tj. drugim i trzecim z szeregu harmonicznego; układano je w cztery rodzaje sygnałów. (…) Na kartach Starego Testamentu przytoczony jest odosobniony, lecz silnie przemawiający przykład magicznego działania szofaru. Kiedy Jozue oblegał Jerycho, przez sześć dni siedmiu kapłanów kroczyło w procesji wokół miasta, a za nimi niesiono Arkę Przymierza. Siódmego dnia siedmiokrotnie okrążyli miasto; podczas siódmego okrążenia zadęli w trąby, a wszystek lud przyłączył się swym krzykiem tak potężnym, iż „natychmiast mury upadły: i wszedł każdy przez miejsce, które przeciw niemu było, i wzięli miasto”. Hebrajska legenda styka się w tym miejscu z mitologią grecką. Amfion, syn Zeusa i Antiopy a małżonek Niobe, kiedy postanowił otoczyć Teby nowym murem, sięgnął po lirę. „A grał tak cudnie, że skały i głazy ogromne, których nie mogła ruszyć z ziemi żadna siła ludzka, tańczyły wokół niego i układały się same na murach, a pnie drzew porzucając swe miejsca tworzyły potężne wrota, których żaden wróg nie byłby w stanie zwalić. Siedem takich wrót okoliło Teby jakby siedem strun Amfionowej liry”. Mamy tutaj do czynienia z podstawowym wyobrażeniem występującym w muzyce kultur prymitywnych i orientalnych: dźwięk rządzi (kieruje) materią. (…) 21.IV.2006 W związku z pytaniami o instrumentarium perkusyjne wykorzystane w Carmina Crucis Stanisława Moryty, dzisiejszy odcinek AKADEMII MELOMANA poświęcam właśnie instrumentom perkusyjnym słyszanym na koncercie 12 kwietnia w Filharmonii Podlaskiej. Na estradzie koncertowej, częściowo i poza nią (w przyległym foyer), widzieliśmy, zdawałoby się, niemal wszystkie znane instrumenty perkusyjne. W rzeczywistości byli tam tylko nieliczni reprezentanci tej grupy instrumentów, gdyż na świecie znamy ich co najmniej kilkaset. Potocznie na różne bębny, gongi, wibrafony itd. mówimy – perkusja, co oznacza – „instrument uderzany”. Klasyfikacja taka: instrumenty strunowe, dęte i perkusyjne nie jest to w pełni logiczna. To tak jakby podzielić ludność świata na blondynów, katolików i np. sportowców. Perkusyjność instrumentu w ścisłym rozumieniu zawężałaby tę grupę tylko do takich instrumentów, w których dźwięk wzbudza się poprzez uderzanie. Tak jest w wypadku większości instrumentów perkusyjnych. Są jednak takie, które grający pociera ręką lub smyczkiem. Taki przypadek mieliśmy właśnie w stacji szóstej kompozycji Moryty, kiedy grający wydobywał dźwięk z malutkich metalowych talerzyków (krotali) pocierając ich krawędzie dwoma smyczkami. Czy można taki instrument 62 nazwać smyczkowym i, konsekwentnie, zaliczyć go do tej samej grupy co skrzypce? Oczywiście, nie! Z drugiej strony w fortepianie dźwięk powstaje przez uderzanie młoteczków w struny, ale nikt nie zaliczyłby tego instrumentu do perkusji. Bardziej logiczna jest inna klasyfikacja „perkusji” przyjmująca za podstawę – tak jak wypadku innych grup instrumentów – rodzaj wibratora; wibratorem nazywamy to, co w instrumencie drga (wibruje) i w konsekwencji jest źródłem dźwięku. W skrzypcach, fortepianie, gitarze – są to struny, dlatego tę wielką grupę instrumentów nazywamy chordofonami (od grec. chordé – struna, phoné – dźwięk); we flecie, trąbce, puzonie, organach itp. – jest to powietrze (ściślej – drgający w rurze instrumentu słup powietrza), konsekwentnie więc tę grupę nazwano aerofonami ( od grec. aeros – powietrze). A co z perkusją? Co tu jest źródłem dźwięku? We wszelkiego rodzaju bębnach i kotłach jest to skóra napięta na korpusie instrumentu, czyli membrana, stąd nazwa tej części perkusji – membranofony. Z kolei w gongach, talerzach, trójkątach i bardziej złożonych instrumentach jak ksylofonach, wibrafonach, marimbafonach – źródłem dźwięku są całe (same) instrumenty lub wiele takich samych elementów (ksylofon, wibrafon (itp.) – dlatego tę grupę nazywamy idiofonami (grec. idios – własny). Właśnie idiofonów jest najwięcej wśród instrumentów perkusyjnych i od nich zaczniemy. Wiemy już z poprzednich wykładów, że idiofonami są wszelkiego rodzaju grzechotki, kołatki (również te słyszane w kościołach w okresie Wielkiego Tygodnia). Idiofonami są także wszystkie dzwony (i te kościelne, w instrumentoznawstwie nazywane wieżowymi, i te rurowe znane z estrad koncertowych), gongi, talerze, trójkąty, wspomniane ksylofony, wibrafony, marimbafony, czelesta i setki innych. Wśród instrumentów przywiezionych przez Stanisława Skoczyńskiego, potrzebnych do wykonania Carmina crucis Stanisława Moryty, również najwięcej było idiofonów, Centralne miejsce na estradzie zajmowała wielka (basowa) marimba (właściwie – marimbafon). Marimbafon (widok od strony słuchacza) Marimba i marimbafon są do siebie bardzo podobne. Oba instrumenty jako wibratory mają drewniane strojone sztabki ułożone od największych (wydających niższe dźwięki) do najmniejszych (wydających coraz to wyższe dźwięki). Marimba jest in- 63 strumentem właściwie ludowym i pod tymi sztabkami, w które się uderza, ma umieszczone rezonatory wykonane ze skorup tykw. W marimbafonie te płytki ułożone są na wzór klawiatury, a pod nim zawieszone są rezonatory wykonane z metalowych rur. Podobną konstrukcję ma też wibrafon, z tym że sztabki wykonane są nie z drewna, lecz z metalu, a w podwieszonych metalowych rezonatorach obracają się małe elektryczne wiatraczki, co powoduje charakterystyczną wibracje dźwięku (stąd nazwa instrumentu). Bardzo rzadko używany jest tzw. anklung, instrument ludowy z Jawy i Bali. Na drewnianej ramie w kształcie kraty ma luźno osadzone różnej długości rury bambusowe, ścięte ukośnie do połowy długości. Przy potrząsaniu różnej wielkości takimi instrumentami, można nawet wykonać pewne przebiegi melodyczne. Dźwięk przypomina nieco brzmienie ksylofonu. W utworze Moryty brzmienie anklungu towarzyszyło w stacji III Jezusowi upadającemu pod krzyżem. Wyjaśnienia wymagają też takie nazwy jak tam-tam i tom-tom. W potocznym nazewnictwie używa się terminu tamtam na określenie wielkich bębnów, używanych rzekomo w Afryce do przekazywania informacji (tzw. mowa tam-tamów). Nic bardziej błędnego. Tam-tam to wielki metalowy gong, we współczesnej orkiestrze mający swoje miejsce po lewej stronie estrady, gdzieś w pobliżu dzwonów rurowych. Tom-tomy zaś to membranofony, używane z reguły w zestawach różnej wielkości. To orkiestry symfonicznej przywędrował w połowie XX w. z muzyki jazzowej. A co z „mową tam-tamów”? Owszem była. Używano do niej jednak innych instrumentów sporządzonych z pustych wewnątrz (wypalanych bądź wydrążanych) pni drzew. Pnie owe tak wydrążano, iż dwie ich części wydawała dwa różnej wysokości dźwięki tak, iż można było z nich zestawiać różne przekazy (podobnie jak z kropek i kresek w alfabecie Morse’a). Owe instrumenty nazywamy dziś różnie – bębny szczelinowe (drewniane, afrykańskie). Szczególny to „bęben” bez membrany, a zatem nie membranofon lecz idiofon. Oto, co o tym instrumencie pisze Curt Sachs: W pewnych wierzeniach ludów Ameryki Południowej i Oceanii, bóstwo-kreator wody, uchodzi również za twórcę bębna szczelinowego. Na Nowych Hebrydach na instrumencie tym gra się z nastaniem nowiu; bęben często umieszcza się nad wykopanym w ziemi dołem. Największy z bębnów nazywa się „matka”; nieraz grają na nim kobiety. Mieszkańcy Oceanii w pustym korpusie bębna widzą brzuch kobiety, w szczelinie instrumentu – jej srom, a w czynności uderzania dopatrują się współżycia płciowego. Skojarzenia te są niekiedy niezbyt jasne, jak n p. na Wyspach Salomona, gdzie górny brzeg szczeliny instrumentu określany jest jako męski, a dolny jako żeński. Stopniowo symbolika bębna szczelinowego ulegała zatarciu i być może właśnie dlatego instrument utracił swą dawniejszą moc magiczną. W końcu stał się przyrządem, służącym do wysyłania sygnałów na większe odległości. System owych sygnałów w Ameryce, Oceanii i Afryce rozwinął się do pełnego języka, opartego na melodyce ludzkiej mowy. Stosując uderzenia w odpowiednim metrum, zróżnicowane pod względem wysokości i siły brzmienia, tubylcy potrafią naśladować poszczególne sło- 64 wa i całe zdania swej mowy. Sygnały umowne występują rzadko i pochodzą z nowszych czasów. Taki bęben szczelinowy znajdujący się w pewnej wartowni na Jawie Zachodniej, służy wydawaniu specjalnych sygnałów, informujących o powodzi, zabójstwie, rozboju, kradzieży, zgromadzeniach i pożarach. Bęben szczelinowy, Meksyk Niektórzy kompozytorzy nowszej muzyki chętnie sięgają po zupełnie nie spotykane tu brzmienia stosując w tym celu albo rzadko używane lub zgoła nieużywane instrumentarium, albo tradycyjne instrumenty wykorzystują w zupełnie nowy sposób, albo też wprowadzają różne przedmioty bądź urządzanie spoza muzyki. Krzysztof Penderecki w utworze „Fluoroscencje” stosuje na przykład maszynę do pisania (a raczej stukot pisania na niej), terkoczący budzik, syrenę alarmową (także w oratorium „Dies irae”) i piłę pobudzaną smyczkiem. W słynnym „Trenie – ofiarom Hiroszimy na 52 instrumenty smyczkowe” instrumenty smyczkowe traktowane są również jako idiofony, uderzane dłonią w pudło rezonansowe. Również chór w muzyce nowej nie zawsze śpiewa, często krzyczy, szepcze, gwiżdże itp. Twórcy w poszukiwaniu coraz to nowszych brzmień, sięgali nawet do takich „instrumentów” jak oil drums – metalowe puste beczki po olejach napędowych, otwarte od spodu, zużyte bębny hamulcowe od samochodu (nowe mają gorszy dźwięk), butelki częściowe wypełnione wodą, kowadła. Będąc kiedyś na koncercie znanego zespołu muzyki współczesnej z Krakowa MW 2, słyszałem bardzo oryginalny instrument perkusyjny – rozbijaną młotkiem taflę szklaną. 28.IV.2006 Wracam do tematyki historii instrumentarium. Dzisiaj kolejne fragmenty książki Curta Sachsa The History of Musical Instruments w moim przekładzie (trzecie wydanie ma się ukazać niebawem w nakładzie oficyny VOLUMEN). Grecja. Narodowymi dziedzinami sztuki greckiej były architektura i rzeźba. Wprawdzie dawni artyści greccy zapożyczyli od narodów basenu śródziemnomorskiego technikę, styl i pomysły, niemniej jednak z dziedzictwa tego uczynili klasyczne kanony, które determinowały przez ponad dwa tysiąclecia rozwój sztuki europejskiej i wywarły wpływ nawet na sztukę buddyjskiego Orientu. W ostrym kontraście do sztuk pięknych pozostaje grecka muzyka, która niemal w całości była dobrem importowanym. Azja Mniejsza pozostawiła w muzyce greckiej swój ślad w postaci tonacji frygijskiej i lidyjskiej; o ojcu greckiej muzyki Olymposie mówiono, iż był synem Frygijczyka Marsjasza, a uczeń jego Thaletas był Kreteńczy- 65 kiem. W Grecji nie powstał żaden instrument. Geograf Strabo pisze: „Jeden pisarz mówi 'uderzając w azjatycką cytarę', inny nazywa auloi berekinckimi lub frygijskimi, a niektóre instrumenty nazwano barbarzyńskimi określeniami nabla, sambyke, barbitos, magádis i paru innymi”. Większość instrumentów odznaczała się zaskakującą prostotą, wręcz prymitywizmem, co niełatwo da się pogodzić z dojrzałością ówczesnej rzeźby i architektury. Piszczałki aż do okresu hellenistycznego pozostają na pierwotnym stopniu rozwoju i nie posiadają żadnych urządzeń udoskonalających czy ułatwiających grę. Nawet w wirtuozowskiej kitarze struny nalepiano w obrzydliwy sposób, a rzemienie sporządzano z tłustej, lepkiej i włochatej skóry. Struny rezonansowe były zabronione, a sprowadzanie instrumentów zza granicy surowo ganione. Wszystkie te fakty świadczą o tym, iż muzyka instrumentalna nie stanowiła w Grecji samodzielnej dziedziny sztuki. Terminy kithárisis i aúlēsis, wyrażające dwa rodzaje niezależnej muzyki instrumentalnej, występują w greckich tekstach o wiele rzadziej od wyrazów „kitharodia” i „aulodia”, określających akompaniament do pieśni (ode) na kitarze lub na aulosie. I jakże rzadko ukazuje nam ikonografia solistów grających na kitarze obiema rękami! Zamiast tego obserwujemy zastosowanie plektronu. Platon pozwolił sobie na ostrą krytykę muzyki czysto instrumentalnej: „Nasi poeci oddzielili od słów melodię i rytm posługując się kitarą i aulosem bez towarzyszenia głosu, jakkolwiek pojąć, co taki rytm i melodia bez słów znaczyć mogą jest najtrudniejszym z zadań [...] Ba, dochodzimy do wniosku, że wszystkie tak popularne wystąpienia na kitarze i aulosie nie podporządkowane kontroli tańca lub śpiewu a służące popisywaniu się biegłością, wirtuozostwem i naśladowaniu głosów zwierząt utrzymane są w najgorszym ze złych gustów”. Platon przedstawił być może najbardziej konserwatywny punkt widzenia, lecz wyraźnie nakreślony stosunek był reprezentatywny generalnie dla poglądów greckich na sprawę muzyki instrumentalnej. W Helladzie muzyka tak ściśle wiązała się z poezją, iż siłą kreującą było słowo mówione. Oznaczało to podporządkowanie muzyki instrumentalnej muzyce wokalnej. Wszelako Grecy, podobnie jak i inne ludy, zawdzięczają instrumentom swój dobrze obmyślony system muzyczny, obejmujący skale i notację. Cała grecka terminologia wskazuje na pochodzenie od nomenklatury instrumentalnej. Od nazwy struny powstał termin „nuta” chordê; nazwa jednej z nut lichanós, „palec wskazujący”, przejęta została stąd, iż ten właśnie palec szarpał lub tłumił strunę; kroûma, „uderzenie” (plektronem) oznaczało melodię; nawet sam system teoretyczny określali mianem lyra. Lira była głównym, wręcz boskim instrumentem. Kiedy „błogosławieni bogowie przedłużali wesoły dzień, Apollo stroił lirę”, a podczas słynnego konkursu między Apollinem a Marsjaszem, narodowy bóg przeciwstawia kitarę aulosowi obcego satyra. Lira, będąc atrybutem Apollina, wyrażała tzw. apollińską stronę duszy i życia Greków, mądry umiar, harmonijne opanowanie i równowagę umysłu, podczas gdy piszczałki odzwierciedlały stronę dionizyjską – upojenie i ekstazę. Liry wzmiankowane są w Iliadzie, tzn. w IX w. p.n.e.: „Skocznymi tany lekkie zawiązują koła” w rytm jej dźwięków; na lirze towarzyszyli sobie zawodowi epicy – śpiewacy; podobnie też czynili herosi. Kiedy greccy wodzowie udali się do Achillesa, aby się z nim pojednać, „Zastają zajętego graniem bohatera: Odzywała się w ręku jego wdzięczna lira”. (…) (cdn.) 66 5.V.2006 Historia instrumentów muzycznych (Dalsze, wybrane fragmenty książki Curta Sachsa The History of Musical Instruments) Grecja (cd) Piszczałki. Najlepszym przykładem greckiego terminu aulós (liczba mnoga auloi, wymawiane współcześnie jako avli) i jego łacińskiego odpowiednika tibia, byłby wyraz „piszczałka” (…) Utarta interpretacja nazwy aulos jako fletu jest błędna. Autor nie może zapomnieć swego nauczyciela greki, który stał się ofiarą tejże właśnie błędnej interpretacji. Ilekroć w czytanych przez nas w klasie tekstach pojawił się aulós, nauczyciel ów nie pomijał okazji, by nie zwrócić uwagi na wyczulenie słuchu swych uwielbianych herosów, którzy z pewnością przewyższali pod tym względem wrażliwość współczesnych licealistów z ich przeładowanymi wagnerowską muzyką uszami. Czy flet, najcichszy z instrumentów, byłby w stanie wprowadzić kogoś w stan uniesienia i wzbudzić żądzę walki?! Piszczałki przedstawione na greckich i rzymskich wazach i płaskorzeźbach nie są fletami, lecz obojami dwoistymi o wschodnim kształcie. Ich brzmienie mogło być tak ostre i podniecające jak spokrewnionych z nimi dud, stosowanych we współczesnych szkockich oddziałach wojskowych. Siła zadęcia wymagana przy grze na takich piszczałkach była tak wielka, iż znaczna ilość ówczesnych malowideł i płaskorzeźb ukazuje instrumentalistów ze skórzanymi przepaskami na ustach, zawiązanymi z tyłu głowy. Przepaski te utrzymywane były w stałej pozycji przez rzemień, biegnący wokół głowy. Przepaska taka posiadała przy ustach dwa otwory, przez które przechodziły obie piszczałki. Urządzenie to zapewniało stały nacisk na policzki, które dzięki temu działały jak miechy, tak jak usta pracowników hut szkła, wydmuchujących szklane naczynia. Przepaskę ową zwali Grecy phorbeiá, a Rzymianie capistrum. Dziwnym zrządzeniem losu tego typu opaska przetrwała jedynie na dalekiej Jawie i sąsiadującej z nią wyspie Madurze, gdzie starożytny obój przedstawiono w pierwszym tysiącleciu n.e. Auleta (grający na aulosie) (Amfora z Attyki, 480 p.n.e.) Istnieje jednak wiele przedstawień muzyków grających na piszczałkach bez przepaski naustnej. Również i poeci sławią od czasu do czasu „słodycz” (glykýs) brzmienia piszczałek, podobnie jak Hebrajczycy, nazywający swe piszczałki instrumentami hāla 67 – „słodkie”. Również i w Europie w czasach późniejszych pewne instrumenty typu oboju posiadały nazwy wyprowadzone od słowa dulcis. Nie potrafimy dzisiaj powiedzieć, czy tak znaczna różnica w brzmieniu spowodowana była wielkością stroika, kształtem samego instrumentu, czy też brakiem przepaski naustnej. Wiemy natomiast, że Grecy i Rzymianie posiadali liczne odmiany oboju dwoistego. Najważniejszą z nich były piszczałki frygijskie o zróżnicowanej długości; dłuższa z nich zakończona była szeroką, trąbkową czarą głosową. (…) Muzy grające (od lewej): na harfie, kitarze i lirze. Amfora z Attyki (ok. 440 p.n.e.) Według pisarzy antyku piszczałki posiadały zaledwie cztery albo nawet trzy otwory palcowe. Średnica kanału była lak mała, że wykluczała możliwość uzyskania pierwszego, zasadniczego tonu szeregu harmonicznego, co oznaczało, iż przedęcie dawało skok nie o oktawę, jak zazwyczaj, lecz tylko o kwintę. Piszczałki posiadające nawet więcej niż cztery otwory miały skale ograniczoną, opartą na jednej z trzech tonacji, stanowiących bazę tonalna muzyki greckiej; skale te składały się z tetrachordów diatonicznych z półtonem umieszczonym na dole (skala dorycka), w środku (skala frygijska) lub u góry (skala lidyjska). Dopiero począwszy od V w. p. n. e. liczba i rozmieszczenie otworów palcowych umożliwiało grę we wszystkich trzech tonacjach. Później liczbę otworów zwiększono do piętnastu, a budowniczowie piszczałek zmuszeni zostali do skonstruowania specjalnych urządzeń, zamykających całkowicie lub w połowie te otwory, które nie były potrzebne a nie mogły być zakryte przez maksymalnie nawet wyciągnięte palce. Były to nasunięte na piszczałkę pierścienie z otworami, których obracanie powodowało zakrywanie lub otwieranie otworów palcowych piszczałek. Wyloty otworów tych pierścieni posiadały nieraz rozszerzenie kształtu kociołkowatego, służące obniżeniu stroju. Takie udoskonalone piszczałki odnaleziono na terenie Pompejów i Herkulanum. (…) 68 Na terenie tak olbrzymiego imperium i w epoce obejmującej blisko dwa tysiąclecia, styl gry ulegał nie rzadszym zmianom niż style architektoniczne i sztuk pięknych. Samotny oboista frygijski, towarzyszący greckiemu dramatowi, o którym to muzyku pewien poeta wyraził się, iż chce, by zamilkł, ponieważ jest „gadatliwy”, z pewnością zacierał zarys samej melodyki granymi na sposób dzisiejszych orientalnych instrumentalistów kaskadami pasaży i rulad. Styl jego gry mógł bardzo się różnić od sztuki owej grającej na oboju dziewczyny, która wczesnym rankiem przybyła wraz z pijanym Alcybiadesem, by towarzyszyć Platonowi w sympozjonie z Agatonem, stukając przy tym do jego drzwi i krzycząc. A oba style mogły być całkowicie odmienne od stylu gry piszczków uczestniczących w konkursach muzycznych podczas pytyjskich igrzysk w Delfach. Wykonywany przez nich „nomos pytyjski” składał się z pięciu części kontrastujących ze sobą charakterem, na wzór części nowożytnej sonaty. Najsłynniejsze wykonanie takiego nomosu miało miejsce w 586 r. p.n.e., kiedy to głośny piszczek Sakkados zilustrował grą na swym aulosie walkę Apollina ze smokiem. Utwór ów składał się z następujących części: preludium, pierwsze starcie, walka, triumf po zwycięstwie i ostatnie syczące tchnienie smoka, wyrażone ostrą harmonią. 12.V.2006 Historia instrumentów muzycznych (Dalsze, wybrane fragmenty książki Curta Sachsa The History of Musical Instruments) Bliski Wschód Cywilizacja arabska jest starsza, niż to powszechnie się zakłada, bowiem ślady arabskich królestw odnajdujemy już w III tysiącleciu p.n.e. Jednym z nich było Saba' (Szeba), którego królowa [Saba – przyp. tłum.] złożyła wizytę królowi Salomonowi. Kiedy wskutek rozwoju cesarstwa rzymskiego stare szlaki handlowe między Mezopotamią i Wschodem, od których uzależniony był byt tych cywilizacji, zaczęły stopniowo zanikać, owe liczne królestwa utraciły swój dobrobyt, potęgę i kulturę. W pierwszych stuleciach n. e. wyrosły jednak nowe centra, utrzymujące stosunki handlowe głównie z Zachodem. Jednym z nich była prowincja Hidżaz (al-Hidjāz) na zachodnim wybrzeżu Arabii, a następnym, już poza terytorium arabskim, al-Hīra, położone tuż przy starożytnym Babilonie, oraz Palmira w Syrii. Pomimo obcego panowania, w wielu dużych miastach na Bliskim Wschodzie przetrwały do dzisiaj tradycje starej cywilizacji semickiej. W miastach owych arabskie migracje krzyżowały się z ruchami migracyjnymi wszystkich narodowości Bliskiego Wschodu, dając w efekcie międzynarodowy, „interorientalny” obraz życia muzycznego, obraz, który zbyt pochopnie określany mianem „arabski”. Bahrām Gōr (430-438), młody władca perski, wysłany został do leżącego w Mezopotamii miasta al-Hīra, by studiować tam arabską muzykę. Poeta medyneński Hassan ibn Tabit (ur. ok. 563 r.) widział na syryjskim dworze Ghassanidów „dziesięć śpiewających dziewcząt; pięć z nich pochodziło z Bizancjum i te śpiewały pieśń ze swego kraju przy akompaniamencie lutni barbat; pięć pozostałych podarowanych przez Ijasa ibn Qabisę [władca al-Hīry z dynastii Lachmidów, panujący 602-611, przyp. tłum.] królowi Jabałowi wykonywało pieśń ze swego rodzinnego miasta al- 69 Hīra. Aby sprawić mu przyjemność, przybyli również śpiewacy arabscy oraz śpiewacy z innych stron”. Niewolnicy sprzedawani z kraju do kraju rozpowszechniali swe rodzime instrumenty i styl wykonawstwa muzycznego. W Księdze tysiąca i jednej nocy w bajce 9: Opowieść o królu Omarze an-Numanie i jego dwóch synach – Szurkanie i Dau alMakanie – 49 noc, czytamy, że dziewczyna poleciła swej niewolnicy Mazdżano przynieść kilka instrumentów muzycznych; niewolnica „zniknęła na chwilę i przyniosła lutnię damasceńską, perską harfę, flet tatarski i cymbały egipskie” (wg Księga tysiąca i jednej nocy. T. 2. Warszawa 1973, s. 27. Tłum. K. Rapacka-Rościszewska). Kiedy – poczynając od VII w. – religia islamska zjednoczyła Bliski Wschód, wprowadzając jednolitą kulturę w ogromnym pasie, rozciągającym się od Archipelagu Malajskiego aż do Hiszpanii, instrumenty utraciły stopniowo swój regionalny charakter. Obserwujemy to na przykładzie kurdyjskiej fidel z rezonatorem nanizanym (ang. spike Fidel), spotykanej zarówno w balijskich gamelanach jak i u egipskich bardów, oraz na przykładach starosemickiego bębna obręczowego, na którym grają dziewczęta arabskie i hiszpańskie, i perskiego oboju używanego przez Dajaków na Borneo, i przez Marokańczyków. W Europie w większym stopniu niż w Azji instrumentarium orientalne wyszło poza granice imperium muzułmańskiego i jego kolonii, rozprzestrzeniając się poprzez południowe Włochy i Sycylię oraz Hiszpanię, pozostającą w latach 711-1492 we władaniu Maurów, na całym kontynencie. Jedynie nieliczne najwcześniejsze instrumenty uchowały się do dzisiaj jako ludowe, ukryte w odosobnionych dolinach i na odległych wyspach. U zarania czasów nowożytnych instrumentarium europejskie składało się niemal wyłącznie z instrumentów pochodzących z Bliskiego Wschodu, przy czym nad bizantyjskim liczebnie górowało instrumentarium muzułmańskie. Lutnie krótkoszyjkowe, wycięte w jednolitym kawałku drewna bez wyraźnie odcinającej się szyjki zwężającej się w kierunku komory kolkowej, spotykamy najwcześniej w Iranie, kraju, który w późniejszym okresie stał się ośrodkiem rozpowszechniania tego typu instrumentów. Ogólne zarysy instrumentu bez dostrzegalnych strun, podstawka, strunociągu itd. przedstawione zostały na glinianych figurkach ze starożytnego Elamu, pochodzących – jak się sądzi – z VIII stulecia p.n.e. Następne stulecia nie dostarczyły dowodów używania lutni krótkoszyjkowych. Pojawiają się one dopiero w czasach muzułmańskich na Bliskim Wschodzie. Instrumenty z tej epoki mają sierpowatą, odgiętą ku tyłowi komorę kołkową z bocznie osadzonymi kołkami, korpus pokryty skórą i strunociąg w dolnej jego części. W wyniku muzułmańskich migracji i podbojów ten typ lutni przeniknął na wschód do Persji i dalej aż po Celebes, oraz na południe – na Madagaskar. Na całym tym obszarze lutnia określana jest nazwą prawdopodobnie tureckiego pochodzenia, różną w pisowni: gambus, kabosa, qūpūz. W początkach XI stulecia, u schyłku epoki Abbasydów, literatura arabska zaadaptowała tę nazwę, a ok. 1200 r. n.e. pojawiła się ona w Egipcie. Obecnie ten typ lutni na Bliskim Wschodzie znikł już całkowicie; natomiast w wyniku przenikania w kierunku zachodMandola 70 nim dostał się do Europy Południowej. Widzimy go na rzeźbie drewnianej ambony, zachowanej w małym kościółku San Leonardo w Arcetri koło Florencji. Chociaż kołki nie są widoczne, to jednak odgięta ku tyłowi komora kołkowa sugeruje ich boczne osadzenie. Płyta rezonansowa podzielona jest poprzeczną linią na dwie połowy; jedna jest prawdopodobnie drewniana, druga – skórzana. Trzy struny zarywane są dużym, prawdopodobnie drewnianym plektronem, podobnym do używanego przez Hindusów, grających na tego samego typu instrumentach. Typ lutni krótkoszyjkowej przedostał się do Europy raczej przez Półwysep Iberyjski, niż przez Włochy, bowiem jego wizerunki spotykamy nader często w trzynastowiecznych miniaturach hiszpańskich. Niemniej jednak wydaje się, że w Europie Południowej i Zachodniej nie znano tureckiej nazwy qūpūz, aczkolwiek była ona używana w części środkowej i zachodniej kontynentu. W poemacie Heinricha von der Neuen Stadt Gottes Zukunft z początku XIV w., wymienia się w 4672 wersecie die kobus mit der luten. Otóż najprawdopodobniej nazwa ta przedostała się do Europy z Bizancjum, ponieważ pewien grecki traktat alchemiczny z ok. 800 r. wspomina o kobuz lub pandurion, posiadającej siedem progów oraz trzy, cztery lub pięć strun. Z Bizancjum droga wiodła dalej do Europy poprzez Węgry, gdzie średniowieczne źródła mówią o koboz. Hiszpańscy chrześcijanie nazywali ten sam instrument „mauretańską gitarą”. Juan Ruiz Arcipreste de Hita, w swym poemacie Libro de buen Amor z XIV w. wymienia ten instrument tuż przed lutnią: Ally sale gritando la gitara morsica de las bozes aguda e de los puntos arisca… Tam maryjska gitara się wyłania ostrymi i twardymi tony swego grania… Mauretańska gitara ulega coraz silniejszym wpływom instrumentu, który dzisiaj nazywamy lutnią. W XVI w. otrzymuje ona nazwę nową – mandola lub mandora, przybierając gruszkowaty kształt korpusu zbudowanego z cienkich żeberek. Ma także otwór rezonansowy z rzeźbioną rozetą, krótką szyjką, podwójne struny oraz strunociąg umieszczony na wierzchu płyty. Z dawnych cech zachowuje jedynie sierpowaty kształt komory kołkowej 17.V.2006 Historia instrumentów muzycznych (Dalsze, wybrane fragmenty książki Curta Sachsa The History of Musical Instruments) Europa Instrumentarium pierwszego tysiąclecia Badania średniowiecznego instrumentarium w zasadniczy sposób uzależnione są od interpretacji ówczesnych dzieł sztuki, ponieważ źródła literackie dostarczają stosunkowo ubogich informacji. Z ówczesnych instrumentów zachowały się jedynie fragmenty harfy z kości słoniowej w zbiorach Luwru oraz kilka, także sporządzonych z kości słoniowej, rogów. 71 Niemal wszystkie instrumenty średniowiecznej Europy przeniknęły z Azji – z jej części południowo-wschodniej przez Bizancjum, ze świata arabskiego przez Afrykę Północną, albo też z północnego wschodu wzdłuż wybrzeża Morza Bałtyckiego. Bezpośrednia spuścizna kultury greckiej i rzymskiej wydaje się być w tym zakresie nieznaczna; jedynie lirę można uznać za instrument pochodzenia europejskiego. Przystępując do omówienia średniowiecznego instrumentarium europejskiego poczynić należy dwa ogólne stwierdzenia. Po pierwsze, wszystkie europejskie chordofony do ok. 1000 r. n.e. mają kołki osadzone od tyłu (od spodu instrumentu). Ten szczegół konstrukcyjny występował zresztą nie tylko w średniowiecznej Europie włącznie z Hiszpanią, ale także w Azji Południowo-Zachodniej, gdzie stosowany był przez Bizantyjczyków, Turków, Kirgizów i mieszkańców Kaukazu. Instrumenty z odspodnie osadzonymi kołkami wyraźnie odróżniają się od instrumentów z bocznym osadzeniem kołków, występujących na obszarach kultury arabsko-perskiej. Po drugie, na terenie Europy wydzielić można dwie strefy, w obrębie których działały odmienne wpływy: pas południowy, w którym instrumenty strunowe (oprócz harfy); miały formę „lutniową”, tzn. posiadały szyjkę, oraz pas centralny i północny, gdzie przejęły one formę „liry”, tzn. miały korpus z dwoma ramionami i poprzeczką w górnej części. Wynika stąd, że wczesnośredniowieczne instrumentarium rozwinęło się w dwóch kręgach. Pierwszy z nich, o niepewnych źródłach, obejmował Europę Północną, drugi – Europę Południową; wywodził się on z tych obszarów Południowo-Zachodniej Azji, na których rozpowszechnione było odspodnie osadzenie kołków. W środkowym pasie Europy, np. we Francji, występowały obok siebie i lutnie, i liry. We wczesnym średniowieczu przedstawiano czasem liry z oddzielną poprzeczką, wykonaną z innego kawałka drewna. Niektóre z instrumentów, przedstawionych np. w psałterzu utrechckim, mające wygięty korpus liry antycznej, posiadają właśnie taką oddzielną poprzeczkę. Lecz psałterz ów swym rodowodem sięga V stulecia i prawdopodobnie zostały w nim skrzyżowane cechy antyczne i współczesne. Lira Alamanów z połowy I tysiąclecia, na którą się już powoływaliśmy, ma poprzeczkę wciśniętą między górne końce ramion. Nie znamy jednak źródeł wczesnej liry północnoeuropejskiej i nie potrafimy określić, czy pozostaje ona w bezpośrednim związku z lirami greckimi i rzymskimi. Trudno oprzeć się pokusie porównania liry europejskiej z jedynym typem znanym jeszcze dzisiaj w Azji, używanym przez Ostiaków i Wogułów znad zachodniosyberyjskiej rzeki Ob, oraz zestawienia jej ze smyczkowymi lirami Finów, należących do tej samej grupy ludów ugrofińskich. Instrument Ostiaków posiada pięć strun w stroju diatonicznym, strojonych z zasady w A-dur, wyjątkowo tylko w a-moll. Grający obie ręce trzyma z przodu instrumentu, lewą ręką wykonując melodię, a prawą – na dwóch wysokich strunach – akompaniament. Plektronu nie używa, ale czasami zamiast nim grający przesuwa po wszystkich strunach paznokciami prawej ręki. Syberyjska lira jest raczej reliktem niż prototypem, ponieważ przesuwanie paznokciami po strunach – to pozostałość zarzuconej techniki zarywania strun plektronem, a sposób gry obiema rękami od góry, na instrumencie w pozycji leżącej, stanowi całkowite odejście od techniki gry na lirze. Stosowany przez Ostiaków charakterystyczny akompaniament, wykonywany na dwóch wysokich strunach, typowy jest dla klasycznej maniery wykonawczej na indyjskiej vinie, a współczesna nazwa syberyjskiej liry ma swą genezę w słownictwie sumeryjskim i babilońskim; naresyuh, „muzyczne drzewo” Ostiaków, pochodzi od sumeryjskiego nar, „muzyk”, a sangkultap, „granie” Wogułów, z babilońskiego zaqqal, „instrument strunowy”. Obie te nazwy wywodzą się więc z południa. 72 Lira z Berlińskiego Muzeum Etnograficznego, na którą już się powoływaliśmy, wykopana w grobowcu germańskiego wojownika żyjącego prawdopodobnie ok. 500 r. n. e., stanowi obiekt trudny do zaklasyfikowania. Instrument ten odznacza się smukłym kształtem, z wyglądu przypomina zzuwak do butów, zwężający się stożkowato na dole; ma on także płaski rezonator, oddzielną poprzeczkę, podstawek oraz wiązadło strunociągu, okręcone wokół dolnego końca instrumentu. Cechy te są bardziej typowe dla Azji Zachodniej niż Europy Północnej; ponieważ jednak nie znamy sposobu trzymania instrumentu i techniki wykonawczej, nic nie możemy powiedzieć o pochodzeniu owego pojedynczego egzemplarza. Poza średniowiecze przetrwały dwa typy liry smyczkowej. Pierwszym z nich był instrument walijski crwth [czyt. krut], którego nazwa posiada odpowiednik irlandzki crot lub cruit. Na ostateczną, osiemnastowieczną formę tego instrumentu, wywarły wpływ skrzypce. Korpus crwth wraz z ramionami i poprzeczką, jest jednolity i posiada prawie prostokątny, nieco zwężony ku górze zarys. Spód instrumentu jest wypukły. Między poprzeczką a korpusem umieszczona jest wąska podstrunnica, dzieląca płytę i cały instrument na dwie części. Nad nią przebiegają cztery struny melodyczne, a obok niej dodatkowo jeszcze dwie struny burdonowe. Struny strojone są parami w oktawach g – g1, c2 – c1, d1 – d2 lub podobnie. Najbardziej specyficzną cechą tej liry jest unikalny podstawek; posiada on dwie nóżki nierównej długości. Krótsza z nich opiera się o płytę wierzchnią korpusu, dłuższa natomiast przechodzi przez niewielki, okrągły otwór rezonansowy i spoczywa na spodzie instrumentu, spełniając funkcję duszy przenoszącej drgania na płytę spodnią [analogiczny podstawek posiadają polskie mazanki i basy kaliskie]. Harfa gotycka Lira, X w. 73 Drugim typem, wciąż jeszcze używanym, jest fińska i estońska lira smyczkowa, której Otto Andersson poświęcił wyczerpującą monografię. Instrument ten cechuje prymitywna, surowa obróbka; posiada on trzy lub cztery struny z włosia końskiego, skracane w czasie gry tzw. techniką paznokciową [technika paznokciowa polega napotykaniu strun grzbietem paznokci lub palców; technika przyciskowa opera się na przyciskaniu strun opuszkami palców do podstrunnicy]. Ta archaiczna lira nazywa się w języku szwedzkim harpa, właśnie tak, jak ów instrument „barbarzyńców” z poematu Venantiusa. Identyczność nazw potwierdza wysunięty przez nas już wcześniej wniosek, iż we wczesnym średniowieczu na obszarach Europy Północno-Zachodniej instrumentem wiodącym była harfa, a w krajach germańskich lira. 26.V.2006 Historia instrumentów muzycznych (Dalsze, wybrane fragmenty książki Curta Sachsa The History of Musical Instruments) Europa Monochord. Trzy stulecia, od 800 r. do 1100 r., a więc od koronacji Karola Wielkiego na cesarza rzymskiego do pierwszej wyprawy krzyżowej, cechuje coraz to silniejsza tendencja w kierunku wielogłosowości, co w efekcie nadało muzyce europejskiej charakterystyczne rysy. Wprowadzenie dysonansów i konsonansów, nazwanych ok. 867 r. przez Jana Szkota Eriugenę concentus concorditer dissonans, wymagało precyzji stroju i interwaliki. Chorał gregoriański, melodie ludowe, pieśni wagantów, jako jednogłosowe, nie wymagały stosowania uporządkowanej matematycznie skali, ponieważ nieistotne były tu niewielkie różnice w rozmiarach poszczególnych całych tonów lub półtonów. Jednakże wielogłosowe zestawienie kilku linii melodycznych nie byłoby możliwe bez uprzedniego stworzenia norm i systemu muzycznego. A zatem podstawowym problemem średniowiecznej teorii muzyki stała się standaryzacja skali całych tonów i półtonów. Człowiek średniowiecza nie żywił zaufania do własnych zmysłów i słuch muzyczny nie wydawał mu się wystarczająco pewny i godny zaufania. Scholastyczna metoda nie rozwijała badań naukowych i nie stosowała eksperymentów, lecz opierała się jedynie na wyszukiwaniu prac autorów antycznych i przystosowywaniu ich do wymogów problematyki współczesnej. Muzycy średniowieczni z pewnością mogliby się uczyć od Arystoksenosa respektu wobec doznań słuchowych. Jednak właśnie ze względu na wagę, jaką przywiązywał on do wrażeń zmysłowych, prace jego zostały przez mnichów odrzucone. Anonimowy autor, prawdopodobnie z XI w., pisał naiwnie „Boecjusz nigdy nie zgodziłby się z Arystoksenosem...” Boecjusz, kanclerz króla Ostrogotów Teodoryka, zawsze bywał cytowany, gdy tylko zajmowano się sprawami muzyki. Jako autor pięciu ksiąg De institutione musica., napisanych ok. 500 r. n.e., w których podjął próbę streszczenia i podsumowania zagmatwanej teorii muzycznej grecko-rzymskiej, był najwyższym autorytetem dla średniowiecznych muzyków. W owej klasycznej pracy odnaleźli mnisi opis przyrządu, służącego do matematycznego wyznaczania interwałów, składającego się z długiego i wąskiego korpusu rezonansowego ze skalą, nad którą przebiegała jedna struna. Średniowieczne traktaty, poświęcone temu monochordowi, wyjaśniające metodę wyzna- 74 czania interwałów bazujących na podziale matematycznym, pojawiają się dopiero począwszy od X w. Ówczesny monochord składał się długiej skrzynki z podziałką, napiętej nad nią struny i ruchomego (przesuwanego) podstawka, skracającego strunę w miejscach oznaczonych literami. Jeden z traktatów, Dialogus de musica (X w.), którego autorem jest opat Odo de Cluny (zm. w 942 r.), dodaje: „Jako iż śpiewacy nasi nie znali prawidłowych metod, w całym swym życiu napotykali trudności. Człowiek śpiewa jak najlepiej, lecz w miarę swych możliwości; struna podzielona jest przez uczonych z taką dokładnością, iż nie może fałszować”. Jednak uczeni, aczkolwiek zgodni ze sobą co do oktaw, kwint i kwart, nie byli w stanie ustalić miar tercji i sekund. Greckie zawiłości matematyczne nie obchodziły muzyków średniowiecznych, zupełnie obojętnych na tonalne modi Hellenów, na ich gene z subtelnościami mikrointerwałowymi; ludzi antyku interesowała bardziej mnogość tercji jako interwałów melodycznych, niż ich standaryzacja jako współbrzmień harmonicznych. Ponieważ mnisi nie mogli znaleźć wzorca dla interwału tercji małej, właściwej teorii greckiej, zmuszeni byli określić go na drodze słuchowej, a nie poprzez liczbowe spekulacje. Fakt ten został wyraziście przedstawiony na interesującej miniaturze z łacińskiego kodeksu 2599 z Państwowej Biblioteki w Monachium, który powstał w XIII w. w jednym z niemieckich klasztorów. Na miniaturze owej widzimy osobę z monochordem oraz harfistę. Wydawać by się mogło, iż harfista, nie mając do dyspozycji stałego stroju, stroi właśnie swój instrument według monochordu. Jest jednak inaczej; harfista ani nie stroi instrumentu (klucz do strojenia zwisa obok), ani też na nim nie gra, gdyż lewą ręką trzyma ramię harfy. Scenę tę można natomiast interpretować w ten sposób, iż w oparciu o dźwięki harfy wyznaczana jest skala monochordu. Strunę monochordu skracano palcem aż do znalezienia właściwego punktu, zaznaczonego następnie trzymanym w pogotowiu nożem. Punkt ten znajduje się w 1/16 długości struny, zatem poszukiwanym interwałem na pewno mała sekunda tonu podstawowego, najbardziej nieokreślony i wątpliwy ze średniowiecznych interwałów. 2.VI.2006 Historia instrumentów muzycznych (Dalsze, wybrane fragmenty książki Curta Sachsa The History of Musical Instruments) Europa Fidel. Termin fidel wiąże się ściśle z włoską nazwą viola. Leksykografowie wyprowadzają zwykle te terminy od ludowego, łacińskiego wyrazu vitulari, znaczącego „brykać, podskakiwać jak cielak”, z czym przypuszczalnie kojarzono ruchy smyczka posuwającego się tam i z powrotem. Jest to jednak porównanie nietrafne. Co więcej, dawne nordyckie określenie fidlu pierwotnie nie oznaczało wcale instrumentu smyczkowego; epika sprzed 1200 r. określa grającego na tym instrumencie fidlu slaetti, „uderzający, bijący w fidel”; przed 1200 r. nie pojawia się również określenie draga, „ciągnąć” [smyczkiem]. W Europie Południowej także zachowało się pierwotne znaczenie terminu, określającego instrument nie smyczkowy; włoska nazwa viola i jej hiszpański odpowiednik vihuela odnosiły się zarówno do instrumentów typu gitary, jak i do fidel. 75 Autor proponuje poszukiwanie źródeł terminu w następujących określeniach Zachodniej Azji: osetyjskie flandir, spokrewnione z pandurą, tawgowskie féandir, nienieckie fedilo, a także staronordyckic fidlu i anglosaksońskie fidele. Występująca w tych wyrazach między dwiema samogłoskami spółgłoska zębowa z czasem zanikła, w wyniku czego powstały następujące nazwy: fele w języku norweskim, viéle w starofrancuskim i viola we włoskim. Pierwsze wzmianki o instrumencie smyczkowym spotykamy w hiszpańskich manuskryptach z X i XI w. W X w. był to smukły instrument, zarysem przypominający butelkę z korkiem, a wielkością dorównujący wzrostowi człowieka. Dolny koniec ścięty był poprzecznie, a w główce, w formie okrągłej płyty, prawdopodobnie osadzone były odspodnio trzy kołki. Smyczek odznaczał się głęboko wygiętym, półkolistym prętem. Podobne instrumenty dotąd jeszcze istnieją na Bliskim Wschodzie w części północnej; zbliżonych w kształcie fidel używa się pod nazwami panduri lub fandur do dzisiaj w Gruzji, na Kaukazie i na sąsiednich terenach. Drugi typ chordofonu smyczkowego przedostał się do Europy z cesarstwa bizantyjskiego i znany jest dotąd na Bliskim Wschodzie jako kamanga rumi (czyli „fidel bizantyjska”), a w Gruzji, Bułgarii i Jugosławii jako lira. Typ ten posiada płytki, lekko wypukły korpus, bez wyraźnego przejścia w szyjkę i zakończony jest u góry płytą lub komorą kołkową z trzema odspodnie osadzonymi kołkami. Jelitowe struny strojone są systemem: 4 – l – 5; dłuższa, środkowa struna spełnia rolę stałego burdonu, a z dwóch zewnętrznych przez stosowanie techniki paznokciowej wydobywa się jedynie dźwięki alikwotowe. A zatem instrument ten nie potrzebuje prożka umieszczanego w instrumentach współczesnych, posiadających podstrunnicę między szyjką a płytą kołkową. Najwcześniejszą wzmiankę o bizantyjskiej lirze znajdujemy w perskiej literaturze IX w. W owym czasie lira mogła dostać się z Bizancjum do Europy Zachodniej wraz z wieloma innymi eksportowanymi towarami. Ponownie pojawia się ona w manuskryptach hiszpańskich z X i XI w. Sama nazwa przetrwała długi okres; w dwóch niemieckich rękopisach z XII w. spotykamy nazwę instrumentu lyra, we Włoszech jeszcze w XVII w. instrumenty typu fidel nazywano lira da braccia i lira da gamba, a w Anglii istniała w tym samym czasie lyro-viol. Pochodny termin niemiecki Leier stosowany jest dotychczas jako określenie liry korbowej. Bizantyjska lira pod nazwami fiddle, vièle, viola, stała się głównym instrumentem smyczkowym średniowiecznej Europy; flamandzki muzyk Johannes Tinctoris miał niejasne przeczucie prawdy, gdy w 1484 r., a więc już dawno po zapomnieniu historycznych źródeł genezy europejskiej violi, pisał: „violę, jak mówią, wynaleźli Grecy”. Najwcześniejsze ilustracje europejskich fidel, pochodzące z X i XI w., ukazują instrumenty z różną liczbą strun, od jednej do pięciu. Jedna, pojedyncza struna była zapewne w owych przedstawieniach rezultatem zastosowania artystycznego skrótu, metafory; trzy struny to liczba typowa dla wschodniej liry. Klasyczny naciąg średniowiecznej fidel składał się z pięciu strun, podobnie jak w lirze orientalnej, o czym informują cytowane wyżej źródła perskie z IX w. Europejski strój owych pięciu strun podaje tylko jeden autor, Hieronymus de Moravia, dominikanin żyjący ok. 1250 r. w Paryżu. Według niego istniały trzy różne typy stroju złożone z interwału oktawy, kwinty i kwarty: d G g d1 d1 d G g d1 g1 G c g d1 76 W średniowieczu kształt fidel uległ zasadniczym zmianom. Mały, wypukły korpus, zwężający się ku płycie kołkowej, został powiększony, a później zastąpiony płaskim, owalnym pudłem, ze spodem początkowo wykonywanym w jednolitym kawałku Fidel turecka Rebec Surdynka drewna, a od ok. 1300 r. rzeźbionym już oddzielnie. Dla ułatwienia aplikatury wydzielono szyjkę, a od XII w. wprowadzono wycięcie boczne (talię) korpusu, co znacznie powiększało swobodę w operowaniu smyczkiem. Jednak aż do XV w. spotykamy Anioł grający na fidel 77 (fragment miniatury z pasjonału ksieni Kunegundy, 1319-1321) 78 również egzemplarze nie posiadające wcięć bocznych. Linia rozwojowa nie była więc prosta i wszystkie formy współistniały ze sobą. Początkowo na wschodnich fidel z pewnością grano także i na sposób wschodni, tzn. trzymając instrument w pozycji pionowej, jak wiolonczelę, a smyczek dłonią zwróconą do góry, z kciukiem powyżej pozostałych palców, czyli stosując „supinację”, jak wyraziliby się fizjolodzy. W Europie jednak prawie już od samego początku pozycję tę zmieniono, opierając fidel tak jak skrzypce na ramieniu. Również i smyczek trzymano „nachwytem”, a więc dłonią do dołu (kciuk pod pozostałymi palcami). Jeżeli duże rozmiary fidel nie pozwalały na taką pozycję, wówczas trzymano ją w poprzek piersi. Wschodni sposób trzymania instrumentu utrwalony został tylko w paru wypadkach. W średniowieczu prócz fidel znano inny jeszcze instrument smyczkowy, rubebe lub rebec, pochodzący od arabskiego rabâbu. Jego ślady napotykamy już w XI w. Do XIV stulecia zachował on starą orientalną formę. W tym czasie istniała już także odmiana europejskiego instrumentu, skoro Juan de Ruiz w swym poemacie Libro de buen amor, obok rabé morisco – rebeku mauretańskiego, wymienia inny – rabé. Europejski rebec posiadał sierpowatą (jak w mandoli) komorę kołkową oraz drewnianą lub wykonywaną i z drewna i z metalu płytę rezonansową. Górna część płyty wraz z podstrunnicą wznosiła się nieco ponad płaszczyznę pozostałej jej części. Rebec ulegał stopniowej degeneracji, aż w XVII w. stał się małym, wąskim instrumentem, zw. pochette, którym posługiwali się nauczyciele tańca, przenosząc go w kieszeni surduta (w Polsce ten instrument nazywano surdynką). 14.VI.2006 Historia instrumentów muzycznych (w oparciu o wybrane fragmenty książki Curta Sachsa The History of Musical Instruments oraz Aleksandra Buchnera Encyklopedię instrumentów muzycznych) W drodze ku orkiestrze symfonicznej – od renesansu do XIX wieku Za największe, najbardziej doniosłe wydarzenie w rozwoju muzyki okresu 1400 do 1600 r., uznać trzeba usamodzielnienie się muzyki instrumentalnej od wokalnej. Przed rokiem 1400 instrumentaliści z zasady tylko towarzyszyli śpiewakom; począwszy od początku XV w. poczynają się uniezależniać. Początkowo muzyka instrumentalna przejmowała taneczne formy wokalne, adaptując je do wymogów specyficznej techniki każdego z instrumentów. Stopniowo muzyka instrumentalna zawładnęła wszelkimi rodzajami form wokalnych, nie ograniczając się już li tylko do form tanecznych. W wersjach instrumentalnych wykonywano również motety i madrygały; jeszcze w XVII w. drukowane zbiory utworów opatrywano podtytułem „do śpiewania lub grania”. Utwory te, jakkolwiek nosiły cechy kompozycji wokalnych, były terenem rozwoju faktury instrumentalnej. Rozwijające się instrumenty klawiszowe już w XIV w. stosowały fakturę akordową oraz wielogłosową (polifoniczną), a w XV w. ich śladem podążyła lutnia. Organiści i lutniści, wykorzystując utwory kilkugłosowe z odrębnymi głosami – partiami, przeznaczonymi dla osobnych wykonawców, przy- 79 stosowywali je do warunków i możliwości technicznych swego aparatu wykonawczego, rozwijając tym samym specyficzny, własny styl instrumentalny. Byli oni rzeczywistymi wynalazcami tabulatur, które zastąpiły dotychczasową, powszechną notację. Kompozytorzy poczęli w końcu tworzyć formy całkowicie różne od wokalnych pierwowzorów, pierwsze formy muzyki czysto instrumentalnej. Instrumenty typu melodycznego poszły w XVI w. w ślady instrumentów wielogłosowych. Powstają szkoły gry na poszczególne instrumenty; w 1532 r. Hans Gerle pisze szkołę na fidel, trzy lata później Włoch, Silvestro Ganassi wydaje szkołę na flet, a w 1553 r. w Hiszpanii Diego Ortiz – szkołę na wiolę da gamba. Szkoły te stawiają sobie za cel kształtowanie prawdziwego instrumentalnego stylu. Końcowy etap emancypowania się muzyki instrumentalnej rozpoczął się w 2 połowie XVI stulecia, kiedy to po raz pierwszy poczęto zwracać uwagę na instrumentację kompozycji. Kronikarze zajęli się wyszczególnianiem instrumentów stosowanych w określonych kompozycjach i przy określonych okazjach. Sprawozdanie Massimo Trojano z ceremonii zaślubin księcia Bawarii Wilhelma V z księżniczką Lotaryngii Renatą w 1568 r. obfituje w mnóstwo uwag szczegółowych. Dowiadujemy się z nich, że kapela dworska wykonała sześciogłosowy motet Orlanda di Lasso, posługując się przy tym pięcioma cynkami i dwoma puzonami i że podczas siódmego dania dwunastu instrumentalistów muzykowało w trzech grupach, przy czym pierwsza składała się z czterech gambitów (grających na wiolach da gamba), druga z czterech flecistów grających na fletach podłużnych, a w trzeciej grano na fagocie, flecie poprzecznym, piszczałce i cynku. Stosowano także wiele innych zestawień. Przekaz ten świadczy o wzroście zainteresowania sprawami kolorystyki sprowadzającymi się w tym wypadku do przeciwstawiania i łączenia barw, co stanowi istotny i konieczny składnik muzyki. Obsada instrumentalna, początkowo dowolna, ustalana według uznania wykonawców, nabyła w końcu tak wielkiego znaczenia, że kompozytorzy zaczęli ją ściśle precyzować. Giovanni Gabrieli około 1600 r. pierwszy wskazuje w swych partyturach, jakie instrumenty przewiduje w poszczególnych partiach. Zafascynowanie barwą stało się silnym bodźcem dla budowniczych instrumentów. Nigdy przedtem i nigdy później paleta barw instrumentalnych nie była tak bogata jak właśnie w XVI w.; nie zaniedbywano żadnych możliwości w tym zakresie. Wystarczy tylko jeden przykład: instrumenty podwójnostroikowe, reprezentowane we współczesnym instrumentarium jedynie przez dwie rodziny – oboje i fagoty, egzystowały w owym czasie w dziesięciu kompletnych rodzinach, generalnie różniących się przekrojem i średnicą kanału piszczałek. Niespotykana obfitość instrumentarium i jego wzrastające znaczenie, datujące się z pewnością już od około 1400 r., spowodowało z początkiem XVI w. nagły wzrost publikacji traktujących o instrumentach. Niemiecki duchowny, Sebastian Virdung, wydał w 1511 r. niewielkie dziełko Musica getutscht und aussgezoge, „Muzyka zniemczona i streszczona”. Utrzymana jest ona w formie dydaktycznego dialogu, którą renesans przejął z antyku. Uczniem stawiającym pytania – preteksty dla wykładu Virdunga, jest fikcyjny jego przyjaciel, Andreas Silvanus, ignorant w zakresie przedmiotu, lecz łaknący wiedzy. Dialogi Virdunga porzucają chłodny i jałowy styl rozpraw średniowiecznych, a łacinę zastępuje tu ojczysty dialekt. Prócz tego książka przemawia do wzroku czytelnika, gdyż ilustrowana jest licznymi drzeworytami. Wiele z nich przedstawia instrumenty nie należące do muzyki artystycznej, a raczej do tzw. musica irregularis. Są to różne przedmioty używane w okresie karnawału, zabawki dziecięce, 80 rogi myśliwskie, drumla, dzwonki dla bydła i buczybas. I jakkolwiek Virdung zastrzega, iż nie należy od niego oczekiwać, że będzie się zajmował taką nieartystyczną dziedziną swego tematu, to wymienia jednak wszystkie te popularne i folklorystyczne instrumenty. Książka Virdunga, chociaż popularna w formie, odznacza się naukowym podejściem do zagadnienia. Autor wychodzi od klasyfikacji, przejawiając tym swą szczególną nowoczesność. System jego obejmuje trzy klasy: instrumenty o zadęciu naturalnym lub sztucznym, instrumenty strunowe i – zamiast nieprawidłowego i niezadowalającego określenia „instrumenty perkusyjne” – instrumenty die vo metalle oder ander clingende materien werden gemacht („instrumenty zrobione z metalu lub innego dźwięczącego materiału”). W cztery stulecia później termin Virdunga – clingende materien został nieświadomie zaadaptowany przez muzykologów angielskich, którzy wprowadzili określenie sonorous substances, jako tłumaczenie terminu Victora Mahillona instruments autophones. Również termin Curta Sachsa idiophones (idiofony) jest taką właśnie adaptacją. 8.IX.2006 Z dziejów instrumentów muzycznych W drodze ku orkiestrze symfonicznej – od renesansu do XIX wieku Za największe, najbardziej doniosłe wydarzenie w rozwoju muzyki okresu renesansu, uznać trzeba usamodzielnienie się muzyki instrumentalnej od wokalnej. Przed rokiem 1400 instrumentaliści z zasady tylko towarzyszyli śpiewakom; począwszy od początku XV wieku poczynają się uniezależniać. Początkowo muzyka instrumentalna przejmowała taneczne formy wokalne, adaptując je do wymogów specyficznej techniki każdego z instrumentów. Stopniowo muzyka instrumentalna zawładnęła wszelkimi rodzajami form wokalnych, nie ograniczając się już li tylko do form tanecznych. W wersjach instrumentalnych wykonywano również motety, madrygały i chansons; jeszcze w XVII w. drukowane zbiory utworów opatrywano podtytułem do śpiewania lub grania (per cantare o sonare). Utwory te, jakkolwiek nosiły cechy kompozycji wokalnych, były terenem rozwoju faktury instrumentalnej. Rozwijające się instrumenty klawiszowe (organy, klawikord, klawicyterium) już w XIV w. stosowały fakturę akordową oraz wielogłosową (polifoniczną), a w XV w. ich śladem podążyła lutnia. Organiści i lutniści wykorzystując utwory kilkugłosowe z odrębnymi głosami – partiami, przeznaczonymi dla osobnych wykonawców, przystosowywali je do warunków i możliwości technicznych swego aparatu wykonawczego, rozwijając tym samym specyficzny, własny styl instrumentalny. Proces przenoszenia utworu wokalnego na instrument klawiszowy lub lutnię określamy terminem intawolacja, natomiast powstały rezultat tego procesu – tabulaturą. W okresie renesansu rozwinęła się praktyka transkrybowania utworów wokalnych (np. części mszalnych, motetów, pieśni) na instrumenty klawiszowe bądź lutnię, lecz zawsze w wersji solowej. Służył temu specjalny rodzaj notacji – notacja tabulaturowa, w skrócie – tabulatura. Potrzeba zapisu tabulaturowego wynikała z faktu, iż polifonia wokalna zapisywana była w postaci ksiąg głosowych (nie stosowano wówczas zapisu partyturowego), w których partia każdego głosu 80 zapisana była w oddzielnym bloku i nie było możliwe odczytanie takiego zapisu przez jednego muzyka organistę czy lutnistę. Tabulatura to również określenie księgi zawierającej zapisy utworów różnych kompozytorów notacją tabulaturową, np. Tabulatura Jana z Lublina, Tabulatura pelplińska, Warszawska tabulatura lutniowa itd. Tabulatury to bezcenna skarbnica muzyki dawnej. Zgoła inaczej sprawa przedstawiała się, jeśliby z takich ksiąg głosowych chcieliby grać pojedynczy instrumentaliści, np. violiści. korneciści albo skrzypkowie, czyli muzycy grający na instrumentach jednogłosowych. Oni mogli po prostu grać poszczególne głosy tak, jak śpiewali je wokaliści. Nic zatem dziwnego, że w okresie renesansu budowano poszczególne rodzaje instrumentów całymi rodzinami (consortami) od najmniejszych (dyszkantowych) do największych basowych i kontrabasowych. Niektóre rodziny, np. fletów podłużnych (prostych) liczyły po siedem głównych wielkości, z których każda miała jeszcze trzy warianty, w sumie więc 21 wielkości (długość najmniejszego wynosiła 23 cm, a największego ponad 2 metry). Tworzono w ten sposób „chóry” instrumentów na wzór chórów wokalnych. Praktyka łączenia i przeciwstawiana sobie takich chórów rozwinęła się szczególnie w Wenecji (tzw. polichóralna szkoła wenecka). Kompozytorzy zaczęli w końcu tworzyć samodzielne utwory instrumentalne, niezależne od form wokalnych. Pierwsze zapisy muzyki czysto instrumentalnej pochodzą jeszcze ze średniowiecza. Najstarsze źródła to tzw. Codex Faenza, ok. 1420 r. (pochodzący z miasta Faenza we Włoszech) i Fundamentum organisandi 1450-1460 r. Konrada Paumanna (Niemcy). W zbiorach tych zapisano najwięcej transkrypcji i opracowań na instrument klawiszowy (klawikord, organy) utworów wokalnych; były tam również pierwsze kompozycje samodzielne praeambula (rodzaj krótkiego preludium) i utwory taneczne. Końcowy etap emancypowania się muzyki instrumentalnej rozpoczął się w drugiej połowie XVI stulecia, kiedy to po raz pierwszy poczęto zwracać uwagę na instrumentację kompozycji. Wzrasta wówczas zainteresowanie sprawami kolorystyki, przeciwstawianiem i łączeniem barw. Obsada instrumentalna, początkowo dowolna, ustalana według uznania wykonawców, nabyła w końcu tak wielkiego znaczenia, że kompozytorzy zaczęli ją ściśle precyzować. Jednak dopiero Giovanni Gabrieli około 1600 r. pierwszy wskazuje w swych partyturach, jakie instrumenty przewiduje w poszczególnych partiach. Zafascynowanie barwą stało się silnym bodźcem dla budowniczych instrumentów. Nigdy przedtem i nigdy później paleta barw instrumentalnych nie była tak bogata jak właśnie w XVI wieku; nie zaniedbywano żadnej możliwości w tym zakresie. Wystarczy tylko jeden przykład: instrumenty podwójnostroikowe, reprezentowane we współczesnym instrumentarium jedynie przez dwie rodziny – oboje i fagoty, egzystowały w owym czasie w dziesięciu kompletnych rodzinach, generalnie różniących się przekrojem i średnicą kanału piszczałek. Pomort basowy 81 Do tego niespotykanego rozwoju instrumentów dętych drewnianych przyczyniło się z jednej strony dążenie do kształtowania barwy instrumentów, z drugiej zaś strony wynalezienie klap ułatwiających pokonanie odległości do najniższego otworu palcowego. Ten rewolucyjny postęp miał tak wielkie znaczenie, iż umożliwił stworzenie całkiem nowych typów instrumentów. Wśród nich ważną pozycję zajmuje pomort; w szczytowym okresie swego rozwoju w XVI w. był budowany w rejestrach od małej szałamai, zwanej bombardo sopranino, do pomortu kontrabasowego, bombardonu. Pomort miał, poza siedmioma otwartymi otworami palcowymi, kilka otworów wyposażonych w klapy, chronione drewnianą lub mosiężną osłoną, zwaną fontanellą. Renesans ze swą naturalną skłonnością do zewnętrznych, wizualnych przyjemności, żywił upodobanie do instrumentu jako przedmiotu samego w sobie. Viola była dla ludzi Odrodzenia czymś więcej niźli tylko narzędziem akustycznym. Nawet nie słysząc jej brzmienia zachwycali się oni elegancją jej krzywizn, harmonią proporcji, przejrzystością lakieru; byliby niesłychanie zdegustowani słuchając skończenie pięknego brzmienia, wydobywanego z prymitywnie obrobionego kawałka drewna. Sabba da Castiglione był typowym człowiekiem swej epoki, kiedy pisząc o instrumentach, że „wielce rozkoszują ucho i ożywiają ducha”, dodał „one także wielce radują oko”. Myśl ta, już skrystalizowana i sformułowana w formie motta, widnieje na jednym z najstarszych zachowanych klawesynów, zbudowanych w 1560 r. przez Vitusa de Trausuntinisa: Rendo lieti in un tempo gli occhi el core („Dostarczam naraz przyjemności i dla oka i dla serca”). W tym okresie skrzypce i większość pozostałych instrumentów otrzymuje formę klasyczną. Wiele instrumentów tej epoki konstruowano z większej liczby części, często starannie wytaczanych, rzeźbionych i inkrustowanych. Stosowano cenne materiały, jak egzotyczne gatunki drewna, kość słoniową, szylkret, masę perłową i szlachetne kamienie. Klawesyny i szpinety zdobili swymi obrazami najlepsi malarze. Również w ich dziełach coraz częściej pojawiają się instrumenty; kiedy Albrecht Dürer przystąpił do pisania traktatu o perspektywie, za obiekt wzorcowy obrał lutnię. Jak nigdy w przeszłości i przyszłości ceniono w epoce Odrodzenia piękno instrumentu muzycznego. Z tego powodu miłośnicy sztuki kolekcjonowali instrumenty przechowując je w specjalnych muzeach. Inwentarze takich kolekcji mają specjalną wartość poznawczą; pozornie wydawałoby się, że zawierają one martwe i suche specyfikacje, w istocie rzeczy dostarczają nam więcej informacji niż niektóre traktaty. Król Henryk VIII pozostawił w 1547 r. zbiór 381 instrumentów aerofony (dęte) chordofony (strunowe) 78 fletów poprzecznych 32 wirginały 77 fletów podłużnych 26 lutni 30 pomortów 25 viol 28 organów 21 gitar 25 krumhornów 2 klawikordy 21 rogów 5 cynków 5 dud 3 zestawy organów z wirginałem W sumie zbiór ten obejmuje 272 aerofony (72%) i 109 chordofonów (28%). 82 Dworska orkiestra w Berlinie w 1582 r. posiadała: 24 flety 7 viol 17 piszczałek stroikowych 4 wirginały 9 cynków 1 harfę 7 organów 3 puzony czyli 60 aerofonów (85%) i 12 chordofonów (15%). Słynna kolekcja księcia Tyrolu, zgromadzona na zamku Ambras koło Insbrucka, zachowana do dzisiaj i będąca zalążkiem galerii muzycznej wiedeńskiego Kunsthistorisches Museum, obejmowała ponad 186 aerofonów (79%) i tylko 50 chordofonów (21%). Jak z tego widać, w okresie Renesansu, w przeciwieństwie do następnych stuleci, silnie zaznaczyła się dominacja aerofonów. Sztort jest prototypem fagotu, formą pośrednią między pomortem a fagotem. Anegdota głosi, że długie pomorty, często się łamały. W końcu jeden ze zdegustowanych tym pomorcistów, złożył równoległe obok siebie obie połówki złamanego pomortu i połączył je u dołu rurką – kolankiem. W ten sposób miał powstać sztort. Odmianę dyszkantową (najwyższą) sztortu zwano też dulcianem. Sztort Sordun był rodzajem fagotu, zbudowanego z drewnianego (bukszpan) cylindra, w którego wnętrzu przebiegał kanał dwu- lub trzykrotnie zakręcony i kończący się bocznym wylotem. Instrument brzmiał łagodnie i głucho, stąd jego nazwa włoska sordoni (od sordo = głucho). Sorduny budowano w pięciu wielkościach. Musiały należeć do rzadkości, skoro zachowały się tylko cztery ich egzemplarze. Sordun Na tej samej zasadzie co sordun funkcjonuje raket (ranket), posiadający tak krótki korpus, że raket dyszkantowy miał tylko 12 cm wysokości. We wnętrzu tego krótkiego, ale szerokiego, walcowatego korpusu wywierconych było dziesięć kanałów (9 koliście wokół 10. kanału centralnego). Każdy z nich miał połączenie górą i dołem z dwoma sąsiednimi, tworząc w ten sposób nieprzerwaną, cylindryczną rurę. Część wylotowa instrumentu tkwiła w kanale środkowym. W ścianach instrumentu wycięte były otwory boczne o bardzo skomplikowanym sposobie krycia. Brzmienie instrumen- 83 tu było chropowate i stłumione. Raket budowano w pięciu wielkościach. Raket i sordun ze swymi spiralnymi wierceniami odegrały ważną rolę – wyznaczyły nowe drogi rozwoju instrumentów dętych aż do fagotu. Ranket (Od lewej: widok instrumentu, jego przekrój podłużny, przekrój poprzeczny oraz rozwinięcie przekroju podłużonego). Nie mniej ważne w muzyce renesansu były instrumenty dęte drewniane z komorą stroikową (drewnianą baryłką otaczającą stroik, do której dmuchano przez otwór, nie biorąc stroika do ust), tzw. instrumenty kapsułowe. Kiedy pęcherz średniowiecznej piszczałki Platerspiel został zastąpiony drewnianą komorą stroikową, powstał krumhorn, który szczyt popularności osiągnął w XVII w., ale przetrwał zaledwie do XVIII w. Krumhorn był więc rodzajem oboju o cylindrycznym kanale zakrzywionym na końcu, co stanowiło reminiscencję dawnego instrumentu ludowego zakończonego bawolim rogiem (ang. hornpipe). Wyjaśnia to oryginalną nazwę niemiecką Krummhorn (= zakrzywiony róg), przyswojoną następnie przez język angielski i francuski w formie cromorne. Polski termin krzywuła, poświadczony w źródłach od XVII w., jest prawdopodobnie odpowiednikiem niemieckiej nazwy tego instrumentu. Krumhorn budowano w sześciu wielkościach od małego (33 cm) do kontrabasowego (122 cm). Krumhorn (krzywuła), ze zdjętą komorą stroikową (z lewej). Szrajery to głośne w brzmieniu instrumenty, należące do aerofonów podwójnostroikowych, posiadające stożkowy przekrój kanału i zaopatrzone w komorę stroikową. Nie zachował się żaden egzemplarz tego instrumentu, a wszystkie wzmianki o nim pochodzą ze źródeł niemieckich. Wyraz schrayari, który występuje w źródłach, z pewnością nie jest pochodzenia niemieckiego. Sądzić należy, iż termin ten bazuje na 84 oryginalnym wschodnim rdzeniu šr, tym samym, który odnajdujemy w innych nazwach aerofonów, a mianowicie surna, syrinx i mašrokita. Cynk, kornet. W średniowiecznej Persji ok. 700 r. pojawił się krótki róg zwierzęcy z kilkoma otworami bocznymi. W okresie późniejszym, kiedy róg przeniknął do muzyki profesjonalnej, naturalny materiał zastąpiony został drewnem lub kością słoniową. Powstał w ten sposób cynk krzywy. W XII w. jego przekrój poprzeczny ma już klasyczny kształt ośmiokątny. Małe cynki nazywano cornettino lub Kleinzink, a duże, typowe dla XVI stulecia, cornon lub corno torto, w języku niemieckim Grosszink [czyt. groustzink]. Posiadały one charakterystycznie wygiętą, esowatą formę. Zespół cynków przedstawiał się więc następująco: cornettino cornetto cornone (e1) (a) (d) Cynki sporządzano z odpowiednio zakrzywionego kawałka drewna, które rozcinano wzdłuż osi, a powstałe w ten sposób połówki wyżłabiano. Następnie sklejano je razem i dla zabezpieczenia obciągano skórą, pokrywaną często starannym ornamentem. Rzadko spotykaną odmianą cynku był cynk prosty. Nie posiadał on oddzielnego ustnika jak typy poprzednie; funkcję tę pełniło odpowiednie lejkowate rozszerzenie wlotu kanału instrumentu. Cynk prosty odznaczał się miękkim brzmieniem i z tego względu Włosi nazywali go również cornetto muto, a Niemcy stiller Zink. Cynki (kornety) (u góry cynk tenorowy, u dołu – wielkość basowa). Brzmienie cynków było ciemniejsze i mniej lśniące od dźwięków trąbki. Z drugiej strony brak owego blasku, spowodowany nieobecnością wyższych harmonicznych w widmie jego dźwięku, umożliwiał uzyskanie takiej precyzji i wyrazistości, iż instrument ten wspierał lub zastępował głos śpiewaka w sposób doskonalszy od jakiegokolwiek innego instrumentu. Po 1600 r., gdy nowy styl muzyki, oparty na generałbasie, odrzucił fakturę polifoniczną (w ramach której cynkowi powierzano partię dyszkantową) i wyeksponował skrzypce, zakończył się złoty wiek w historii cynku. Przez kilkadziesiąt lat utwory muzyki niemieckiej i niekiedy włoskiej drukowano z uwagą „na skrzypce lub cynk”. Niektóre kapele niemieckie używały cynku jeszcze w XVIII w. 85 J.S. Bach w niektórych kantatach przewiduje udział miejskich kornecistów, towarzyszących chórowi chłopięcemu, wykonującemu chorał. Niektórzy z konserwatywnych miejskich muzyków grali na cynkach jeszcze w pierwszych latach XIX w. Puzon pojawił się w XV w. Pierwszym źródłem ikonograficznym, dokumentującym istnienie puzonu, jest znajdujący się w Galerii Narodowej w Londynie obraz malarza włoskiego Matteo di Giovanni, zmarłego w 1495 r. Puzon dawnego typu posiadał grubsze ścianki, a jego dźwięcznik (czara głosowa) nie był tak bardzo rozszerzony jak obecnie. Dlatego też jego łagodniejsze brzmienie predestynowało go także do gry zespołowej, gdzie występował obok instrumentów strunowych lub aerofonów drewnianych. U schyłku XVI w. rodzina puzonów obejmowała następujące rozmiary: altowy: najniższy dźwięk naturalny f; z wyciągniętym suwakiem – B tenorowy: najniższy dźwięk naturalny B; z wyciągniętym suwakiem – E basowy:najniższy dźwięk naturalny Es; z wyciągniętym suwakiem – A1 Trąbki. Współczesny kształt trąbki (z podwójnym zawinięciem rury) pojawił się w pierwszym trzydziestoleciu XV w. Po roku 1500 nie nastąpiły w trąbce większe zmiany. Poza kilkoma wyjątkami, przypomina ona instrumenty dzisiejsze; odznacza się węższą czarą głosową, grubszą blachą i cięższym, masywniejszym ustnikiem. Dzięki tym cechom brzmienie instrumentu było znacznie delikatniejsze i bardziej miękkie. Dlatego trąbka mogła sprostać wymaganiom muzyki kameralnej następnych stuleci. W tym czasie istniały już tłumiki; Monteverdi przewidział je w partyturze Orfeusza w 1607 r. Można przypuszczać, że żaden trębacz nie był w stanie wydobyć ze swego instrumentu wszystkich możliwych do uzyskania dźwięków. Już w XVI w. istnieje podział na wojskową trąbkę „polową” oraz bardziej smukłą trąbkę clarino. Na trąbce polowej (wojskowej) grano tylko fanfary i dłuższe dźwięki w niskim i środkowym rejestrze. Natomiast tzw. clariniści byli wysoko cenionymi artystami muzykami, wykorzystującymi tylko rejestr wysoki. W wyniku tego podziału na „zwykłych” trębaczy polowych (niem. Feldtrompeter, wł. principale) i na trębaczy artystów (niem. Kammertrompeter, wł. clarino) wykształcił się „szlachetny cech” clarinistów, zabraniający swym członkom grywać na zwykłych trąbkach (podobnie principalistom nie wolno było grać partii clarino). Dlatego mieli oni odpowiednio wyćwiczone wargi i zadęcie. Używali także specjalnych ustników o płytkim kielichu i szerokim kołnierzu, zapewniającym dobre oparcie dla przemęczonych warg. Na tym właśnie polega tajemnica osiągania przez trębaczy epoki bachowskiej zaskakująco wysokich dźwięków do d3, e3 a nawet g3 włącznie, mimo niskiego stroju. Nie powinniśmy jednak zapominać, że w owych czasach partie solowe pisano dla konkretnego artysty, biorąc pod uwagę jego indywidualne możliwości techniczne. Współcześni instrumentaliści, od których wymaga się gry w obrębie całej skali, nie są w stanie wykonywać tych partii w zadowalający sposób. W XIX i XX w. podjęto próbę ułatwienia zadęcia konstruując tzw. trąbkę bachowską, której strój był o tercję, kwintę lub oktawę wyższy od naszej trąbki B, tzn. o oktawę, decymę lub tercdecymę wyższy od stroju trąbek z epoki J.S. Bacha. Trąbka ta jednak brzmiała niezadowalająco, a technika gry nie była wiele łatwiejsza. Dzisiaj renomowane zespoły muzyki dawnej wykonując muzykę z epoki posługują się rekonstrukcjami dawnych instrumentów. (cdn.) 86 * UWAGA: Po zakończeniu cyklu wykładów z historii instrumentów muzycznych, publikować będziemy dłuższy cykl tekstów z zakresu dziejów opery. W ten sposób chcemy włączyć się w dzieło budowy Opery Podlaskiej, jako że opera to nie tylko odpowiedni gmach, zespoły artystyczne, soliści i pracownie techniczne, ale również przygotowana i rozmiłowana w tym gatunku publiczność. Zatem wkrótce na naszych łamach: MAŁA HISTORIA WIELKIEJ OPERY 15.IX.2006 Z dziejów instrumentów muzycznych W drodze ku orkiestrze symfonicznej – od renesansu do XIX wieku Homofoniczna i polifoniczna faktura kompozycji XV i XVI w. wyznaczyła uprzywilejowaną rolę tym wszystkim instrumentom, które zdolne były do gry akordowej. Stąd szybki rozwój instrumentów klawiszowych, jaki nastąpił po 1400 r. Organy stanowią najlepsze odzwierciedlenie nowego stosunku człowieka Renesansu do instrumentu muzycznego. Powolne tempo rozwoju organów we wczesnym średniowieczu uległo gwałtownemu przyśpieszeniu w latach 1400-1600, co wynikało prawdopodobnie z wprowadzenia już od XIV w. gry wielogłosowej. Zwiększa się liczba piszczałek; organy katedry w Amiens we Francji (1429) dysponowały aż 2500 piszczałkami. Już w 1386 r. w Rouen w Normandii istniały organy dwumanuałowe. Klawiatury te posiadały z zasady po 25 do 47 klawiszy. Najniższymi dźwiękami były: f, H, F lub H1. Poczynając od XV w. obie klawiatury można było ze sobą łączyć za pomocą kopuałów (łączników). Klawiaturę nożną (tzw. pedał) wynaleziono prawdopodobnie również w XIV w. we Flandrii albo w Niemczech. W tym czasie zaszły też zasadnicze zmiany w strukturze zespołu piszczałek. W średniowieczu na każdy klawisz organów przypadało od kilku do 20 piszczałek brzmiących zawsze jednocześnie; były to zatem tzw. organy miksturowe. Najpewniej z końcem XIV w, zaczęto dodawać do organów głosy solowe, tj. szeregi piszczałek, z których każdy naśladował barwę brzmienia jakiegoś instrumentu. Glosy solowe włączano za pomocą specjalnych przyrządów, regestrów. Regał to rodzaj organów posiadających tylko piszczałki języczkowe. Brzmienie tego instrumentu było raczej piskliwe i ostre, eckelhaften, jak określił przyjaciel Bacha, Johann Mattheson; było to jednym z powodów zarzucenia regału w praktyce muzycznej. Rozpowszechnionym typem regału był bawarski regał książkowy (niem. Bibelregal) z miechami w kształcie książek, który po złożeniu wyglądał jak duża biblia. Klawikord to prostej konstrukcji strunowy instrument klawiszowy. W małej płytkiej skrzynce bez nóg czy stojaka przebiegają struny, napięte między znajdującymi się z lewej strony zaczepami, a kołkami umieszczonym z prawej. 87 Mechanizm tangentowy klawikordu (A – klawisz, t – tangent. C – struna) Na końcu każdego klawisza umieszczony jest pionowy metalowy tangent, uderzający delikatnie w przebiegającą nad nim strunę, która wydaje ciche i miękkie brzmienie. Podczas gdy we współczesnym fortepianie młotek po uderzeniu w strunę opada, pozwalając jej swobodnie drgać, to w klawikordzie tangent nie opada, chyba że zwolnimy klawisz. Dlatego na klawikordzie, jako na jedynym instrumencie strunowoklawiszowym, możliwe jest subtelne, ekspresyjne vibrato (niem. Bebung), uzyskiwane przez lekkie drżenie palca nie tracącego kontaktu z klawiszem; można było również uzyskać niespotykaną wyrazistość i precyzję ozdobników. „Kto nie lubi wściekłego hałasu i rejwachu, kto ma serce rozpalone słodkimi czuciami, niech unika i klawesynu i fortepianu wybierając klawikord” – pisał Christian Friedrich Daniel Schubart (17391791). Właśnie w XVIII w. w epoce wzmożonej uczuciowości (Empfindsame Zeitalter) klawikord przeżywał swój wielki renesans dzięki swym walorom brzmieniowym. Szpinet i klawesyn są chordofonami klawiszowymi, w których struny nie są uderzane tangentami, lecz szarpane piórkami. Na wewnętrznym końcu każdego klawisza spoczywa skoczek, czyli mały, pionowy patyczek; w jego górnej części wycięte jest okienko, w którym mieści się ruchomy języczek z tkwiącym w nim prostopadle skórzanym kolcem (piórkiem). Skoczki nie są przymocowane do klawiatury, lecz stoją swobodnie w sicie, utrzymującym je w pozycji pionowej. Naciśnięcie klawisza podrzuca skoczek, który szarpie kolcem strunę; następnie skoczek opada, nie szarpiąc struny powtórnie – dzięki sprężynowemu urządzeniu; w ostatniej fazie ruchu skoczek zamocowanym tłumikiem przyciska od góry strunę wyciszając jej drgania. Skoczek klawesynu Instrumenty piórkowe budowano w trzech zasadniczych formach: skrzydłowe (klawesyny, clavicembalo), skrzydłowe pionowe (claviciterium) i prostokątne (wirginały lub szpinety). Lutnia. Z instrumentami klawiszowymi konkurowała skutecznie lutnia; była od nich poręczniejsza i miała tę zaletę, że była instrumentem tradycyjnym; wkrótce stała się instrumentem uniwersalnym. W grze zespołowej mogła zastąpić każdy instrument o wysokim czy niskim rejestrze, mogła towarzyszyć śpiewakom i realizować wszystkie partie kompozycji instrumentalnych i chóralnych. Szesnastowieczne transkrypcje i przeróbki utworów instrumentalnych i wokalnych (w tabulaturach lutniowych) wydawane są obecnie w formie wyciągów fortepianowych. Lutnia i różne jej odmiany cieszyły się wielką popularnością w epoce renesansu; w punkcie szczytowym swego ówczesnego rozwoju osiągnęła taką sławę, jakiej nie było dane przeżyć żadnemu późniejszemu instrumentowi, może z wyjątkiem skrzypiec. Renesans wyniósł lutnię do rangi 88 dzieła sztuki. Jej korpus, początkowo gruszkowaty, osiągnął harmonijny kształt migdała, inkrustowanego na krawędziach hebanem i kością słoniową. Płaski wierzch z drobnosłoistego drewna świerkowego pozostał niezmienny, ale snycerka otworu rezonansowego (tzw. rozeta) przedstawiała wspaniałe ornamenty. Wzrosła także ilość listew (żeberek), z których sklejany wypukły spód instrumentu; nierzadko były one przeplatane cienkimi jak włos żyłkami drewna hebanowego lub innego kolorowego drewna. Bogate rzeźbienia zdobiły umocowany na płycie wierzchniej strunnik, jak też olbrzymią, odgiętą do tyłu komorę kołkową. Lutnia renesansowa Liczba strun lutni stale się zwiększała. Początkowo lutnia miała cztery chóry dwustrunowe, później doszła piąta para i najwyższa – szósta pojedyncza struna; strojono je następująco: Gg, cc1, ff1, aa1, d1d1. g1 lub Aa, dd1, gg1, hh, e1e1, a1. W XVI i XVII w. istniały już lutnie o jedenastu i więcej progach. Ogromna popularność tego instrumentu przyczyniła się do powstania notacji tabulaturowej, określającej, zamiast wysokości dźwięku, miejsce „chwytów” na gryfie. W XVII w. upadł kult lutni, instrument ten utracił swą dotychczasową pozycję społeczną. Wprawdzie jeszcze Bach uwzględnia ją w swojej twórczości zarówno jako instrument orkiestrowy, jak i solowy, jednak mniej więcej w poł. XVIII w. zostaje wyparta z praktyki muzycznej przez klawesyn, gitarę i instrumenty smyczkowe. Jak wszystkie instrumenty w renesansie lutnia była budowana w różnych wielkościach, które obejmowały instrumenty od małej lutni oktawowej (pandurina) do lutni basowych; w tych ostatnich struny basowe były prowadzone do oddzielnej komory kołkowej, znajdującej się na przedłużonej szyjce poza osią podłużną instrumentu; były to tzw. lutnie teorbanizowane, teorby (teorbany) i arcylutnie (chitarrone) z szyjką długości do 2 metrów. Dzięki dużej popularności i rozpowszechnieniu lutni w okresie renesansu, wytwarzanie ich pozostało jeszcze przez długi czas intratną gałęzią budowy instrumentów. O wielkiej randze lutni świadczy też fakt, że w Polsce instrumenty strunowe szyjkowe określa się jako instrumenty lutnicze, a ich budowniczych – lutnikami; zawód ten traktowany jest u nas jako dziedzina sztuki – lutnicy są zrzeszeni w Związku Polskich Artystów Lutników. W Polsce za panowania Zygmunta Augusta popularność lutni była tak wielka, że można ją tylko porównać z popularnością, jaką cieszył się fortepian w XIX stuleciu. Grali na niej zarówno mieszczanie, jak o szlachta. Szlachetny, subtelny ton lutni, który stał się wówczas symbolem wszelkiej wykwintnej sztuki, opiewali najwięksi poeci. Lutnia – wódz tańców i pieśni uczonych, Lutnia – ochłoda myśli utrapionych – pisał Jan Kochanowski. 89 Sebastian Klonowicz w Żalach nagrobnych… na Jana Kochanowskiego pisał: Gdy przytuloną do piersi tyś się porozumiał lutnią, słoniem oprawną, sam się Febus zdumiał, każdy by rzekł, że sam Febus bije w kręte strony i osnowę trzewiową ćwiczy bóg uczony… W 1603 r. Piotr Wiedawski pisał w swych Exorbitancjach: Pan, który muzykę chowa, powinien dać poboru na rok złotych 60, bo lepiej na to miejsce puszkarze chować. I dalej opodatkowuje instrumenty: od regału – złotych 10, od puzana złotych 1, od skrzypic złotych 2, od cytry groszy 10, od lutnie – groszy 20. Aleksander Obrodziński w Pandorze Monarchów Polskich zamieścił Opisanie muzyki imci Panu Stefanowi Przypkowskiemu na weselu yego w upominku dane, gdzie czytamy: Wystąp przed laty wdzięczno brzmiąca lutni, Krola Wszech Muzyk, niech nie będą smutni. Twórczość lutniowa stanowi niezwykle ważny rozdział w historii muzyki powszechnej jak i polskiej. Szczególny rozkwit muzyki lutniowej nastąpił w XVI w. (m.in. F. da Milano, F. Spinacciono we Włoszech, A. le Roy we Francji, L. Milán w Hiszpanii, J. Dowland i T. Morley w Anglii, A. Schlick, H. Judenkünig, H. Newsiedler w Niemczech, Diomedes Cato i Wojciech Długoraj w Polsce, Jakub Polak – polski lutnista, który działał głównie w Paryżu). Większość utworów lutniowych powstała poprzez transkrypcję utworów wokalnych (chansons, motetów); z utworów powstałych wprost na lutnię najliczniejsze są stylizowane formy taneczne, jako basse dance, pavana, gagliarda, passamezzo, salterello. Ich prosta homofoniczna faktura i symetria formy wynikająca z budowy okresowej przyczyniły się do szybkiego dojrzewania systemu dur-moll. Cytary w swej klasycznej formie charakteryzują się płytkim korpusem z płaskimi płytami (wierzchnią i spodnią) oraz szyjką z progami. Metalowe struny, napięte między strunociągiem, zaczepionym u dołu instrumentu, a bocznie osadzonym kołkami zarywa się palcami. Wiole należały w XVI w. do dwóch różnych rodzin: wiol kolanowych (viola da gamba) i wiol ramiennych (viola da braccio). Zawarta w nazwach wskazówka dotycząca sposobu trzymania instrumentu odnosiła się jedynie do najstarszych przedstawicieli obu rodzin, a w późniejszy okresie terminy „da gamba” i „da braccio” zostały rozciągnięte na pozostałe wielkości tych instrumentów, bez względu na ich wielkość i sposób trzymania. Wiole da gamba wcześniej niż wiole da braccio uformowały odrębną klasę instrumentów. Nastąpiło to w momencie, kiedy w procesie rozwoju muzyki wyłoniła się konieczność utworzenia większych instrumentów typu fidel. W większości fidel roz- 90 piętość chwytów na podstrunnicy była tak znaczna, że muzycy nie mogli się do niej przyzwyczaić. Trzeba więc było w jakiś sposób zmniejszyć rozpiętość chwytów. Stało się to możliwe dzięki zapożyczeniu stroju lutniowego bazującego na mniejszych interwałach między strunami. Aby nie zawężać przy tym skali instrumentu, zwiększono liczbę strun do sześciu, a w XVII w. do siedmiu. W przeciągu kilkudziesięciu lat rozwinęła się cała rodzina wiol, bazująca na początkowym typie wioli basowej. Budowano nawet wiole kontrabasowe. Oto zestawienie charakterystycznych różnic obu rodzin: wiole da gamba płyta spodnia płaska płyta spodnia w górnej części nachylona ku szyjce (tzw. daszek) boczki wysokie górne boczki spadziste w stosunku do szyjki krawędzie płyt nie wystające poza boczki wewnątrz instrumentu poprzeczki Wzmacniające otwory rezonansowe w kształcie litery C lub płomieniste szeroka szyjka progi jelitowe, zawiązywane wokół szyjki i podstrunnicy sześć lub siedem cienkich strun brzmienie nikłe i płaskie wiole da braccio płyta spodnia wypukła płyta spodnia bez nachylenia boczki niskie górne boczki prostopadłe w stosunku do szyjki krawędzie płyt wystające poza boczki wewnątrz instrumentu podłużna belka basowa otwory w kształcie „efów” wąska szyjka szyjka bez progów cztery grube struny brzmienie pełne i soczyste Wiole basowe miały od 61 do 76 cm długości i strój: D G c e a d1; tenorowe od 50 do 58 cm długości i strój: A D g h e1 a1; dyszkantowe od 32 do 43 cm i strój: d g c1 e1 a1 d2. Z problemem strun i stroju wiąże się kwestia absolutnej wysokości stroju. Pojęcie to w dawnych czasach nie istniało; jedynie w muzykowaniu zespołowym brano pod uwagę ujednolicenie wysokości stroju. Jeszcze Jean Rouseau w Traité de la viole (1687) każe instrumentaliście rozpoczynać strojenie instrumentu od środkowej struny c1, napinanej do „godziwej” (raisonable) wysokości (!) Wszystkie gamby, łącznie z dyszkantową, podczas gry trzymano w pozycji pionowej na nogach lub między kolanami, Smyczek, nazywany przez Rousseau „duszą” wioli, był nieco krótszy od naszego i trzymano go podchwytem, z kciukiem spoczywającym od góry na pręcie, i środkowym palcem (pomiędzy prętem a włosiem) – na włosiu w odległości ok. 3 cm od żabki. Miejsce kontaktu smyczka ze strunami oddalone było o 3-4 szerokości palca od grzbietu podstawka. W przeciwieństwie do współczesnej techniki skrzypcowej, akcenty wydobywano ruchem smyczka w górę (od jego końca ku żabce). Delikatne i finezyjnie akcentowane brzmienie, będące rezultatem tego specyficznego sposobu smyczkowania – stanowi najbardziej charakterystyczną cechę muzyki gambowej. Gambiści współcześni, grający nowoczesnym smyczkiem i trzymający go równie nowoczesnym chwytem, uzysku- 91 ją całkowicie zafałszowane efekty brzmieniowe. Niewłaściwe jest także odrzucenie progów, przedłużanie i zaokrąglanie podstrunnicy oraz podwyższanie podstawka. Zewnętrzny wygląd wioli stopniowo ulegał przeobrażeniom. Zarys instrumentu na przestrzeni stuleci XV i XVI był bardzo różny i nie miał aż do wieku XVII jednoznacznie określonego kształtu. Każdy budowniczy wypracowywał własną indywidualną formę. Wycięcia boczne czasem były tylko lekko zaznaczone, niekiedy zaś tak głębokie, iż dosięgały niemal podstrunnicy. Podobnie otwory rezonansowe wycinano to powyżej, to poniżej, to obok podstawka. Z zestawienia cech obu odmian wiol łatwo można wywnioskować, że z rodziny wiol da braccio wywodzi się bezpośrednio rodzina dzisiejszych skrzypiec, altówek i wiolonczel. Natomiast jedynym reliktem wioli da gamba jest kontrabas. Ewolucja wioli ramiennej w kierunku instrumentów skrzypcowych wcale nie była taka prosta i do dzisiaj kryje jeszcze wiele zagadek. (cdn.) 22.IX.2006 Z dziejów instrumentów muzycznych W drodze ku orkiestrze symfonicznej – od baroku do XIX wieku (cd.) U zarania XVII stulecia zaszły w muzyce radykalne, rewolucyjne przemiany. Kompozytorzy z niespotykaną dotąd stanowczością, mało tego, wręcz z arogancją przeciwstawiali się dawnemu stylowi, z nieznaną dotychczas determinacją kładąc nacisk na oryginalność i nowatorstwo swego stylu. Nowa generacja kompozytorów dążyła do wyrażania silnych wzruszeń, próbując przemawiać do serc słuchaczy. „Jakich namiętności nie wzbudzi i nie stłumi muzyka” – śpiewały nimfy leśne. Kompozytorzy wyrażali muzyką ludzkie uczucia z taką żarliwością, że stwarzali u słuchaczy całkowitą ich iluzję. Mersenne informuje, że śpiewacy włoscy owych czasów tak gwałtownie wyrażali namiętności, iż audytorium sądziło, że oni sami są w nie zaangażowani. Kiedy podczas wykonywania w Mantui w 1608 r. opery Monteverdiego, Ariadna opuszczona przez Tezeusza śpiewała swój rozdzierający serce lament, słuchacze wybuchali płaczem. W związku z tymi tendencjami, szesnastowieczny liryczny madrygał ustąpić musiał miejsca muzycznemu dramatowi. Zmiana owa pociągnęła za sobą następne. Renesans, dążący do powszechnej równowagi, przywiązywał jednakowe znaczenie do wszystkich partii kompozycji, od dyszkantowej do basowej. Około 1600 r. kompozytorzy przywrócili na powrót dominację jednej z wielu partii. Styl polifoniczny zastąpiony został monodycznym, bardziej nadającym się do wyrażania ludzkich emocji. W stylu polifonicznym partie głosów i instrumentów nie wychodziły poza obręb decymy, a to dlatego, by uniknąć nakładania się sąsiadujących partii. Natomiast nowy styl monodyczny wymagał szerokiego ambitus, by móc wyrażać namiętności i nagłe przejścia od radości do żalu, od melancholii do egzaltacji. Nowy styl rozwijał się początkowo na gruncie muzyki wokalnej, jako że śpiew jest naturalnym środkiem wyrażania emocji. Jednak w ślad za głosem szybko podążyły i instrumenty. Salomone Rossi, zw. Il Ebreo, w 1613 r. pisze pierwszą sonatę na 92 dwoje skrzypiec, a Biagio Marini w 1617 r. pierwszą sonatę skrzypcową, obie utrzymane w stylu wysoce emocjonalnym, tzw. stile rappresentativo. Instrumentarium musiało przejść proces surowej selekcji. W praktyce muzycznej utrzymać się mogły jedynie te instrumenty, które dysponowały wystarczająco szeroką skalą i dostateczną elastycznością dynamiki, umożliwiającą uzyskanie odcieni dynamicznych w zakresie od pianissimo do fortissimo; od instrumentów oczekiwano teraz również śpiewności podobnej do głosu ludzkiego. Pierwszym objawem tego procesu selekcji było odrzucenie większości instrumentów obojowych, tych, których stroik osłonięty komorą stroikową nie kontaktował się z wargami instrumentalisty. Instrumenty owe, pozbawione możliwości ekspresyjnych, dynamicznej elastyczności i nic dysponujące przedęciem, nic odpowiadały wymogom nowego stylu. Dlatego zarzucono od razu rankety, krumhorny, szrajery, Rauschpfeifen, dudy. Zachowały się jedynie fagoty i mniejsze szałamaje czy oboje, szczególnie we Francji, a wraz z nimi flety. Istotną rolę w procesie selekcji instrumentarium odegrał czynnik kolorystyczny. Muzyczne i malarskie upodobania renesansu opierały się na kontrastach barw. Natomiast sztuka XVII stulecia tak w muzyce, jak i w malarstwie preferowała monochromatyczność. W muzyce taką kolorystyczną dominantą była barwa instrumentów smyczkowych. Dla zilustrowania tych przemian wystarczy porównanie inwentarza z 1667 r. berlińskiej kapeli dworskiej z inwentarzem z roku 1582 (patrz „TM” nr 1/115 z 8 IX). Podczas gdy w 1582 r. aerofony stanowiły 85% całości, to inwentarz z XVII wieku podaje 17 wiol 1 skrzypce l sztort, 2 pandury l harfę czyli 21 chordofonów (w tym 18 smyczkowych) i l aerofon, zresztą zakupiony w „ostatnim” czasie. Inwentarz powyższy ilustruje typowe dla XVII w. upodobania ośrodków angielskiego i niemieckiego. W ówczesnych orkiestrach Francji i Włoch taka proporcja: 17 wiol i l skrzypce, byłaby nie do pomyślenia; pełne rezerwy brzmienie wiol zostało tu zastąpione potężnym i plastycznym dźwiękiem „ostrych skrzypiec”, które – używając ponownie słów driad – „głoszą szarpiącą zazdrość i desperację, szał, gniewną zapamiętałość, otchłań cierpienia i szczyt namiętności”. Rodzinę skrzypiec znamionuje wspólna z wiolami zasada konstrukcji. Mimo pewnych drobnych różnic, zewnętrzne krzywizny korpusu dzielą się na takie same, o starannie wyważonych proporcjach, odcinki: dolne łuki konturu oddzielone są przez łuki (talii od węższych górnych luków konturu. Wypukła płyta spodnia wykonana jest z dwóch deseczek klonowych. Przy krawędziach wypukłość jej lekko się zmniejsza. Ścianki boczne, czyli boczki również wykonane są z drewna klonowego, lecz z uwagi na niezmiernie małą grubość wymagają wzmocnienia, zapewnionego przez wąskie listewki świerkowe zwane wieńcem, umieszczone wzdłuż krawędzi korpusu w jego wnętrzu. Dalsze wzmocnienia zapewniają cztery klocki, wklejone w narożnikach i dwa pieńki w górnym i dolnym końcu korpusu. Płyta wierzchnia, wykonana ze świerku o podobnym do spodu sklepieniu, posiada takie samo obniżenie przy krawędziach, wzdłuż których biegnie żyłka. Jej funkcją, jak się twierdzi, jest wzmacnianie sprężystości płyty. Krawędzie obu płyt wystają nieco poza boczki. Na wysokości talii 93 i dolnej części płyty wierzchniej wycięte są dwa otwory rezonansowe w kształcie liter f. Na wewnętrznej stronie płyty wierzchniej przebiega wzdłuż struny najniższej tzw. belka basowa, cienka listwa wyrzeźbiona w płycie lub do niej przyklejona. Jej zadaniem jest spotęgowanie naprężenia wypukłej płyty. Między obiema płytami w pobliżu prawej nóżki podstawka wciśnięta jest dusza, pionowy kółeczek przenoszący drgania na płytę spodnią. W górny pieniek wprawiona jest szyjka, którą pokrywa lekko wypukła hebanowa podstrunnica (zwana dawniej gryfem), wystająca dolnym swym końcem ponad płytę wierzchnią. Podstrunnica zakończona jest u góry maleńkim występem, tzw. prożkiem. Stanowi on granicę górną drgającego odcinka pustej struny, unosząc jednocześnie struny ponad płaszczyznę górnej części podstrunnicy. Komora kołkowa zwieńczona jest ślimakiem. Cztery struny zaczepione na strunociągu, umocowanym do guzika tkwiącego w środkowym punkcie dolnych boczków, biegną nad podstawkiem, a dalej nad prożkiem do bocznie osadzonych kołków (zob. rysunek). Tłumik, czyli nasadka w kształcie grzebienia umieszczana na podstawku, tłumi niektóre jego drgania, a co za tym idzie drgania całego korpusu. Powstająca w rezultacie nieco rozmyta barwa brzmienia, nabiera jakby niematerialnego charakteru. Po raz pierwszy zastosował tłumik J. B. Lully w II akcie opery Armide (1686) w arii Renauda „Plus j’observe ces lieux”; wszystkie partie zespołu smyczkowego noszą w odnośnym miejscu wskazówkę: „Należy grać z tłumikami”. Charakterystyczne cechy instrumentów rodziny skrzypcowej, odróżniające je od wiol, przedstawiłem w zestawieniu na s. 91. Konstrukcja skrzypiec opiera się na ważnym zjawisku akustycznym. Rola korpusu instrumentu w formowaniu charakterystycznego brzmienia nie ogranicza się do recepcji wibracji struny i wypromieniowy- 94 wania ich przez większą płaszczyznę. Używając słów Jamesa Jeansa, korpus przypuszczalnie „dodaje coś od siebie”. Dodatkiem owym są formanty. Mówiąc najogólniej formant jest to uwypuklenie pewnych tonów składowych (harmonicznych) dźwięku, leżących w określonej strefie skali muzycznej. Akustycy udowodnili, że barwę nie tylko determinuje rozpiętość formantu, ale i jego intensywność w stosunku do tonu podstawowego. Większość skrzypiec posiada formanty zawarte między 3000 a 6000 Hz; dzięki wzmocnieniu harmonicznej o tej właśnie częstotliwości, skrzypce zyskują tak charakterystyczną pełnię i głębię brzmienia. Wiole da gamba, odznaczające się większymi rozmiarami, miały niższe częstotliwości drgań własnych, co warunkowało odmienną od skrzypiec barwę dźwięku; niski dźwięk skrzypiec w porównaniu z tą samą wysokością wydobywaną na wioli brzmiał całkowicie różnie, ponieważ korpus skrzypiec wzmacniał grupę wysokich harmonicznych, podczas gdy korpus wioli wzmacniał harmoniczne o częstotliwości znacznie niższej. Formant decyduje o różnicach brzmieniowych nie tylko między skrzypcami a innymi rodzajami instrumentów, lecz także między dobrymi a lichymi skrzypcami. W dobrych instrumentach korpus drga w wyższych częstotliwościach i są one równomiernie rozłożone, natomiast w instrumentach miernych częstotliwość drgań korpusu jest niższa, a rozkład – mniej równomierny. (cdn.) 29.IX.2006 Z dziejów instrumentów muzycznych W drodze ku orkiestrze symfonicznej – od baroku do XIX wieku. Rodzina skrzypiec (cd.) Geneza skrzypiec jest trudna do stwierdzenia. Proces krystalizacji formy przebiegał niesłychanie powoli i brało w nim udział sporo różnych instrumentów. W Europie fidel zawsze opierano na ramieniu, a smyczek trzymano tak jak dzisiaj, tzn. grzbietem dłoni do góry. Inne typowo skrzypcowe cechy pojawiają się okazjonalnie w trzynastowiecznych fidel: wypukła płyta obniżona przy krawędziach wystających poza boczki, boczne osadzenie kołków, a nawet cztery struny. U schyłku XV w. niektóre z tych cech występują już łącznie. Dla przykładu na francuskim gobelinie z tych czasów przedstawiony został instrument posiadający trzyczęściowe boczki, bocznie osadzone kołki i cztery struny; oparty on jest o lewe ramię, a smyczek trzymany jest dłonią zwróconą swym grzbietem ku górze. Ustalenie stroju czterostrunowych instrumentów nie sprawia trudności. Według dzieła włoskiego pisarza Giovanniego Maria Lanfranco Scintille di musica (1533) fidel stroiły następująco: g g1 d1 a1 e2; jeżeli zredukujemy liczbę strun do czterech, rzeczą naturalną będzie pominięcie zdwojenia, czyli g1; otrzymamy wówczas strój skrzypcowy: g d1 a1 e2. Fidel nie była jedynym instrumentem, który miał swój udział w powstawaniu skrzypiec. Także i średniowieczny rebec (rebek) odegrał w tej ewolucji znaczną rolę. Ten orientalny instrument na początku XVI w. nie liczył się w muzyce poważnej. Jakkolwiek Virdung przedstawia go w Musica getutscht und aussgezoge jako clein geigen, to nie podaje jego opisu, zaliczając go do onnutzte instrumenta, „instrumentów 95 nieużytecznych”. Po siedemnastu latach sytuacja ulega zmianie. Rebeki, czy kleine geigen, które przedstawia Agricola w Musica deudsch (1528), nabierają równorzędnego znaczenia z grosse geigen, czyli wiolami. Ich strój pokrywa się ze strojem trzech niższych strun skrzypiec, altówki i skrzypiec tenorowych: skrzypiec tenorowych: wielkość dyszkantowa wielkość altowo-tenorowa wielkość basowa g d1 a1 c g d1 Fcg Agricola nie jest jedynym autorytetem; ten sam strój potwierdza w 1543 r. Silvestro di Ganassi w Regola Rubertina. W wyjaśnieniach Agricoli godne szczególnej uwagi są dwie informacje. Po pierwsze, wiole określone zostały tutaj jako walsche, co w języku staro-germańskim znaczy „włoski”. Po drugie, kleine geigen są blisko spokrewnione z trzecim typem wymienianym przez niego, Polnische geigen, w których jednak struny skraca się w odmienny sposób, nie dociskając ich do podstrunnicy opuszkami palców, lecz dotykając z boku paznokciami, w wyniku czego są one szerzej rozstawione. Bezpośrednim potwierdzeniem związku polskiego instrumentu ze skrzypcami są słowa Praetoriusa, który pisał w 1618 r., iż muzycy nazywają Violen de gamba mit dem Namen Violen, die Violen de braccio aber, Geigen oder Polnische Geigen. A dalej dodaje: „być może Polnische Geigen zwane są tak dlatego, że z Polski pochodzą albo dlatego, iż znajdują się tam wyborni artyści, grający na tym instrumencie”. Badania przeprowadzone przez polskich instrumentologów po II wojnie światowej – Zdzisława Szulca (Słownik lutników polskich, Poznań 1953) i Włodzimierza Kamińskiego (Instrumenty muzyczne na ziemiach polskich, Kraków 1971, PWM i Skrzypce polskie, Kraków 1969, PWM) pozwoliły postawić hipotezę o dużym polskim wkładzie w proces ukształtowania się klasycznego modelu skrzypiec. Ta interesująca hipoteza wygląda następująco: Z cytowanych wyżej książek niemieckich teoretyków, Martina Agricoli (1528) i Michaela Praetoriusa (1618) można wnosić, że to właśnie w Polsce narodziły się cechy instrumentów skrzypcowych, zwłaszcza cztery struny strojone w kwintach. Nie było u nas jeszcze prawdziwych skrzypiec, ale pisze się o skrzypicach, których cechy zachowały się do dzisiaj w tzw. oktawce z okolic Czorsztyna (zob. rysunki powyżej). W instrumencie tym zachowały się archaiczne cechy staropolskich gęśli; były one wykonane z jednego kawałka drewna (tzn. nie miały jeszcze boczków): główka, szyjka i cały korpus. Oddzielna była jedynie płyta wierzchnia. Podobne są także spotykane do dzisiaj na Podhalu tzw. gęśle podhalańskie, inaczej: złóbcoki. Grał na nich legendarny Sabała, co można zobaczyć na jego pomniku w Zakopanem. 96 Tego typu instrumenty budowano w Polsce nie tylko na wsiach. Jeszcze w II poł. XIX przechowywano w Warszawie tzw. skrzypce żłobione, wykonane przez najznakomitszego polskiego lutnika, krakowianina Marcina Groblicza I, prawdopodobnie w II poł. XVI wieku. Niestety dalsze losy tego instrumentu są nieznane; przetrwał jedynie jego rysunek, na podstawie którego wykonano rekonstrukcję, znajdującą się obecnie w zbiorach Muzeum Instrumentów Muzycznych w Poznaniu. Kraków na przełomie XVI/XVII wieku stanowił silne centrum lutnictwa. Oprócz wspomnianego Marcina Groblicza I (ok. 1530 – po 1609), wcześniej działał tam Mateusz Dobrucki (1520-1602). Pierwszy założył cała dynastię lutników, o drugim wiemy, że prowadził wielki, jak na owe czasy, warsztat zatrudniający 6-7 pracowników. Do naszych czasów zachował się sporządzony po śmierci Dobruckiego (1602) spis jego ruchomości; znajdujemy tam m.in.: „skrzypic czterdzieści niedorobionych (…) dek spodnich tenorowijch numero 23 (…) spodnich discantowijch dek do skrzypic numero czterdzieści ij sescz” [zachowuję oryginalną staropolską pisownię]. Jaka zatem musiała być produkcja w tym warsztacie! Takie warsztaty nie rodziły się z niczego; musiała ją poprzedzać dłuższa tradycja. Nie tylko w Krakowie i później w Warszawie, gdzie działały następne generacja Grobliczów, istniały warsztaty lutnicze. W Muzeum poznańskim znajdują się w pełni „grające” skrzypce Baltazara Dankwarta z Wilna sygnowane na 1602 rok. Na instrumencie tym grała znakomita skrzypaczka i pedagog na Konkursie im. H. Wieniawskiego w 1962 roku, uzyskując wyróżnienie. Jest jeszcze jedna „poszlaka” w tym dochodzenia polskiego rodowodu skrzypiec. Otóż w roku 1518 przybyła do Polski żona Zygmunta I Bona Sforza. Wraz z nią pojawiają się wpływy włoskie; odtąd następuje przyjazd włoskich artystów, między innymi również muzyków. Wśród nich musieli być także instrumentaliści grający na lirach da braccio, zupełnie nieznanych w Polsce. Z jakimż zainteresowaniem musieli śledzić ich grę krakowscy muzycy a wraz z nimi lutnicy – może ojciec Mateusza Dobruckiego. I zapewne właśnie oni przenieśli kształt włoskich lir na polskie żłobione skrzypice. Podsumowując: skrzypce musiały zrodzić się w warsztatach krakowskich lutników; do najwyższego stopnia doskonałości zostały podniesione jednak we Włoszech. W ręku kremończyka Antoniego Stradivariusa (1644-1737) stały się niedościgłym dziełem sztuki lutniczej. (cdn.) 6.X.2006 Z dziejów instrumentów muzycznych Bitwa o skrzypce Zanim skrzypce zdobyły pozycję instrumentu dominującego w muzyce instrumentalnej, musiały stoczyć prawdziwą kampanię wojenną. Najprędzej zdobyły sobie popularność we Włoszech, Niemczech i Polsce, o czym świadczą rodzinne dynastie lutników w tych krajach. Zgoła inaczej było we Francji i Anglii. Zwłaszcza we Francji 97 do skrzypiec odnoszono się przez długi czas z niechęcią; w przeciwieństwie do Włoch nie uważano go tu za instrument „królujący”. Używano go w muzyce tanecznej, raczej nie akceptując go w muzyce kameralnej. Mocniejsze struny i lepsze rezonowanie wypukłego spodu, a chyba również i odmienna technika smyczkowa, czyniły go instrumentem silniejszym, niejako energiczniejszym od wioli dyszkantowej. Playford nazywa je „ochoczymi i zwiewnymi” (cheerful and spritely), a Jean Rousseau (1687) uważał, że dessus de viole „pieszczą” (flater), a skrzypce „ożywiają”. Thomas Mace (1676) zalecał: „Możecie wzbogacić waszą szafę parą skrzypiec, by była w gotowości na każdą nadzwyczajną radość lub miłą weselną sposobność, ale nie używajcie ich nigdy poza tym wyjątkiem”. We Francji niechęć do skrzypiec przetrwała aż do XVIII w. Ojciec Ménestrier, który w 1682 r. wydał dzieło Des ballets anciens et modernes selon les régels du theatre, nazywa skrzypce nieco hałaśliwymi (quelque peu tapageur), a Jean-Laurent Lecerf de la Viéville, dokonując w 1705 r. Comparaison de la musiąue italienne et de la musiąue française (porównania muzyki włoskiej z francuską), stwierdza: „Każdy z tym się zgodzi, iż skrzypce nie są instrumentem szlachetnym”. Francuski skrzypek i kompozytor Jean-Marie Leclair (1697-1764), któremu skrzypce zawdzięczają swą pozycję społeczną we Francji, przyczynił się do tego, że „przyzwoity lud”, by posłużyć się cytatem z „Mercure de France”, nie wstydził się oddawać grze na tym instrumencie. Równolegle z rywalizacją wioli i skrzypiec o utrzymanie się w praktyce muzycznej, podobne współzawodnictwo odbywało się między gambą a wiolonczelą. Było ono tak silne, iż Francuz Hubert le Blanc, doktor praw, zdecydował się na opublikowanie w 1740 r. Defense de la Basse de Viole contre Entreprises du Violon et les Prétensions du Violoncel. Czytamy tam: „Wiolonczela, którą uważano dotąd za nieszczęsną i znienawidzoną, której udziałem była śmierć głodowa z braku naturalnego pożywienia, teraz chełpi się, że to ona miast wioli basowej dozna wielu względów; już wyczarowuje uczucia błogości i szczęścia, które skłania ją do czułego łkania. Jakże okropne są grube struny wymagające przesadnego napięcia i nacisku smyczka, co powoduje, iż brzmienie jest przeraźliwie ostre! Zresztą nowe instrumenty, skrzypce i wiolonczela, nie będąc w stanie konkurować z subtelnym brzmieniem wioli, z jej eufonicznym rezonansem powstającym w pomieszczeniach dla niej odpowiednich, w których jej zalety można głęboko odczuć – znajdują korzystne warunki w ogromnych salach, oddziaływujących w równym stopniu szkodliwie na wiole, jak korzystnie na skrzypce”. Owe „ogromne sale” XVIII stulecia, jako przeciwstawienie szesnastowiecznych pomieszczeń kameralnych, stanowią jeden z zasadniczych czynników, wyjaśniających zmianę stylu muzycznego oraz instrumentarium. Nowa tendencja w kierunku dramatyzacji i monumentalności muzyki dawała pierwszeństwo skrzypcom, dysponującym możliwościami kontrastowania dynamiki i silniejszej akcentuacji. Już w momencie wykonywania pierwszych oper skrzypce wyparły wiole, stając się głównym instrumentem orkiestr i zespołów kameralnych. Jest zjawiskiem charakterystycznym, że Anglia i Francja, kraje najbardziej oporne w procesie asymilacji skrzypiec, były ostatnimi, które zaakceptowały na swym gruncie gatunek operowy. Klasyczny kształt skrzypiec nie był ich formą ostateczną. Z końcem XVIII w., kiedy to w muzyce zaznaczyła się tendencja do preferowania błyskotliwego i silnego brzmienia, podwyższono podstawek, uwypuklając bardziej jego grzbiet. W następstwie zwiększono kąt nachylenia płaszczyzny strun w stosunku do podstrunnicy oraz odchylenie wraz z nią do tyłu szyjki. Zaczęto także stosować grubsze struny i aby 98 zrównoważyć ich większe napięcie, wzmocniono belkę basową. Według tego modelu wytwarzano nie tylko nowe instrumenty, ale przebudowywano skrzypce już istniejące. Dlatego nadzwyczaj rzadko spotkać można skrzypce nie przebudowane, w stanie pierwotnym. Ślad tych innowacji każdy z nas może zaobserwować na główce starych instrumentów, pochodzących co najmniej z XVIII wieku. Odchylenie do tyłu szyjki wraz podstrunnicą wymagało wstawienia nowej szyjki. A ponieważ szyjka i główka (wraz ze ślimakiem) instrumentu stanowią zawsze jedną niepodzielną całość, zachodziła konieczność ich rozcięcia i wstawienia nowej szyjki między główkę a korpus instrumentu (główkę instrumentu, jako ucieleśnienie indywidualnego stylu lutniczego, zawsze zachowywano). Ślad sklejenia jest dobrze widoczny na główce poniżej komory kołkowej. Dla lutników rzeczoznawców jest to pierwsza poszlaka mówiąca, że instrument jest stary i pochodzi najpóźniej z końca XVIII wieku. Oczywiście zawsze może zachodzić podejrzenie, że albo instrument zachował się w stanie oryginalnym i nie był używany przez ponad 200 lat (mało prawdopodobne), albo że jest to instrument sfałszowany i został poddany przeróbce znacznie później, w celu zmylenia ekspertów. Na szczęście są też inne cechy budowy, lakieru charakterystyczne dla poszczególnych szkół lutniczych, które ostatecznie przesądzają o wyniku ekspertyzy. W okresie mojej pracy w poznańskim Muzeum Instrumentów Muzycznych, prawie każdego tygodnia zgłaszano do zakupu, ewentualnie do ekspertyzy kilka „stradivariusów”. W większości wypadków już pobieżny rzut oka na szyjkę instrumentu pozwalał wykluczyć autentyzm takich „skarbów”. Poza tym wiadomo powszechnie, że w Polsce nie ma ani jednego egzemplarza skrzypiec wykonanych przez Stradivariusa. 13.X.2006 Orkiestra barokowa Już pobieżny przegląd barokowych partytur pozwala stwierdzić, że dominowały wówczas orkiestry smyczkowe – taki dzisiejszy kwintet smyczkowy złożony ze skrzypiec, altówek, wiolonczel i kontrabasów, zawsze wzbogacony o instrument realizujący tzw. basso continuo – klawesyn, nieraz lutnię (bądź jej odmiany basowe – arcylutnie, teorbany), a w kompozycjach wykonywanych w kościołach – organy. Nieraz organy występowały zamiennie w jednym utworze obok klawesynu, jak np. w Concerto grosso d-moll Fr. Geminianiego opartym na słynnej sonacie La Folia Corelliego. W późnym baroku orkiestry smyczkowe często dopełniane są różnymi instrumentami dętymi, które jednak – inaczej niż w okresach późniejszych – nigdy nie miały w tutti samodzielnych partii, tzn. oboje grały te same nuty co skrzypce, a fagoty zdwajały partię wiolonczel. A zatem instrumenty dęte miały wyłącznie funkcję dobarwiającą. Wspomniane wyżej instrumenty, takie jak obój czy fagot różniły się od dzisiejszych, znanych nam chociażby z estrady filharmonicznej. Różnica dotyczyła przede wszystkim ilości klap – było ich znacznie mniej, podobnie jak i otworów bocznych. Wprowadzona później większa ilość otworów i klap wynikała z potrzeb melodyki klasycznej i romantycznej, która wykorzystywała więcej dźwięków chromatycznych w obrębie oktawy. A większa ilość dźwięków nie byłaby możliwa do wydobycia bez większej liczby otworów. Rozwój instrumentów muzycznych na ogół zawsze był uza- 99 leżniony od rozwoju języka kompozytorskiego. Bywało jednak i tak, że pewne wynalazki konstrukcyjne wyzwalały pomysły kompozytorskie. Wróćmy do naszych barokowych fletów, obojów i fagotów. Od dzisiejszych różniły się one również profilem kanału (przekroju wewnętrznego) i samym materiałem; wykonywano je najczęściej z jasnobrązowego bukszpanu, aczkolwiek widziałem barokowe flety porcelanowe i z kości słoniowej. Niewielka liczba otworów bocznych (do ośmiu) pozwalała na wydobycie dźwięków gamy diatonicznej, podstawowej dla danego instrumentu. Grę w innych tonacjach umożliwiała wymiana segmentów środkowych instrumentu (zazwyczaj było ich kilka w komplecie), wymiana ta była zatem jednoznaczna z przestrajaniem instrumentu. Stosowano także specjalne skomplikowane chwyty (tzw. widełkowe). Stosowanie tych chwytów dawało w efekcie zupełnie inną barwę dźwięku, niż przy chwytach zwykłych. Tak więc grając w różnych tonacjach uzyskiwało się całe bogactwo barw odrębne dla różnych tonacji. W tym czasie bynajmniej nie dążono do „wyrównania” barwy wszystkich dźwięków w obrębie skali danego instrumentu, co stało się charakterystycznym dążeniem dopiero w okresie romantyzmu. Coraz częstsze stosowanie chromatyki wymusiło niejako na budowniczych instrumentów dążenie do uzyskania wyrównanej barwnie pełnej półtonowej skali dwunastostopniowej. Dawne instrumenty dęte posiadały też zupełni inne ustniki (flety) i stroiki (oboje i fagoty). Inny kształt tych elementów umożliwiał uzyskiwanie wysokich dźwięków nie za pomocą klap (których jeszcze nie było), a poprzez tzw. przedęcie. Wszystkie te cechy wraz ze szczególną techniką gry składały się na dźwięk barokowy, który w przypadku oboju i fagotu był ostrzejszy i bogatszy w wysokie alikwoty, zaś w przypadku fletu – słabszy, bardziej miękki i delikatniejszy niż dźwięk dzisiejszych instrumentów. Instrumenty dęte okresu baroku konstruowano w taki sposób, że ich brzmienie bez trudu wyróżniało się w partiach solowych, ale równocześnie łatwo stapiało się z innymi instrumentami o tej samej skali, tworząc nową jakość brzmieniową. Bardzo charakterystycznym przykładem jest tu obój. (Zestawienie oboju ze skrzypcami stanowiło dźwiękową istotę orkiestry barokowej.) Oprócz normalnych obojów, strojonych w c, budowano też obój d'amore (miłosny) (in d) i obój da caccia (myśliwski) (in f). Instrumenty te, ze względu na swą bardzo charakterystyczną barwę, wykorzystywane były przede wszystkim we fragmentach solowych, chociaż zdarzało się, że zdwajały środkowe głosy instrumentów smyczkowych. Flet poprzeczny jest typowym instrumentem solowym i w całej literaturze barokowej niewiele jest utworów, w których byłby użyty jako instrument wyłącznie orkiestrowy. W najbardziej znanym – Uwerturze h–moll – dzięki prowadzeniu fletu unisono ze skrzypcami Bach uzyskał nową, osobliwą barwę orkiestry. Szczególny urok barokowego fletu poprzecznego wynika z jego „drewnianego” brzmienia i nieustających zmian barwy spowodowanych stosowaniem na przemian chwytów „otwartych” i „widełkowych”. Fagot barokowy brzmi rzeczywiście jak drewno (wł. fagotto – wiązka), dźwięk jest prawie smyczkowy i „trzcinowy”; stosunkowo cienka konstrukcja sprawia, że współdrgać może cały drewniany korpus. Z zamierzenia stapiał się wprost idealnie z wiolonczelą i klawesynem w basso continuo, jednocześnie nadając linii basowej bardziej wyrazisty kontur. 100 Instrumentacja barokowa w kompozycjach przeznaczonych na uroczystości oficjalne przewidywała także użycie trąbek i kotłów. Również i one wplecione były na ogół w fakturę czterogłosową, najczęściej jako rejestr brzmieniowy dołączany do oboju i skrzypiec. Trąbki już na pierwszy rzut oka różnią się od instrumentów dzisiejszych – podobnie jak rogi są instrumentami naturalnymi, nie posiadają żadnych wentyli, składają się po prostu z metalowej rury. Jest ona zakończona z jednej strony czarą głosową, a z drugiej zaopatrzona w kociołkowaty ustnik, służący do zadęcia. Zależnie od napięcia warg uzyskać można dźwięki naturalne, stanowiące składowe tonu podstawowego odpowiadające długości instrumentu. Na naturalnej trąbce in C możliwe do wykonania są więc tylko dźwięki następujące: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 (Na trąbce in D wszystko brzmi o cały ton wyżej.) Ponieważ jedenasty naturalny ton f2 jest za wysoki, „w pół drogi między f i fis, ani jednego, ani drugiego nie mogąc czysto osiągnąć; mamy tu do czynienia z muzyczną hermafrodytą...” (Altenburg Trompetenkunst, 1795), a ton trzynasty, a2 leży za nisko, próbowano te nieczystości wyrównać zadęciem lub stosowano zamykany kciukiem otwór transponujący, który transponował całą skalę instrumentu o kwartę wyżej, przez co f2 i a2 stawały się czwartym i piątym tonem naturalnym i mogły być zagrane czysto. Metoda ta została także zastosowana w instrumentach przez nas używanych. Forma zwoju – okrągła lub podłużna – była zmienna: ,,Jedni budują trąby zwinięte jak róg pocztyliona, inni skręcają je jak węże” (Praetorius, 1619). Istotną różnicą w budowie trąbki naturalnej i współczesnej wentylowej jest odmienna menzura (tak nazywa się stosunek przekroju do długości). Współczesna trąbka C jest przy prawie takim samym przekroju o połowę krótsza od trąbki naturalnej, gdyż duże odległości dzielące dźwięki drugiej i trzeciej oktawy mogą być „skrócone” dzięki zastosowaniu wentyli. To tłumaczy również znaczną różnicę brzmienia: długi słup powietrza w trąbce naturalnej wyszlachetnia i wycisza jej dźwięk, dzięki czemu jest ona odpowiednim partnerem dla innych instrumentów barokowych. Z trąbkami w orkiestrowych utworach baroku i klasycyzmu związane są zawsze kotły: tradycja ta wywodzi się z czasów, gdy trębacze i dobosze byli muzykami wojskowymi i fanfarami obwieszczali nadejście wysokich dostojników, nadając temu faktowi należny mu blask i świetność. Kotły barokowe w XVIII wieku były inaczej budowane niż dzisiejsze. Ich płytki korpus o ścianach bardziej pionowych był opięty stosunkowo grubą skórą. Uderzane były pałkami sporządzonymi z drewna lub kości słoniowej (bez filcu!), „które z przodu wytoczone były w formie kółka” (Daniel Speer, Grundrichtiger Unterricht, 1687). Brzmiały one nie grubo i ciemno, jak dzisiejsze, ale cienko i jasno, wyraźnie dzięki temu akcentując akordy trąbek. Występujące często u Bacha tremola były wykonywane nie za pomocą szybkich pojedynczych ruchów drewnianych pałek, ale – jak na werblu – ich warkoczący, stały dźwięk powstawał dzięki wielokrotnemu odskakiwaniu pałeczki. Oprócz tego standardowego instrumentarium orkiestry barokowej istniały także inne instrumenty, wykorzystywane do zadań specjalnych. Rogi, będące do końca XVII 101 wieku instrumentami czysto myśliwskimi, od roku 1700 zaczęły się pojawiać także i w muzyce „poważnej”. Początkowo kompozytorzy wykorzystywali motywy typowe dla rogu, czerpane z muzyki łowieckiej. Wcześnie jednak odkryto też możliwości rogu naturalnego, jeśli chodzi o wykonanie romantycznych melodii cantabile; dźwięki leżące „między” naturalnymi uzyskiwano zatykając czarę głosową ręką, co powodowało interesującą zmianę barwy. Gdy rozpatrujemy możliwości dynamiczne orkiestry barokowej, możemy zauważyć, że da się ją porównać z organami barokowymi. Poszczególne instrumenty i ich grupy traktowane są na ogół jak rejestry organów. Dodanie lub ujęcie różnych grup instrumentów powoduje zmianę przebiegu dynamicznego czterogłosu, który jako taki toczy się dalej. Ta „reżyseria grup brzmieniowych” stosowana była przede wszystkim dla podkreślenia struktur formalnych, umożliwiała efekty piano – forte, przynosiła bogactwo drobnych zmian dynamicznych, nigdy jednak nie służyła klasycznemu crescendo. Ogólnie rzecz ujmując, trzeba stwierdzić, że dźwięk orkiestry barokowej jest znacznie cichszy, ale zarazem ostrzejszy, agresywniejszy i barwniejszy od dźwięków powstałej w XIX wieku, w wyniku nowych potrzeb muzycznych, nowoczesnej orkiestry. W podobny sposób typowe organy barokowe różnią się od organów romantycznych. 22.X.2006 Orkiestra klasyczno-romantyczna Muzyczny barok (ok. 1600-1750) wypracował zręby zespołowego muzykowania, na których – po pewnych korektach – uformowała się struktura dzisiejszej orkiestry symfonicznej. Zaczęło się to w Mannheim, mieście malowniczo położonym nad Renem u ujścia Neckaru, 70 km na południe od Frankfurtu nad Menem. Mannheim dobrze jest znany historykom motoryzacji, bo to właśnie tutaj w 1885 roku inżynier Carl Benz skonstruował trójkołowy pojazd napędzany silnikiem benzynowym – pierwszy prawdziwy samochód. W XVIII wieku na dworze elektora Palatynatu Nadreńskiego działała tu orkiestra, uznawana za najlepszy wówczas zespół profesjonalny w Europie, a więc w całym ówczesnym kulturalnym świecie. Trzy pokolenia kompozytorów (1740-1778) związanych z dworem Mannheimskim historycy nazwali „szkołą mannheimską”. Stworzyli oni w swych dziełach symfonicznych podstawy klasycznej orkiestry i instrumentacji. Krystalizacja obsady następowała dość wolno; przede wszystkim zrezygnowano z typowego dla baroku basso continuo, aczkolwiek klawesyn towarzyszył jeszcze nawet symfoniom Józefa Haydna do lat siedemdziesiątych XVIII wieku. Zrezygnowano także z typowego dla baroku układu głosowego, wprowadzając w to miejsce układ 3-warstwowy: na górze – linia melodyczna, w środku – wypełnienie harmoniczne, na dole – linia basowa. Wiązało się to z odpowiednią obsadą instrumentalną, w której dominował kwartet a potem kwintet smyczkowy (skrzypce I i II, altówki, wiolonczele i kontrabasy), uzupełniony 2 obojami (zamiennie fletami) i 2 rogami. W dalszej kolejności wchodzą do orkiestry fagoty, trąbki i klarnety (te najpóźniej). Dla przykładu: tak popularna Symfonia g-moll KV 550 Mozarta zachowała się w dwóch wersjach z klarnetami i bez klarnetów. A był to już rok 1788. 102 Największe udoskonalenia w instrumentarium orkiestry symfonicznej nastąpiły na przełomie XVIII i XIX stulecia, kiedy wprowadzono pełną podwójną obsadę instrumentów dętych drewnianych (2 flety, 2 oboje, 2 klarnety, 2 fagoty) oraz po 2 rogi i 2 trąbki. Wiązało się to oczywiście z dalszymi udoskonaleniami tych instrumentów – wprowadzenie większej ilości otworów bocznych i klap. Natomiast naturalne rogi i trąbki (typowe dla okresu baroku) zastąpiono instrumentami z mechanizmem wentylowym. Epokę lat 1750-1900 cechuje orientacja ugruntowana już w XVI i XVII w. Styl instrumentalny tego okresu stanowi kontynuację tendencji zapoczątkowanych w XVI stuleciu. W zdumiewający sposób wzbogaca się paleta barw dźwiękowych, uzupełniona przez klarnety, rożki angielskie, kornety, tuby, saksofony i niezliczoną liczbę innych instrumentów. Co więcej, wszystkie instrumenty podążają śladem grupy smyczkowej, tworząc własne rodziny; dla przykładu: klarnety budowano w ośmiu wielkościach, jako oktawino, mały klarnet, klarnet normalny, klarnet altowy, rożek basetowy, klarnet basowy, rożek kontrabasetowy i klarnet kontrabasowy. Niezależnie od tego zainteresowania problematyką barwy brzmienia, będącego dziedzictwem XVI stulecia, XVIII wiek rozwinął zapoczątkowane już w poprzednim stuleciu dążenie do wzmożenia emocjonalnego wyrazu muzyki. Uczucia, ograniczające się dawniej do kilku ogólnych typów nastroju: podniosłości, ożywienia, radości i żalu, teraz ulegają rozwinięciu na nowym romantycznym terenie. Muzycy doby romantyzmu, dążąc do wytworzenia emocjonalnej atmosfery, zużytkowywali wszelkie możliwe barwy dźwiękowe, wszakże nie z myślą o kontrastowaniu i różnicowaniu za ich pomocą faktury polifonicznej, jak to miało miejsce w XVI w. Środkami kolorystycznymi próbowali oni wyrazić wszelkie odcienie ludzkich uczuć. Odkryli efektownie brzmiące mieszanie barw instrumentalnych i ich modulowanie. Kompozytor w opracowywaniu partytury stał się bardzo drobiazgowy i nie pozostawiał wykonawcom swobody w realizacji szczegółów. Orkiestracja stała się samodzielną gałęzią sztuki kompozytorskiej. Aby jak najbardziej wzbogacić paletę barw orkiestrowych, wykorzystywano niemal wszystkie instrumenty i dlatego wiele z nich poddano gruntownym ulepszeniom. Całe stulecia, więcej, tysiąclecia godziły się z niezupełną skalą trąbek. Obecnie instrument ten dysponować musiał wszystkimi wysokościami dźwięków w obrębie swej skali. Kotły, towarzyszące fanfarom trąbek, nie ograniczały się już do wykonywania schematycznego następstwa dwu dźwięków d i A; one również dysponować musiały wszystkimi dźwiękami skali. Harfa, przez pięć tysiącleci zachowująca ścisłą diatonikę, otrzymuje teraz skalę chromatyczną. Nowoczesna orkiestracja wpłynęła na rozwój technicznej sprawności i muzycznych zalet wszystkich instrumentów; na tym polu osiągnięto najlepsze z możliwych rezultaty. Wśród wymagań stawianych instrumentom najważniejszym była siła brzmienia. Nawet najcichszy z nich, flet, uzyskał teraz silniejsze brzmienie. Wśród skrzypiec nad ciche modele Amatiego przekładano egzemplarze Stradivariusa; wiek dziewiętnasty obfitował w bezowocne próby spotęgowania siły brzmienia instrumentów smyczkowych, poprzez wprowadzanie nowych materiałów, form i różnego typu innowacji. Dążenie do osiągnięcia potęgi brzmienia prowadziło do kumulowania wszystkich znanych instrumentów. Na odbywające się w 1784 roku w opactwie westminsterskim w Londynie uroczystości dla uczczenia pamięci Haendla zgromadzono orkiestrę, w której skład wchodziło: 103 48 I skrzypiec 47 II skrzypiec 26 altówek 21 wiolonczel 15 kontrabasów 4 bębny 6 puzonów 2 organów 6 fletów 26 obojów 26 fagotów l kontrafagot 12 trąbek 12 rogów Bardziej charakterystyczne od samych faktów są dla tej epoki marzenia, jako że nie liczą się one z realnie istniejącymi trudnościami. Najwymowniejszym odzwierciedleniem pragnień tej epoki była wizja ideału orkiestry Hectora Berlioza. Wśród jej 465 instrumentów znajdujemy 120 skrzypiec, 40 altówek, 45 wiolonczel, 37 kontrabasów (w tym 4 olbrzymie oktobasy1), 30 harf i 30 fortepianów(!) Wzmaganie siły brzmienia miało różne przyczyny. Przejście od kultury dworskiej do demokratycznej pociągnęło za sobą zmianę małych salonów na coraz to obszerniejsze sale koncertowe, które wymagały większego wolumenu brzmienia. Był to tylko jeden z przejawów szerzej rysującej się tendencji. Sprawą o wiele ważniejszą jest uprzytomnienie sobie, w jaki sposób po Wielkiej Rewolucji Francuskiej dokonywała się ewolucja sztuk od arystokratycznej powściągliwości wyrazu do nieskrępowanej pasji, od aleksandrynów Racine'a do byronowskiego Manfreda, od Koncertów królewskich Couperina do Eroiki Beethovena, od opery neapolitańskiej do dramatów muzycznych Wagnera. Przytłaczająca potęga brzmienia to może najważniejszy, lecz tylko jeden z wielu środków potrzebnych do wyrażenia ekspresji. W muzyce musiała także znaleźć ujście sentymentalna zaduma. Muzykom amatorom potrzebne były instrumenty, pozwalające im ujawnić uczucia w każdej chwili codziennego życia. Dlatego też fortepiany ukrywano w biurkach. Nie tylko zresztą tam, bo również w stołach. Te ostatnie mogły być w każdej chwili odpowiednio zwracane ku gościom, siedzącym wokół takiego stoliczkowego instrumentu. Nawet podczas samotnych spacerów należało być przygotowanym do reakcji muzycznej na zachód słońca lub zetknięcie się ze starymi ruinami. Na te okazje przeznaczone były laski, które w jednej chwili można było przekształcić we flety, klarnety, skrzypce. W każdej sytuacji podstawowym wymaganiem była emocja i dotyczyło to zarówno produkcji wielkich orkiestr, zespołów kameralnych jak i produkcji amatorskich. Dlatego od instrumentu oczekiwano maksymalnej elastyczności w zakresie efektów muzycznych, tj. rozpiętości dynamiki, możliwości uzyskania crescendo i decrescendo i nieuchwytnych niemal odcieni. Typowym przykładem jest tu przekształcenie rogu myśliwskiego w uniwersalny instrument profesjonalny – waltornię, a także zastąpienie fletów podłużnych fletami poprzecznymi, wiol – instrumentami rodziny skrzypcowej – a nade wszystko uwieńczone pełnym sukcesem wprowadzenie fortepianu i jego dziewiętnastowieczne ulepszenia. Octobas został zbudowany przez znakomitego lutnika francuskiego Jeana Baptiste Vuillaume’a w 1849 r. Instrument ma 4 metry wysokości, jego struny skracane są za pomocą siedmiu pedałów. Octobasista grał smyczkiem zawieszonym na specjalnych blokach. Jeszcze większy jest model zbudowany przez Amerykanina Johna Geyera. 1 104 27.X.2006 Orkiestra XX stulecia Orkiestry w okresie klasycznym nie osiągały wielkich rozmiarów, np. orkiestra mannheimska liczyła czterdziestu kilku muzyków. Późniejsze zespoły klasyczne osiągały już liczbę 60-70 wykonawców. Od czasów Beethovena zarysowuje się tendencja do zwiększania partii orkiestrowych; w finale Eroiki wprowadził trzy rogi (w miejsce obowiązujących dotąd dwóch); w finale „Piątej”– poszerzył skalę „drzewa” wprowadzając flet piccolo i kontrafagot, a oprócz nich aż trzy puzony. W IX Symfonii dochodzą jeszcze kolejne dwa rogi (razem – cztery), wielki bęben, trójkąt i talerze. Następny etap rozbudowywania orkiestry symfonicznej – poza wspomnianym wcześniej Hektorem Berliozem – przeprowadził Richard Wagner w swoich dramatach muzycznych, ustalając obsadę tzw. wielkiej orkiestry symfonicznej, a następnie zwiększonej orkiestry symfonicznej. Ta ostatnia, wprowadzona w Pierścieniu Nibelunga, obejmuje: 16 pierwszych skrzypiec, 16 drugich skrzypiec, 12 altówek, 12 wiolonczel, 8 kontrabasów, 4 flety, 3 oboje i obój altowy, 3 klarnety i klarnet basowy, 3 fagoty i kontrafagot, 3 trąbki i trąbka basowa, 3 puzony i puzon kontrabasowy, 2 tuby basowe i tuba kontrabasowa, 8 rogów, 6 harf i perkusję. Richard Strauss w dramacie muzycznym Elektra (1909) wykorzystuje orkiestrę liczącą 115 instrumentów. Ale nie tylko w masie przejawia się nowatorstwo orkiestrowe Straussa. Wprowadza do orkiestry rzadkie instrumenty, znane bardziej z terenu opery niż z symfoniki; w poemacie symfonicznym Don Kichot (1897) stosuje tzw. windmaszynę – „instrument” stosowany dotychczas w orkiestrach operowych do wywoływania szumu wichury, a we wspomnianej już Elektrze – heckelphon (rodzaj barytonowego oboju), dwa basethorny (rodzaj klarnetu altowego, stosowanego już przez Mozarta) i rózgę (bicz). Obrazuje to postępującą tendencję do wzbogacania palety orkiestrowej. To wzbogacanie możliwe było także przez inne traktowanie poszczególnych partii orkiestrowych i ten kierunek zapoczątkowali impresjoniści. W ich partyturach trudno jest znaleźć zdwojenia partii, szukali raczej klarownych brzmień i podkreślali specyficzność kolorystyczną poszczególnych instrumentów lub ich grup. Dobrym przykładem są kompozycje Debussy’ego – dwa tryptyki symfoniczne: Nokturny (1899) i Morze (1905). Zostają tu zmienione zasady traktowani instrumentów: tzw. wielokrotne divisi – podział jednolitych dotychczas grup smyczków na odrębne partie dla poszczególnych muzyków, blacha traci funkcję dramaturgicznych kulminacji przechodząc na pozycje malowania barw, bardzo istotną rolę odgrywają harfy. Zmienia się także funkcja perkusji z dynamicznej na kolorystyczną, o czym świadczy już sam brak kotłów. W Preludium do „Popołudnia fauna” (1894) „blachę” reprezentują tylko cztery rogi, a perkusję – miniaturowe, delikatne w brzmieniu, talerzyki antyczne. Przesuwanie akcentów z dotychczasowych pozycji fakturalnych w kierunku kolorystycznych i wręcz szmerowych (sonorystycznych) osiągnęło swoją pierwszą kulminację w kilkuminutowej kompozycji Edgara Varèse’a Ionisation (Jonizacja) (1931) na orkiestrę złożoną wyłącznie z instrumentów perkusyjnych (w tym perkusyjnie traktowane dwa fortepiany, a także dwie syreny alarmowe). Po II wojnie światowej awangarda muzyczna włączyła tego typu eksperymenty do rutynowych poszukiwań sonorystycznych. W Polsce prym wiódł Krzysztof Penderecki, który z jednej strony wykorzystywał w orkiestrze takie „instrumenty” jak wspomniane wyżej syreny i piły, kowadła i wiszące szyny, wreszcie – także maszynę do 105 pisania (chodziło mu o odgłos w trakcie uderzania w jej klawisze), a drugiej strony instrumenty tak tradycyjne jak smyczkowe brzmią u niego w zupełnie odmienny sposób w następstwie innego traktowania (gra smyczkiem poza podstawkiem lub po strunociągu, uderzanie dłonią w pudło rezonansowe itd. itp.) Coraz częściej w filharmoniach pojawiają się też orkiestry o zupełnie nie symfonicznym składzie. Najwcześniejszych przykładów dostarcza Igor Strawiński w takich dziełach jak balet Historia żołnierza (1918) (skład orkiestry: skrzypce, kontrabas, klarnet, fagot, kornet, puzon i perkusja – łącznie siedmiu instrumentalistów), czy Symfonia instrumentów dętych (1920). Symfonia op. 21 (1928) Antona Weberna, trwająca ok. 10 minut, napisana została na bardzo małą, wręcz miniaturową orkiestrę: kwartet smyczkowy, klarnet, klarnet basowy, dwa rogi i harfę. Najistotniejszą cechą orkiestry współczesnej jest jej niestereotypowość. Według Bogusława Schäffera jest szereg typów orkiestry współczesnej: wielochórowa, solistyczno-kameralna, orkiestra o dużej przewadze instrumentów perkusyjnych, smyczkowa, orkiestra selekcyjna (np. pozbawiona obojów, altówek i wiolonczel). Nie ulega wątpliwości, że znormalizowana („administracyjna”) obsada orkiestrowa nie odpowiada dzisiejszym potrzebom i dążeniom kompozytorów. MAŁA HISTORIA WIELKIEJ OPERY 10.XI.2006 Turyści podziwiający zabytki Florencji, kiedy zapuszczą się w zachodnią część miasta, między hipodromem a torami kolejowymi, natrafią na Plac Pucciniego i wiele alei, ulic i uliczek noszących imiona włoskich kompozytorów, szczególnie operowych. Na planie miasta naliczyłem ich ponad trzydzieści, nie licząc słynnych śpiewaków i śpiewaczek, tancerzy i librecistów. Więcej jest tu tylko ulic noszących imiona świętych. Turystom znającym chociaż trochę historię opery wyda się to oczywiste, że właśnie tutaj w tym pełnym arcydzieł architektury i sztuki mieście tyle miejsc upamiętnia takich muzyków jak Claudio Monteverdi, Jacopo Peri, Pietro Metastasio, czy Giuseppe Verdi. Jest także tutaj ulica Cameraty (Via di Camerata). Cóż to była owa „Camerata”, przywoływana w historii muzyki jako „Camerata florencka”? Florencja. Ostatnie lata XVI stulecia. W pałacu hrabiego (dzisiaj dodalibyśmy: i mecenasa kultury) Giovanniego Bardiego spotykają się uczeni i miłośnicy sztuki – poeci i muzycy, kompozytorzy, śpiewacy i instrumentaliści. Są wśród nich kompozytorzy – Jacopo Peri i Giulio Caccini (także śpiewak), poeta Ottavio Rinuccini, świetny lutnista Vincenzo Galilei, ojciec sławnego astronoma Galileusza. Są też oczywiście zamożni „sponsorzy” (Jacopo Corsi) i uczeni (Girolamo Mei). Podczas długich dysput krążących wokół filozofii, sztuki, poezji i muzyki kiełkuje pomysł odrodzenia piękna śpiewu solowego, który przez ostatnie stulecia zagubił się w zawiłych splotach polifonicznych. W dyskusjach dominowała chęć uzyskania bezpośredniego oddziaływania słowa i muzyki na człowieka. Nie było to wprawdzie nic nowego, bo solowe pieśni z towa- 106 rzyszeniem lutni zaczęto komponować już wcześniej. Światłym członkom „Cameraty florenckiej” chodziło jednak o coś więcej. Giovanni Battista Doni, ówczesny teoretyk muzyki, tak opisuje dążenia „Cameraty”: Pragnęli zdać sobie sprawę z tego, w jaki sposób można by przywrócić do dawnego znaczenia ową muzykę starożytną, tak uwielbianą i szanowaną, ale zaginioną już od wieków wraz z innymi szlachetnymi dobrami kultury na skutek wtargnięcia barbarzyńców. Zgadzali się przede wszystkim z tym, że współczesna im muzyka jest całkiem nieodpowiednia i nie nadaje się dla oddania myśli, wszelako przy próbie zbliżenia jej do antyku na pewno muszą znaleźć się środki, które by zdecydowanie podniosły melodię w taki sposób, aby poezja była możliwa do zrozumienia i aby wiersze nie ulegały zniekształceniu. Jak widać z tych słów, jednym z głównych problemów w tym kompleksie zagadnień był wzajemny stosunek muzyki i słowa, za którym kryły się sprawy głębsze: wyrazowy charakter muzyki, jej treściowe nasycenie konkretyzowane przez tekst słowny. Tak więc, w myśl tej koncepcji, muzyka miała być pewnego rodzaju śpiewną recytacją i ustępować na drugi plan wobec słowa. Poza tym członkowie „Cameraty” przyjęli zasadę, że śpiew nie może być zacierany przez polifonię, wobec czego zastosowali w swoich utworach styl monodyczny (jednogłosowy), homofonię oraz system basu cyfrowanego (tzn. towarzyszące kompleksy akordowe, oznaczane systemem cyfr nad linią basu, nie wynikające, jak przedtem, z nakładania się na siebie kilku linii melodycznych, a przeciwnie, niejako a priori komponowane stosownie do przebiegu melodii). Jedną z pierwszych prób nowego stylu był śpiew solowy z towarzyszeniem wioli Vincenzo Galilei, oparty na tekście z Boskiej komedii Dantego. W utworze tym kompozytor wprowadził rodzaj recytatywu, który później miał odegrać znaczącą rolę w operze. Za pierwszą operę, w ścisłym znaczeniu tego terminu, uznaje się Baśń dramatyczną (Favola drammatica) „Dafne” skomponowaną przez Jacopo Periego i wystawioną w karnawale 1597/1598 w pałacu Jacopo Corsiego we Florencji. Słowa oparte są na epizodzie z Przemian Owidiusza opracowanym przez Rinucciniego. Partia muzyczna Dafne nie dochowała się do czasów dzisiejszych, za to tekst słowny Rinucciniego zdradza pióro pewne i świadome celu. W porównaniu z ówczesnym dramatem mówionym uderza nas w tym pierwszym libretcie operowym wprowadzenie chórów i nadanie im dużej wagi. O ile w dawniejszych widowiskach muzycznych (poza komedią madrygałową) chór był traktowany tylko jako rodzaj wstawki, tutaj gra on rolę doniosłą, podobną jak w dramacie antycznym. Wpływ antyku jest również widoczny w temacie utworu. Dafne stała się wzorem tematyki operowej na przeciąg blisko stulecia; do połowy XVIII w. panowały na scenie muzycznej niemal wyłącznie tematy zaczerpnięte mniej lub więcej ściśle z mitologii klasycznej i historii starożytnej. Wśród tekstu sielanki Rinucciniego mieści się wiele charakterystycznych uwag dotyczących jej opracowania scenicznego. I tak podczas walki ze smokiem poleca autor aktorowi grającemu Apollina dostosować ruchy do rytmu słów; podobnie chór stosownie do przebiegu walki winien przesuwać się na scenie zgodnie z ruchami zranionego smoka. Autor podkreśla jednak, że ruchy te nie powinny mieć cech tanecznych. Następny dramat Rinucciniego Eurydyka (Tragedia per Musica) nie ustępował pierwszej próbie muzyczno-scenicznej autora; i tutaj muzyczne opracowanie należy do J. Periego. Zachował się on w całości do naszych czasów i można spotkać jego co najmniej kilka dobrych nagrań płytowych. Bywa też od czasu do czasu wystawiany na 107 scenach operowych. Po raz pierwszy został wystawiony w 1600 roku w pałacu Pittich we Florencji. W owych czasach nie było jeszcze stałych gmachów operowych, widowiska sceniczne odbywały się tylko przy nadzwyczajnych okazjach na wolnym powietrzu, w pałacach lub w doraźnie postawionych budowlach. Taką specjalną okazją była wizyta polskiego królewicza, późniejszego króla Władysława IV na dworze Medyceuszów we Florencji w 1625 roku z okazji uroczystości weselnych. Wystawiono wówczas operę „Wybawienie Ruggiera z wyspy Alcyny” Franceski Caccini, córki Giulia, utalentowanej kompozytorki i poetki. W panegirycznym prologu opery Neptun i Wisła składają hołd polskiemu gościowi, a towarzyszy im chór bóstw wodnych. Akcja oparta jest na epizodzie z Orlanda szalonego Lodovico Ariosta. Opera wystawiona z niesłychanym przepychem, wywarła silne wrażenie. Wyrazem tego było polskie tłumaczenie libretta i zainicjowanie przedstawień operowych na królewskim dworze w Warszawie. Pierwsze w Polsce przedstawienie operowe doszło do skutku w 1628 roku (już w trzy lata po wizycie króla we Florencji). Wystawiono wówczas Galateę – idyllę rybacką nieznanego autora (być może Sandro Orlandiniego, do tekstu Gabriela Chiabrery). W spektaklu brali udział sprowadzeni z Włoch śpiewacy, wśród których wyróżniał się słynny sopranista Baldassare Ferri. Towarzyszyła kapela królewska. Spektakl ten urozmaicały liczne intermedia; szczególne wrażenie zrobiła na dworzanach pełna przepychu wystawa sceniczna i skomplikowana maszyneria, zmontowana przez sprowadzonego z Mantui specjalistę. Władysław IV – wielki miłośnik sztuki dramatycznej – z chwilą wstąpienia na tron (1632) mógł urzeczywistnić wreszcie swój plan stworzenia na dworze warszawskim teatru operowego – jednego z pierwszych w Europie poza Włochami. Już w pierwszym roku jego panowania wybudowano na pierwszym piętrze zamku królewskiego salę teatralną, przybyli też licznie z Włoch śpiewacy, śpiewaczki i tancerze. Adam Jarzębski w swoim Gościńcu, albo opisaniu Warszawy poświęcił wiele miejsca budzącej podziw dworzan i przybyszów z zagranicy – operze: Theatrum cudowne Z perspektywami, budowne, Stoi, zacne, z kolumnami. Nie pominął też włoskich śpiewaków: „mistrzów wielce wprawnych, w gorgii, w trele, w kunszt wyprawnych”. Na uroczyste otwarcie królewskiego teatru wystawiono operę La fama reale (Sława prawdziwa) Piotra Elerta, polskiego muzyka z kapeli Władysława IV. Za czasów panowania Władysława IV wystawiono w sumie 11 oper. Świetny rozkwit opery na warszawskim dworze zyskał polskiemu władcy w całej Europie opinię wielkiego mecenasa sztuki. Z chwilą śmierci monarchy (1648), a następnie wskutek pogarszającej się sytuacji politycznej Rzeczypospolitej (powstanie na Ukrainie, najazd szwedzki, wojna z Turcją) zaniechano kultywowania tej sztuki. Zarówno za panowania Jana Kazimierza, jak i Jana III Sobieskiego w warszawie wystawiano opery sporadycznie, dla uświetnienia dworskich uroczystości. 108 17.XI.2006 Pierwsze opery powstałe we Florencji wcale nie nazywano „operami”; określenie to zaczęło na dobre funkcjonować dopiero kilkadziesiąt lat później. Pierwszy raz pojawia się w roku 1639 w Wenecji jako opera scenica (opera Francesco Cavallego Le Nozze di Tetti e Peleo, pol. Wesele Tetydy i Peleusa). Dopiero od tego dzieła można mówić o historii gatunku operowego. Pierwszy okres historii tego gatunku (mniej więcej do 1640 roku) muzykolodzy nazywają renesansowym dramatem muzycznym. Nie zrodził on się w umysłach członków „Cameraty florenckiej” z niczego. Tradycje uprawiania muzycznej twórczości dramatycznej sięgają głębokiego średniowiecza. Już w XII wieku rozpowszechnione były dramaty liturgiczne, a dwa stulecia później kultywowano misteria, szczególnie z okazji świąt Bożego Narodzenia i Wielkiejnocy. Misteria przetrwały do XVIII w., a pewne ich pozostałości spotykamy do dzisiaj w praktyce ludowej. W śledzeniu początków opery zasługują one na uwagę, ponieważ podobnie jak dramat liturgiczny były w całości śpiewane. Właśnie w misteriach i dramatach liturgicznych spotykamy się ze środkami podobnymi do stosowanych w późniejszych operach, przede wszystkim z muzycznym recytatywem. Począwszy od XV w. wykonywano obok wspomnianych utworów dzieła dramatyczne, w których pomiędzy aktami wprowadzano wstawki muzyczne, tzw. intermedia. Opierały się one przede wszystkim na śpiewie z towarzyszeniem lutni lub wioli. Nie był to zresztą wynalazek renesansu. Już od czasów średniowiecza, wymagano od każdego wykształconego dworzanina umiejętności śpiewania z towarzyszeniem wioli, o czym pisze w swoim Dworzaninie Baltasare Castiglione, znanym w Polsce w przeróbce Łukasza Górnickiego (1527-1603) jako Dworzanin polski. Śpiew z towarzyszeniem lutni, później też klawesynu przyśpieszył wykształcenie się podstawowego czynnika rozwojowego muzyki dramatycznej – basso continuo (b.c. jest to głos basowy stanowiący podstawę harmoniczną kompozycji i posługujący się oznaczeniami cyfrowymi; dlatego bywa też nazywany basem cyfrowanym lub basem generalnym, a to ze względu na podstawowe znaczenie w muzyce baroku). Basso continuo znalazło zastosowanie m. in. w utworach dramatycznych „Cameraty florenckiej”. Pierwsze „opery” ich twórcy opatrywali takimi nazwami jak: dramma in (lub: per) musica, favola in musica, dramma pastorale. Wiemy już, że pierwszym w całości zachowanym dziełem jest Euridice (Eurydyka) Jacopo Periego (1600). Określamy go dramatem pastoralnym, ponieważ dużą rolę odgrywają w nim nimfy i pasterze. Wpłynęło to na dobór środków wyrazu, gdyż zachęciło do stosowania zespołów wokalnych. Wśród licznej obsady Eurydyki Periego występują: Eurydyka, Orfeusz, pasterze: Arcetro, Tirsi, Aminta, nimfa Dafne, posłanka Nuntia, Wenera, Pluton, Prozerpina, Radamantes, Charon. Oprócz nich na scenie pojawiają się chóry nimf, pasterzy, oraz cieni i bóstw Hadesu. Dramat rozpoczyna się alegorycznym prologiem w formie (wokalnego) monologu. Postać alegoryczna Tragedia, wprowadza w atmosferę artystyczną renesansowej Florencji z jej kultem kultury antycznej. Opera rozwija się w trzech aktach stosownie do lokalizacji jej akcji: ziemia – podziemia – ziemia. Kompozytor w sposobie traktowania tekstu trzyma się zasad prozodii typowych dla „Cameraty”. Całe sceny są śpiewnie recytowane, nie usłyszymy tu melodii o budowie okresowej (w stylu canzo- 109 netty). Równie rzadko występują pieśni zwrotkowe, jako sprzeczne z postulatem ciągłego recytatywu i nadrzędności słowa nad muzyką. Peri stosuje po raz pierwszy w historii termin aria, który oznacza jednak zupełnie co innego, niż później; jego arie są to kilkugłosowe(!) popularne piosenki. Niektóre partie solowe mimo swobodnej budowy odznaczają się dużymi walorami dramatycznymi. Podstawowym środkiem wyrazu staje się w tych fragmentach harmonika. Do najbardziej przejmujących scen należy opowiadanie Posłanki o śmierci Eurydyki. Peri stosuje tam chromatykę przeciwstawiając trójdźwięki durowe i mollowe, a niekiedy łączy nawet tak odległe akordy jak g-moll (2 bemole) i E-dur (4 krzyżyki); przedstawiają one w języku muzycznym śmierć, ciemność, żałobę i życie, jasność, radość. Idea nowego teatru muzycznego zapoczątkowana we Florencji wkrótce okaże swoją wielką chłonność na wszelkie innowacje pojawiające się w muzyce baroku i epok następnych. Dzieje przyszłej opery będą przede wszystkim historią ciągłego bogacenia form i środków. Opera – osesek ma z czego czerpać pokarm. Zastała przecież bogate i zróżnicowane menu: pieśń solowa z towarzyszeniem wokalnym, wielogłosowy madrygał, intermedia muzyczne w sztukach teatralnych, rozwijające się formy wariacyjne (często oparte na stałym basie), czy takie gatunki instrumentalne jak canzona, a później sinfonia. Wszystkie elementy formy dramatycznej Eurydyki Periego stanowią trwałe wartości wyznaczające dalsze kierunki rozwoju opery. Najbliższe kolejne etapy tego rozwoju wiązać się będą z twórcami z innych miast włoskich: Rzymu, Wenecji, a przede wszystkim Neapolu. Dlatego historycy gatunku operowego utworzyli pojęcia: wenecka, rzymska i neapolitańska szkoła operowa. 24.XI.2006 Orfeusz Monteverdiego Claudio Monteverdi (1567-1643), włoski kompozytor, twórca dziewięciu ksiąg madrygałów (w sumie ponad 150 utworów tego gatunku), wielu innych kompozycji świeckich i sakralnych, ponad dwudziestu dzieł dramatycznych, w tym do dzisiaj grywanych oper L’Orfeo, Il ritorno d’Ulisse in patria, L’incoronazione di Poppea (Orfeusz, Powrót Ulissesa, Koronacja Poppei) swoje życie i działalność związał z trzema miastami północnej Italii: Cremoną (gdzie się urodził i gdzie powstały jego pierwsze dzieła), z Mantuą (tu powstał Orfeusz i tutaj przepracował 22 lata na dworze Gonzagów) i z Wenecją, gdzie mieszkał i pracował w Bazylice San Marco od 1613 roku aż do śmierci. W ostatnich latach życia współpracował z publicznymi teatrami operowymi w Wenecji, które jako pierwsze w historii powstawały od 1637 roku. Wtedy powstały jego późniejsze opery, jak Powrót Ulissesa, Koronacja Poppei i zaginiona Arianna (zachował się jedynie słynny Lament Arianny). Orfeusz jest pierwszym arcydziełem operowym w historii tego gatunku. Opera ta – nazwana jeszcze przez kompozytora baśnią muzyczną (favola in musica) – została skomponowana do libretta Alessandra Striggia i wystawiona w pałacu Gonzagów w Mantui 24 lutego 1607 r. Sam książę, który niejedno miał na sumieniu, ponoć płakał ze wzruszenia rzewnymi łzami. Orfeusz Monteverdiego ma jeszcze wiele cech wspólnych z Eurydyką Periego. Przede wszystkim w obu dziełach dramat przybiera pastoralny charakter, na co wpływa rezygnacja w obu wypadkach z tragicznego zakończenia. Dwa pierwsze akty rozgrywają się na ziemi, dwa następne w krainie cieni, w akcie 110 piątym (ostatnim) Orfeusz wstępuje do niebios wraz z Apollem, który zjawia się na zasadzie deus ex machina. Pierwsze opery wystawiano w pałacach możnych mecenasów z reguły dla uświetnienia różnych uroczystości. Dlatego musiały kończyć się happy endem, a ich akcja zwieńczana była ogólnym tańcami, w których brał udział sam możnowładca lub nawet król wraz dworzanami. W Orfeuszu Monteverdi wydziela za pomocą kolorystyki muzycznej pastoralną i podziemną sferę akcji; posępny nastrój podziemia oddają ponure partie chóralne w niskich rejestrach, ciemna barwa puzonów i nosowe brzmienie piszczałek stroikowych regału. Pierwszy punkt kulminacyjny następuje w II akcie opery, w słynnej scenie z posłanką, która przynosi wieść o śmierci Eurydyki świeżo zaślubionej z Orfeuszem (dysonansowa harmonika posługującą się chromatycznymi przesunięciami akordów). Drugim punktem kulminacyjnym jest niemniej słynna inwokacja Orfeusza do Charona Possente spirto; można uznać ją za pierwsze arcydzieło w gatunku arii. Rozwija się ona coraz kunsztowniej w czterech zwrotkach opracowanych wariacyjnie na podkładzie stałej linii basowej. Kolejnym zwrotkom towarzyszą coraz to inne instrumenty (początkowo duetu skrzypiec, cynków, podwójnej harfy, a w ostatniej – zespół smyczkowy). Muzyka Orfeusza świadczy, że Monteverdi czerpał z doświadczeń wcześniejszych muzycznych dramatów, intermediów i utworów a także monodii kameralnej z początków XVII wieku. Najczęściej słyszymy tu śpiewany recytatyw (monodię) z towarzyszeniem basso continuo. Jednakże recytatyw ten jest znacznie bardziej urozmaicony niż w operze Jacopo Periego, często przechodzi w bardziej dramatyczne arioso. W stosunku do wcześniejszych oper Monteverdi rozbudował zespół instrumentalny (do 37 instrumentów); jednakże pełny skład orkiestry towarzyszy głównie scenom chóralnym. O wiele częściej spotykamy mniejsze zespoły; w niektórych sytuacjach zespoły instrumentalne odmalowują nastrój sceny, np. wspomniane groźnie brzmiące puzony w mrocznym Hadesie. Powiększa się również ilość samodzielnych ustępów instrumentalnych w stosunku do poprzednich dramatów; Orfeusz rozpoczyna się wstępem o nazwie Toccata; jest to prototyp późniejszej uwertury. Dalej najczęściej (29 razy) słyszymy ritornele (rodzaj instrumentalnych refrenów), osiem sinfonii i jedną tzw. moreskę (moresca, morisca – rodzaj tańca ilustrującego walkę z Maurami, bądź z Turkami) pełniącą rolę finału. W Orfeuszu obserwujemy wykorzystanie na szerszą skalę wiedzy o tzw. afektach, czyli wyrażaniu uczuć za pomocą środków muzycznych. Ta swoista retoryka muzyczna wykształciła szereg figur dźwiękowych ilustrujących konkretne stany emocjonalne. Nie było bardziej podatnego gatunku muzycznego dla tworzenia tego rodzaju figur niż opera, chociażby z racji dyskursywnego przebiegu akcji. Olbrzymie zasługi w tym względzie położył właśnie Monteverdi. Szczególnie pełne wyrazu dramatycznego były figury (np. szybkie i wielokrotne powtarzanie jednego dźwięku) tworzące w sumie tzw. styl wzburzony (wł. stile concitato). Jak pisze Nikolaus Harnoncourt: „Dzięki concitato do muzyki przedostaje się coś, czego jeszcze nie było: element czysto dramatyczny, dotyczący ciała. Dochodzimy tu do ważnego aspektu dramatu muzycznego. W dramacie nie można wyobrazić sobie dialogu i rozwoju wydarzeń bez akcji; mimika, gest i ruch całego ciała są nieodłączne. Mówi się całym sobą. I na tyle, na ile nowo odkryta przez Monteverdiego dramatyczna mowa dźwięków interpretuje i wzmacnia ekspresję słowa, na tyle również mieści w sobie akcje fizyczną, dotyczącą 111 ciała. Monteverdi był więc pierwszym wielkim dramaturgiem muzycznym, który wkomponowywał gest, a tym samym brał pod uwag element inscenizacyjny. Moim zdaniem, dramat muzyczny może w ogóle zaistnieć dopiero wtedy, gdy zawiera wszystkie wyżej wspomniane elementy, łącznie z tymi, które odnoszą się do ciała.” Nagromadzone w Orfeuszu bogactwo form i środków muzycznych oraz genialne wykorzystanie ich dla celów dramaturgii operowej, zadecydowało o wytyczeniu przez to dzieło kierunków dalszego rozwoju tego gatunku. 1.XII.2006 Opera w Wenecji (1) O ile Florencja była ojczyzną gatunku operowego, a Mantua – ojczyzną pierwszego arcydzieła operowego – Orfeusza Claudia Monteverdiego – to Wenecja może uchodzić za ojczyznę nowoczesnego życia operowego z całym jego anturażem – publicznymi teatrami i sezonami operowymi, kultem śpiewaków, sławnymi primadonnami, antreprenerami, klakierami itd. itp. W tym malowniczym mieście nad laguną w maju 1637 roku otworzono pierwszy publiczny teatr operowy – Teatro San Cassiano, gdzie za wejście trzeba było płacić; od tego momentu prowadzenie teatru staje się domeną kupieckich interesów i spekulacji. Na inauguracyjnym przedstawieniu oglądano operę Francesco Manellego Andromeda(do tekstu Benedetto Ferrariego). Niedługo potem powstały w Wenecji inne teatry operowe, jak San Giovanni a Paulo, San Moisè, Teatro Novissimo, Teatro Santo Apolinare, Teatro San Salvatore. W tym bogatym, ale przecież niewielkim mieście w latach dwudziestych XVIII wieku było ich aż siedem. Świadczy to o rozpowszechnieniu twórczości operowej i o wzmożonym zainteresowaniu tym gatunkiem muzycznym. Opera wenecka sięgała swoją działalnością w głąb XVIII w. Imponujący jest zastęp współpracujących z nią kompozytorów, obejmujący dwie generacje. Do starszej należą: Francesco Cavalli, Marc’ Antonio Cesti, Luigi Rossi, Paolo Ziliani, Antonio Sartorio, Paolo Sacrati. Najwybitniejsi przedstawiciele drugiej generacji to: Marc’ Antonio Ziani, Antonio Draghi, Ercole Bernabei, Giovanni Lcgrenzi, Giovanni Rovetta, Garlo Pallavicini, Domenico Freschi, Garlo Grossi, Alessandro Stradella, Domenico Gabrielli. Antonio Perti, Galeazzo de Sabbatini. Antonio Pollarolo. W Wenecji zmienia się społeczne oblicze opery. Coraz większe znaczenie w jej kultywowaniu zyskuje mieszczaństwo, a to miało daleko idący wpływ na organizacją teatrów operowych i na charakter twórczości. Utworzenie, publicznych teatrów wymagało uregulowania spraw organizacyjnych. W chwili powstania San Cassiano tymi sprawami zajmował się sam Ferrari. Później spoczywały one w rękach energicznych impresariów (antreprenerów). Uregulowano również kalendarz sezonów operowych. Sezon operowy obejmował początkowo tylko okres karnawału, tzn. od 26 grudnia do 30 marca, Wkrótce wprowadzono jeszcze dwa inne sezony: staggione di Ascensione (s. wiosenny) – od drugiego dnia Wielkanocy do l czerwca, i staggione di Autunno (s. jesienny) – od l września do 30 listopada. Ponieważ bilety wstępu były stosunkowo niedrogie (2 liry), teatry utrzymywały się z wysokich subwencji bogatych patrycjuszy 112 miejskich i sezonowego lub stałego wynajmu lóż, co utrzymuje się do dziś we Włoszech i innych krajach. Kompozytorzy byli opłacani dość dobrze, w zależności od ich popularności i znaczenia. Znany kompozytor otrzymywał za jedna operę honorarium w wysokości 400 dukatów, mniej znany 100 dukatów. Ale te znaczne nawet honoraria były nieproporcjonalnie niskie w stosunku do honorariów śpiewaków, zwłaszcza kastratów, którzy otrzymywali za jeden sezon do 10.000 talarów. Jedynie autorzy tekstów nic pobierali specjalnego wynagrodzenia. Znaczne sumy uzyskiwali oni z druku i sprzedaży librett, zaopatrywanych w wymyślne, pełne barokowej retoryki dedykacje dla wpływowych i bogatych osobistości. Niektóre libretta cieszyły się niezwykłą popularnością, tak że były wielokrotnie wznawiane. Odznaczały się pięknym zdobnictwem. Dla historii posiadają duże znaczenie, gdyż bardzo rzadko pojawiały się wówczas w druku cale partytury. Libretta stanowią do dziś nierzadko jedyny ślad istnienia niejednej opery, a wielokrotne wydawanie librett świadczy o popularności dzieła. (Charak- Strona tytułowa libretta Benedetto Ferrariego do teryzuje to również sytuację źródłową opery Francesco Manellego Andromeda, wystawiow maju 1637 r. w Teatrze San Cassiano twórczości operowej i tłumaczy, dlacze- nej (pierwszym publicznym teatrze operowym). go ówczesnych wydawnictw źródłowych jest bardzo niewiele). W Wenecji po raz pierwszy zaczęły odbywać się przedstawienia wieczorne. Razem z nimi pojawia się nowy współczynnik sztuki teatralnej – światło. Dotychczas bowiem dawano przedstawienia z reguły po południu. Zmiana pory dnia wymagała wprowadzenia odpowiedniego oświetlenia. Do tego celu używano pochodni oraz świec ustawionych szeregiem z obu stron sceny. Według historyków teatru oświetlenie wcale nie było gorsze od oświetlenia w XIX-wiecznych teatrach operowych. Wprowadzenie przedstawień wieczornych wzbogaciło formę teatralną opery, zwiększało jej atrakcyjność, wpływało na wzmożenie frekwencji. Najważniejszym czynnikiem decydującym o przemianach w okresie baroku, świadczącym o nowych zainteresowaniach ówczesne; publiczności, był sposób traktowania dotychczasowej tematyki. Wprawdzie nadal utrzymywała się tematyka mitologiczna i w ogóle antyczna, jednak pod dawnymi postaciami ukrywali się często współcześni ludzie, wobec czego z akcji dramatycznej nierzadko można było odczytać aktualne wydarzenia polityczne i towarzyskie. Głównym motorem akcji dramatycznej była przede wszystkim intryga i miłość. Eurydyka w nowym opracowaniu mitu o Orfeuszu 113 nie umiera na skutek ukąszenia węża, ale z zazdrości. Starano się wprowadzić jak najwięcej zaskakujących efektów. Życie bohaterów nie miało zbyt wysokiej ceny; mordem, śmiercią, napadami szafowano rozrzutnie. Do atrybutów barokowej dramaturgii operowej należały budzące grozę sceny z duchami oraz sceny snów, w których bohaterowie zdradzali swoje tajemnice. Warsztat dramaturgiczny uzupełniały sceny komiczne, w których wykorzystywano zależnie od potrzeby i możliwości niektóre typy komedii dell’arte. Teksty do tych wszystkich utworów dramatycznych pisało wielu poetów. Spomiędzy nich największy rozgłos zdobył Nicolo Minato. Zwyczaj pomijania na afiszach i w librettach nazwisk twórców muzyki operowej utrzymał się do czasów Mozarta. (cdn.) 8.XII.2006 Opera w Wenecji (2) Dwa typy opery weneckiej (1) Tak istotna dla oper publicznych kalkulacja finansowa oddziaływała również na kompozytorów, czyli na kształt samego dzieła operowego. Zrozumieli to po niewczasie antreprenerzy trzeciego z kolei spektaklu operowego Wesela Tetydy i Peleusa Orazia Persianiego z muzyką Francesco Cavallego w teatrze San Cassiano w 1639 r. Przepych inscenizacji i ogromna obsada pociągnęły za sobą koszty znaczni przekraczające dochody z przedstawienia. Jeszcze silniejszym ostrzeżeniem stało się pierwsze w dziejach opery bankructwo Teatro Novissimo, który po pięciu latach ambitnej artystycznie działalności upadł pod ciężarem nadmiernych wydatków. Bankructwo nie groziło teatrowi SS. Giovanni e Paolo, jako że roztoczył nad nim opiekę sam możny Giovanni Grimani. Jego rodzina dzierżyła w Wenecji w tej dziedzinie prym jeszcze blisko sto lat. Operę florencką można skrótowo nazwać recytatywną, jako że dominowało w niej śpiewne recytowanie tekstu. Natomiast operę wenecką przyjęło się określać jako operę solową, ze względu na ograniczenie roli chóru i zdecydowaną przewagę arii i duetów wzorowanych na popularnych piosenkach weneckich; dlatego często pojawiały się w niej rytmy barkaroli i siciliany. Opera wenecka nie była jednak tak jednolita. Obok formy nowej, demokratycznej, uprawiana jest także jej dawna forma arystokratyczna, zbliżona do opery florenckiej. Ponadto w zależności od zapotrzebowania kompozytorzy komponują według odmiennych reguł. Powstają więc opery reprezentacyjne (dworskie), o charakterze panegirycznym, przeznaczone na konkretne uroczystości (np. zaślubiny książęce), oraz pospolite, należące do repertuarów sezonów operowych. Obydwa rodzaje oper podlegają przemianom stylistycznym, ale opery reprezentacyjne mają o wiele bogatszy wystrój teatralny i muzyczny; sceny zespołowe, chóralne nie są tam ograniczane. Uwarunkowania finansowe oddziałują na kompozytorów dwojako. Z jednej strony starano się obniżać koszty poprzez ograniczenie liczby wykonawców, eliminowanie chórów i baletów, jednak do pewnego nieprzekraczalnego stopnia. Tym stopniem były wymagania widzów w dziedzinie inscenizacji. To właśnie widzowie w dużym stopniu decydowali o kształcie opery weneckiej; z jej gustami musiał liczyć się kompozytor, jeżeli nie chciał zbankrutować. 114 Anna Szweykowska, autorka książki Wenecki teatr modny (Kraków 1981, PWM) obrazowo przyrównuje operę drugiej połowy XVII wieku – z punktu widzenia treści libretta – do naszej literatury kryminalnej, dzisiaj powiedzielibyśmy też – do współczesnych filmów akcji. Chodzi tam przede wszystkim o zaskakiwanie widza nieprawdopodobnymi sytuacjami. Kiedy przeglądamy długie listy tytułów oper weneckich, uderza nas niewielka ilość tematów czerpanych z antyku. Mieszczańska publiczność wenecka wolała pseudohistoryczne fabuły wikłające bohaterów w nieprawdopodobne perypetie z obowiązkowym lieto fine (dzisiejszym happy endem). Tematy mitologiczne ulegały swobodnym przeróbkom, w których postacie dramatu traciły charakter poetyckiej alegorii, zyskiwały zaś rysy ludzkie, zabarwione czasem elementami groteski i fantastyki, z czarami włącznie. „Można spierać się o zalety i wady estetyki weneckiej opery, niewątpliwie różnej od estetyki rządzącej drammi per musica pierwszych dziesięcioleci wieku – pisze Anna Szweykowska – można operze tej zarzucać brak głębszej dyscypliny formalnej, odejście od istotnej dramatyczności w stronę emocji wywoływanej tanią łatwą sensacją, trzeba jednak pamiętać, że mamy tu do czynienia z repertuarem rozrywki masowej, więc artystycznie nie zawsze najambitniejszej. Wenecja wystawiała średnio pięć oper rocznie!” Do końca stulecia XVII liczba premier przekroczyła 350! Natomiast twórcy oper dworskich musieli liczyć się upodobaniami jednego tylko, często bardzo wyrafinowanego, widza – władcy. Każde z takich dzieł tworzono na indywidualne, niepowtarzalne okazje, często wystawiane tylko jeden raz. Dlatego opery takie miały formę dostosowaną do okoliczności. 15.XII.2006 Opera w Wenecji (3) Dwie odmiany opery weneckiej (2) Swoisty szczyt bogactwa środków i brzmieniowego przepychu osiąga opera w swojej dworskiej odmianie panegirycznej. Najokazalszym dziełem tego rodzaju jest Il Pomo d’oro (Złote jabłko) Antonia Cestiego (1623-1669). Jest to już naprawdę wielka opera ze wszystkimi jej składnikami: uwerturą (sonatą), ariami w trzech rodzajach (da capo, zwrotkowe, wariacyjne, także z instrumentami koncertującymi), z chórami rozwijanymi na sposób kantatowy, z szerokim wachlarzem głosów solowych i bogatym instrumentarium. Wystawienie tej opery w Wiedniu w dniach 12 i 14 lipca 1668 roku (z powodu długości przedstawienia trzeba było je rozłożyć na dwa popołudnia) można byłoby z pewnością wpisać do księgi rekordów epoki baroku. Do tej inscenizacji zbudowano specjalnie drewniany trzypiętrowy teatr, wyłącznie dla zaproszonych gości. W przedstawieniu brało udział ponad 1000 osób, w tym ponad 50 solistów. Sam utwór dzieli się na pięć aktów z 67 scenami i 23 zmianami dekoracji (m.in. królestwo Plutona, pałac Parysa, zatoka morska, ogród radości, plac igrzysk, grota Eola, świątynia Pallas Ateny, droga mleczna, atrium w pałacu Wenus, twierdza Marsa). Opera była podarkiem urodzinowym dla cesarzowej Małgorzaty Teresy, małżonki cesarza Leopolda I. Jednocześnie była to także zaległa część weselnych uroczystości dworskich z 12 grudnia 1666 r. Współcześni wspominają, że koszty wystawienia sięgnęły 300 000 guldenów. Ośmiogodzinny spektakl wzbogaciła dodatkowo muzyka 115 baletowa wiedeńskiego kompozytora Johanna Heinricha Schmelzera, pierwszego austriackiego nadwornego kapelmistrza. Z powodu niesłychanie wysokich wymagań muzycznych, inscenizacyjnych i finansowych Złote jabłko nie było nigdy więcej wystawiane, a kompozytor osobiście nadzorujący to przedsięwzięcie zmarł rok później (plotka głosi, że został otruty). W Złotym jabłku występuje niemal cały Olimp, oprócz tego postacie alegoryczne związane z historią o sądzie Parysa: Pluton, Neptun, Bachus (głosy basowe), Jupiter (baryton), Mars (tenor), Apollo, Merkury, Ganimed (alty), boginie – Pallas Atena, Wenus, Prozerpina i postać alegoryczna Discordia (Niezgoda) śpiewają sopranami. Ukochana Parysa, Ennona śpiewa mezzosopranem, Alcesta – altem, jej mąż, Cecrops – basem, dowódca Adrast – altem. W swojej operze Cesti umiejętnie wykorzystał doświadczenia poprzedników; dotyczy to zarówno partii wokalnych jak i instrumentalnych. Każdy akt poprzedza instrumentalna introdukcja nazywana tu sonatą; przed I aktem pełni ona rolę uwertury, która zapowiada jej późniejszy typ francuski (powolne części skrajne w metrum parzystym, z uroczystym, często pompatycznym wyrazem, z imitacyjnymi frazami, oraz żywą częścią środkową w metrum trójdzielnym). W odróżnieniu od weneckich oper „publicznych”, Il Pomo d’oro sięga dość często do scen chóralnych. Spotykamy w niej też arie zwrotkowe, w tym rozwijane na sposób wariacyjny. Szczególnie wysoki poziom artystyczny osiągają duety. W operze mamy też sceny komiczne z udziałem błazna Momo. W jego partiach stosuje kompozytor nowatorską formę zwrotkową z figuracyjnym akompaniamentem, który można uznać za prototyp popularnego w następnych stuleciach w muzyce klawesynowej i fortepianowej tzw. basu Albertiego (figuracja partii lewej ręki oparta na następstwie rozłożonych akordów). Większości partii solowych towarzyszy tylko basso continuo, co wskazuje, że wykonywały je instrumenty akompaniujące, przede wszystkim klawesyn. Cesti wprowadza także niekiedy akompaniament instrumentalny. Doborem instrumentów kierują motywy ilustracyjne. Podobnie jak Monteverdi w Orfeuszu, w scenie rozgrywającej się w królestwie Plutona sopranowej arii Prozerpiny towarzyszą instrumenty dęte blaszane. Jak pisze J.M. Chomiński, opera Złote jabłko Cestiego jest utworem wyjątkowym pod względem doboru środków artystycznych. Dla uświetnianie uroczystości, na którą opera ta była przeznaczona, zgromadził kompozytor niemal wszystkie środki, jakie mógł mieć do dyspozycji. Na taką kunsztowną operę mógł sobie pozwolić tylko bogaty dwór austriacki. „Dla formy artystycznej nie była to wcale sprawa obojętna. Budżet przeznaczony na wystawienie dzieła rozstrzygał o oprawie muzycznej i plastycznej. Kompozytor i librecista nie mogli więc na własną rękę decydować o doborze środków artystycznych. Nie będzie żadną przesadą, gdy powiemy, że w okolicznościowej operze panegirycznej dochodzi jeszcze jeden współczynnik – budżet.” (J.M. Chomiński Formy muzyczne. T. IV Opera i dramat, Kraków 1976, PWM). Wśród dzieł stworzonych z myślą o normalnym repertuarze operowym są m.in. opery Monteverdiego (działającego w Wenecji od roku 1613 aż do śmierci w 1643) Powrót Ulissesa (1640) i Koronacja Poppei (1642). Właśnie w tym drugim dziele nastąpiło epokowe dla rozwoju gatunku rozdzielenie partii recytatywnych od arii. W obu tych operach kompozytor zredukował chóry do dwóch; takie ograniczenie stało się zasadą dla następnych oper tej szkoły. Inny kompozytor Wenecji, Francesco Cavalli (autor 42 oper) w Egisto (1643) w ogóle rezygnował z chóru na rzecz tercetu. 116 Bohaterowie weneckich oper „repertuarowych” są dwojakiego rodzaju: pierwszoplanowi, których role utrzymane są w poważnym charakterze i drugoplanowi, zazwyczaj w charakterze komicznym. Są to przede wszystkim typy starych a chutliwych piastunek oraz służących kontrastujących trzeźwym lub karykaturalnym realizmem z egzaltacją swych panów. Postacie te często reprezentują opinie ulicy weneckiej, czasem nawet odzywają się dialektem. Jeśli chodzi o bohaterów pierwszoplanowych, to raczej nie ich charaktery, ale emocje, jakim podlegają, stanowią przedmiot muzycznej charakterystyki. Dla tego rodzaju partii zarezerwowane są namiętne recytatywy, arie przekomponowane i o szczególnym ładunku emocji. Dawały one kompozytorowi możność wyrażania kolejnych afektów bohatera. Cavalli na przykład stosuje pełny zestaw środków retoryki muzycznej, ta jednak eksponuje tylko ściśle określone fragmenty tekstu, tymczasem charakterystyce całej sytuacji dramatycznej służą u Cavallego wszystkie elementy formy muzycznej: melodyka, rytmika, harmonika. Przykładem może tu być scena szaleństwa Egista (akt III, scena 5), gdzie kompozytor wprowadza niespokojną linię melodyczną o zróżnicowanych wartościach rytmicznych, poprzedzielaną częstymi pauzami, duże skoki interwałowe obok repetycji tego samego dźwięku, dysonanse w stosunku do basu, a jednocześnie i efekty czysto ilustracyjne (np. zastosowanie dłuższych wartości przy słowie „fermate”). Innym przykładem charakterystyki sytuacji i wywoływania odpowiedniego nastroju jest scena zaklinania duchów przez Medeę (w oprze Cavallego Il Giasone, akt I, scena 14), gdzie linia melodyczna zbudowana jest na 21-krotnym powtórzeniu tego samego wzoru rytmicznego (jako ilustracja powtarzania zaklęcia). Ważnym elementem prowadzenia intrygi było w ówczesnym repertuarze weneckim występowanie bohaterów w przebraniu. U Cavallego takiemu przebraniu odpowiada czasem zapis danej partii w różnych rejestrach, a nawet w różnych kluczach, np. w La Calisto Cavallego Jowisz przebrany za Dianę ma partię sopranową zamiast basowej, w Le nozze di Teti e di Peleo Discordia (Niezgoda) przebrana za Nerea śpiewa tenorem zamiast altem). W operach Cavallego występuje zwykle po kilka postaci drugoplanowych. Ogólnie biorąc, śpiewają one muzykę łatwiejsza, lżejszą, im przypadają głównie arie stroficzne z melodyką często o charakterze popularnym. Te postacie, które traktowane są par excellence komicznie, mają przy tym swój specyficzny, zupełnie odrębny język muzyczny, służący celom parodystycznym. Partie te kompozytor powierza często głosom niskim (alt, bas); odznaczają się one specyficzna melodyką o charakterze bardzo szybkiego parlanda, ale z dużymi skokami, a także melodyką opartą na krótkich, kilku- lub nawet dwunutowych motywach w bardzo szybkim tempie. Wykonanie tych partii wymagało wysokiego kunsztu wirtuozowskiego oraz znakomitej techniki aktorskiej. Przy tych postaciach kompozytor sięga do bardziej wyrafinowanych środków charakterystyki muzycznej; np. w Mutio Scevola (akt I, scena 9) przy ukazaniu się przestraszonej piastunki, jej bojaźliwe kroki obrazuje chwiejność tonalna. Wenecja stała się głównym ośrodkiem operowym nie tylko we Włoszech, ale i w całej Europie. Kompozytorzy weneccy rozwijali działalność aż do końca XVIII w. Szczególne znaczenie zyskała późniejsza generacja kompozytorów, zwłaszcza Carlo Pallavicino (1630-1688), Giovanni Legrenzi (1626-1690) i Alessandro Stradella (1645-1682). Innowacje Pallavicina polegały na wprowadzeniu do arii wstępów instrumentalnych, których materiał był następnie wykorzystywany w samej arii. Ten pomysł szybko się rozpowszechnił i wkrótce większość arii pisano z tego rodzaju in- 117 strumentalnymi wstępami. Szybko przyjęły się też typowe dla wenecjan arie z koncertującymi trąbkami. W drugiej połowie XVII stulecia zmienia się tematyka oper. Zmianę tę wywołał Apostolo Zeno (1688-1750), historyk, filozof i librecista. Ograniczał on sceny komiczne oraz starał się wyeliminować absurdalne nieraz intrygi miłosne. Postulował także konieczność podejmowania tematyki historycznej. Jego reforma opery dokonała się pod wpływem tragedii francuskiej; wzorując się na jej formie wprowadził pięcioaktowy podział akcji dramatycznej. Od jego czasów zasadą stało się również kilkakrotne następstwo recitativa i arii. W tym samym okresie (druga połowa XVII w.) głównym ośrodkiem opery włoskiej poza jej ojczyzną stał się Wiedeń. Przebywał tam wówczas Antonio Draghi (ok.1635-1700), który stworzył około 170 oper, przeważnie okolicznościowych. Historyczne znaczenie mają przede wszystkim jego opery komiczne oparte na legendach i greckich postaciach historycznych. Na scenę wprowadzał również wieśniaków i służących. Jako przedstawiciel popularnego stylu weneckiego posługiwał się krótkimi ariami zwrotkowymi i rytmami tanecznymi. Stosował też środki polifoniczne, zwłaszcza kanony. Ponadto zaznacza się u niego wpływ baletu i opery francuskiej, na co wskazuje wykorzystywanie dramatycznych chórów i układów triowych złożonych z obojów i fagotu. 118 Kronika 2006 10.III.2006 Polska Rada Muzyczna złożyła wniosek na ręce marszałka Sejmu, aby przyszły rok był rokiem Karola Szymanowskiego. „Wkrótce zwrócimy się do sejmowej komisji kultury o rozpatrzenie tej propozycji. Jesteśmy przekonani, że parlament ogłosi rok Karola Szymanowskiego” – powiedziała na konferencji dyrektor Europejskiego Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego, Adrianna Poniecka-Piekutowska, która jest jednocześnie członkiem zarządu Polskiej Rady Muzycznej. Polską Radę Muzyczną tworzą instytucje artystyczne, stowarzyszenia i fundacje muzyczne. „Chcielibyśmy, aby przyszły rok został ogłoszony rokiem Karola Szymanowskiego, ponieważ w 2007 roku przypada 125. rocznica urodzin kompozytora i 70. rocznica śmierci” – dodała dyrektor Muzeum Narodowego w Krakowie, Zofia Gołubiew. Muzykolog i biograf Karola Szymanowskiego, dr Teresa Chylińska poinformowała, że rodzina kompozytora postanowiła przekazać muzeum drugą partię dzieł sztuki, które za życia artysty znajdowały się w „Atmie”. „Rodzina pragnie przekazać drugą transzę darów, w której znajdowałyby się dwa kolejne portrety Szymanowskiego rysowane przez Witkacego oraz oryginalne elementy gabinetu i sypialni Szymanowskiego, znane nam z dawnych fotografii. Chodzi o drzeworyt »Głowa górala« autorstwa Władysława Skoczylasa, obraz »Głowa Chrystusa« według Leonarda, sztych »Bachanalia« Andre Modegna i »Maski« Pruszyńskiego” – powiedziała dr Chylińska. Dyrektor Zofia Gołubiew zapowiedziała całkowitą modernizację ekspozycji w „Atmie”, m.in. z wykorzystaniem technik multimedialnych. „Może uda się unowocześnić ekspozycję przed obchodami, nie tracąc nic z ducha tej drewnianej chałupy, właściwie willi, jaką jest »Atma«” – podkreśliła Gołubiew. Muzeum Karola Szymanowskiego w Willi „Atma” w Zakopanem obchodzi 30lecie działalności. To jedyne w Polsce muzeum biograficzne Szymanowskiego otwarto 6 marca 1976 r. Od początku istnienia jest ono filią Muzeum Narodowego w Krakowie. W ciągu ostatnich 30 lat „Atmę” zwiedziło ponad 383 tys. gości, nie licząc świa119 towej sławy artystów, którzy koncertowali i wciąż koncertują w niewielkiej góralskiej willi nad potokiem Młyniska. Od 1977 r. działa w „Atmie” Towarzystwo Muzyczne im. Karola Szymanowskiego, organizujące tam koncerty, festiwale i inne imprezy popularyzujące dorobek kompozytora. Karol Szymanowski (1882-1937) w „Atmie” mieszkał od 1930 do 1936 r. * Niewykluczone, że Ivo Pogorelić zagra w tym roku w Polsce. Byłaby to jego druga wizyta w naszym kraju, po 26 latach przerwy. Jak podaje „Gazeta Wyborcza” Pogorelić miałby wystąpić z recitalem na zakończenie warszawskiego festiwalu „Chopin i Jego Europa”, który organizuje Narodowy Instytut Fryderyka Chopina. Zagrałby także w Krakowie oraz na festiwalu w Antoninie. Plany te nie są jednak jeszcze potwierdzone, natomiast pojawiły się także pomysły, żeby artysta zagrał w Polsce również w 2007 r., w maju z recitalami w kilku miastach, a w grudniu w Warszawie z orkiestrą Filharmonii Narodowej pod dyrekcją Antoniego Wita (zagrałby III Koncert C-dur Sergiusza Prokofiewa). Pogorelić nie grał w Polsce od 26 lat. Artysta jest urażony werdyktem jury, które nie dopuściło go do finału X Konkursu Chopinowskiego w 1980 r. Był jednym z najlepszych uczestników konkursu, odrzucenie jego nazwiska wywołało spore oburzenie. Studenci Akademii Muzycznej ofiarowali pianiście dyplom z napisem: „Ivo Pogorelić – nasz triumfator” [za: muzyka.onet.pl/klasyka] 17.III.2006 W wieku 73 lat zmarła śpiewaczka operowa Anna Moffo, znana ze swego słynnego sopranowego głosu – poinformowała w piątek dyrekcja nowojorskiej Metropolitan Opera. Moffo występowała na scenach operowych w Stanach Zjednoczonych i Europie w latach 50. i 60 ub. wieku. Największe sukcesy odnosiła m. in. w partiach Noriny w operze Don Pasquale Gaetano Donizettiego, Zerliny w Don Giovannim Wolfganga Amadeusza Mozarta i Violetty w Traviacie Giuseppe Verdiego. Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia w Katowicach wystąpiła 11 marca w uroczystym koncercie, poświęconym zmarłemu przed 10 laty wybitnemu reżyserowi Krzysztofowi Kieślowskiemu. Koncert był częścią kongresu „Krzysztof Kieślowski in memoriam”, a zarazem symboliczną inauguracją Roku Kieślowskiego. W Górnośląskim Centrum Kultury tego wieczoru zabrzmiała muzyka Wojciecha Kilara do filmów Kieślowskiego, a także Andrzeja Wajdy, Krzysztofa Zanussiego, Kazimierza Kutza i Janusza Majewskiego. Orkiestrę poprowadził Jose Maria Florencio, a jako solista wystąpił dobrze znany Białostoczanom Waldemar Malicki. Obok muzyki prezentowane były fotografie reżysera, a na estradzie NOSPR-u 120 wystąpili wybitni polscy aktorzy, współpracujący niegdyś z Kieślowskim – Grażyna 121 Szapołowska, Artur Barciś i Zbigniew Zamachowski. Odczytywali oni m.in. fragmenty książki Kieślowskiego „O sobie”. Na koncert przyjechała wdowa po reżyserze Maria Kieślowska, wśród przybyłych gości znaleźli się także Wojciech Kilar i Kazimierz Kutz. W opinii Kutza, Kieślowski był jedną z tych niezwykłych osób, o których będzie się zawsze pamiętało. „On był takim guru” – powiedział PAP Kutz. „To był ktoś bardzo niezwykły, prawy, prostolinijny. Myślę, że ta jego przyzwoitość, którą miał w sobie, była źródłem jego cierpień, bo on się nie godził na wiele rzeczy” – dodał. Sobotni koncert to jeden z najważniejszych punktów trwającego od piątku kongresu poświęconego wybitnemu reżyserowi. Inne, to pokazy filmów, wykłady, seminaria i wystawy, odbywające się m.in. w kinach oraz katowickich domach kultury. Kongres zorganizowano w ramach pierwszej edycji Festiwalu Filmowego „Celuloid, człowiek, cyfra”. Rocznica śmierci Kieślowskiego przypada 13 marca. Katowicki kongres, upamiętniający jego postać, potrwa do wtorku. Cykl imprez poświęconych Kieślowskiemu nieprzypadkowo odbywa się w Katowicach. Przez siedem lat reżyser wykładał reżyserię i scenopisarstwo na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego, który od pięciu lat nosi jego imię. Był opiekunem artystycznym i promotorem kilku roczników reżyserów, którzy kończyli katowicką szkołę w pierwszych latach jej istnienia. Do śmierci, nie będąc formalnie zatrudnionym, Kieślowski nadal opiekował się i kształcił przyszłych reżyserów. Śląsk i Zagłębie to ważne miejsca w życiu Kieślowskiego także z innych powodów. W Strzemieszycach, obecnie dzielnicy Dąbrowy Górniczej, mieszkała jego babcia i tam właśnie po raz pierwszy poszedł do kina; w Chybiu mieszka i tworzy z kolei jeden z najbardziej znanych polskich filmowców-amatorów Franciszek Dzida, z którym Kieślowski przyjaźnił się i który stał się pierwowzorem postaci Filipa Mosza z „Amatora”. Krzysztof Kieślowski (1941-1996) zaliczany jest do najwybitniejszych europejskich reżyserów. Jego najsłynniejsze filmy to m.in. „Dekalog”, tryptyk „Trzy kolory” oraz „Podwójne życie Weroniki”. Filmy z lat 70., m.in. „Personel” i „Amator”, współtworzyły tzw. kino moralnego niepokoju. W dorobku reżysera jest też wiele filmów dokumentalnych, reżyserował również w teatrze. Za trylogię „Trzy kolory” Kieślowski otrzymał m.in. Złotego Lwa w Wenecji („Niebieski”, 1993), Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie („Biały”, 1994) oraz dwie nominacje do Oskara („Czerwony”, 1994). [za: muzyka.onet.pl/klasyka] 24.III.2006 Lutosławski Award 2005 (Druga edycja międzynarodowego konkursu kompozytorskiego) Na konkurs nadesłano 103 prace z całego świata, w większości utwory na kwartet smyczkowy. Jury w składzie: John Casken, Jerzy Kornowicz, Yuriy Lanyuk, HwangLong Pan, Steven Stucky oraz Zygmunt Krauze (przewodniczący) obradowało w Filharmonii Narodowej w Warszawie w grudniu 2005. Jury oceniło 102 prace; wymo- 122 gów regulaminu nie spełniła jedna praca. W tym roku jury dysponowało dwiema nagrodami: Nagrodę pierwszą – 25 000 zł – ufundowało Ministerstwo Kultury, zaś Nagrodę drugą – 10 000 zł – Fundacja Bankowa im. Leopolda Kronenberga. Jury przyznało następujące nagrody: I Nagroda ex aequo: Sean Benjamin Shephard (USA) za utwór String Quartet Tazul Izan Tajjudin (Malezja) za utwór Gamelbati III II Nagroda ex aequo: Philippe Bodin (Francja) za utwór Vers le bleu * Vers le rouge Eun mi Ko (Korea Południowa) za utwór Shout of Silence Koncert nagrodzonych utworów, połączony z wykonaniem kompozycji jurorów, odbędzie się w Warszawie w grudniu 2006. * Towarzystwo im. Witolda Lutosławskiego i Program II Polskiego Radia organizują nadzwyczajny koncert „Gwiazdy dla Lutosławskiego”, który odbędzie się 28 marca 2006 o godzinie 19.00 w Studio Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego. Wybitni polscy artyści zgodzili się wystąpić honorowo na rzecz Towarzystwa im. Witolda Lutosławskiego. W koncercie wezmą udział m.in. Andrzej Bauer, Krzysztof Jakowicz, Tomasz Strahl, Jadwiga Rappé, Urszula Kryger, Wanda Warska, Andrzej Kurylewicz, Tomasz Stańko i Leszek Możdżer. W programie znajdą się zarówno dzieła klasyki (Bach, Brahms, Kodaly), jak i utwory Lutosławskiego, a także improwizacje jazzowe. Ponieważ dochód z koncertu jest w całości przeznaczony na działalność Towarzystwa, rezerwując bilet na koncert automatycznie wspiera się Towarzystwo im. Witolda Lutosławskiego. Bilety (w cenie 100 i 60 złotych) można rezerwować telefonicznie pod numerem O 22 645 52 52 lub elektronicznie pod adresem [email protected] . * „Witold Lutosławski – życie i twórczość” – to projekt multimedialnej, interaktywnej prezentacji (DVD, CD-ROM) autorstwa Grażyny Walczak, młodej kompozytorki i muzykologa, specjalizującej się w tworzeniu multimedialnych prezentacji muzycznych. Główne elementy projektu: część opisowa i CD audio z nagraniem 1-2 utworów. Część opisowa obejmuje szeroko potraktowane informacje o życiu i twórczości Kompozytora; omówienia utworów w porządku ich powstawania, fragmenty partytur i nagrań oraz recenzje; wypowiedzi i pisma Lutosławskiego (teksty i nagrania) oraz wypowiedzi innych o nim. W części CD audio: okoliczności powstania utworów i ich analiza, słuchanie utworów z partyturą wyświetlaną równocześnie na ekranie monitora; wykonawcy utworów; filmy – fragmenty koncertów pod batutą Lutosławskiego, zdjęcia, miejsca pobytu (między innymi interaktywny „spacer” po pracowni kompozytora). Planowane są również wersje obcojęzyczne. * 123 Trzeciego kwietnia ukaże się płyta DVD „Credo – Jan Paweł II”, na której będzie można usłyszeć sakralne partie operowe w wykonaniu Andrei Bocellego. DVD ukaże się z logo wytwórni Warner Music Poland z okazji rocznicy śmierci Jana Pawła II, przypadającej 2 kwietnia. Jest to obraz pontyfikatu Jana Pawła II od dnia elekcji do ceremonii pogrzebowej. Na płycie znalazły się materiały z najbardziej znaczących spotkań Papieża z głowami państw, spotkania z wiernymi na całym świecie, a także niezapomniane i wzruszające obrazy z ceremonii pogrzebowej. Całości dopełniają sakralne arie Mozarta, Rossiniego, Haendla, Schuberta, Bizeta w mistrzowskim wykonaniu Andrei Bocellego. 31.III.2006 Akademia Muzyczna w Krakowie wydała krążek CD pt. „Dotknięcie Żywiołu”. Zaprezentowane na płycie cztery kompozycje twórców młodej generacji (urodzeni w latach 1968-1977) powstały na zamówienie Europäische Festspielinitiative e. V. z Marquartstein oraz Christoph und Stephan Kaske Stiftung. Ich prezentacja odbyła się na festiwalu „Dotknięcie Żywiołów. Sztuka i ekologia w dialogu polsko-niemieckim” w Krakowie w dniach od 30 maja do 11 czerwca 2004 roku. Festiwal ten był spotkaniem artystów i naukowców poświęconym sztuce, nauce i naturze. Wśród czworga twórców jest wywodzący się z Białegostoku Wojciech Ziemowit Zych (m.in. stypendysta Marszałka Województwa Podlaskiego). Jego kompozycja na orkiestrę Hommage à Tadeusz Kantor robi duże wrażenie. Z kompozytorem w jednej ze swoich audycji w Programie II PR długo rozmawiał czołowy krytyk muzyki współczesnej red. Andrzej Chłopecki. W towarzyszącej płycie książeczce znajdujemy dłuższy też tekst o Hommage à Tadeusz Kantor naszego kompozytora: Wojciech Ziemowit Zych jest kompozytorem – intelektualistą w każdym calu. Jego dzieła są trudne, naładowane treścią w stopniu najwyższym. Zych nic układa się ze słuchaczem, nie stara się mu przypodobać: raczej woli zaskakiwać i zwodzić, niż mrugać okiem i głaskać. By zasmakować absolutnej wartości tej muzyki, odbiorca winien, przebić się przez głęboką warstwę skondensowanego materiału. Kompozycje poprzedzające Hommage à Tadeusz Kantor są świadectwem, że warto. Denis Bablet w artykule Tadeusz Kantor et le théâtre Cricot 2 pisał: „Kantor to konstruktywista i destruktor, ekspresjonista i antyekspresjonista, wielbiciel Bauhausu i przeciwnik naukowości w sztuce, czerpiący ze źródeł symbolizmu, na wskroś przesiąknięty fantastyką, duchowy brat Witkiewicza i Schulza, a przecież twórca jedyny i wyjątkowy”. 124 Kiedy Zych po raz pierwszy zobaczył w telewizji spektakl Wielopole wpadł w osłupienie. Nagle zdał sobie sprawę, ze sztuka Kantora tworzy jakość niepowtarzalną, a jego spuścizna zasługuje na najwyższe uznanie. Odkrył również, jak bliskie są mu poglądy krakowskiego twórcy. Rychło więc kompozycją na orkiestrę postanowił złożyć hołd genialnemu artyście. Wnikliwy słuchacz znajdzie w utworze Zycha wiele elementów Kantorowskiej poetyki. Już formą kompozytor nawiązuje do słynnej zasady dekonstruowania rzeczywistości, by na jej gruzach budować strukturę złożoną z dynamicznych napięć. Te zaś w sposób jawny odnoszą się do hołubionej zarówno przez Kantora jak i Zycha Witkiewiczowskiej Teorii Czystej Formy. Mamy zatem w muzyce grę planów, nieustający konflikt, spieranie się, obsesyjne powtarzanie, kumulację antagonizmów, wreszcie teatralny dramat. Jak w spektaklach Kantora słychać tutaj „tematy”, które zrazu są przedstawione w czystej postaci, później wnikliwie przetwarzane. Po inicjalnej figurze puzonu, która stanie się – jak się okaże – zwornikiem formy, słychać quasi-big-bandowe ukształtowania; z kulejącym rytmem i łamanym przebiegiem. Następstwo miękkich współbrzmień instrumentów smyczkowych i dętych drewnianych, łagodnie zmieniających się tworzy „temat” drugi. Kolejnym jest interwencyjna sekwencja agresywnie brzmiących trąbek z perkusją, natomiast ostatnim – subtelny chorał instrumentów dętych drewnianych. Po prezentacji „tematów” Zych komplikuje fakturę. Nakłada elementy, odważnie je zestawia uwypuklając ich kontrastowość. żongluje ich fragmentami, czasem używając figur, które pełnią funkcję ledwie sygnałów. Utwór wieńczy epilog z puzonem i fortepianem na pierwszym planie – ostatnie słowo głównego bohatera, wyłuskane z gęstej siatki wcześniejszych zdarzeń. A w Warszawie… Premiera „Cyganerii” Giacomo Pucciniego w reżyserii Mariusza Trelińskiego odbywa się dzisiaj (31 III) w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej w Warszawie. Scenografię opracował współpracujący od lat z Trelińskim – Słowak Boris Kudlicka, a chórem i orkiestrą teatru będzie dyrygować Kazimierz Kord. Opera jest wystawiana w oryginalnej wersji językowej, z polskimi napisami. Na scenie wystąpią nie tylko polscy, ale i rosyjscy artyści; partię Mimi zaśpiewa m.in. Jekatierina Sołowjowa, a Rudolfa – m.in. Siergiej Semiszkur. „Takie wątki w „Cyganerii”, jak środowisko artystyczne, bieda, folklor ówczesnego Paryża roztańczonego kankanem i pijącego szampana, odwracają moim zdaniem uwagę od tego, co w tym dziele istotne” – powiedział Treliński na konferencji prasowej w Warszawie. Zdaniem reżysera, w przedstawianym w tej operze „ świecie artystów – tytułowej cyganerii – przeplatają się wątki miłości i śmierci, które są istotą tego dzieła”. Ten splot nadaje inną wartość temu utworowi. Puccini, jak wielu artystów jego czasów, traktował zagadnienia choroby i miłości niemal wymiennie. W „Cyganerii” widać to doskonale na przykładzie historii Mimi i Rudolfa” – podkreślił. Zdaniem Kazimierza Korda, wątki te wyraźnie słychać w muzyce Pucciniego. „To dzieło muzycznie niezwykle skomplikowane, jest tu m.in. wielka ilość zmian tempa. Do tego potrzeba śpiewaków i muzyków z wielkim doświadczeniem, którzy potrafią improwizować, dostosowywać się do nastroju” – powiedział dyrygent. 125 „Uznaliśmy, że opisany w tej operze Paryż przedstawia idealne miasto miłości, które dziś bardziej przypomina Nowy Jork lub Berlin. Ostatecznie postanowiliśmy, że nasza wersja »Bohemy« nie będzie osadzona w żadnym konkretnym mieście” – powiedział scenograf Boris Kudlicka. 7.IV.2006 Z rzek słów płynących z programów radiowych i telewizyjnych w związku z pierwszą rocznicą śmierci Jana Pawła II zapamiętałem jedno krótkie zdanie: Wszystko jest darem. Tak, darem jest i człowiek i to co on robi, darem jest talent i jego owoce. Największym naszym darem XX wieku był bez wątpienia Karol Wojtyła. Pytanie, które od roku wciąż stawiam, czy potrafimy ten DAR wykorzystać? Dlatego ze specjalnego numeru „Tygodnika Muzycznego” sprzed roku przypominam jeden tekst: Ojcze Święty! Nauczałeś nas przez ćwierć wieku, jak godnie, mądrze i pięknie żyć, a ostatnio – jak pogodnie, radośnie przejść do Domu Pana. Teraz oczekujesz, jak będziemy zdawali egzamin z tej wiedzy życia. Abyśmy wszyscy zdali go celująco – Dopomóż, Ojcze! Przecież nie umarłeś, odeszło tylko Twoje Ciało, a Ty, w tych dniach, naprawdę narodziłeś się w naszych sercach. Chcemy, byś pozostał tam na zawsze; by to, co teraz czujemy i to, co robimy, nie było tylko gestem emocjonalnym, jeszcze jednym przejawem słomianego zapału; by Twoje słowo stało się ciałem naszego życia, naszej rzeczywistości – Dopomóż, Ojcze! Dopomóż nam powstać i iść za Tobą, podnieść się ze stanu żałoby i przejść do świata codzienności – ponad wszystkimi naszymi wadami i słabościami – do codzienności z tobą, z Twoją nauką – Dopomóż, Ojcze! Niech Duch Twój pozostanie z nami i pomoże odnowić do końca oblicze naszej ziemi. I nas samych! Amen! 12.IV.2006 Wybitny kompozytor i organista, Augustyn Bloch, zmarł 6 kwietnia w Warszawie w wieku 76 lat. Artysta był w przeszłości wiceprezesem Związku Kompozytorów Polskich i przewodniczącym Komisji Programowej Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień”. Augustyn Bloch urodził się 13 sierpnia 1929 roku w Grudziądzu. W latach 195059 studiował w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie, pod kierun- 126 kiem wybitnego pedagoga organów Feliksa Rączkowskiego i kompozytora Tadeusza Szeligowskiego. Pod kierunkiem Szeligowskiego skomponował swój pierwszy utwór, Fantasia per organo (1953). W czasie studiów napisał także m.in. Sonatę organową (1954). W czasie studiów koncertował jako organista we Wrocławiu, Oliwie i Warszawie. Od 1954 do 1977 roku był stałym współpracownikiem Teatru Polskiego Radia, jako twórca muzyki do sztuk i słuchowisk. Jednym z najbardziej oryginalnych w dorobku Blocha jest utwór Anenaiki (1979), w którym wykorzystał chór składający się z szesnastu pojedynczych głosów dla uzyskania niezwykłych efektów dźwiękowych. Ważny w twórczości Blocha był nurt religijny. Skomponował w jego ramach m.in. utwory: „Albowiem nadejdzie światłość Twoja” (psalmodia na recytatora, organy, chór i orkiestrę, 1987), Litania Ostrobramska (na chór mieszany i orkiestrę, 1989) oraz „Nie zabijaj!” (medytacje na baryton, wiolonczelę, chór i orkiestrę, 1990). Wśród ostatnich kompozycji Blocha znalazły się m.in. Pieśń przed zaśnięciem (na sopran, chór 4 sopranów i zespół instrumentalny, 2002) oraz W Górze nad nami (medytacje na 4 soprany, 4 alty, 4 tenory, 4 basy i organy, 2003). Pierwszą wykonawczynią wokalnych utworów Blocha bywała często jego żona – znakomita śpiewaczka Halina Łukomska. W latach 1977-79 oraz 1983-87 Augustyn Bloch był wiceprezesem Związku Kompozytorów Polskich. Od 1979 do 1987 roku pełnił funkcję przewodniczącego Komisji Programowej Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień”. Zdobył wiele nagród na międzynarodowych konkursach kompozytorskich, m.in. na konkursie w Vercelli (1961) za Wariacje fortepianowe Karol Szymanowski in memoriam oraz w Monako – za balet Oczekiwanie (1963). W 1969 zajął trzecie miejsce na Międzynarodowej Trybunie Kompozytorów UNESCO w Paryżu, gdzie nagrodzono go za Dialoghi (per violino ed orchestra) (1964). Za twórczość radiową dla dzieci otrzymał w 1960 nagrodę Komitetu do Spraw Radia i Telewizji, w 1975, za twórczość dla dzieci i młodzieży w dziedzinie muzyki ze szczególnym uwzględnieniem opero-baletu Bardzo śpiąca królewna, uhonorowano go Nagrodą Prezesa Rady Ministrów. * Wybitny polski dyrygent Jerzy Maksymiuk został uhonorowany Diamentową Batutą – nagrodą przyznawaną zasłużonym dyrygentom przez Polskie Radio. Nagrodę tę wręczono Jubilatowi podczas uroczystego koncertu 9 kwietnia, organizowanego przez Program II Polskiego Radia w Studiu Koncertowym PR im. Witolda Lutosławskiego, w dzień 70. urodzin artysty. Jak poinformowali organizatorzy, Zarząd Polskiego Radia przyznał Maksymiukowi Diamentową Batutę za „wybitne zasługi dla polskiej i światowej kultury muzycznej, w uznaniu dla działalności kompozytorskiej i dyrygenckiej oraz szczególnych związków z Polskim Radiem” Koncert składał się z trzech części. Podczas pierwszej i trzeciej wykonano utwory skomponowane przez Maksymiuka, m.in. „Szepty i krzyk marzeń”, Intermezzo pastorale oraz Arbor vitae – fragmenty oratorium napisanego w 2002 roku. W drugiej części koncertu wystąpił Rafał Blechacz – laureat ubiegłorocznego XV Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego. Wykonał on Koncert fortepiano- 127 wy A-dur KV 488 Wolfganga Amadeusza Mozarta z towarzyszeniem orkiestry Sinfonia Varsovia pod dyrekcją Jubilata. Diamentowa Batuta jest nagrodą muzyczną przyznawaną od 11 lat przez Zarząd Polskiego Radia SA zasłużonym dyrygentom związanym z Polskim Radiem. Dotychczasowymi laureatami są m.in.: Jan Krenz, Antoni Wit, Krzysztof Penderecki, Kazimierz Kord i Stefan Stuligrosz. 21.IV.2006 Jutro (w sobotę 22 IV) o godz. 12.30 nastąpi uroczystość wmurowania kamienia węgielnego pod budowę gmachu Opery i Filharmonii Podlaskiej – Europejskiego Centrum Sztuki, w miejscu przyszłej budowy przy ul. Kalinowskiego w Białymstoku. W uroczystości weźmie udział Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego – Kazimierz Ujazdowski. 28.IV.2006 Najdonioślejszym wydarzeniem nie tylko tygodnia, miesiąca, czy nawet roku, ale na pewno kilku ostatnich lat była sobotnia (22 IV) uroczystość wmurowania kamienia węgielnego pod budowę gmachu Opery i Filharmonii Podlaskiej – Europejskiego Centrum Sztuki, w miejscu przyszłej budowy przy ul. Kalinowskiego w Białymstoku. Uroczystość rozpoczęła się w Sali Kameralnej Filharmonii od wykonania przez Krzysztofa Trzaskowskiego Andante spianato i Wielkiego Poloneza Es-dur op. 22 Fryderyka Chopina i zaprezentowania na ekranie szczegółowych planów obiektu, które komentowali główny projektant prof. Marek Budzyński i Maciej Wojciechowski (ten drugi przedstawiał szczegółowe rozwiązania techniczne wnętrza Opery Podlaskiej). Głos zabierali też inicjatorzy tego wielkiego przedsięwzięcia: gospodarz spotkania Dyrektor Marcin Nałęcz-Niesiołowski, Marszałek Województwa Podlaskiego Janusz Kazimierz Krzyżewski, a także Wiceminister Kultury i Dziedzictwa Narodowego Jarosław Selin („…będzie to najważniejsza placówka kulturalna na wschód o Wisły…” … „Od września ubiegłego roku wspólnie ponosimy odpowiedzialność za tę inicjatywę…”) Na miejscu przyszłej budowy, opodal Białostockiego Teatru Lalek, po powitaniu przez Dyrektora Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego wszystkich gości i obserwatorów, akt erekcyjny odczytał Grzegorz Puchalski (klarnecista Orkiestry Opery i Filharmonii Podlaskiej): Akt Erekcyjny siedziby Opery i Filharmonii Podlaskiej – Europejskiego Centrum Sztuki w Białymstoku przy ul. Kalinowskiego z dnia 22 kwietnia A.D. 2006, gdy Ministrem Kultury i Dziedzictwa Narodowego Rzeczypospolitej Polskiej był Kazimierz Michał Ujazdowski, godność Arcybiskupa Diecezji Białostockiej piastował Jego Ekscelencja Najdostojniejszy Ksiądz Arcybiskup dr Wojciech Ziemba, godność Ordynariusza Diecezji Białostocko-Gdańskiej Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego piastował Jego Ekscelencja Najprzewielebniejszy Jakub Biskup Białostocki i Gdański, funkcję Marszałka Województwa Podlaskiego pełnił Janusz Kazimierz 128 Krzyżewski, godność Wojewody Podlaskiego dzierżył Jan Dobrzyński, urząd Prezydenta Miasta Białegostoku sprawował Ryszard Tur, inicjatorem budowy był Marcin Nałęcz-Niesiołowski Dyrektor Naczelny i Artystyczny Filharmonii Białostockiej w latach 1997-2005, a w dniu uroczystym władza Opery i Filharmonii Podlaskiej – Europejskiego Centrum Sztuki w Białymstoku spoczywała w rękach Dyrektora Naczelnego i Artystycznego Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego. Mocą uchwały Zarządu Województwa Podlaskiego, po uzyskaniu akceptacji władz Województwa Podlaskiego i Miasta Białegostoku oraz wsparcia z funduszy Unii Europejskiej postanowiono: Realizację budynku nowej siedziby Opery i Filharmonii Podlaskiej – Europejskiego Centrum Sztuki w Białymstoku według projektu architekta prof. Marka Budzyńskiego zwycięzcy Konkursu Architektonicznego rozpocząć. Zgodność powyższego z prawdą stwierdzając podpis swój składają: • w imieniu Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Rzeczypospolitej Polskiej – Wiceminister Jarosław Selin (powiedział m.in.: „ W życiu kulturalnym najważniejsze są ambicje. Wasze władze zdecydowały się na bardzo ambitny projekt, który otrzymał też realne wsparcie Państwa Polskiego, Rządu Polskiego, Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa narodowego. Projekt, który – jak wierzę głęboko – zrealizowany, będzie chlubą i będziemy się nim szczycić; będzie to najprawdopodobniej najważniejsza placówka kulturalna we wschodniej Polsce. Ambicje tego projektu można mierzyć też czasem. Przecież pomysł pojawił się niecałe dwa lata temu, a dzisiaj mamy ten wielki dzień wmurowania kamienia węgielnego. Jak słyszę od władz i projektantów, jest możliwość zrealizowania tego projektu w ciągu 2-3 lat. Dzisiaj nawet ktoś ambitnie powiedział, że być może pierwsza premiera w tym obiekcie odbędzie się w okolicach Bożego Narodzenia 2008. Jako człowiek, który dużo jeździ po Polsce i np. niedawno odwiedzał miasta, których nazw nie wymienię, gdzie zdarza się, że obiekty kulturalne budowane są od 30 lat, muszę powiedzieć, że jest to zamierzenie niezwykle ambitne. Życzę Państwu, żeby to się rzeczywiście udało i już się wpraszam na tę pierwszą premierę w tak szybkim terminie. Dziękuję bardzo.”) • Arcybiskup Archidiecezji Białostockiej Jego Ekscelencja Najdostojniejszy Ksiądz Arcybiskup dr Wojciech Ziemba (powiedział m.in.: Przede wszystkim składam miastu i organizatorom wielkie gratulacje za podjęcie tej inicjatywy. Władze samorządowe i miejskie zachęcam, aby zanotowały nazwisko dyrektora i inicjatora budowy Opery i Filharmonii Podlaskiej Pana Marcina NałęczNiesiołowskiego, bo na pewno po ukończeniu tej inwestycji otrzyma i powinien otrzymać bardzo wysokie miejsce w hierarchii tych wszystkich, którzy są zasłużeni dla tego miasta i dla tego regionu. Panu Dyrektorowi inicjatywy gratuluję i życzę, aby doprowadził ją do szczęśliwego końca.); • Ordynariusz Diecezji Białostocko-Gdańskiej Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego Jego Ekscelencja Najprzewielebniejszy Jakub Biskup Białostocki i Gdański (m.in. powiedział: W mediach było bardzo dużo o tym spornym terenie, na którym będzie wznosiła się przyszła Opera. Znajdujemy się na miejscu, gdzie przebiegała uliczka, a po obu jej stronach były cmentarze. Dzisiaj jest Wielka Sobota i jak nigdy przypominamy wszystkim, że te 129 • • • kości, które znajdują się w ziemi, kiedyś powstaną z martwych, żeby triumfować, królować razem z Triumfującym Chrystusem, który zwyciężył śmierć. Tutaj na tym miejscu leży wiele kości. Część, na której ma stanąć Opera została już wcześniej zniwelowana i są tam obecnie siedzenia amfiteatru…. Otóż, chcę powiedzieć tutaj wszystkim: do zniszczonego terenu nie rościmy pretensji, bo nie o to chodzi, żeby odzyskać teren, ale o to, żeby uszanować ten teren, gdzie jeszcze leżą kości. Gratuluję dzisiaj Panie Dyrektorze Panu tej inicjatywy i tej siły, którą Pan posiada i która pozwala mieć nadzieję, że w krótkim rzeczywiście czasie będziemy uczestniczyć w pierwszym występie opery i chóru, którego zadatki już widzimy i słyszymy. [W tym momencie Chór Opery i Filharmonii Podlaskiej wykonał hymn do Św. Stanisława Gaude Mater Polonia.] Marszałek Województwa Podlaskiego Janusz Kazimierz Krzyżewski („… 22 kwietnia 2006 to Wielka Sobota nie tylko dla wyznawców prawosławia. Mam nadzieję, że ten dzień przejdzie do historii miasta i regionu jako dzień znaczący dla jego rozwoju, a zwłaszcza perspektywy rozwoju kultury i sztuki. Na początku każdej realności było słowo. Te słowa padły przed niespełna dwoma laty i dzisiaj mamy przyjemność uruchomienia procesu inwestowania, czyli przekucia słów w czyny. Mam nadzieję, że czas, który nas dzieli od zakończenia procesu inwestycyjnego, nie wyczerpie cierpliwości mieszkańców Białegostoku, a zwłaszcza melomanów. Pragnę serdecznie podziękować wszystkim sojusznikom tego przedsięwzięcia, tej inicjatywy. Rzeczywiście, działaliśmy wyjątkowo zgodnie. Dość powiedzieć, że czas, który dzieli to słowo od czynu rzeczywiście jest historycznie krótki. Chciałbym wyrazić przekonanie, że taki sojusz będzie trwał w trakcie całego procesu inwestycyjnego, przedsięwzięcia niezmiernie skomplikowanego, lecz niewątpliwie nie przekraczającego potencjału organizacyjnego, energii, wytrwałości władz miasta i województwa. Przed wmurowaniem kamienia węgielnego trzeba wyrazić życzenie, by Pan Marcin Nałęcz-Niesiołowski w dostrzegalnej perspektywie mógł poprowadzić pierwsze inauguracyjne przedstawienie „Strasznego dworu”. Zapraszamy!”); Prezydent Miasta Białegostoku Ryszard Tur („Kiedy dziś wspominamy podjęcie inicjatywy budowy Opery i Filharmonii Podlaskiej, wydawało nam się wówczas, że ten obiekt powstanie znacznie później. Dzięki wielkiemu zaangażowaniu Pana Dyrektora Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego już dzisiaj możemy dokonać wmurowania kamienia węgielnego. Jestem przekonany, że ten piękny obiekt będzie wykorzystywany nie tylko dla celów operowych, ale również na inne cele. Jestem przekonany również, że powstanie tego obiektu przyczyni się do porządkowania, zagospodarowania otoczenia dzisiaj tak bardzo jeszcze zniszczonego. Tym samym nasze miasto, nasz krajobraz miejski znacznie wypięknieje. Przede wszystkim jednak gratuluję i dziękuję Panu Dyrektorowi za podjęcie tej inicjatywy i kontynuowanie jej teraz już na etapie realizacji.”); Wicemarszałek Senatu Rzeczypospolitej Polskiej Krzysztof Putra (powiedział m.in.: Przede wszystkim chciałem pogratulować Panu Dyrektorowi Marcinowi Nałęcz-Niesiołowskiemu świetnego pomysłu i tej energii, werwy w działaniu. Chciałem też podziękować Samorządowi Województwa i Samorządowi Miasta Białegostoku, a przede wszystkim Panu Ministrowi Kultury, który ze- 130 chciał tę inicjatywę wesprzeć. Podlasie potrzebuje jak świeżego powietrza dobrych inwestycji, które będą przyciągały do nas inwestorów. Trzeba pamiętać, że inwestowanie w kulturę, w takie przedsięwzięcia jak Opera i Filharmonia Podlaska, jest niezwykle istotne. My jako parlamentarzyści będziemy to wspierać. Mam też nadzieję, że będzie harmonia we współpracy w realizacji tej inwestycji. Tego szczerze życzę i mam nadzieję, że spotkamy się w jeszcze większym gronie już na otwarciu, na pierwszym przedstawieniu.); • Przewodniczący Sejmiku Wojewódzkiego Zbigniew Karol Krzywicki (Zdarzyło się – myślę, że szczęśliwie dla mieszkańców Białegostoku i województwa – że w jednym czasie, w jednej sprawie spotkała się pewna grupa ludzi; myślę o Panu Dyrektorze Marcinie Nałęcz-Niesiołowskim, o Panu Marszałku Krzyżewskim, o Panu Prezydencie Turze i Ministrze Kultury – tym poprzednim Waldemarze Dąbrowskim, jak i obecnym – Kazimierzu Michale Ujazdowskim oraz obecnym tutaj Wiceministrze, który dał pewien sygnał, że jest bardzo blisko naszej idei. Na czym polega całe szczęście? Na tym, że ponad wszystkie możliwe funkcjonujące i szalejące ponad Polską podziały, dla tej grupy ludzi stała się niezwykle ważna jedna sprawa. O ile na Podlasiu mamy pewną tradycję dogadywania się, to w wymiarze krajowym zaistniał sygnał historycznej ciągłości. A ponieważ dotyczy to kultury, to tego sygnału przecenić się nie da. Gratuluję wszystkim mieszkańcom Białegostoku i województwa, zwłaszcza tym, którzy nie wątpią, że marzenia mogą się spełniać. Dziękuję Panu Ministrowi Ujazdowskiemu i Panu Ministrowi Selinowi, bo rozumiem, że Opera Podlaska ma wielką przyszłość i to jeszcze za naszego życia.); • Główny projektant prof. Marek Budzyński (m.in. powiedział: Padło tu już wiele wspaniałych słów o więzi, które wskazywały na ogromną wolę budowy tego dzieła. Ja wierzę, że to dzieło powstanie i ta wola się utrzyma i za trzy lata rzeczywiście przyjdziemy na ten „Straszny dwór”); • Dyrektor Naczelny i Artystyczny Opery i Filharmonii Podlaskiej Marcin Nałęcz-Niesiołowski (Chciałbym gorąco podziękować z całego serca za tak wiele miłych słów, które usłyszałem. Proszę mi jednak wierzyć, że inicjatorów jest zdecydowanie więcej niż tylko moja skromna osoba i wcale się teraz nie kryguję. Mam nadzieję też, że tych inicjatorów i sympatyków będzie coraz więcej. Zmieniajmy rzeczywistość i bądźmy szczęśliwi, że żyjemy w czasach, kiedy możemy to robić. Potrzeba tylko wytrwałości, chęci no i naszej ciężkiej pracy. Chciałbym dzisiejsze spotkanie zakończyć słowami z mojej wypowiedzi w dodatku do dzisiejszego numeru „Rzeczpospolitej”: „Mam świadomość, że w pewnym sensie i tak jesteśmy na początku drogi, że do stworzenia pełnowartościowego miejsca kreowania sztuki potrzeba będzie jeszcze ogromu sił i wytrwałości. Jednak życzliwość i pomoc, jaką dotychczas otrzymałem od osób czynnie zaangażowanych w proces inwestycyjny oraz sympatyków idei, a nade wszystko moje głębokie przekonanie o potrzebie rozwoju Polski w nadchodzących latach także poprzez kulturę, pozwalają mi z głęboką nadzieją wierzyć w sukces całego przedsięwzięcia.” Jeszcze raz z całego serca bardzo dziękuję i mam nadzieję, że na przełomie czerwca i lipca rozpoczniemy prace budowlane tu, gdzie stoi aktualnie amfiteatr.) 130 Na koniec ceremonii uroczyście zwinięto podpisany Akt Erekcyjny, włożono w specjalny pojemnik w kształcie tuby i osoby, które podpisały się pod nim, zamurowały go symbolicznymi cegłami. Chór Opery i Filharmonii Podlaskiej towarzyszył temu uroczystemu aktowi pieśnią „Sto lat”. * Kończąc spisywać powyższą relację słucham orkiestrowych utworów Aleksandra Tansmana z najnowszej – jeszcze gorącej – płyty Opery i Filharmonii Białostockiej wydanej przez DUX. Jest to już dziewiąty album naszej Orkiestry, co w kontekście starań o budowę gmachu Opery i Filharmonii Podlaskiej dowodzi, że dyrektor Marcin Nałęcz-Niesiołowski prowadzi bardzo dobrą robotę artystyczną, menadżerską realizując przy tym własne wizje rozwoju kultury muzycznej i tworzenia odpowiedniej, prawdziwie europejskiej, infrastruktury kulturalnej. Płyta zawiera niemal pełną godzinę muzyki Tansmana. Na 15 ścieżkach zapisano Wariacje na temat Frescobaldiego (1-7), IV Symfonię (8-10), Cztery tańce polskie (1114) i opracowanie chorału J. S. Bacha na orkiestrę symfoniczną (15). Jest to płyta nieodzowna w każdej fonotece miłośników muzyki polskiej, tym bardziej, że znajomość dorobku twórczego znakomitego kompozytora jest w jego ojczyźnie raczej wątła. Powinniśmy te braki jak najszybciej odrobić. Album jest niezwykle starannie wydany, a jego oprawa plastyczna z epoki kompozytora (P. Picasso – Ptaszek w klatce) nieodparcie przyciąga wzrok. 5.V.2006 Wmurowanie kamienia węgielnego pod budowę Opery i Filharmonii Podlaskiej – Europejskiego Centrum Sztuki pozostaje wraz z otaczającymi wydarzeniami nadal w centrum uwagi „Tygodnika Muzycznego”. Takim ważnym wydarzeniem był również dodatek do dziennika „Rzeczpospolita” z dnia 22-23 kwietnia br. (Nr 95 (7389), zawierający szereg interesujących materiałów na ten temat. Dzisiaj przytaczamy z tego źródła rozmowę z Ministrem Kultury i Dziedzic- twa Narodowego Kazimierzem Michałem Ujazdowskim, przeprowadzoną przez Elżbietę Południk. Co wpłynęło na to, że Ministerstwo Kultury zdecydowało się współprowadzić od tego roku Filharmonię Białostocką i współfinansować budowę opery? KAZIMIERZ MICHAŁ UJAZDOWSKI: Kierujemy się podwójnym motywem. Jesteśmy przekonani o wysokim poziomie artystycznym Filharmonii Białostockiej. Chodzi też o absolutnie świadomą decyzję dowartościowania regionu, który był przez całe lata traktowany jako margines mecenatu państwa. Myślę tu o całej ścianie wschodniej. Kierowaliśmy się więc przekonaniem o konieczności dowartościowania instytucji na obszarze pod wieloma względami zaniedbanym, również w sferze kultury. Ten sam motyw leży u podstaw bezpośredniego zaangażowania Ministerstwa Kultury w budowę nowoczesnego kompleksu gmachów Opery i Filharmonii Podlaskiej. 131 We wschodniej Polsce przez kilkadziesiąt lat nie przeprowadzono żadnej dużej inwestycji w sferze kultury. Dlatego będziemy wspierać budowę tego obiektu. To będzie jeden z najnowocześniejszych obiektów w kraju, a na pewno najnowocześniejszy na wschód od Wisły. To prawda. Symboliczne znaczenie ma fakt, że dwa najbardziej nowoczesne projekty budowy sal koncertowych przedstawiły dwa regiony kresowe – myślę o Białymstoku i Wrocławiu, gdzie miasto i samorząd wojewódzki przedstawiły równie znakomitą koncepcję połączenia instytucji muzycznych Vratislavia Cantans i Filharmonii z budową nowoczesnej sali koncertowej. W założeniach ma to być również Europejskie Centrum Sztuki. Białystok zyska przy okazji rangę regionu – ambasadora polskiej kultury na Wschodzie. Na szczęście dziś żadna instytucja i żaden region nie są skazane na izolację. Bardzo cieszyłbym się, gdyby Opera i Filharmonia Podlaska promieniowała działalnością kulturalną na sąsiednie regiony, współpracowała z instytucjami kulturalnymi sąsiednich krajów. To będzie zależało również od osób, które ją poprowadzą. Państwo daje wiele możliwości, ale szczegóły zależą od społeczności Podlasia i ludzi, którzy będą odpowiadać za kierunki i dynamikę aktywności artystycznej tej placówki. Jak duża część funduszy na budowę będzie pochodziła z Unii Europejskiej? To znakomity przykład wykorzystania funduszy europejskich. Chcemy się pochwalić, że w sferze kultury wykorzystanie środków europejskich może być uznawane pod wieloma względami za wzorcowe. Istotną część naszej pozycji budżetowej stanowią środki europejskie. Wykorzystane zostaną również do budowy gmachu Opery i Filharmonii Podlaskiej. Wsparcie Ministerstwa Kultury także jest znaczące. Zamieniliśmy nasz udział z miękkiego, czyli z promesy finansowania, na tzw. twardy. Dlatego można mówić o szczególnym finansowaniu tej inwestycji, bo bardzo nam na niej zależy. W 2006 roku na budowę tego obiektu wydamy 5 min złotych. Dodatkowe pieniądze przeznaczamy na funkcjonowanie Filharmonii Białostockiej w ramach współprowadzenia tej instytucji przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Czy inne przedsięwzięcia kulturalne na prowincji mogą liczyć na wsparcie ministerstwa? Staramy się wspierać to, co cenne. To nie znaczy, że to, co głośne. Bardzo wiele cennych inicjatyw powstaje poza zainteresowaniem mediów centralnych. Na skutek tego może powstać fałszywe wrażenie, że są mniej wartościowe. Staramy się zwrócić uwagę opinii publicznej na Białystok, a tym samym na wszystkie miejsca w Polsce, gdzie dzieją się wartościowe rzeczy. Nasza rola ma charakter pomocniczy. Związana jest z nadzieją, że Białystok i pozostałe regiony wschodniej Polski skorzystają z pomocy państwa, ale to, co powstanie i jakie będą to inicjatywy, zależy w dużym stopniu od regionu i od ludzi kultury. My staramy się przekraczać nieczuły rewir centralizmu. Czy Białystok ma szansę stać się najbardziej znaczącym ośrodkiem życia muzycznego we wschodniej Polsce? Mnie się marzy wyrównana stawka. Nie tyle życzyłbym sobie, by Białystok górował nad Lublinem i Rzeszowem, ile by te wszystkie trzy miasta odnosiły sukcesy artystyczne i ciągle podwyższały poziom. Wiem, że Białystok staje się miastem wiodącym tej stawki. 132 12.V.2006 Wmurowanie kamienia węgielnego pod budowę Opery i Filharmonii Podlaskiej – Europejskiego Centrum Sztuki pozostaje wraz z otaczającymi wydarzeniami nadal w centrum uwagi „Tygodnika Muzycznego”. Takim ważnym wydarzeniem był również dodatek do dziennika „Rzeczpospolita” z dnia 22-23 kwietnia br. (Nr 95 (7389), zawierający szereg interesujących materiałów na ten temat. Dzisiaj przytaczamy z tego źródła rozmowę z Marszałkiem Województwa Podlaskiego, Januszem Kazimierzem Krzyżewskim przeprowadzoną przez Haralda Kittela. Dlaczego projekt budowy nowej opery w Białymstoku jest tak ważny dla województwa? JANUSZ KAZIMIERZ KRZYŻEWSKI: Między granicą wschodnią a Warszawą nie ma jeszcze takiej instytucji. Są filharmonie w Lublinie, Olsztynie i u nas w Białymstoku. Jednak rozwój naszej filharmonii osiągnął już ten poziom, że uzasadnione było rozważenie pomysłu budowy Europejskiego Centrum Sztuki. Podlasie to pogranicze kultur, religii, tradycji, to jest miejsce, gdzie na scenach opery, operetki, teatru muzycznego można będzie prezentować dorobek wielu środowisk. To jeden z niewielu projektów, gdzie doskonale porozumiały się władze województwa i miasta. Zgodne współdziałanie bardzo przyspieszyło projektowanie opery. Mamy energicznego dyrektora Filharmonii i Opery w Białymstoku, pana Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego, którego energia udzieliła się wielu ludziom, od 12.V. zależy los tej inwestycji, między innymi ministrowi kultury. l minister wziął pod opiekę operę? Opera będzie na liście instytucji narodowych, będzie współfinansowana przez ministra, który zaoferował wsparcie już w czasie budowy. Budowa zacznie się lada moment? W sobotę 22 kwietnia wmurowujemy kamień węgielny, załatwiliśmy wszystkie sprawy kończące się pozwoleniem na budowę, które już jest. Teraz trwają wykopaliska archeologiczne na miejscu budowy. Zaczął się przetarg, do którego zgłosiło się siedem firm i jeśli nie nastąpią komplikacje, to – będąc realistą – sądzę, że na początku drugiego półrocza, w lipcu lub sierpniu, można będzie zacząć budowę. Budowa jest podzielona na etapy. Pierwszy – stan surowy – potrwa od 2006 do 2007 roku. Drugi etap chcemy zamknąć najpóźniej do 2009 roku. Jakie są koszty tej inwestycji? W pierwszym etapie budowa będzie kosztować około 25 milionów złotych. Minister i dołoży 5 milionów złotych, a samorząd sfinansuje resztę prawdopodobnie przy i udziale funduszy z Unii Europejskiej, bo staramy się o finansowanie z Unii. Do tej pory zapłaciliśmy 4 miliony złotych na dokumentację techniczną, milion złotych dołożył już minister kultury. Pieniądze na budowę są już przewidziane w budżecie samorządu. Nowy obiekt to nie będzie tylko opera. To będzie też teatr letni z zaadaptowanym amfiteatrem, operetka, centrum kongresowe, myślimy też o tym, aby tam zmieścić scenę białostocką teatru Wierszalin z Supraśla koło Białegostoku, przewidujemy też umożliwienie działalności wystawienniczej. 133 Nie brakowało chyba trudności? Wołowej skóry byłoby za mało, aby spisać trudności. Na przykład w ostatniej chwili część radnych obawiała się, czy inwestycja jest dobrze zaprojektowana, i czy będą parkingi, dojazdy i tak dalej. Było wokół tej sprawy trochę szumu. Kolejny problem to działka, która jest przedmiotem sporu między władzami miasta a Kościołem prawosławnym. Kościół wycofał co prawda roszczenia w tej części, która dotyczy opery, aby nie blokować budowy, ale spór jest. Wreszcie grupa radnych skierowała sprawę do prokuratury, aby ta sprawdziła, czy prezydent Białegostoku przekazał grunt na budowę w zgodzie z prawem. Problemów więc nie brakowało. Mimo to udało się stworzyć bardzo awangardowy projekt. Ten projekt trzyma się tej ziemi. Jego przesłanie: „kultura i natura” wiąże się bardzo z symbolem tej opery, którym jest drzewo namalowane przez Rafała Olbińskiego. Zresztą to drzewo być może ozdobi kurtynę w przyszłej operze. Profesor Marek Budzyński trafił idealnie w tutejsze uwarunkowania przyrodnicze i kulturowe. Białystok ma więc szansę stać się międzynarodowym centrum kulturalnym. Trochę już jest, a ma szansę stać się jeszcze bardziej. Już mamy 25. Międzynarodowy i Festiwal Muzyki Cerkiewnej. Miejmy nadzieję, że podobnych imprez będzie jeszcze więcej. Mamy też nadzieję na rozwinięcie bardziej intensywnych kontaktów z sąsiadami – Białorusinami, Litwinami. Chyba cały Białystok czeka na tę premierę? Już wiadomo, że w nowej operze zainaugurujemy działalność artystyczną operą „Straszny dwór”, którą poprowadzi dyrektor Opery i Filharmonii Podlaskiej Marcin Nałęcz-Niesiołowski. – Rozmawiał Harald Kittel 17.V.2006 Uroczystym koncertem w Filharmonii Podlaskiej zakończyła się część konkursowa XXV Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Cerkiewnej, organizowanego przez Fundację „Muzyka Cerkiewna”. W kategorii chórów zawodowych kameralnych pierwsze miejsce zajął Bizantyjski Zespół Męski „Św. Efraim” z Budapesztu (Węgry), a w kategorii chórów zawodowych Chór Kameralny Narodowego Teatru Opery i Baletu z Astany (Kazachstan). W kategorii chórów parafialnych dwie pierwsze nagrody otrzymały: Chór SanktPetersburskiej Prawosławnej Akademii Duchownej z Rosji oraz Bracki Chór Kijowsko-Pieczerskiej Ławry na Ukrainie. W kategorii chórów amatorskich świeckich pierwsze miejsce przyznano ex aequo Chórowi Akademickiemu Politechniki Częstochowskiej „Collegium Cantorum” i Chórowi Szkoły Muzycznej w Daugavpils na Łotwie. Nagrodę specjalną jury przyznało Bizantyjskiemu Chórowi „Drama’s Domestics” z Dramy w Grecji. W ramach festiwalu w dniach 14-17 bm. w Filii Akademii Muzycznej odbywało się Forum Kompozytorów i Dyrygentów. 134 26.V.2006 W Białymstoku w dniach 9-17 maja odbywał się XXV Międzynarodowy Festiwal Muzyki Cerkiewnej – „Hajnówka 2006”. Na całość jubileuszowej imprezy złożyły się: część konkursowa zakończona galowym koncertem laureatów (9-14 maja), Międzynarodowe Forum Kompozytorów i Dyrygentów (15-16 maja) oraz uroczysty koncert Opery i Filharmonii Podlaskiej (17 maja). Festiwal organizuje Fundacja „Muzyka Cerkiewna”, patronat honorowy sprawował Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego, patronat artystyczny objął Krzysztof Penderecki. W części konkursowej Festiwalu jury (prof. Romuald Twardowski – przewodniczący, prof. Czesław Freund, Mykoła Gobdycz, ks. Aleksander Łaszkow, prof. Igor Rajewski, prof. Bożenna Sawicka i ks. Jerzy Szurbak) po przesłuchaniu 23 chórów przyznało następujące miejsca i nagrody: 1) w kategorii chórów parafialnych dwie I nagrody ex aequo: • Chór Sanki-Petersburskiej Prawosławnej Akademii Duchownej (Rosja) • Bracki Chór Kijowsko-Pieczerskiej Ławry (Ukraina) dwa II miejsca ex aequo: • Katedralny Chór „Carmen” z Białegostoku • Prawosławny Chór Parafii p. w. Zaśnięcia Najświętszej Matki Bożej z Jarabiny (Słowacja) 2) w kategorii chórów amatorskich świeckich dwie I nagrody ex aequo: • Chór Akademicki Politechniki Częstochowskiej „Collegium Cantorum” • Chór Szkoły Muzycznej w Daugavpils (Łotwa) II miejsce: Chór Dziewczęcy „Ranica” z Mińska (Białoruś) III miejsce: Męski Chór Młodzieżowego Towarzystwa Śpiewaczego „Lira” w Warszawie 3) w kategorii chórów zawodowych kameralnych I nagroda: Bizantyjski Zespół Męski „Św. Efraim” z Budapesztu (Węgry) II miejsce: Chór Kameralny Dniepropietrowskiej Filharmonii (Ukraina) dwa III miejsca ex aequo: • Męski Zespół „Radziwiłły” Cerkwi p.w. Ikony Matki Boskiej „Wsiech skorbiaszczich radost’” z Mińska (Białoruś) • Męski Chór „Gavriil Musicescu” z Kiszyniowa (Mołdawia) 4) w kategorii Chórów zawodowych I nagroda: Chór Kameralny Narodowego Teatru Opery i Baletu im. K. Bajsieitowej z Astany (Kazachstan) dwa II miejsca ex aequo: • Chór Kameralny Filharmonii w Homlu (Białoruś) • Chór Kameralny im. S. Rachmaninowa w Tambowie (Rosja) III miejsce: Chór „Credo” z Kiszyniowa (Mołdawia). 135 Nagrodę specjalną za kultywowanie i propagowanie tradycyjnego śpiewu bizantyjskiego Patriarchatu Ekumenicznego otrzymał Bizantyjski Chór „Drama’s Domestics” z Dramy (Grecja). Ponadto Jury przyznało: nagrodę specjalną twórcy i długoletniemu kierownikowi wiejskiego chóru parafialnego – Annie Derevianikowej z Jarabiny (Słowacja) oraz dyplom honorowy Alessandro Ruo Rui z Turynu za propagowanie muzyki cerkiewnej na terenie Italii i Europy Zachodniej. Jury z satysfakcją odnotowało wysoki poziom artystyczny tegorocznej XXV jubileuszowej edycji Festiwalu stwierdzając także, iż Festiwal – pierwszy i najważniejszy tej rangi w świecie – wpisał się na trwałe w kalendarz najbardziej znaczących wydarzeń artystycznych organizowanych w naszym kraju. Międzynarodowe Forum Kompozytorów i Dyrygentów (obok Fundacji „Muzyka Cerkiewna” współorganizatorem była Filia Akademii Muzycznej im. F. Chopina) skupiło znakomite grono twórców. Źródła inspiracji swojej twórczości oraz wybrane – również te świeżo skomponowane – utwory przedstawiali podczas spotkania reprezentanci: Polski – Romuald Twardowski, Mołdawii – Teodor Zgurianu, Białorusi – Anna Karotkina oraz Bułgarii – ks. Aleksander Łaszkow. Było to pierwsze tego typu spotkanie w historii Festiwalu. Prof. Romuald Twardowski przypomniał swoją drogę do muzyki cerkiewnej datującą się jeszcze od czasów dzieciństwa spędzonego w Wilnie, gdzie mieszkał w pobliżu cerkwi. Ważnym momentem na tej drodze było spotkanie Andrzeja Szwalbe, dyrektora Filharmonii Pomorskiej, który zamówił na potrzeby bydgoskiego festiwalu Musica Antiqua Europae Orientalis Małą liturgię prawosławną (1968). Kolejnym istotnym epizodem (1983) było zaproszenie do Hajnówki na Festiwal Muzyki Cerkiewnej. Była to dopiero druga edycja tego Festiwalu; Romualda Twardowskiego wybrano na przewodniczącego jury (jest nim niezmiennie do dziś). Od tego czasu corocznie w maju kompozytor ma bliski kontakt z muzyką cerkiewną w różnych wykonaniach. Festiwal szybko się rozwijał i z Dni Muzyki Cerkiewnej w roku 1991 przerodził się w imprezę międzynarodową. Zwiększała się stale liczba uczestników (nieraz 37-38 chórów), co powodowało wydłużenie przesłuchań do 4-5 godzin. Nużący też był dość często powtarzający się repertuar. Stało się to bodźcem do komponowania kolejnych utworów inspirowanych duchem prawosławia, w roku 1990 – Alliłuja. Utwór został nagrodzony i wydany we Francji i dzięki temu rozpowszechnił się na całym świecie, m.in. w Chinach (kompozytor zademonstrował nagranie fragmentu utworu). Wkrótce potem Romuald Twardowski pisze szereg dalszych utworów, każdy rok przynosił coś nowego. W ten sposób powstały dwa zbiory muzyki na potrzeby Festiwalu. W ubiegłym roku na zamówienie Mykoły Gobdycza, dyrygenta Kameralnego Chóru „Kijów”, powstała Liturgia prawosławna (ponad 50 minut muzyki). Kilka fragmentów tej Liturgii śpiewano już na tegorocznym Festiwalu w Białymstoku. Pełne prawykonanie odbędzie się jesienią w kijowskim Uspienskim Soborze. Prezentując własne utwory, Romuald Twardowski komentował cechy wykonania, podkreślając zalety zespołów i dyrygentów (z Mińska, Omska). Wśród prezentowanych utworów znalazły się: Hosanna nr 2, W Twoim Królestwie, Mała liturgia prawosławna (fragment). Na koniec profesor podzielił się spostrzeżeniem, że Festiwale Muzyki Cerkiewnej są oknem na wschodnią Europę, przez które widać, co dzieje się w takich krajach jak 136 Białoruś, Ukraina, Rosja, Mołdawia itd. Lata dziewięćdziesiąte XX w. przyniosły na Wschodzie odrodzenie kultury śpiewu cerkiewnego. O ile wcześniej chóry stamtąd śpiewały po prostu okropnie (z fatalną emisją, białymi głosami, krzykliwie), to obecnie śpiewają już zupełnie inaczej, wróciła dawna kultura śpiewu cerkiewnego. Teodor Zgurianu z Republiki Mołdawii, profesor Akademii Muzyki i Teatru w Kiszyniowie, dyrygent i kompozytor przedstawił referat pt. „Etapy ewolucyjnego rozwoju religijnej prawosławnej muzyki w regionie Międzyrzecza Prutu i Dniestru w okresie prawie dwóch tysięcy lat”. Autor – w pewnej niezgodzie z tytułem swego wystąpienia – zauważył, że o muzyce religijnej z tego obszaru można mówić dopiero od roku 1470, kiedy Stefan Wielki po zwycięstwie nad Turkami zbudował Monastyr Putna, a przy nim szkołę muzyczną, w celu zgłębiania i tworzenia pieśni liturgicznych w prawosławnych świątyniach i klasztorach. Kolejnym ważnym etapem rozwoju muzyki cerkiewnej na terenie Mołdawii było późne średniowiecze. Z tego okresu pochodzi zaprezentowana dwugłosowa pieśń Kobieta, która wpadła w grzechy przypominająca formy organum melizmatycznego. Teodor Zgurianu omówił jeszcze dwa okresy: przełom XIX i XX wieku (działali wówczas wybitni twórcy – Gawriil Musicescu i Michaił Bierezowskij) oraz lata czterdzieste ubiegłego stulecia, kiedy świątynie były w większości zamykane albo burzone, zaś duchownych fizycznie likwidowano bądź zsyłano na Syberię; na obszarze całej Mołdawii nie było wówczas czynnej żadnej cerkwi. Teodor Zgurianu założył w 1988 r. chór kameralny o nazwie Renaissance, z którym zaczął wykonywać po raz pierwszy w Mołdawii, Rumunii i na Ukrainie utwory prawosławne struktury bizantyjskiej, jak również kompozycje G. Musicescu, M. Bierezowskiego, E. Mandiczewskiego a także własne. W zaprezentowanym utworze „Ojcze nasz” Zgurianu ograniczył ornamentykę, pozostawiając burdon. We fragmencie Liturgii Jan Złotoustego (Miłost mira) kompozytor wykorzystał obok unisonu niewielkie fugato, a nawet zgrupowane połączenia harmoniczne, które według Zgurianu „mają prawo do istnienia, nie tak bardzo drażnią ucho współczesnego człowieka i mogą być wykonywane w świątyniach prawosławnych”. Wystąpienie Anny Karotkiny, młodej kompozytorki z Mińska (uczennicy pedagoga gruzińskiego Mdivaniego i białoruskich profesorów Kościukowiec i A. Bogatyriowa), poświęcone zostało prezentacji własnej twórczości. U jej źródeł legły siedmioletnie studia nad dawną muzyką cerkiewną. Poznała też dobrze muzykę polską (była stałym gościem Festiwali „Warszawska Jesień”). W jej muzyce można zaobserwować przenikanie kultur białoruskiej i polskiej (matka kompozytorki jest Polką). Zaprezentowała fragmenty kilku swoich kompozycji łączących współczesny język kompozytorski z cytatami bądź parafrazami starych śpiewów cerkiewnych, m.in. Kantatę na Boże Narodzenie (1995), utwór chóralny w konwencji starej monodii rosyjskiej, Ecclesiasta (1998), na chór, orkiestrę (z organami) i narratora, utwór powstały – jak przyznała sama kompozytorka – pod wielkim wpływem muzyki Krzysztofa Pendereckiego (zwłaszcza Pasji). Na koniec swego wystąpienia Anna Karotkina zrelacjonowała sytuację na Białorusi w obszarze muzyki cerkiewnej (niewielu kompozytorów tej muzyki, brak oficjalnych kontaktów między nimi, twórczość kilku wybitnych kompozytorów znana jest tylko poza Białorusią). Aleksander Łaszkow, duchowny, dyrygent i kompozytor z Bułgarii, w pierwszej części wykładu opowiadał o swojej drodze do komponowania. Punktem zwrotnym był 137 rok 1985, kiedy został dyrygentem w cerkwi Świętej Dziewicy w Płowdiw. Dla tego chóru skomponował swoją pierwszą Liturgię św. Jana Złotoustego Es–dur. W następnych latach powstały jeszcze trzy dalsze liturgie. Stopniowo poprzez wykorzystanie intonacji bułgarskiej muzyki ludowej w ostatniej, czwartej, swej Liturgii ks. Łaszkow doszedł do muzyki pisanej już do tekstów w języku bułgarskim, a nie, jak dotąd, cerkiewno-słowiańskim. Było to wówczas (1997) absolutną nowością. W części dyskusyjnej swoją drogę ku muzyce cerkiewnej i wieloletnią działalność artystyczną – niezwykle barwnie i nie bez akcentów dramatycznych – przedstawił ks. Jerzy Szurbak oraz prof. Bożenna Sawicka z białostockiej Filii Akademii Muzycznej (również dyrygent Chóru Akademii Medycznej w Białymstoku – dwukrotnego laureata I miejsca poprzednich edycji MFMC). Ks. Jerzy Szurbak wiele uwagi poświęcił też prawosławnym tekstom liturgicznym i odpowiedniemu podejściu do słowa zarówno kompozytorów jak i dyrygentów. Wyraził przekonanie, że zawsze należy zaczynać od egzegezy tekstu i jego funkcji liturgicznej tym bardziej, że w chórach śpiewa przecież wielu (nieraz większość) katolików, którym teksty muzyki cerkiewnej nie są znane. Wszyscy chórzyści powinni odczuwać piękno tych tekstów i to odczucie przenieść na warstwę muzyczną. Anna Karotkina zgłosiła bardzo istotny wniosek, by następnym Festiwalom Muzyki Cerkiewnej towarzyszyły naukowe seminaria na temat problemów kompozytorskich i wykonawczych tej muzyki. Realizacja tego pomysłu mogłaby stopniowo uczynić z Białegostoku centrum nie tylko wykonawstwa, ale również badań i rozwoju tej pięknej dziedziny kultury muzycznej. 2.VI.2006 Opera i Filharmonia Podlaska jest już użytkownikiem wieczystym terenu pod budowę gmachu Europejskiego Centrum Sztuki. Uroczystość podpisania aktu notarialnego odbyła się 11 maja w Pałacyku Gościnnym. W obecności notariusza swoje podpisy pod dokumentem złożyli: dyrektor OiFP Marcin Nałęcz-Niesiołowski, inwestor, czyli marszałek Janusz Krzyżewski i prezydent Białegostoku Ryszard Tur, który podjął decyzję o przekazaniu terenu przy ul. Kalinowskiego pod tę inwestycję. Akt notarialny objął wszystkie niezbędne działki, za wyjątkiem jednej, której uwzględnienie uniemożliwiły przepisy. Prawa do niej rościła sobie bowiem parafia prawosławna p.w. Św. Mikołaja Cudotwórcy. Wprawdzie Cerkiew zdecydowała się odstąpić od tych roszczeń ze względu na charakter przewidywanej inwestycji, ale z formalnego punktu widzenia działka wciąż objęta jest postępowaniem komisji regulacyjnej. Przekazana zostanie dopiero po zakończeniu postępowania, co jednak w żaden sposób nie opóźni budowy Europejskiego Centrum Sztuki. – Jesteśmy już po otwarciu ofert w przetargu na wykonawcę – stwierdził marszałek Krzyżewski. – Sądzę, że do końca maja uda się nam rozstrzygnąć, kto będzie realizował pierwszy etap tej inwestycji. 138 14.VI.2006 Prokuratura Rejonowa w Białymstoku stwierdziła, że nie doszło do złamania prawa przy wydawaniu pozwolenia na budowę Opery Podlaskiej. Pod koniec marca kilku białostockich radnych złożyło doniesienie do prokuratury, twierdząc, że przy wydawaniu pozwolenia mogło dojść do nieprawidłowości. Zdaniem radnych prezydent podjął decyzję o budowie opery bardzo szybko (procedury trwały miesiąc, zakończyły się 30 grudnia 2005 r.), lekceważąc niektóre przepisy. Zarzucali np. prezydentowi, że dla opery zaplanował poświęcić miejski amfiteatr i nie postarał się o opracowanie raportu o oddziaływaniu tak dużej inwestycji na środowisko. Prokuratura nie dopatrzyła się jednak przestępstwa i umorzyła postępowanie. – Przyjmujemy to do wiadomości – powiedział wczoraj „Gazecie” radny Mirosław Hanusz. („Gazeta w Białymstoku”, 1 VI 2006) * Orkiestra Filharmonii Podlaskiej pod dyrekcją Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego gościła na przełomie maja i czerwca dwukrotnie za granicą. 28 maja koncertowała w Rathenow (Niemcy) wykonując trzy poematy symfoniczne Karłowicza Odwieczne pieśni, mazury z „Halki” i „Strasznego dworu” Moniuszki oraz szereg walców i polek Straussa. Koncert wsparła Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej, a współfinansował Instytut Adama Mickiewicza ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego Rzeczpospolitej Polskiej w ramach Roku Polsko-Niemieckiego 2005/2006. Występ naszych Filharmoników bardzo się podobał publiczności (owacja na stojąco) oraz miejscowej prasie, która zachwycała się „temperamentem grzmiących puzonów” w polce „Donner und Blitz” Straussa, stwierdzając na koniec, że „Cudownie zagrany przez muzyków walc „Nad pięknym modrym Dunajem” pod sugestywną batutą dyrygenta przekonał publiczność, że orkiestra ta nie ustępuje Wiedeńskim Symfonikom w ich koncertach noworocznych”. Czy może być większy komplement? * Gdy piszę te słowa, Orkiestra i Chór Opery i Filharmonii Podlaskiej jedzie do Belgii, gdzie, mają odbyć się dwa koncerty. W Filharmonii w Liège odbędzie się 7 czerwca się prawykonanie „Kantaty żałobnej na baryton, chór i orkiestrę symfoniczną” belgijskiego dyrygenta i kompozytora Alberta Dupuis’a. Dzięki niesamowitemu zbiegowi okoliczności – przypadkowemu znalezieniu utworu „na strychu” jednego z białostockich domów, Opera i Filharmonia Podlaska znalazła się w posiadaniu jedynej oryginalnej partytury dzieła. Według informacji otrzymanych od belgijskich i francuskich wydawnictw muzycznych nikt, włącznie ze spadkobiercami kompozytora, nie dysponuje kopią tego utworu. Ta bardzo cenna dla kultury muzycznej Belgii pozycja według naszej opinii powinna docelowo powrócić do kraju. Ważnym punktem koncertu w Liège będzie uroczyste przekazanie oryginalnej partytury wraz ze znajdującym się wewnątrz listem kompozytora – dedykacją, dla 139 burmistrza miasta Liège. Temu wydarzeniu patronuje ambasador RP w Brukseli – Iwo Byczewski. Do programu koncertowego tego tournèe Filharmonia włączyła utwór polskiego kompozytora – Aleksandra Tansmana, ze względu na to, iż wiele łączyło twórcę ze środowiskiem belgijskim. Aleksander Tansman był swego czasu w bardzo bliskich kontaktach z dworem królewskim Belgii. Przyjął zamówienie królowej Elżbiety na napisanie utworu, a także muzykował z nią podczas pobytu na Dworze Królewskim. W końcu roku 2005 Orkiestra Filharmonii Podlaskiej nagrała płytę CD z dziełami Aleksandra Tansmana. Podczas koncertów w Belgii płyta owa będzie promowana. Występ Orkiestry Opery i Filharmonii Podlaskiej nie będzie pierwszym koncertem zespołu w stolicy Europy. Orkiestra Opery i Filharmonii Podlaskiej w sierpniu 2005 roku brała udział w obchodach 25-tej rocznicy powstania „Solidarności” w Parlamencie Europejskim w Brukseli. Wraz z Orkiestrą wystąpił wówczas znakomity, młody pianista Stanisław Drzewiecki. Dyrygentem koncertu był Marcin NałęczNiesiołowski. Koncert spotkał się z dużym uznaniem wśród eurodeputowanych i zaproszonych gości. Koncert w Kościele Notre Dame de la Chapelle organizowany jest we współpracy z Urzędem Marszałkowskim Województwa Podlaskiego w związku z odbywającym się w Parlamencie Europejskim „Dniem Promocji Województwa Podlaskiego”. Od wielu już lat, z ogromną satysfakcją Orkiestra Opery i Filharmonii Podlaskiej występuje w kraju i za granicą. Dzięki wsparciu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Ambasady RP w Brukseli, Urzędu Marszałkowskiego Województwa Podlaskiego idea koncertowania poza granicami kraju stała się kolejny raz realna. * Dupuis [düp'üi] Albert, ur. l III 1877 Verviers, zm. 9 IX 1967 St-Josse-ten-Noode (obecnie dzielnica Brukseli), kompozytor belgijski. Studiował w konserwatorium w Brukseli oraz u V. d’Indy'ego i F. A. Guilmanta w Schola Cantorum w Paryżu. W 1903 r. otrzymał Prix de Rome (Nagrodę Rzymską) za kantatę La chanson d'Halewyn. Od 1905 był dyrektorem orkiestry w Gandawie, a 1907-47 dyr. konserwatorium w Verviers. Trzon twórczości Dupuis stanowią jego dzieła sceniczne charakteryzujące się nieco patetyczną ekspresją w duchu wagnerowskim i tradycyjną, późnoromantyczną techniką kompozytorską. Kompozycje – 2 symfonie, koncerty na fortepian, na skrzypce, na wiolonczelę, na wiolonczelę i fortepian, Capriccio na flet i ork.; utwory kameralne: pieśni solowe; utwory chóralne; kantaty, m.in. legenda liryczna La chanson d'Halewyn 1903; opery: L'idylle, wystawiona w Verviers 1896; Bilitis, wystawiona w Verviers 1899; Jean Michel, wyst. Bruksela 1903; Martille, wyst. Bruksela 1905; Fidelaine, wyst. Liège 1910; Le château de la Grande Bretèche, wg Balzaca, wyst. Nicea 1913; La chanson d'Halewyn, wyst. Antwerpia 1913; La passion, wyst. Monte Carlo 1916; La barrière, wyst. Verviers 1920; La dèlivrance, wyst. Lilie 1921; La victoire, wyst. Bruksela 1923; Hassan, wyst. Antwerpia 1931; Ce n'ètait qu'un rêve 1930, wyst. Antwerpia 1935; Un drame sous Philippe II, wyst. Bruksela 1948; balet Aux temps jadis, wyst. Antwerpia 1952. [Encyklopedia Muzyczna PWM] 140 Białostockie znalezisko wpisuje do leksykonów muzycznych jeszcze jedno dzieło Dupuisa: Cantate funèbre na baryton, chór męski i orkiestrę, prawykonanie Liège 7 VI 2006, Tomasz Mazur – baryton, Orkiestra i Chór Opery i Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku, Marcin Nałęcz-Niesiołowski – dyrygent, Violetta Bielecka – przygotowanie Chóru. 8 IX 2006 Wakacyjne remanenty O stale rosnącej pozycji Filharmonii Podlaskiej świadczą pojawiające się na antenie ogólnopolskiej, ale i o zasięgu światowym (poprzez rozpowszechnianie internetowe i satelitarne), prezentacje jej nagrań. Dnia 9 lipca o godz. 14.00 Program II PR wyemitował w audycji „Niedziela z muzyką” nagranie IV Symfonii Aleksandra Tansmana w wykonaniu Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podlaskiej pod dyr. Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego. A że nie była to jakaś audycja „niszowa” świadczy towarzystwo – grono pozostałych jej wykonawców: Światosław Richter, Witold Rowicki, Stanisław Wisłocki i zespoły: Galliard Ensemble, Orkiestra Filharmonii Narodowej, Musica Antiqua Köln (dyr. Reinhard Goebel), Les Musiciens du Louvre (dyr. Marc Minkowski). Na tym nie koniec. Nazajutrz godzinach przedpołudniowych słuchacze radiowej „Dwójki” ponownie usłyszeli Orkiestrę Filharmonii Podlaskiej tym razem w Tańcach polskich Tansmana. * Kilka tygodni później słuchałem w Programie II PR nagrania dokonanego przez Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego z Polską Orkiestrą Radiową i Tomaszem Strahlem jako solistą Koncertu wiolonczelowego (bardzo ciekawego) Romualda Twardowskiego. Warto by pokazać go w Filharmonii Podlaskiej na jednym z koncertów abonamentowych. * W cotygodniowym konkursie „Gra o płytę” Programu II Polskiego Radia w dniach o 14 do 18 sierpnia można było wygrać najnowszy, pięknie wydany album firmy DUX z muzyką Aleksandra Tansmana (Wariacje na temat Frescobaldiego, IV Symfonia, Tańce polskie) nagrany przez Orkiestrę Filharmonii Podlaskiej pod dyrekcją Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego. Cóż więcej dodać? Jesteśmy w świecie. * Muzycy Opery i Filharmonii Podlaskiej znowu nie całe wakacje odpoczywali. W sierpniu koncertowali w Szwecji (Visby na wyspie Gotland) i Niemczech (Schwerin. Meklemburgia), gdzie m.in. wspólnie z dyrygentem Tomaszem Tokarczykiem (laureatem ostatniego Ogólnopolskiego Przeglądu Młodych Dyrygentów) i na- 141 szym młodziutkim pianistą Krzysztofem Trzaskowskim wykonali Koncert e-moll Fryderyka Chopina. * Trwają prace ziemne na budowie Europejskiego Centrum Muzyki i Sztuki – Opery i Filharmonii Podlaskiej. Tempo tych robót na razie nie budzi żadnych obaw co do terminu zakończenia całej inwestycji. Oby tak dalej. Równolegle z pracami budowlanymi trwa „budowanie” zespołu artystycznego i repertuaru operowego. Solidną pracę Chóru Opery i Filharmonii możemy podziwiać już dzisiaj w finale IX Symfonii Beethovena. Zespół przygotowuje się również do debiutu na wrześniowym Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Współczesnej: „Warszawska Jesień”, gdzie wykona utwory chóralne Henryka Mikołaja Góreckiego. * Stopniowe przeobrażanie się Filharmonii w Operę i Filharmonię obserwujemy także w repertuarze nowego sezonu. który obok dzieł symfonicznych zawiera sporo dzieł wokalno-orkiestrowych. Pierwszy kwartał w Filharmonii można by nazwać wręcz wielkim festiwalem muzyki operowo-oratoryjno-kantatowej (poza dzisiejszym koncertem: program pucciniowski – 21 IX, pełna muzyka Mendelssohna do „Snu nocy letniej” Szekspira – 15 IX, koncert kameralno-wokalny według projektu Jadwigi Rappé – 13 X, program oratoryjno-kantatowy – Mozart, Rossini, Dupuis – 3 XI, Msza „Koronacyjna” Mozarta – 17 XI, czy wreszcie współczesne dzieła wokalnoorkiestrowe Mariana Borkowskiego i Pawła Łukaszewskiego – 24 XI). Rodzaj „Wratislavii Cantans” w Białymstoku. Nie zapomniano także o muzyce kameralnej. Usłyszymy m. in. dwa wspaniałe arcydzieła – Kwintet fortepianowy f-moll Johannesa Brahmsa oraz najwybitniejsze polskie dzieło w tym gatunku – Kwintet fortepianowy g-moll Juliusza Zarębskiego. Oba dzieła wykona znakomity Kwintet Warszawski (Konstanty Andrzej Kulka – I skrzypce, Krzysztof Bąkowski – II skrzypce, Stefan Kamasa – altówka, Rafał Kwiatkowski – wiolonczela i Krzysztof Jabłoński – fortepian). Spośród wielu atrakcji pierwszej części nowego sezonu zauważyć też trzeba międzynarodową już edycję dotychczasowego Ogólnopolskiego Przeglądu Młodych Dyrygentów im. Witolda Lutosławskiego (22-27 X) i udział w koncercie inauguracyjnym tej imprezy wybitnej pianistki rosyjskiej Walentyny (Igoshiny). Zagra ona powszechnie lubiany I Koncert fortepianowy b-moll Piotra Czajkowskiego. * Filharmonia przygotowuje się nadto do corocznego cyklu audycji muzycznych dla szkół i przedszkoli (ok. 800-900 koncertów w każdym sezonie), które będą odbywać się codziennie w Sali Kameralnej. Muzycy wyjeżdżać będą, jak zwykle, również do szkół w mniejszych miejscowościach Podlasia. Istotną nowością ważną dla popularyzacji działalności artystycznej Opery i Filharmonii będzie możliwość odbierania koncertów, później także spektakli operowych, w światowej sieci internetowej. Dyrektor Marcin Nałęcz-Niesiołowski zapowiada tę 142 możliwość od października br. Każdy internauta dysponujący stałym łączem, niezależnie od miejsca zamieszkania, po połączeniu się ze stroną internetową Filharmonii (www.opera.filharmonia.bialystok.pl), będzie mógł wysłuchać bądź obejrzeć na bieżąco lub w formie retransmisji wszystko to, co dzieje się na estradzie koncertowej przy Podleśnej. Ten wielki krok był możliwy dzięki środkom z funduszy Unii Europejskiej (zakupy kamer, przetworników dźwięku i obrazu, opłaty za dzierżawę stałych szerokopasmowych łącz). Można więc mieć nadzieję, że liczne grono stałych bywalców koncertów filharmonicznych powiększą internauci, zachęceni tym, co usłyszą i zobaczą w swoich komputerach. 15.IX.2006 Ostatni tydzień przed koncertem inaugurującym nowy sezon Opery i Filharmonii Podlaskiej zdominowała jedna sprawa, może nawet niewarta takiej uwagi, gdyby nie dotyczyła ona stosunku przedstawiciela władz Samorządu Województwa Podlaskiego do wybitnych osiągnięć w dziedzinie kultury, jego zupełnej ignorancji w tej dziedzinie a zarazem niewyobrażalnej dzisiaj, zdawałoby się, arogancji wobec artystów muzyków i czołowej na Podlasiu instytucji artystycznej. Informowały i komentowały to nasze lokalne media. Piątkowy inauguracyjny koncert skończył się dobrze po godz. 21.30. Sama uroczystość wręczania Nagród Marszałka zajęła trzy kwadranse. Występy zespołów białoruskich spowodowałyby wydłużenie imprezy o dobrą godzinę (sam występ i przebudowa estrady) i soliści nie zdążyliby na pociąg powrotny. Przede wszystkim jednak uroczysty koncert inauguracyjny przerodziłby się w tasiemcową akademię, najgorszą z możliwych oprawę dla wielkiej Dziewiątej Beethovena. O innych implikacjach takiego zestawienia programu tego wieczoru według pomysłu Jana Syczewskiego, pisałem powyżej w relacji z koncertu. Sam konflikt o posmaku skandalu komentowali liczni czytelnicy „Gazety w Białymstoku” na jej forum internetowym. Oto niektóre z tych ponad trzydziestu wypowiedzi (wszystkie były w podobnym tonie): „Ten pan Syczewski ośmiesza białoruską kulturę, a przede wszystkim samego siebie, skoro nie widzi nic niestosownego w łączeniu Prymaków z Beethovenem! Idiota po prostu! Skąd się tacy biorą? Może w ogóle najlepiej byłoby, gdyby to Orzeszki z Orzeszkowa i Prymaki wykonały wspólnie IX symfonię w stylu disco-folk...” Białorusinka „Zespoły Prymaki i Orzeszki nie są z Białorusi. To są zespoły mniejszości białoruskiej z Polski i to, że występują w Polsce ani na jotę nie umniejsza polskości naszego kraju, powiem więcej – ubogaca tę polskość. Natomiast pomysł towarzysza Syczewskiego, żeby łączyć tak odlegle poetyki (zwłaszcza turbofolkowe Prymaki) jest kuriozalny. Syczeuski – prynosicie hanbu polskim Biełarusam” romanpidlaszuk 143 „To, że Syczewskiemu zagotowało się w głowie jest niedopuszczalne. Skandal, skandal i kompromitacja. Panie Syczewski proszę działać, proszę, ale działać na rzecz kultury a nie politykierstwa. Wyrażam uznanie za godną i słuszną postawę Pana dyrektora Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego. To jest klasa ba!! ekstraklasa.” Kresowiak „Brawo panie dyrektorze Nałęcz-Niesiołowski. Na marginesie – to skandal, żeby towarzysz Syczewski był odpowiedzialny za kulturę w Urzędzie Marszałkowskim. Jaką kulturę promuje, to widać.” N.N. „Brawa, brawa i jeszcze raz brawa Panu Nałęcz-Niesiołowskiemu. A towarzysz Syczewski powinien udać się do swojej „ziemi obiecanej” – niekoniecznie będzie miał lepiej, ale na Podlasiu będzie normalniej Obserwator „…Syczewski? to ten przyjaciel Łukaszenki i piewca białoruskiej demokracji? Jak takiego człowieka wybiera się do zarządu województwa, w głosowaniu powszechnym, czy przez układy partyjne? Jeśli tak, jaka partia delegowała tego pana? Pytam, bo za pasem kolejne wybory. Wyborca „Uważam, iż dyr. Niesiołowski miał i ma rację. Połączenie występu zespołów białoruskich i Filharmonii jest paranoją. To są po prostu inne klimaty, inny nastrój i powaga. Jestem melomanem i nigdy nie miałbym ochoty przed koncertem Filharmonii słuchać „Pudliszków” czy „Prymaków”, które zapewne dobre są na inne okazje typu odpust. Połączenie z Beethovenem to po prostu absurd.” Zei „Trafił się wreszcie dyrektor, który Filharmonię Podlaską naprawdę mocno ciągnie w górę. Dopiero za jego kadencji coś się dzieje. Tacy jak Syczewski szkodzą naszemu regionowi, szkodzą kulturze białoruskiej i stosunkom polsko-białoruskim w naszym regionie. Wyrzucić Syczewskiego!” Rh+ „Spadar Syczeuski kampramituje biełaruski ruch u Polszczy.” Ajax * Na koniec komentarz Cezarego Golińskiego z Polskiego Radia Białystok. Przytaczam go w całości, ponieważ w pełni z nim się zgadzam: „Truizmem byłoby udowadnianie, że potrzebna jest zarówno muzyka ludowa jak i klasyczna; podobnie jak przekonywanie, że kultura białoruska powinna i musi mieć zapewnione szczególne miejsce na mapie kulturowej Podlasia. Niestety, nie oznacza to jednak, że miejsce szczególne, oznacza miejsce każde. Dlatego decyzji o podaniu 144 się do dymisji Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego wcale nie uważam za fanfaronadę zblazowanego muzyka, lecz gest rozpaczy. Podobnie jak zgadzam się z jego delikatnym przecież stwierdzeniem, że połączenie muzyki Beethovena z muzyką ludową, to wielkie faux-pas. Mimo iż moja percepcja muzyczna jest bliższa folklorowi niż klasyce, to naprawdę uważam, że białoruskie kapele lepiej brzmiały na przykład na niedawnym święcie borowika. O podobnych sytuacjach mawia się prościej, że coś pasuje jak kwiatek do kożucha. W tym przypadku dodatkowo należałoby przypomnieć sobie powiedzenie o wystającej z butów słomie. Wystającej również z eleganckiego obuwia włodarzy województwa, którzy Niesiołowskiemu „grać kazali”. Á propos słomy. Pozostało tylko jeszcze zmusić dyrektora Filharmonii, żeby zrzucił z arystokratycznego grzbietu frak i wystroił się w zgrzebną świtkę przepasaną lnianą krajką, a lakierki zamienił na słomiane łapcie. Twórcze rozwinięcie koncepcji przewodniczącego BTSK przewidywałoby też występy białoruskich zespołów ludowych na wszystkich imprezach masowych, na przykład podczas meczów Jagiellonii, zwłaszcza tych wyjazdowych, oczywiście w ramach promocji województwa podlaskiego. Jestem gotów z całego serca popierać podobne inicjatywy, ale pod warunkiem, że podczas finału kolejnej edycji „Piosenki Białoruskiej” w Białymstoku ze swoim najnowszym oratorium wystąpi Krzysztof Penderecki. To humorystyczna strona problemu. Druga – jest poważniejsza i smutniejsza. Można z dużą dozą prawdopodobieństwa przypuszczać, że przewodniczący Syczewski doskonale wie, co robi. Obrażony za cofnięcie dotacji dla swojej organizacji, postanowił się odegrać i znaleźć pretekst, by udowodnić, że mniejszość białoruska znów jest prześladowana. Taka jest, niestety, polska polityka. Szkoda tylko, że w Białymstoku podobne podchody nabierają aż takiego karykaturalnego wyglądu. Jednak mamy jeszcze regionalną specyfikę. Propaganda w Mińsku tylko czeka, by podnieść larum o łamaniu praw człowieka w Polsce i antybiałoruskiej polityce Warszawy. Dzisiejszy wątek też zostanie wykorzystany. A jeśli już wspomniałem o Mińsku, to jest tam miejsce naprawdę godne wystąpień przewodniczącego. Przy głównej ulicy miasta, jakieś pięćset metrów od gmachu administracji prezydenta Łukaszenki, znajduje się wielki, szary budynek. Nazywa się Białoruski Cyrk Państwowy. 22.IX.2006 Robota na terenie budowy Europejskiego Centrum Muzyki i Sztuki – Opery i Filharmonii Podlaskiej wre. Koparki kopią, wywrotki pełne piasku wywożą. W piątek (15 IX) widziałem też montaż dźwigu, co oznacza rychłe zakończenie praca ziemnych i rozpoczęcie budowlanych. Warto by może uruchomić gdzieś zegar odmierzający upływ czasu do pierwszej premiery w 2009 roku? * Kiedy w niedzielny poranek (17 IX) włączyłem przed dziewiątą Program II Polskiego Radia usłyszałem fragmenty Suity z opery „Carmen” Bizeta. Zacząłem zgadywać, kto gra. „Berlińczycy”, „Wiedeńczycy”. „Londyńczycy”? A była to znowu Filharmonia Białostocka (jeszcze) z płyty CD, nagranej kilka lat temu… 145 29.IX.2006 W roku 2006 mija kilka okrągłych rocznic związanych z wielkimi kompozytorami. 2 września upłynęło ćwierć wieku od śmierci Tadeusz Bairda, trochę zapomnianego w Białymstoku (kiedy grano u nas ostatnio jakieś jego dzieło?) Pamiętano o nim w Warszawie; 21 IX w Studio PR im. Witolda Lutosławskiego odbył się koncert transmitowany przez Program II Polskiego Radia. Koncert zatytułowany „Pamięci Tadeusza Bairda – inicjatora festiwalu Warszawska Jesień” miał miejsce w przeddzień inauguracji tego Festiwalu. Polską Orkiestrą Radiową dyrygował Wojciech Michniewski, śpiewały Jadwiga Rappé – alt, Urszula Kryger – mezzosopran. W programie dzieła Tadeusza Bairda: Cztery Eseje na orkiestrę, 4 Sonety miłosne Szekspira, Pięć pieśni do słów Haliny Poświatowskiej, Cztery pieśni do wierszy Vesny Parun na mezzosopran i orkiestrę kameralną, Cztery nowele na orkiestrę. * 21 września minęła też 15 rocznica śmierci Stefana Kisielewskiego – kompozytora, pedagoga, pisarza i krytyka muzycznego, publicysty i polityka. Nikła obecność jego dzieł w repertuarach instytucji muzycznych, spowodowana polityczną opozycyjnością w stosunku do minionego ustroju, sprawiła, że Kisiel bardziej znany jest dzisiaj jako pisarz i publicysta. Ostatnia jego książka Rzeczy najmniejsze (1988) dowodzi, że był też wybitnym aforystą. Oto kilka jego myśli z tej książki: „Gdyby dureń zrozumiał, że jest durniem, automatycznie przestałby być durniem. Z tego wniosek, że durnie rekrutują się jedynie spośród ludzi pewnych, że nie są durniami.” „Powłoka balonu zszyta z kawałków silniejsza jest, niż zrobiona z jednej stuki – podobnie ma się rzecz ze światopoglądem.” „Reformy cząstkowe przynoszą więcej korzyści niż całościowe, jednakże reformatorzy wolą te drugie.” „Demokracja pociąga, gdy jej nie ma.” * 25 września minęła setna rocznica urodzin Dymitra Szostakowicza. Pamięć tego wnuka powstańca styczniowego czcimy dzisiaj wykonaniem IX Symfonii wielkiego symfonika XX wieku (pod dyrekcją Mirosława Jacka Błaszczyka). Białostoccy Filharmonicy grywają dość regularnie jego muzykę. * 146 Dwudziestą rocznicę śmierci (15 XI) Aleksandra Tansmana uczciła Opera i Filharmonia Podlaska nagraniem (pod dyr. Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego) i wydaniem (przez firmę DUX) płyty z kilkoma jego utworami (IV Symfonia, Wariacje na temat Frescobaldiego, Cztery tańce polskie). Płyta ta, doceniona przez redakcję Programu II Polskiego Radia, była kilkakrotnie prezentowana na antenie. Do nabycia tego albumu zachęca już samo graficzne opracowanie (z barwną reprodukcją „Ptaszka w klatce” Pablo Picassa) obwoluty, płyty i dwujęzycznej (j. angielski) broszurki. Polecam ją jako prezent również dla znajomych za granicą. Niestety, czarno-biała reprodukcja okładki tej płyty nie jest w stanie oddać jej walorów (zwłaszcza w kontrastowym druku naszych programów). 6.X.2006 We środę (27 IX) Program II Polskiego Radia wyemitował nagranie Koncertu skrzypcowego d-moll, Roberta Schumanna w wykonaniu Piotra Pławnera i Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach pod dyrekcją Marcina NałęczNiesiołowskiego. Jest to kolejny dowód liczącej się w Polsce pozycji naszego Dyrygenta. Dodajmy, że towarzystwo pan Marcin miał wyborne, bo w audycji tej umieszczono też nagrania chopinowskie Vladimira Horowitza i St. Paul Chamber Orchestra pod dyr. Pinchasa Zukermana. Piszę o tym ku rozwadze naszych władz z Urzędu Marszałkowskiego w kontekście niedawnego sporu o odpowiedzialność za kształt artystyczny koncertów w Filharmonii Podlaskiej. * Filharmonia Podlaska uruchomiła na swojej stronie internetowej (www.opera.filharmonia.bialystok.pl) transmisje on line koncertów abonamentowych oraz ich późniejsze retransmisje. Sprawdziłem. Dźwięk jest bardzo dobry – można nagrywać własne płyty CD. Z obrazem jest gorzej, ale może to wina mego nie dość szerokopasmowego łącza(640 kb/s). Jest to pierwsze w Polsce udostępnienie internetowych transmisji koncertów krajowych filharmonii. To również sprawdziłem odwiedzając 21 witryn wszystkich naszych filharmonii i orkiestr. W przeważającej części na próżno szukać tam muzyki. Jest trochę własnych nagrań udostępnianych w formacie mp3 (po kilka minut). I to wszystko. Filharmonia Podlaska jest pionierem w tej dziedzinie. Możliwość słuchania transmisji stwarza nowe możliwości, np. dla ludzi chorych, niepełnosprawnych, lub innych, którzy nie mogą wyjść z domu w piątki wieczorem. 147 Z kolei retransmisja „na żądanie” stawia w nowej sytuacji i samą instytucję i krytykę. Filharmonicy teraz naprawdę grają przed szeroką otwartą na świat kurtyną. Ich pracę weryfikować może każdy meloman i każdy krytyk na świecie – od Portugalii po Japonię, od Islandii po południowe krańce Ameryki Południowej. Mają oni jak „na widelcu” każdy pasaż, każdą frazę, każdy akord. Mogą to wszystko rejestrować, analizować dowolną ilość razy. To musi podnieść jeszcze bardziej i tak już wysoki poziom gry orkiestry i solistów, musi też wpłynąć na rzetelność recenzentów. Bardzo odważna decyzja. Brawo! 13.X.2006 4 X zainaugurowała kolejny rok akademicki Filia Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina. Z uroczystego wykładu JM Rektora prof. Stanisława Moryty cytuję fragment: „W swojej książce pt. Artysta w krainie myśli mój poprzednik na tym urzędzie – Profesor Tadeusz Wroński, pisze tak: Naszym światem prawdziwym, gdzie jesteśmy u siebie, gdzie jest nasza duchowa ojczyzna, jest świat muzyki, świat dźwięków. Na tym świecie panują nie przeszkadzając sobie wzajemnie i nie prowadząc wojen Bach i Mozart, Chopin i Brahms, Prokofiew i Szymanowski. Obszary tego kręgu, nieznane zresztą w całości nikomu z nas, są miejscem, gdzie czujemy się najlepiej. Jakże inny jest to świat od tego, który nas otacza. Od tego, który znamy z historii, gdzie cały obraz życia na naszej planecie przedstawia ciągłą, krwawą, brutalną i bezwzględną walkę między ludźmi, walkę podsycaną przez stulecia przez różne idee i ideologie pełne zacietrzewienia i pogardy dla poglądów innych. Jeśli w muzyce były nawet okresy walk, to nie były to nigdy walki krwawe. Czas szybko usunął te różnice i dzisiaj spory te nie mają żadnego znaczenia. Poszczególne prądy, kierunki i style uzupełniają się wzajemnie, zgodnie sąsiadują ze sobą tworząc wspaniałą mozaikę genialnych dzieł muzycznych. Nie ważne, kto był większy, bliższy prawdy muzycznej – Bach czy Haendel, Haydn czy Mozart, Rachmaninow czy Prokofiew.” * Taki tekst znalazłem na stronie internetowej Konkursów im. Królowej Belgijskiej: Valentina Igoshina, ur. 1978, rozpoczęła naukę gry na fortepianie u swojej matki. Następnie (od 1996) studiowała w Moskiewskim Konserwatorium, najpierw u Larissy Dedovej a następnie u Siergieja Dorenskiego. Zdobyła w wieku 19. lat I nagrodę na Międzynarodowym Konkursie im. Rachmaninowa w Moskwie i I nagrodę na Konkursie w Gorycji w 2002 roku. Występowała m.in. z orkiestrami w Melbourne, Hallé i BBC Scottish Symphony. Wykonywała recitale w Rosji, Wielkiej Brytanii i Australii. W 2001 roku nagrała płytę CD z dziełami Chopina i Rachmaninowa. Z wykazu laureatów tego Konkursu w Brukseli wynika, że Igoshina zajęła tam VII miejsce, a nie jak pisałem przed tygodniem – pierwsze. Oparłem się na informacji z innej strony internetowej, jak widać nie dość wiarygodnej. Valentina Igoshina będzie grała w Białymstoku I Koncert b-moll Czajkowskiego na inauguracji Międzynarodowego Przeglądu Młodych Dyrygentów im. Witolda Lutosławskiego (22 X). Będzie to zapewne duże wydarzenie. * 148 W poniedziałek, 9 października, w wieku 60 lat zmarł Marek Grechuta. Wiadomość przekazał przyjaciel artysty, Jan Kanty Pawluśkiewicz. Marek Grechuta należał do grona najwybitniejszych polskich artystów XX w. Był piosenkarzem, pianistą, kompozytorem, aranżerem, poetą i malarzem. Urodził się w Zamościu 10 grudnia 1945 r. Od dzieciństwa uczył się gry na fortepianie. Ukończył architekturę na Politechnice Krakowskiej. Na przełomie lat 1966/67 wraz z kolegą ze studiów, Janem Kantym Pawluśkiewiczem, założył kabaret o nazwie Anawa (od francuskiego en avant – naprzód), który przekształcił się w zespół muzyczny. Marek Grechuta & Anawa debiutowali jesienią 1967 r. na VI Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie, gdzie ich „Tango Anawa” uznano za najlepszą piosenkę, a Marek Grechuta zajął drugie miejsce jako wokalista (za Marylą Rodowicz). Już pierwsza płyta Anawa – EP „Serce” – zademonstrowała niepowtarzalny styl artystów, nadających poetyckim tekstom neoromantyczną oprawą muzyczną. Występ na VII KFPP w Opolu (1969) zaowocował nagrodą TVP za utwór „Wesele”. Wykonanie legendarnego „Korowodu” (1971) przyniosło Grechucie i zespołowi Grand Prix oraz nagrodę Ministra Kultury i Sztuki. * Konkurs Skrzypcowy im. Henryka Wieniawskiego rozpocznie się 14 października w Poznaniu. W konkursie weźmie udział 39 skrzypków z 16 krajów. Dyrektor konkursu, Andrzej Wituski, prezes Towarzystwa Muzycznego im. Henryka Wieniawskiego, przyznaje, że program tegorocznego konkursu będzie bardzo trudny. W każdym z etapów będzie musiał znaleźć się utwór Wieniawskiego. W konkursowym jury, pod przewodnictwem wybitnego skrzypka Konstantego Andrzeja Kulki, zasiądą: Edward Gracz, Ida Haendel, Koichiro Harada, Marina Jaszwili, Wolfgang Marschner, Bartłomiej Nizioł, Igor Ozim, Zlatko Stahuljak, Wanda Wiłkomirska, Lina Yu oraz Grigorij Zhyslin. „Z pewnością nie ma pełnej sprawiedliwości w muzyce – przyznaje Konstanty Andrzej Kulka, mówiąc o pracy jurorów. – Każdy juror podchodzi do występów uczestników indywidualnie. Ocenia je zgodnie z własnym gustem i sumieniem”. Koncert inauguracyjny XIII Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. H. Wieniawskiego odbędzie się w sobotę (14 X) w Auli Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Wystąpią laureatka pierwszej nagrody poprzedniej, XII edycji konkursu – Alena Baeva (grała także w Filharmonii Podlaskiej), a także słynna orkiestra Academy of Saint Martin in the Fields, pod batutą Neville Marrinera. W tegorocznym konkursie rywalizować będą ze sobą skrzypkowie m.in. z Polski, Rosji, Francji, Korei Południowej, Austrii, Japonii, Niemiec i Czech. Pierwszy etap konkursu potrwa od 15 do 18 października. Etap drugi odbywać się będzie od 19 do 21 października, trzeci – 22 i 23, natomiast czwarty – od 25 do 28 października. Przyznanych zostanie sześć nagród regulaminowych. Zdobywca I nagrody otrzyma 25 tys. USD i złoty medal, II nagrody – 20 tys. USD i srebrny medal, III nagrody – 15 tys. USD i brązowy medal, IV nagrody – 10 tys. USD, V nagrody – 8 tys. USD, VI nagrody – 5 tys. USD. 149 Koncert laureatów zaplanowano na 29 października. Natomiast 30 października, w Auli UAM, odbędzie się koncert nadzwyczajny z udziałem skrzypka Maxima Vengerova i orkiestry Sinfonia Varsovia pod dyrekcją Andrzeja Borejki. Głównym organizatorem konkursu jest Towarzystwo Muzyczne im. Henryka Wieniawskiego. Codzienne obszerne relacje z konkursu będzie można oglądać na TVP Kultura. Międzynarodowy Konkurs Skrzypcowy im. Henryka Wieniawskiego jest najstarszym konkursem skrzypcowym na świecie. Odbywa się co pięć lat. Po raz pierwszy zorganizowano go w Warszawie w 1935 roku, w setną rocznicę urodzin Wieniawskiego. Pierwszą laureatką konkursu, zdobywczynią pierwszej nagrody, była Francuzka Ginette Neveu. W pierwszej edycji sukces odniosła również Polka Grażyna Bacewicz, którą uhonorowano wyróżnieniem. Nagrody konkursowe w następnych latach zdobywali późniejsi wybitni skrzypkowie, m.in. Rosjanie Dawid Ojstrach czy Wadim Brodski. Wybuch wojny sprawił, że druga edycja Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. H. Wieniawskiego mogła odbyć się dopiero w 1952 roku. Od drugiej edycji konkurs organizowany jest w Poznaniu. Polaków nagradzano w tym konkursie sześć razy. Nagrody zdobyli: Wanda Wiłkomirska (1952, II nagroda), Krzysztof Jakowicz (1962, III nagroda), Piotr Janowski (1967, I nagroda), Kaja Danczowska (1967, III nagroda), Robert Kabara (1986, III nagroda) oraz Bartłomiej Nizioł i Piotr Pławner (1991, I nagroda ex aequo). Henryk Wieniawski był kompozytorem i jednym z najwybitniejszych skrzypków drugiej połowy XIX wieku. Urodził się w 1835 roku w Lublinie. Był synem lekarzachirurga i pianistki. Jako ośmiolatek został przyjęty do prestiżowego Konserwatorium Paryskiego, gdzie ukończył klasę prof. Josepha Massarta z najwyższą nagrodą jako 11-letni chłopiec – najmłodszy w historii uczelni. Wieniawski koncertował w niemal wszystkich krajach Europy i w Ameryce (często ze swoim bratem – Józefem, utalentowanym pianistą i kompozytorem). Był często porównywany z Paganinim. Był nadwornym skrzypkiem cara w Petersburgu (1860-72) oraz profesorem Konserwatorium w Brukseli (1874-76). Zmarł 31 marca 1880 roku w Moskwie, podczas swojego rosyjskiego tournée. Miał wówczas 45 lat. 22.X.2006 Wracam raz jeszcze do inauguracji roku akademickiego na Filii Akademii Muzycznej im. F. Chopina, aby zacytować fragment wykładu inauguracyjnego dr hab. Jagny Dankowskiej pt. O związkach filozofii z muzyką. „W ubiegłym roku minęła pięćdziesiąta rocznica śmierci Einsteina i Tomasza Manna, twórców, których dorobek, wyraz największych dokonań nauki i sztuki osadzony jest w istotnym, dla niektórych najistotniejszym, nurcie myśli europejskiej, mówiącym o związkach muzyki z filozofią. Ten, zapoczątkowany w starożytnej Grecji pogląd, towarzyszy refleksji nad muzyką i filozofią od ponad dwóch i pół tysiąca lat. Alberta Einsteina, muzyka wspomaga w wzbudzającej zachwyt refleksji nad doskonałą strukturą, niepoznawalnego do końca wszechświata. Mocą intuicji muzyka przybliża to, co dla rozumu pozostaje nieuchwytne. Muzyka „oczarowuje tajemnicą”. I to uczucie – zdaniem twórcy teorii względności – najpiękniejsza rzecz, jakiej może- 150 my doświadczyć, stoi u źródeł prawdziwej sztuki i prawdziwej nauki. Einsteina, znakomitego skrzypka i pianistę, muzyka inspirowała, „oczarowywała tajemnicą” szczególnie wtedy, gdy grał dzieła swoich ulubionych kompozytorów: Mozarta i Bacha. Najpierw improwizuję i jeśli to nie pomaga, szukam pocieszenia w Mozarcie; jeśli jednak improwizuję i coś z tego wychodzi, potrzebuję wyraźnych konstrukcji Bacha, aby to kontynuować2. I jeszcze muzyka Schuberta ze względu na jej umiejętność wyrażania uczuć, ale raczej nie Beethoven. Einstein nie był orędownikiem twórczości wielkiego Wiedeńczyka ze względu na jej zbyt duży ładunek dramatyczny i osobisty, co wpłynęło na stosunek kompozytora do formy muzycznej, odmienny od tego, jaki reprezentowali Bach i Mozart, których dzieła tak zachwycały Einsteina. W jakim sensie twórca teorii względności wiąże muzykę z filozofią? Odnajduje on w sztuce dźwięków kategorię filozoficzną, przedstawiającą, czy raczej wyrażającą w sposób bezpośredni, to, co wymyka się słowom. Einstein odnajduje w muzyce irracjonalne, odmienne od rozumowych, możliwości postrzegania tych aspektów rzeczywistości, które dla rozumu są nieuchwytne. W zespoleniu muzyki z filozofią bliski jest Schopenhauerowi. Ten wysoko ceniony przez Einsteina filozof wyznaczył muzyce miejsce szczególne. Twierdzi bowiem, iż filozofia byłaby nauką pełną, prawdziwą, gdyby mogła wyjaśnić i powtórzyć w pojęciach to, co wyraża muzyka. W tym znaczeniu muzyka jest elementem postrzegania rzeczywistości, dopełniającym poznanie rozumowe. Jakże często zdarza się, iż muzyka bardziej niż nauka „oczarowuje tajemnicą”, tak ważnym dla Einsteina stanem poznawczym.” * Arvo Pärt w hołdzie Annie Politkowskiej Estoński kompozytor Arvo Pärt wykonanie swoich dzieł w bieżącym sezonie koncertowym postanowił zadedykować zamordowanej w Moskwie rosyjskiej dziennikarce Annie Politkowskiej. Kompozytor poinformował, że to odnosi się do wszystkich wykonań w tym sezonie jego utworów bez względu na to, gdzie do tego dojdzie. Dodał, że zwrócił się do wszystkich wykonawców o informowanie słuchaczy o jego decyzji. Pärt powiedział, że Politkowska poświęciła swój talent i energię, a w końcu także i życie w obronie ludzi. Porównał śmierć rosyjskiej dziennikarki do śmierci (amerykańskiego bojownika o prawa człowieka) Martina Luthera Kinga. Estoński kompozytor wyraził nadzieję, że morderstwo dziennikarki w Moskwie „skłoni wszystkich ludzi do zastanowienia się nad tym, co dzieje się obecnie w Rosji i sprawi, że świat uwolni się od paru niebezpiecznych iluzji”. Arvo Pärt – estoński kompozytor mieszkający w Niemczech, jest znanym i cenionym twórcą nowoczesnej muzyki religijnej. Jest autorem m.in. „Arbos”, „Passio Domini Nostri Jesu Christi Secundum Johannem”, „Stabat Mater”, „Miserere”, „Passacaglia”, „Da Pacem Domine”. [muzyka.onet.pl] 2 Za: Einstein w cytatach, zebrała Alice Calaprice, tłum. M. Krośniak, Warszawa 1997, s. 207. 151 * Choć nie wiadomo, co zdarzy się jutro, można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że w roku 2010 minie dwieście lat od narodzin Chopina i odbędzie się XVII Konkurs Chopinowski. Wychodząc z tego założenia kierownictwo NIFC od pewnego czasu organizuje spotkania konsultacyjne w celu wypracowania optymalnej formy i programu tego konkursu. Podczas jednego z takich spotkań prof. Jan Ekier przypomniał swój ulubiony żart, wedle którego w czasie Konkursu mamy w Polsce 30 milionów znawców Chopina oraz kilkoro ignorantów, którzy akurat zasiadają w jury. Pozostawmy na boku domysły, co Profesor chciał przez to powiedzieć, komu i dlaczego. To, co naprawdę powiedział, jest proste: Konkursy Chopinowskie budzą ogromne społeczne zainteresowanie i wyzwalają silne emocje – tym większe, że w sztuce nie ma kryteriów obiektywnych, a czasy zaufania do autorytetów w każdej dziedzinie już się skończyły. Taka jest rzeczywistość i nawet najwszechstronniejsze konsultacje i najstaranniejsze przygotowania nie złagodzą powstających przy Konkursie napięć. Warto o tym pamiętać, by uchronić się od frustracji i goryczy. [„Ruch Muzyczny” Nr 21/2006] 10.XI.2006 15 listopada mija 20 rocznica śmierci Aleksandra Tansmana (12 VI 1897, Łódź – 15 XI 1986, Paryż). Polskie Radio 7 listopada transmitowało koncert Orkiestry Sinfonietta Cracovia pod dyrekcją Jerzego Maksymiuka w ramach II Festiwalu Muzyki Polskiej w Krakowie, na którym wykonano m.in. Aleksandra Tansmana Variations sur un theme de Frescobaldi (1937). W porannej zapowiedzi tego koncertu zaprezentowano kolejny raz fragment płyty wydanej przez firmę DUX z dziełami kompozytora, nagranymi przez Filharmonię Podlaską po dyrekcją Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego. Aleksander Tansman, kompozytor i pianista polski osiadły we Francji. Wykształcenie muzyczne odebrał jeszcze w Polsce, u Henryka Melcera i Piotra Rytla. Równocześnie odbywał studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim. W latach międzywojennych zamieszkał w Paryżu, choć jeszcze przez dłuższy czas wiele podróżował, aktywnie koncertując na całym niemal świecie. Obdarzony wyjątkową wrażliwością i smakiem – bardzo szybko zainteresował się twórczością Igora Strawińskiego, czego efektem była monografia poświęcona muzyce oraz życiu wielkiego rosyjskiego kompozytora. Dorobek samego Tansmana – dość obfity, tak pod względem ilości dzieł jak i gatunków – zawiera w przeważającej mierze utwory pozostające stylistycznie w kręgu estetyki neoklasycystycznej. Twórcy obce było jednak całkowite podporządkowanie się zasadom tego niezwykle modnego w latach międzywojennych, europejskiego trendu stylistycznego. Jakkolwiek indywidualne osiągnięcia Tansmana ustępują pod względem oryginalności przed muzyką Strawińskiego, to jednak trudno nie zauważyć odrębnego oblicza estetycznego polsko-francuskiego twórcy. [Przewodnik koncertowy PWM] 152 17.XI.2006 Ukazała się płyta z wszystkimi pieśniami Mozarta w nagraniu Olgi i Natalii Pasiecznik. „Tygodnik Muzyczny” zachęca melomanów do nabycia tego niecodziennego albumu. Czwartkowy recital obu sióstr w Operze i Filharmonii podlaskiej wypad rewelacyjnie. Niżej przytaczam w całości recenzję płyty pióra znawcy pięknego śpiewu i opery – Józefa Kańskiego: O tym, że Olga Pasiecznik jest znakomitą artystką, która śpiewając bardzo różnorodny repertuar potrafi dla każdego stylu znaleźć właściwy wyraz, wiadomo od dawna. Powiedzieć jednak trzeba, że nagrywając komplet pieśni Mozarta przeszła samą siebie. Te ulotne utworki, pisane okazjonalnie, jakby na marginesie „poważnej” twórczości i należące – poza kilkoma – do najmniej znanych w dorobku genialnego kompozytora, są bardzo łatwe do poprawnego odśpiewania, lecz do właściwej interpretacji niezwykle trudne. Tylko wykonawcy wielkiej miary potrafią wydobyć całe ich wielkie bogactwo uczuć i nastrojów. Olga Pasiecznik w każdej z tych pieśni bądź piosenek potrafi bezbłędnie trafić we właściwy ton, a czyni to z zachwycającą finezją, minimalnymi niuansami dynamiki albo drobnymi zawieszeniami frazy osiągając w niejednym momencie wysoki stopień emocjonalnego napięcia. Rozporządza głosem o prześlicznym brzmieniu, a śpiewając Mozartowskie pieśni osiąga nastrój wzruszającej intymności, jakiej właśnie repertuar wymaga. Czegoż chcieć więcej? Wolno zatem wykonanie tych pieśni przez Olgę Pasiecznik uznać za wzór godzien naśladowania. Świetnej śpiewaczce bardzo ładnie towarzyszy przy fortepianie Natalia Pasiecznik, a w dwóch pieśniach Lilianna Stawarz (pozytyw) oraz Mirosław Zalewski (mandolina). Pośród zawartych na omawianych płytach 38 pieśni (z których trzy przypisywane są raczej Leopoldowi Mozartowi) wyjątkowo pięknie wypadł zwłaszcza uroczy Fiołek do słów Goethego, Do Cloe (jedna z niewielu pieśni Mozarta cieszących się szerszą popularnością), nasycona subtelną ironią Stara kobieta oraz U progu wiosny. Józef Kański W dniach 13-19 listopada odbywa się w Łodzi Międzynarodowy Konkurs Indywidualności Muzycznych im. Aleksandra Tansmana, tym razem w dziedzinie nie wykonawstwa (jak we wszystkich poprzednich pięciu edycjach), lecz kompozycji. Nadesłano ponad 400 partytur z 51 krajów. Jury wybrało ostatecznie cztery partytury do wykonania w koncercie finałowym. Dopiero po tym koncercie zostaną one ocenione i nagrodzone. Tegoroczny Konkurs odbywa się w dwudziestolecie śmierci Tansmana i to zadecydowało o programie części konkursowej, jak również festiwalowej. Zostały wykonane obok dzieł samego Tansmana także kompozycje jego przyjaciół, twórców, którzy mieli wielki wpływ na jego twórczość: Igora Strawińskiego, Maurycego Ravela, Georga Gershwina. Zapowiedziano kilka prawykonań, nie tylko Tansmana, lecz między innymi kompozycji jurorów Konkursu. Zorganizowano także sesję naukową pod hasłem: „Kultura szansą rozwoju dla Polski, Łodzi i regionu”, festiwal ten jest bowiem szansą, by pokazać kulturalne życie Łodzi – miasta, z którego wywodził się kompozytor. 153 Problem indywidualności i racji istnienia artysty w świecie sztuki – bardzo związany z samym Konkursem – był przedmiotem wspaniałego wykładu Marka Dyżewskiego. Organizatorzy zabiegają o jego ukazanie się w druku. Znając wielką życzliwość Autora dla naszego pisemka, niewykluczone, że wyrazi zgodę na druk fragmentów w „Tygodniku Muzycznym”. 24.XI.2006 W przeddzień ostatniego koncertu abonamentowego OiFP, w czwartek 16 listopada, w Programie II Polskiego Radia retransmitowano koncert Chóru Opery i Filharmonii Podlaskiej, który odbył się 29 września br. w ramach Festiwalu „Warszawska Jesień”. Na program złożyły się dzieła wokalne Henryka Mikołaja Góreckiego. Chórem dyrygowała oczywiście prof. Violetta Bielecka. Dzięki tej retransmisji, nie tylko na „falach eteru”, lecz również w sieci internetowej i radiofonii cyfrowej, kto chciał, mógł nagrać swoją prywatną płytę CD. Co więcej, dzięki tym wynalazkom w dziedzinie przesyłania informacji cały świat mógł słyszeć piękny śpiew Chóru naszej Filharmonii. * W piątek swoje 85 urodziny obchodził prof. dr hab. Mieczysław Tomaszewski, wybitny muzykolog, autorytet w dziedzinie chopinologii, długoletni dyrektor Polskiego Wydawnictwa Muzycznego, założyciel pierwszego w Polsce (i jak dotąd jedynego) Studium Edytorstwa Muzycznego, Doctor h.c. Akademii Muzycznej w Krakowie (aktualnie Kierownik Katedry Teorii i Interpretacji Dzieła Muzycznego w tej uczelni). Profesor Mieczysław Tomaszewski prowadzi badania nad muzyką czasów romantyzmu i nad romantyzującym nurtem polskiej muzyki współczesnej, nad teorią pieśni europejskiej i pokrewieństwem sztuk. W samym centrum jego zainteresowań sytuuje się od lat fenomen twórczości Fryderyka Chopina. Opublikował m.in. monografie: Kompozytorzy polscy o Chopinie (1959), Fryderyk Chopin. Życie twórcy (leksykon multimedialny na płycie kompaktowej, 1995), Muzyka Chopina na nowo odczytana (1996), Chopin. Człowiek, dzieło, rezonans (1998) oraz Studia nad pieśnią romantyczną (1997), Krzysztof Penderecki i jego muzyka (1994). Jest redaktorem naukowym serii: „Biblioteka Chopinowska”, „Documenta Chopiniana” oraz „Muzyka i Liryka”. Współredaguje m.in. „Rocznik Chopinowski” i „Chopin Studies”. Prowadził Spotkania Muzyczne w Baranowie (wydane zostały książki z zapisem tekstów referatów i dyskusji). Przewodniczył Radzie Naukowej Towarzystwa im. Fryderyka Chopina i Międzynarodowym Sympozjom Chopinologicznym w Warszawie (1986 i 1989). Radiosłuchacze Programu II PR na długo zapamiętają jego cykle pięknych i mądrych audycji poświęconych dziejom pieśni „Godzina pieśni polskiej” oraz „Dzieła wszystkie Fryderyka Chopina”. * 154 Czeski kompozytor Krystof Maratka został laureatem Grand Prix VI Międzynarodowego Konkursu Indywidualności Muzycznych im. Aleksandra Tansmana w Łodzi. Otrzymał on w nagrodę 12 tysięcy dolarów oraz nagrodę publiczności (1000 $) za Koncert na klarnet i orkiestrę „Luminarium”. Jury konkursu nie przyznało drugiej nagrody. III nagrodę ex aequo – po 6 tys. dolarów – otrzymali John Marlow Rhys z Wielkiej Brytanii za kompozycję „Primavera and La Luna Piena” oraz Satoshi Ohmae z Japonii za „Spazio Variato”. IV nagrodę i 2 tys. dolarów otrzymał brytyjski kompozytor Geoffrey Alvarez za „Concertino”. Nagrodzone cztery kompozycje wykonano w piątek (17 XI) w nocy podczas finałowego koncertu w Filharmonii Łódzkiej. [za: muzyka.onet.pl/klasyka] 1.XII.2006 W dniach 9-10 listopada w Zespole Szkół Muzycznych odbył się VII Ogólnopolski Konkurs „Wokół Witolda Lutosławskiego” adresowany do młodzieży ze szkół muzycznych II stopnia. 8.XII.2006 Rok 2006 to nie tylko 70-lecie Jerzego Maksymiuka, ale również taki sam jubileusz jego pierwszej szkoły muzycznej – Prywatnego Instytutu Muzycznego Heleny Frankiewicz, z którego wywiodły się późniejsze placówki: Państwowa Szkoła Muzyczna I stopnia i Państwowa Szkoła Muzyczna II stopnia. Kiedy w nieodległym Grodnie w kwietniu 1936 roku przyszedł na świat Jerzy Maksymiuk, w Białymstoku Helena Frankiewicz organizowała właśnie swoją szkołę, której niemowlę o imieniu Jurek miał stać się najsławniejszym absolwentem. Tydzień temu zamieściłem swój szkic o Jerzym Maksymiuku, opublikowany wcześniej w książce Honorowi Obywatele Białegostoku, wręczonej Maestro przed tygodniem przez Prezydenta Ryszarda Tura. Dzisiaj część pierwsza zapowiadanego szkicu o Helenie Frankiewicz autorstwa Ligii Hnidec, który został opublikowany w kwartalniku ISME (International Society of Music Education, nr 2/1991), w związku ze śmiercią tego niezwykle zasłużonego Pedagoga. Ligia Hnidec Helena Frankiewicz (1908-1990) 3 listopada 1990 r. środowisko artystyczne i społeczeństwo Białegostoku zostało zaskoczone smutną wiadomością – zmarła prof. Helena Frankiewicz – muzyk i pedagog, twórca szkolnictwa muzycznego w Białymstoku oraz honorowy członek Białostockiego Towarzystwa Muzycznego im. S. Sobierajskiego. Helena Frankiewicz urodziła się w 1908 r. w Stanisławowie w rodzinie urzędnika kolejowego. Zamiłowanie do muzyki wyniosła z rodzinnego domu. Ojciec był skrzypkiem i śpiewakiem-amatorem, matka pianistką – absolwentką lwowskiego konserwa- 155 torium. Pełna muzyki atmosfera powodowała, jak wspominała Helena Frankiewicz, że „w domu zbierali się muzycy amatorzy. Odbywały się koncerty, dużo muzykowano. Nas od najmłodszych lat uczono grać na fortepianie, byśmy mogły akompaniować śpiewakom – kolegom ojca. Tak zrodziło się przywiązanie do muzyki. To pozwoliło nam również zrozumieć podstawową prawdę, że dzieci należy uczyć muzyki od najmłodszych lat”. Pierwszą nauczycielką fortepianu była matka. Nad dalszą edukacją muzyczną czuwał słynny pedagog i wirtuoz – Ignacy Friedman. Kontynuowanie dalszej nauki muzyki stało się możliwe dzięki przeniesieniu się całej rodziny Frankiewiczów do Warszawy. W stolicy Helena Frankiewicz rozpoczęła naukę w Wyższej Szkole Muzycznej im. F. Chopina w klasie prof. Aleksandra Michałowskiego – jednego z najznakomitszych interpretatorów dzieł F. Chopina. Rok 1932 był okresem uzyskania dyplomu pianistycznego i wielkich planów na przyszłość. Helena Frankiewicz (tak jak i Witold Małcużyński i inni studenci i absolwenci) miała wejść w skład ekipy reprezentującej Polskę w III Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim w Warszawie w 1937 r. Prof. A. Michałowski zachęcał do przygotowywania nowego repertuaru i udziału w koncertach terenowych. Przykładem takich akcji był koncert zorganizowany w 1932 r. przez Komitet Organizacyjny Dni Chopinowskich w Wysokiem Mazowieckiem. Solistkami były: Helena Frankiewicz – fortepian i I. Skiwska – śpiew solowy. Koncert wypadł dobrze, a miejscowe społeczeństwo serdecznie przyjęło obie artystki. Pojawiające się kłopoty finansowe uniemożliwiające zajmowanie się przygotowaniami do Konkursu Chopinowskiego sprawiły, że Helena Frankiewicz przyjęła ofertę pracy pochodzącą z Prywatnej Szkoły Muzycznej Zofii Michałowskiej-Wolańskiej z Białegostoku (szkoła ta działała w Białymstoku w latach 1925-1939). W szkole tej w 1933 r. objęła klasę fortepianu i przedmiotów teoretycznych. Oprócz działalności dydaktycznej starała się brać udział w działalności koncertowej. Występowała na koncertach wraz z innymi pedagogami szkoły oraz uczestniczyła w spotkaniach Sekcji Muzycznej Koła Miłośników Historii, Literatury i Sztuki w Białymstoku prezentując utwory: F. Chopina, I. J. Paderewskiego, L. Różyckiego, F. Liszta i S. Prokofiewa. Pracę w szkole traktowała jako okres przejściowy. Jak wspominała, nigdy nie sądziła, że całe życie poświęci pracy pedagogicznej. Razem z rodziną i przyjaciółmi uważała, że podejmuje pracę w celu zapewnienia sobie środków do życia na okres przygotowań do Konkursu. Podczas pracy w Prywatnej Szkole Muzycznej systematycznie jeździła do Warszawy na lekcje fortepianu. Działo się tak do połowy 1936 r. Sytuacja zmieniła się latem 1936 r. Okazało się, że przy dużej ilości obowiązków zawodowych, braku własnego instrumentu do codziennych ćwiczeń oraz kłopotach finansowych – dalsze kontynuowanie cyklu przygotowań do Konkursu stało się niemożliwe. Jednocześnie chęć szerokiego umuzykalniania dzieci i młodzieży w tym zaniedbanym artystycznie środowisku i brak satysfakcji z dotychczasowych działań pedagogicznych sprawił, że w sierpniu 1936 r. Helena Frankiewicz zwróciła się do Departamentu Muzyki w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego o zezwolenie na otwarcie w Białymstoku Prywatnego Instytutu Muzycznego. Pozwolenie takie otrzymała i przystąpiła do przygotowań prowadzących do rozpoczęcia działalności szkoły. Warunki do tworzenia szkoły muzycznej, która miałaby powszechny zasięg, były trudne. W mieście brakowało tradycji kulturalnych, sprzyjającego środowiska oraz nauczycieli. Typowo robotnicze społeczeństwo nastawione było na zaspakajanie do- 156 raźnych potrzeb życiowych, co nie sprzyjało zapoczątkowaniu i rozwojowi nowych form życia muzycznego. (dokończenie w następnym numerze) 15.XII.2006 W związku z jubileuszem białostockich Szkół Muzycznych przed tygodniem przedrukowaliśmy część pierwszą szkicu o Helenie Frankiewicz autorstwa Ligii Hnidec, który został opublikowany w kwartalniku ISME (International Society of Music Education, nr 2/1991), w związku ze śmiercią tego niezwykle zasłużonego Pedagoga. Dzisiaj jego dokończenie. Ligia Hnidec Helena Frankiewicz (1908-1990) (dokończenie) Według koncepcji Heleny Frankiewicz, nauka w instytucie Muzycznym w Białymstoku odbywała się według trzystopniowego programu: przedszkolnego3, niższego i wyższego oraz trwać miała w zależności od dyscypliny i zdolności uczniów od sześciu do dziesięciu lat, przygotowując absolwentów na poziomie średniej szkoły muzycznej. Oprócz instrumentów solowych (np. fortepianu lub skrzypiec) oraz śpiewu solowego, prowadzono także zajęcia teoretyczne takie jak: solfeż, zasady muzyki, harmonia, historia muzyki. Niezwykle interesującym przedmiotem realizowanym w Instytucie była tzw. encyklopedia. W skład tego przedmiotu wchodziły elementy form muzycznych, kontrapunktu analitycznego i instrumentoznawstwa. Prowadzono także indywidualne obserwacje – oddzielne dla każdego ucznia – dotyczące jego predyspozycji, uzdolnień i postępów przez wszystkie lata nauki muzyki. Szczególnie zwracano uwagę na: − przedmiot główny (instrument), − przedmioty teoretyczne, − frekwencję na wszystkich zajęciach, − rozwój słuchu, poczucia rytmu i ogólnej muzykalności, − zmysł harmoniczny i kontrapunktyczny, − czytanie nut i pamięć muzyczną, − korelację przedmiotów teoretycznych z głównym, − pilność, sposób podchodzenia do pracy, − stopień zainteresowania muzyką. Zajęcia odbywały się w sześciopokojowym mieszkaniu czynszowej kamienicy. Dwa pokoje zajmowały siostry Frankiewicz na mieszkanie, pozostałe przeznaczono na sale lekcyjne. Utrzymywanie tych pomieszczeń nie byłoby możliwe, gdyby nie pomoc rodziców założycielki szkoły, którzy na ten cel przeznaczyli pieniądze pochodzące ze Przedszkole Muzyczne działało w ramach prac Instytutu i powstało w 1938 r. Zajęcia trwały dwa lata i łączyły w sobie elementy słuchania muzyki, rytmiki, plastyki oraz gry na instrumentach. Przyjmowano dzieci od czwartego roku życia. Białostockie przedszkole należało do jednych z pierwszych w Polsce (podobne istniało w Poznaniu). 3 157 sprzedaży placu pod budowę domu w Warszawie. Jak stwierdzili, uczynili tak dlatego, ponieważ „żadna ofiara nie jest zbyt ciężka, jeśli ponieść ją mają dla muzyki”. Obiecującą działalność Instytutu Muzycznego Heleny Frankiewicz przerwał wybuch II wojny światowej. Pomimo niesprzyjających okoliczności Helena Frankiewicz wraz z siostrami kontynuowała nauczanie muzyki w formie tajnych spotkań w swoim mieszkaniu. Muzykowano na instrumentach klawiszowych wytłumiając dźwięki poprzez wkładanie kawałków materiału między struny i młoteczki fortepianu. Po wyzwoleniu Białegostoku już w październiku 1944 r. Helena Frankiewicz wznowiła działalność Instytutu pomimo znacznie gorszych warunków pracy niż przed wojną; do ocalałego budynku szkoły dokwaterowano inne instytucje. Już w czerwcu 1945 r. zorganizowano pierwszy popis Instytutu. Członkowie komisji zaproszonej do oceny wyników nauczania stwierdzili, że Instytut Muzyczny w Białymstoku jako jedyna stała, zawodowa placówka muzyczna na terenie województwa białostockiego – powinien zostać bezwarunkowo utrzymany jako średnia szkoła muzyczna i powinien doznać jak najszerszego moralnego i materialnego poparcia ze strony czynników państwowych4. Instytut Muzyczny Heleny Frankiewicz został w 1946 r. przekształcony w Niższą i Średnią Szkołę Muzyczną, a następnie w 1950 r. w Państwową Szkołę Muzyczną I stopnia. W latach 60 szkoła pod dyrekcją Heleny Frankiewicz wypracowała przez lata własny – lekcyjny system rekrutacji, który z powodzeniem jest stosowany do dnia dzisiejszego5. Dzięki staraniom Heleny Frankiewicz i jej współpracowników, w 1974 r. powstał w Białymstoku nowy kompleks budynków służących kulturze – zespół szkół artystycznych, w skład którego weszły szkoły muzyczne I i II stopnia oraz ognisko baletowe i internat. Helena Frankiewicz kierowała szkołą muzyczną w Białymstoku nieprzerwanie od 1936 r. do 1975 r. Za swoją działalność została wpisana do księgi „Zasłużonych Białostocczyźnie” oraz otrzymała tytuł honorowy: „Zasłużony Nauczyciel PRL”. Po przejściu na emeryturę uczyła nadal gry na fortepianie pracując w niepełnym wymiarze godzin. Do grona uczniów i absolwentów szkoły za czasów dyrektorowania prof. Heleny Frankiewicz należeli między innymi: Jan Kulaszewicz, Jerzy Maksymiuk, Łucja Prus, Jadwiga Rappe, Ryszard Zimak. Spora liczba wychowanków sióstr Frankiewicz wybrała inne zawody i nie podejmowała dalszej edukacji muzycznej. Helena Frankiewicz nie uważała, że jest to powód do zmartwień. Cieszyła się bardzo z tego, że byli uczniowie uczęszczają na koncerty, biorą udział w ruchu amatorskim jako jego członkowie i twórcy nowych zespołów artystycznych, kształcą swoje dzieci w kierunku muzycznym – poszerzając w ten sposób grono świadomych odbiorców muzyki. Uważała w związku z tym, że najważniejszy cel jej pracy został osiągnięty. Z treści protokołu komisji. Egzaminy wstępne do szkoły muzycznej w Białymstoku – to trzy kolejne lekcje wychowania muzycznego, na których sprawdzano słuch wysokościowy, pamięć muzyczną i poczucie rytmu przy pomocy nowych piosenek i zabaw muzyczno-ruchowych. Obserwacje prowadzone były dzięki numeracji kandydatów. Indywidualne badania dziecka przeprowadzono na ostatnim spotkaniu – zwracając uwagę na manualne zdolności; pytano o zainteresowania, zasięgano opinii rodziców. 4 5 158 Helena Frankiewicz przez cały okres swojej działalności pedagogicznej i pianistycznej była wzorem bezgranicznego oddania się muzyce. Całe swoje życie poświęciła na organizowanie życia muzycznego w Białymstoku. Na bazie jej Instytutu powstała po wojnie szkoła muzyczna II stopnia oraz sieć ognisk muzycznych. Absolwenci – wychowankowie sióstr Frankiewicz – rozpoczynali pracę w tych placówkach, a także w powstającej orkiestrze symfonicznej i (później) Filii Akademii Muzycznej. Helena Frankiewicz (podobnie jak siostry – Zofia i Jadwiga) nie założyła własnej rodziny. Sprawy związane z muzyką i szkołą wypełniały całkowicie jej życie. Prof. Helena Frankiewicz – zawsze pełna energii i elegancji bardzo chętnie zapraszała swoich uczniów i absolwentów do domu. Szczególnie gwarno było tam w dniu imienin. Interesowała się także zdrowiem wychowanków. Zachęcała do higienicznego trybu życia i służyła fachowymi radami. Nie zawsze pełna poświęcenia jej praca znajdowała właściwy oddźwięk i uznanie, ale dobro uczniów stanowiło cel nadrzędny we wszystkich działaniach. Pamięć o Niej pozostanie w sercach wychowanków oraz tych, którzy kontynuują rozpoczęte przez Nią dzieło rozwoju kultury muzycznej. * Z okazji jubileuszów – 70-lecia PSM I st. i 45-lecia PSM II st., Zespół Szkół Muzycznych im. Ignacego Paderewskiego w Białymstoku wydał bogato ilustrowany folder i płytę CD pt. Jubileusze białostockich Szkół Muzycznych. 30 listopada odbył się także uroczysty koncert, który od innych odróżniał się występem przy pulpicie samego Jerzego Maksymiuka, jednego z pierwszych powojennych absolwentów Szkoły Muzycznej sióstr Frankiewicz. Poprowadził on akompaniament orkiestrowy do Wielkiego Poloneza Es-dur op. 22 Fryderyka Chopina, wykonanego (oczywiście wraz z poprzedzającym go Andante spianato) przez Krzysztofa Trzaskowskiego, byłego absolwenta PSM II st. w Białymstoku, a jednocześnie ucznia profesor Bronisławy Kawalli z warszawskiej Akademii Muzycznej. Od ostatniego Konkursu Chopinowskiego nasz młody pianista znacznie rozwinął się muzycznie. Andante spianato i wykonany na bis Nokturn cis-moll (Lento con gran espressione) zabrzmiały prześliczne. Natomiast w Polonezie szkolna orkiestra (niestety, Mistrzu Maksymiuk!) wyraźnie przeszkadzała soliście. W innych „dorosłych” pozycjach tego koncertu bardzo dobrze wypadła ta sama Orkiestra Symfoniczna Zespołu Szkół Muzycznych prowadzona od dawna przez Romana Zielińskiego (Moniuszko Uwertura do „Halki”, Maksymiuk Capriccio, Czajkowski Walc z baletu „Śpiąca królewna”). Przedrukowany powyżej esej Ligii Hnidec stanowi wartościowe dopełnienie części historycznej jubileuszowego folderu. Znalazły się w nim m.in. wspomnienia żyjących dyrektorów obu Szkół Muzycznych – Jubilatek. Ponieważ w okresie mojej 15letniej kadencji (1984-1999) jako dyrektora Zespołu Placówek Kształcenia Artystycznego (obecnie przemianowanego na Zespół Szkół Muzycznych) im. Ignacego Paderewskiego przewinęło się aż dziewięciu dyrektorów obu szkół spośród wszystkich szesnastu (ponad 50 proc.), z uwagą przeczytałem ich wspomnienia. Kilka faktów tam przedstawionych – dla zachowania prawdy historycznej – wymaga sprostowania bądź rozwinięcia. Foldery takie są przecież znacznie częściej materiałem źródłowym dla późniejszych opracowań monograficznych, niż prawdziwie źródłowa dokumentacja. 159 Pani Patalas-Ring (wicedyrektor ZPKA ds. PSM II st. w latach 1987-1992) z czterech akapitów swoich wspomnień, aż trzy poświęciła swemu największemu – jak z tych proporcji można wnioskować – osiągnięciu – utworzeniu Liceum Muzycznego, podkreślając: „pomimo niechętnego stosunku dyrektora Naczelnego do moich starań”. Czytelnik niezorientowany w strukturze zależności, obowiązków, zadań, odpowiedzialności i uprawnień dyrektorów zespołów szkół i ich zastępców mógłby podejrzewać, że autorka wspomnień dokonała zamachu stanu przejmując wszystkie uprawnienia naczelnego dyrektora zespołu i „pomimo jego niechętnego stosunku” samowolnie doprowadziła do utworzenia Liceum Muzycznego. Gdyby dyrektor „był niechętny”, to Liceum by nie było – i na tym mógłbym całą sprawę zamknąć. Jednak rzeczy miały się zgoła odmiennie. Każdy odpowiedzialny dyrektor zespołu przed powołaniem nowej szkoły musi przeprowadzić wszechstronną analizę zasobów lokalowych, środków finansowych, możliwości organizacyjnych, wreszcie, celowości przedsięwzięcia. Przygotowując swoje wystąpienie do Ministerstwa a następnie do Wojewody Białostockiego, który ostatecznie wydawał decyzję powołującą nową placówkę, dużo wcześniej wizytowałem działające od wielu lat licea muzyczne w Poznaniu i Warszawie. Przeprowadziłem symulacje działania Liceum Muzycznego w sytuacji jego tzw. pełnego stanu organizacyjnego i w kontekście pracy pozostałych trzech placówek Zespołu. Wyniki tych wstępnych operacji logistycznych nasuwały szereg wątpliwości, które miały się całkowicie zmaterializować w następnych latach działania Liceum. Wspomnę tylko o kolizjach między Liceum, a PSM I st. i Państwowym Ogniskiem Baletowym, z których sal Liceum musiało korzystać, bo innych pomieszczeń nie było, aczkolwiek czyniliśmy różne przebudowy, przeniesienia itd. Jednak ścian zewnętrznych budynków przecież nie można było rozsunąć. Ministerstwo Kultury i Sztuki (czy jak się wtedy ono nazywało?) też nie ułatwiało mi zadania. Ministerialnych urzędników musiałem przekonać w dwóch kwestiach: 1. aby organizacja Liceum nie powodowała likwidacji PSM II st. (stanowisko ich było takie: w Białymstoku może funkcjonować albo Liceum albo PSM II st., jedno łącznie z drugim – nie); 2. aby zrezygnować na razie ze zwyczajowej kolejności: najpierw Podstawowa Szkoła Muzyczna (z przedmiotami ogólnokształcącymi), a dopiero potem Liceum. O takich i podobnych sprawach pani Ring nie musiała wiedzieć; nigdy nie obarczałem moich współpracowników zadaniami, które nie należały do nich. A co do „niechętnego stosunku”, owszem miałem go, ale nie do Liceum, tylko do pani Ring jako kandydatki do kierowania nowoutworzoną Szkołą. Działalność tej szkoły musiała przekonać wszystkich sceptyków w Ministerstwie, że ich obawy i sprzeciwy były conajmniej „na wyrost”. Taką wzorcową wręcz szkołę mogła poprowadzić tylko jedna osoba w Zespole, i rzeczywiście, przyszłość pokazała, że moja decyzja była słuszna, aczkolwiek nie podobało się ona niejednemu i były przypadki tak modnego obecnie w naszej polityce „podkładania świń”. Tyle w tej sprawie. Jestem wdzięczny Jerzemu Śródkowskiemu, że wspomniał o „Wiośnie Młodzieży Artystycznej”. Moją ideą tej imprezy było przekształcenie rutynowych popisów szkolnych w atrakcyjniejszą formę małych festiwali artystycznych, którym nadałem nazwę „Wiosna Młodzieży Artystycznej”. I właśnie dla uatrakcyjnienia zaprosiłem do współpracy Liceum Sztuk Plastycznych w Supraślu, kierowane wówczas przez otwartego na wszelkie innowacje Dyrektora Zenona Gruszewskiego. Pod egidą „Wiosny” nie tylko 160 słuchaliśmy przez szereg lat młodych muzyków z trzech szkół Zespołu (czasem także z Liceum Sztuk Plastycznych), ale podziwialiśmy też sztukę taneczną i baletową adeptów Państwowego Ogniska Baletowego, oglądaliśmy piękne tkaniny artystyczne, obrazy i artystyczne rękodzieło uczniów z supraskiego Liceum, braliśmy udział w emocjonujących licytacjach ich prac, a nieraz spotykaliśmy się też z pokazami dorobku innych szkół muzycznych regionu. Może warto pomyśleć o przywróceniu tej idei albo jej rozszerzeniu również na wyższe szkoły artystyczne i organizować np. „Podlaską Wiosnę Młodzieży Artystycznej” z Akademiami – Muzyczną i Teatralną – włącznie? W wymiarze i na poziomie szkół I stopnia podobną ideę integracyjną pod nazwą „Muzykobranie” realizuje od 5 lat Karol Olszewski, Dyrektor Szkoły ćwiczeń przy Filii Akademii Muzycznej w Białymstoku (jednocześnie placówki filialnej Zespołu Szkół Muzycznych). * 5 grudnia przypadała 50 rocznica urodzin Krystiana Zimermana, moim zdaniem najwybitniejszego, z obecnie żyjących, pianisty i artysty muzyka. Myślę, że warto będzie o nim mówić i słuchać go przez następnych lat pięćdziesiąt. „TM” będzie publikował w najbliższym czasie teksty o Krystianie Zimermanie. Dzisiaj fragment wypowiedzi dla Programu II Polskiego Radia z dnia 5 grudnia Marka Dyżewskiego: „Paleta dźwiękowa Krystiana Zimermana jest niesłychanie zróżnicowana, nieprawdopodobnie bogata, a przede wszystkim są to zawsze brzmienia – jak zresztą sam mówi – adekwatne do stylu prezentowanej muzyki, do danego twórcy i jego dzieła. On uważa, że utwór Bacha, Mozarta, Beethovena, Ravela, czy Debussy’ego wymaga zupełnie oddzielnej materii dźwiękowej i tę materię w sposób fascynujący i doskonały potrafi kreować. Druga kwestia, która jest szalenie ważna – to jego niezwykła lojalność wobec twórcy, w którego imieniu głosi prawdę dzieła. Trudno wskazać innego artystę tak pilnie studiującego tekst dzieła. Proszę zwrócić uwagę, że niektóre kompozycje studiuje przez lata. Co więcej, gra w tej chwili w oparciu o własne, opracowane przez siebie teksty, które redaguje na własnym programie komputerowym. Co jest w tym tekście, co go różni od wydań dostępnych na rynku? Przede wszystkim jest tam ta prawda dzieła, do której usiłuje dotrzeć, usuwając z pola widzenia pomysły, konwencje, którymi dzieło obrasta poprzez wykonywanie go przez różnych artystów. Poszukuje prawdy dzieła poprzez ogołocenie go z tradycyjnych konwencji. Profesor Mieczysław Tomaszewski w swojej laudacji, w trakcie uroczystości nadania Zimermanowi doktoratu honoris causa w katowickiej Akademii Muzycznej, powiedział, że to jest tak nowe spojrzenie, tak nowatorskie, tak odkrywcze, że kiedy słuchamy gry Zimermana, mamy wrażenia, że te dzieła zostają na nowo skomponowane. Myślę, iż rację ma Marcel Proust mówiąc, że świat nie jest raz na zawsze stworzony, lecz jest stwarzany raz po raz na nowo, kiedy pojawia się wielki twórca, wielki artysta. Trawestując tę myśl Prousta można powiedzieć, że dzieło muzyki jest po raz kolejny powoływane do życia (stwarzane), kiedy pojawia się kongenialny odtwórca, a należałoby w tym wypadku powiedzieć – współkreator. Kiedyś Witold Lutosławski zauważył, że tajemnica kunsztu wykonawczego Krystiana Zimermana polega na tym, że mamy wrażenie, iż w tej interpretacji nie ma nic poza tekstem dzieła. Ale jest to tylko złudzenie; dzieło jest tworem intencjonalnym, niedopełnionym, zaprasza wyko- 161 nawcę właśnie do swego dopełnienia, do wypełnienia miejsc niedookreślonych. A jak ich jest bardzo wiele, pokazują właśnie porażające wręcz interpretacje Krystiana Zimermana. Złoty Dyplom zdobył w Pradze białostocki Chór Akademii Medycznej pod dyrekcją prof. Bożenny Sawickiej. Nasi chórzyści wzięli tam udział w XIV Międzynarodowym Festiwalu Pieśni Adwentowych i Bożonarodzeniowych i okazali się najlepsi. A konkurencję mieli sporą, bo w konkursie w tym roku wzięły udział 63 chóry z trzech kontynentów. Rywalizacja odbywała się w trzech kategoriach: chóry dziecięce, kameralne i chóry duże. Białostocki chór, który w tym roku będzie obchodził 55-lecie swego istnienia, występował w kategorii kameralnych i został nagrodzony głównym wyróżnieniem ex aequo z chórem z Singapuru. [„Gazeta w Białymstoku”] * W tym roku (28 IX) minęła pięćdziesiąta rocznica śmierci wybitnego polskiego dyrygenta Waleriana Bierdiajewa, barwnej postaci życia muzycznego, o którym przetrwała moc anegdot. Do jego uczniów należeli tak wybitni muzycy, jak Artur Malawski, Andrzej Panufnik, Bohdan Wodiczko, Jan Krenz (w tym roku obchodzi jubileusz 80-lecia), Henryk Czyż, Stanisław Skrowaczewski i Stefan Stuligrosz. W czasach poznańskich opowiadano mi taką anegdotę: – Było to podczas próby Borysa Godunowa w ówczesnej Operze Poznańskiej. Śpiewak grający syna cara miał wejść i zaśpiewać: – Jam cara syn, ale wszedł za późno. Na to rozeźlony Diadia (tak nazywano Bierdiajewa): Tyś nie cara syn, tyś sukinsyn. * Ukazała się nareszcie książka Curta Sachsa Historia instrumentów muzycznych w moim przekładzie z języka angielskiego. Jest to już trzecie wydanie, zrealizowane przez Oficynę Wydawniczą VOLUMEN (poprzednie: PWN 1975 i PWM 1989). Tym razem książka ta zyskała status podręcznika akademickiego i jej wydanie zostało dofinansowane przez Ministerstwo Edukacji Narodowej i Sportu. Z umowy wydawniczej wiem, że nakład jest niewielki, a z doświadczeń z poprzednimi wydaniami – że wkrótce zniknie z księgarń. Radzę więc nie zwlekać. Dla zachęty przedrukowuję informację z ostatniej strony okładki: Curt Sachs (1881-1959) jest autorem 22 książek i ponad 30 artykułów naukowych, poświęconych najistotniejszym problemom badawczym kilku gałęzi muzykologii. Sachs zajmował się głównie kulturą muzyczną epok najdawniejszych, historią notacji muzycznej, historią praktyki wykonawczej oraz historia tańca. Powszechnie został uznany za jednego z najwybitniejszych muzykologów XX wieku, twórcę nowoczesnej instrumentologii. 162 Początkowo poświęcił się studiom nad historią sztuki, po kilku latach podjął studia muzykologiczne u H. Kretzschmara i J. Wolfa. Kierował Państwową Kolekcją Instrumentów w Królewskim Muzeum Etnograficznym w Berlinie, jednocześnie nauczając na Uniwersytecie Berlińskim, w Wyższej Szkole Muzycznej oraz w Państwowej Akademii Muzyki Kościelnej i Szkolnej. Usunięty na fali terroru hitlerowskiego w 1933 r. ze wszystkich stanowisk, wyemigrował najpierw do Paryża, gdzie m.in. wykładał na Sorbonie, a w 1937 r. do USA, gdzie wykładał w New York University oraz w Columbia University. Historia instrumentów muzycznych to fundamentalne dzieło o ponadczasowej wartości. Opowiada, w możliwie prostej formie, historię ukształtowania się i ewolucji instrumentarium od czasów prehistorycznych do współczesnych, obejmując obszary pięciu kontynentów – od Meksyku po Daleki Wschód, od arktycznej Północy po Patagonię. Autor korzystał z odkryć archeologicznych, kolekcji muzealnych i bogatego materiału ikonograficznego – od sumeryjskich pieczęci, przez iluminacje średniowiecznych kodeksów, po obrazy i rzeźby mistrzów epok późniejszych. Niemniej wszechstronnie wprowadził źródła filologiczne, również w szerokim ujęciu historycznym, od przekładów najstarszych tekstów akadyjskich, poprzez cytaty wybitnych teoretyków renesansu i baroku, inwentarze i zapiski kronikarskie, po publikacje badaczy współczesnych. Interdyscyplinarność i bogactwo dzieła wprowadza je do niepodważalnego kanonu nowoczesnej nauki. Cytaty z barwnych opisów etnograficznych, skojarzenie legendy i mitu z udokumentowanym źródłem, czynią z książki lekturę atrakcyjną także dla szerszego grona czytelników. 22.XII.2006 W tym roku swój piękny jubileusz (80 urodziny i 60-lecie działalności artystycznej) obchodzi Jan Krenz, wybitny polski dyrygent, także pianista i kompozytor. W latach 1949-51 współpracował z Grzegorzem Fitelbergiem w Wielkiej Orkiestrze Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach (uchodzącej za najlepszą orkiestrę w Polsce). Po śmierci Fitelberga (1953), na jego wcześniejszą prośbę, objął kierownictwo zespołu, który prowadził przez 15 lat. W ciągu tego okresu doprowadził tę orkiestrę do perfekcji, poszerzając znaczniej jej repertuar i dokonując wielu archiwalnych nagrań. Wielokrotnie występował z WOSPR-em za granicą odbywając z nią w 1963 roku najdłuższe, w dziejach polskich zespołów, 4-miesięczne tournée przez ZSRR, Mongolię, Chiny, Japonię po Nową Zelandię i Australię, dając w sumie 55 koncertów. Jan Krenz dyrygował gościnnie we wszystkich ważniejszych ośrodkach muzycznych, prowadząc m.in. takie orkiestry, jak Berliner Philharmoniker, Staatskapelle Dresden, Filharmonię Leningradzką, Tonhalle w Zurychu, Royal Concertgebouw w Amsterdamie, a także orkiestry londyńskie i amerykańskie. Artysta ten przywiązuje dużą wagę do walorów artystycznych wykonywanego repertuaru i starannie zestawia programy koncertowe. „Obdarzony talentem kreacyjnym, nadaje wykonywanym dziełom piętno swej osobowości, nie wykraczając jednak poza intencje kompozytora, lecz raczej je uwydatniając. W interpretacji Jana Krenza wirtuozowska precyzja wykonania i przemyślenie szczegółów konstrukcji utworu idą 163 w parze ze zmysłem muzycznej dramaturgii, podkreśleniem jakości emocjonalnych dzieła oraz znakomitym wyczuciem stylów.” [prof. Zofia Helman] Jan Krenz dyrygował także Orkiestrą Filharmonii Białostockiej 13 i 14 października 1983 roku (m.in. V Symfonią Beethovena). Kompozycja to odrębny nurt – także pełen sukcesów – wybitnego dyrygenta. Jego wczesna twórczość kształtowała się w kręgu neoklasycyzmu. Poznanie utworów awangardy europejskiej w czasie Międzynarodowych Wakacyjnych Kursów w Nowej Muzyki w Darmstadcie (1957) spowodowało zwrot kompozytora w kierunku nowej estetyki dźwięku, techniki aleatorycznej i dwunastodźwiękowej. Po przerwie spowodowanej powrotem do intensywnej działalności dyrygenckiej, Jan Krenz dokonał w swych utworach syntezy języka tradycyjnego z doświadczeniami awangardy. Oprócz gatunków muzyki autonomicznej pisał muzykę filmową, m.in. do Kanału (Wajdy), Eroiki i Zezowatego szczęścia (Munka). * Krystian Zimerman obchodzący w tym roku 50-lecie urodzin należy do elitarnej grupy najwybitniejszych muzyków naszych czasów. W „Zeszytach Naukowych” (Nr 5 i 6) Filii Akademii Muzycznej im. F. Chopina opublikowałem zapis jego lekcji otwartych prowadzonych w marcu 2005 roku w katowickiej Akademii Muzycznej. Artysta otrzymał wówczas honorowy doktorat tej uczelni. W najbliższych numerach „TM” przedrukowuję kilka ogólniejszych fragmentów tych tekstów, które zainteresują szerszego czytelnika. Na początek fragment wstępny tego opracowania: Krystian Zimerman jest dzisiaj jednym z najwybitniejszych muzyków na świecie – taką opinię muszą podzielać wszyscy, którzy śledzą jego artystyczną drogę od roku 1975, tj. od jego tryumfu na IX Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Fryderyka Chopina. Po raz pierwszy i dotychczas jedyny w historii tego Konkursu jeden uczestnik (wówczas 18-letni absolwent Liceum Muzycznego w Katowicach z klasy prof. Andrzeja Jasińskiego) zdobył wszystkie główne nagrody: Grand Prix i Złoty Medal, oraz za najlepsze wykonania Mazurków, Polonezów i Sonaty. Jerzy Waldorff pisał: Pierwszy raz wszakże, w całych półwiecznych dziejach Konkursu stało się tak, że kandydat do Grand Prix ujawnił się od samego początku, świetnym talentem wyprzedzając wszystkich konkurentów… Mając wrodzoną łatwość do pokonywania barier techniki, wyróżniał się grą spontaniczną, w młodzieńczy sposób pełną radosnego polotu. Porywał tak, że – słuchając go – nie chciało się nawet próbować szukania usterek w tym fascynującym popisie. Podobny w dodatku do młodego Chopina, kiedy grał Koncert e-moll zdawało się, że to sam Fryderyk po słonecznej drodze dźwięków, w promiennych blaskach nadziei rusza wartko na podbój świata6. Sprawdziły się słowa popularnego publicysty i pisarza muzycznego – Krystian Zimerman podbił świat, ale podbił w sposób mądry, przemyślany, bez spektakularnych fajerwerków. Czas po Konkursie rozplanował w sposób niezwykle dojrzały jak na nastolatka, więcej inwestując go w pracę nad sobą i nad muzyką, niż na odcinanie estradowych kuponów ze swego wielkiego zwycięstwa. W wyniku wnikliwych studiów stał się wielkim artystą oczekiwanym niecierpliwie na pierwszych estradach 6 Jerzy Waldorff Wielka gra. Rzecz o Konkursach Chopinowskich. Warszawa 1980, Wyd. Iskry, s. 154. 164 świata. Równie oczekiwane są jego kolejne nagrania stanowiące ważne pozycje w historii fonografii i sztuki wykonawczej. Recenzenci podkreślają w sztuce Zimermana: elegancję, plastyczność, wielowymiarowość, przezroczystość, faktury, umiar, szlachetną prostotę, skończoność wycyzelowanej kreacji – to tylko kilka określeń wybranych z polskich recenzji. I jeszcze kilka wyimków z szerszych omówień jego nagrań. Niezmiernie rzadko można o jakimś wykonaniu powiedzieć, że łączy w sobie cechy, zdawałoby się, przeciwstawne: spontaniczność, fantazję, a zarazem idealne podporządkowanie się literze zapisu. O interpretacji 14 Walców [1977] i Koncertu e-moll [1979] na płytach Deutsche Grammophon decyduje w równym stopniu doskonała intuicja co nieprzeciętny intelekt artysty… Interpretację Zimermana należy bez wahania zaliczyć do rzędu najwybitniejszych… nawet trzy Walce z opusu 70, uznawane za zdecydowanie słabsze, pod palcami Zimermana stają się niemalże arcydziełami… Zimerman unika ostrych kontrastów, i choć wykorzystuje bardzo szeroką skalę dynamiki, natężenie oscyluje raczej między forte a pianissimo. Podobnie z agogiką: zmiany tempa są bardzo płynne, wyważone, w zasadzie nie zakłócają ciągłej pulsacji rytmicznej walca… Na podkreślenie zasługuje również wielka subtelność artysty w realizowaniu fragmentów figuracyjnych i ornamentyki przy jednoczesnej doskonałej precyzji… Gra Zimermana przeszła pod tym względem pewną ewolucję od czasów pamiętnego Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego w 1975 r. Stała się w większym stopniu realizacją „treści” dzieła, w mniejszym demonstracją pianistyki. …Jest to zatem gra o iście dramaturgicznej akcji, będąca rezultatem wszechstronnej analizy procesu twórczego prezentowanych dzieł, angażująca zarówno intelekt jak i wyobraźnię słuchacza7. W odniesienia do nagrania Koncertu e-moll z Orkiestrą Filharmonii z Los Angeles pod batutą Carla Marii Giuliniego (1979) krytyk pisze: Również i to wykonanie potwierdza, że Zimerman w swej sztuce interpretacji konsekwentnie dąży do zrealizowania celu, który do tej pory udało się osiągnąć tylko najwybitniejszym: Horowitzowi, Rubinsteinowi, do pewnego stopnia również Polliniemu. Zgodnie z tą koncepcją wykonanie jest prezentacją wartości dzieła w sposób indywidualny, twórczy, a jednocześnie jak najbliższy intencji kompozytora. Realizacja takich założeń wymaga od wykonawcy umiejętności bycia zarówno konstruktywistą, jak i poetą …Świadoma rezygnacja z brawury technicznej i nadmiernego poetyzowania (…) pozwala Zimermanowi na utrzymanie idealnej równowagi między nastrojowością a konstrukcją dzieła8. Dwadzieścia lat później o nagraniach Zimermana obu koncertów Chopina z „Polską Orkiestrą Festiwalową” czytamy: Krystian Zimerman od dawna przyzwyczaił słuchaczy, że w każdym repertuarze, a szczególnie w utworach z orkiestrą – czy będą to koncerty klasyczne, czy też XX-wieczne, np. Ravela czy Lutosławskiego – prezentuje najwyższy poziom maestrii i szekspirowski zmysł formy. Interpretacja obu koncertów Chopina potwierdza jego miejsce w ścisłym gronie największych artystów II połowy XX w. i rozpoczynającego się stulecia XXI…. O odkrywczości interpretacji Zimermanowskiej zadecydowało jednak w pierwszym rzędzie wydobycie – czy może raczej wyczarowanie – przez pianistę-dyrygenta bogactwa autonomicznych wypowiedzi zawartych w partyturze orkiestrowej Chopina, na pozór zakrojonej bardzo skromnie (jak to Alicja Matacka-Kościelna Krystian Zimerman na płytach Deutsche Grammophon. „Rocznik Chopinowski” t. 12 [1980], ss. 267-269. 8 Jw., ss. 268-269. 7 165 się stało, że nie dostrzegają tego bogactwa zawodowi dyrygenci?). Wszystko to zapierało dech w piersiach, było szokującą nowością. Czyżby polska „Orchestre Revolutionnaire et Romantique”? …Zimerman poprzestał „tylko” na starannej analizie partytury, ale, trzeba dodać, spoglądał na nią po schenkerowsku, sięgają po wielokroć do warstwy głębokiej. Ponadto pochylił się ze specjalną uwagą nad łącznikami, modulacjami i wszelkim materiałem stanowiącym spoiwo formy i zazwyczaj traktowanym przez kapelmistrzów jako drugorzędny. Jeszcze raz potwierdziło się, że czasem opłaca się grać wolno, bardzo wolno, a nawet zahamować tok utworu – właśnie tam, gdzie, zdawałoby się, nie ma się nad czym zatrzymać – i ujrzeć to, co bez ekstremalnego niemal rubata ginie. Trzeba jednak być muzykiem klasy Zimermana…. Model chopinistyki Krystiana Zimermana nie jest łatwy do zwerbalizowania. Nie stwierdzamy tu znamion rygorystycznej rekonstrukcji zabytku, wskrzeszania stylu autentycznego – cokolwiek miałoby to znaczyć. Zimerman nie zastawia sideł na „ducha Chopina”. Ów niepochwytny ideał spoczywa w pokoju. Zimerman daje nam koncepcję własną, lecz przekonującą i wiarygodną. Wysoce zracjonalizowaną, spójną logicznie, raczej nie podlegającą niekontrolowanym impulsom. Wydaje się – choć może zabrzmi to jak herezja – że pianista składa swą indywidualność na ołtarzu doskonałości. Z drugiej strony, paradoksalnie, niewiele na tym tracimy: świadom, że dla sztuki romantycznej mało było rzeczy równie ważnych, jak bogactwo ekspresji, Zimerman włączył owo bogactwo do swego ideału perfekcji i nasycił interpretację wielkim zasobem środków wyrazu, na przykład stosowanym na wielka skalę rubatem, dopuścił nawet (kontrolowaną) żywiołowość. Jego Chopin jest więc poniekąd projekcją planu poczętego w umyśle, a zarazem nie nosi cech zimnej kalkulacji. Dodajmy, że jest to plan oparty na znajomości epoki Chopina, a równocześnie odwołujący się do współczesnego rozumienia piękna romantycznego i wykorzystującego wszelkie możliwości, jakie daje nowoczesny fortepian9. (cdn.) * 78-letni Ennio Morricone, słynny włoski kompozytor filmowy, otrzyma honorowego Oscara. Miał wcześniej pięć nominacji – za muzykę do „Niebiańskich dni” (1978), „Misji” (1986), „Nietykalnych” (1987), „Bugsy'ego” (1991) i „Maleny” (2000) – ale żadna nie zamieniła się w statuetkę. W ciągu 45 lat napisał ponad 400 filmowych ilustracji muzycznych. Przełom w jego karierze stanowiły kompozycje do spaghetti westernów Sergia Leone („Za garść dolarów”, „Dobry, zły i brzydki”). Ceremonia oscarowa odbędzie się 25 lutego 2007 r. [„Gazeta Wyborcza”] * Nuty wszystkich utworów Wolfganga Amadeusza Mozarta są dostępne od zeszłego tygodnia nieodpłatnie w Internecie – poinformowała Fundacja „Mozarteum” z Sal- Elżbieta Szczepańska-Lange Koncerty fortepianowe Chopina w nagraniu Krystiana Zimermana i „Polskiej Orkiestry Festiwalowej”. „Rocznika Chopinowski” t. 24/25 [2001], s. 309-312. 9 166 zburga. Wystarczy połączyć się z adresem: http://dme.mozarteum.at/ i mamy olbrzymią bibliotekę na ekranie komputera, lub – po wydrukowaniu – na pulpicie. Na witrynie internetowej Fundacji, umieszczono kosztem ok. 400 tysięcy euro partytury ponad 600 utworów Mozarta objętości około 24 000 stron oraz ok. 8500 stron tekstów krytycznych. Dyrektor programowy Fundacji, Ulrich Leisinger, powiedział agencji Reutera, że na wiosnę 2007 r. na stronie tej zostaną opublikowane także manuskrypty Mozarta. Jakaż to wygoda dla wszystkich muzyków. Dla przykładu, dyrygenci, w częstych przecież podróżach, mogą na swoich laptopach poprzez Internet studiować dowolne partytury Mozarta, a soliści – uczyć się swoich partii… „Mozarteum” nie mogła na zakończenie „Roku Mozartowskiego” sprawić swemu patronowi większej przysługi. Mozart jest pierwszym kompozytorem, którego dzieła wszystkie opublikowano w Internecie. Może i Fryderyk Chopin za trzy lata na swój „Rok Chopinowski” doczeka się podobnego prezentu? 167 Zlektur 2006 22.IX.2006 W tym roku minęła 20. rocznica śmierci Andrzeja Markowskiego (1924-1986) wybitnego dyrygenta, również kompozytora i kreatora życia muzycznego. To ważny powód, by przypomnieć jego sylwetkę dziś, niestety, coraz bardziej odchodzącą w mrok niepamięci. Cytuję fragment eseju pióra Marka Dyżewskiego. Andrzej Markowski i jego muzyczny świat Największym i najbardziej dla polskiej kultury muzycznej doniosłym dziełem Andrzeja Markowskiego (1924-1986) jest stworzony przez niego Międzynarodowy Festiwal „Wratislavia Cantans”. Ponieważ jest to festiwal par excellence autorski, pytając: co przesądziło o powołaniu go do życia, o jego założeniach ideowych, o jego profilu repertuarowym, musimy szukać odpowiedzi w osobie samego Autora Wratislaviae Cantantis, a w szczególności: w jego pasjach i zainteresowaniach, w jego drodze do muzyki, w jego sposobie pojmowania służby, którą jako artysta chciał wobec społeczeństwa pełnić. Pierwszy etap edukacji muzycznej Andrzej Markowski zawdzięcza swemu ojcu, Tadeuszowi Markowskiemu (1881-1969), który działał w Lublinie (1910-1956) jako aktor, śpiewak i dyrygent Chóru Towarzystwa „Lutnia”. Kolejnymi pedagogami Andrzeja Markowskiego byli: Artur Malawski (kompozycja, Lublin 1939-1941) i Marcelina Kimontt-Jacynowa (fortepian, Warszawa 1943-1944). W latach okupacji Markowski włącza się w życie Polski podziemnej, komponuje piosenki i pieśni walki („Kriegsgefangenenpost”, „Święty Jerzy”, „Szumi las”, „Są na łąkach kwiaty”). Podobnie jak inni polscy muzycy grywa w kawiarni („U Aktorek”). Jako żołnierz Armii Krajowej walczy w Powstaniu Warszawskim. Po klęsce powstania jest jeńcem oflagu w Murnau, a następnie – jako podchorąży – bierze udział w kampanii II korpusu Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. 168 Po zakończeniu wojny wraca do przerwanych studiów muzycznych. Studiuje kompozycję – najpierw u Alec’a Rowley’a w Trinity College of Music w Londynie (1946-1947), a potem u Piotra Rytla i Tadeusza Szeligowskiego w Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie (1947-1955). W tej samej uczelni równolegle z kompozycją studiuje – u Tadeusza Wilczaka i Witolda Rowickiego – dyrygenturę. Studia w Warszawie Markowski łączy z niezwykle bogatą twórczością w dziedzinie muzyki teatralnej i filmowej. Korepetytor (1947-1949) oraz kierownik muzyczny (1949-50) Teatru Dramatycznego w Szczecinie, kierownik muzyczny Teatru Nowego w Warszawie (1950-1953) – te role pełnił w czasie swej sześcioletniej przygody z teatrem. Na jego dorobek z tego okresu składa się muzyka do kilkudziesięciu spektakli teatralnych, takich m.in. jak „Wiele hałasu o nic” W. Szekspira (Szczecin 1949), „Zielony Gil” T. de Moliny w adaptacji Juliana Tuwima (Szczecin 1950), „Mąż i żona” A. Fredry (Warszawa 1947), „Maria Stuart” J. Słowackiego (Warszawa (1948). Jest to dorobek znaczący nie tylko w wymiarze ilościowym, lecz także jakościowym. Markowski nie godził się na minimalizm w podejściu do muzyki teatralnej, a więc: na sprowadzanie jej roli do egzystującego na obrzeżach teatralnego spektaklu „dźwiękowego tła”. Uważał, że to, co wnosi do sztuki teatralnej jako kompozytor, winno stanowić ważny składnik dzieła, w którym głoszone słowo, ruch aktorów, światło, scenografia i rozbrzmiewająca muzyka wspólnie tworzą nierozerwalną, rozgrywającą się w przestrzeni sceny całość. Muzykę teatralną postrzegał nie jako sztukę użytkową, lecz jako twórczość. W swych realizacjach starał się więc wykraczać poza to, z czym widz jest oswojony i osłuchany, w kierunku „tego, co nieznane” i „jeszcze nie słyszane”. Żywiąc przekonanie, że moc poruszania wyobraźni widza daje muzyce teatralnej przede wszystkim smak nowości, w sposób nowatorski kształtował zarówno sam język dźwiękowy owej muzyki, jak też relacje między nią a pozostałymi składnikami teatralnego dzieła. Był pierwszym w Polsce twórcą, który przemówił w teatrze językiem muzyki konkretnej („Sługa dwóch Panów” C. Goldoniego. Warszawa 1957). W balecie „Fantasmoskop”, do scenariusza Kazimierza Urbańskiego, połączył brzmienie orkiestry kameralnej z prezentowaną z taśmy muzyką elektroniczną (1965). Drugim po teatrze polem twórczych doświadczeń staje się dla Markowskiego film. Rzecz znamienna: przygoda z filmem – podobnie jak z teatrem – trwa sześć lat. I rzecz, której nie doświadczył żaden inny polski kompozytor: o współpracę z Andrzejem Markowskim, studentem (!) kompozycji warszawskiej PWSM, zabiegali czołowi polscy twórcy filmowi. Owocem tej współpracy jest muzyka Markowskiego do takich dzieł, jak „Pokolenie” (1954) i „Idę do słońca” (1955) Andrzeja Wajdy, „Godziny nadziei” (1954) Jana Rybkowskiego, „Cień” (1956) Jerzego Kawalerowicza, „Życie jest piękne” (1958) Tadeusza Makarczyńskiego, „Krzyż walecznych” (1959) Kazimierza Kutza i „Milcząca gwiazda” (1960) współzałożyciela wytwórni DEFA i dyrektora berlińskiego szkoły filmowej, Kurta Maetziga. Jakkolwiek po roku 1960 punkt ciężkości w działalności Andrzeja Markowskiego przenosi się na dyrygenturę, to jednak jego dorobek w zakresie muzyki filmowej dopełniają dwie wielkie realizacje: „Popioły” (1965) Andrzeja Wajdy oraz „Pan Wołodyjowski” (1969) Jerzego Hoffmana. O ile we wspomnianych filmach kształt muzyki w znacznym stopniu warunkowany był przez „służbę treści”, o tyle w dziełach zrealizowanych we współpracy z Munkiem, Lenicą, Borowczykiem i Urbańskim muzyka rodziła się z woli „służenia formie”, można by rzec: „czystej formie”, gdyż treść tych filmów była w istocie pretekstem dla artystycznego eksperymentu, którego celem było testowanie nowych, nie 169 znanych dotąd relacji między dwiema równoprawnymi sferami: „elektronicznych brzmień” i „sytuacji wizualnych”. W dziełach tej miary, co „Był sobie raz...” (1957) Waleriana Borowczyka i Jana Lenicy, „Spacerek staromiejski” (1958) Andrzeja Munka, „Szkoła” (1958) i „Astronauci” (1960) Borowczyka, Andrzej Markowski współtworzył nowe, niezwykle doniosłe zjawiska w polskiej sztuce filmowej. Współtworzył ich język artystyczny i ich teoretyczne założenia. Że owe dzieła były wydarzeniem również w skali europejskiej, świadczy zainteresowanie, z jakim przyjmowano poświęcone im wykłady Markowskiego na międzynarodowych kursach nowej muzyki w Darmstadt. W roku 1954, wyznaczającym początek jego twórczości w dziedzinie muzyki filmowej, Markowski, jeszcze studiując dyrygenturę, rozpoczyna swą karierę dyrygencką. Jeden sezon w roli drugiego dyrygenta zbiera doświadczenia w filharmonii w Poznaniu. Przez kolejne cztery lata (1955-1959) dyryguje orkiestrą Filharmonii Śląskiej w Katowicach. Mając 35 lat zostaje kierownikiem artystycznym i pierwszym dyrygentem Filharmonii Krakowskiej. W krótkim okresie pięciu lat (1959-1964) Markowski nadaje tej filharmonii rangę czołowej instytucji w polskiej kulturze muzycznej, a sam zyskuje sławę najwybitniejszego kreatora tej kultury. Wspomniane pięciolecie to czas glorii polskiej muzyki współczesnej. Na widownię wkraczają: Henryk Mikołaj Górecki z Symfonią „1959” i „Zderzeniami”, Krzysztof Penderecki z „Trenem pamięci ofiar Hiroszimy” i z serią spokrewnionych z nim dzieł odkrywających świat nowych brzmień. Obok Góreckiego – Wojciech Kilar i Witold Szalonek, obok Pendereckiego – Bogusław Schäffer i Juliusz Łuciuk: ci twórcy stanowili elitę awangardy krakowsko-katowickiej. W tym samym czasie w Warszawie Witold Lutosławski, kończąc pracę nad poszukiwanym przez niego językiem dźwiękowym, komponuje „Gry weneckie”, otwierające cykl jego wielkich arcydzieł. Muzyczny świat zdumiewa się ilością i skalą kompozytorskich talentów, jakie pojawiły się w naszym kraju i jakie błyszczą na kolejnych festiwalach muzyki współczesnej „Warszawska Jesień”. Można w tym widzieć jakieś zrządzenie Opatrzności, że w chwili swego największego wzlotu polska twórczość muzyczna zyskała w Andrzeju Markowskim wykonawcę najwyższej miary. Gruntowne wykształcenie, wielki talent, niezwykła wyobraźnia – z tym kapitałem szedł Markowski na spotkanie nowych dzieł. A ten kapitał był jeszcze pomnożony przez kreatywny zmysł, który być może nie rozwinąłby się w takim stopniu, gdyby nie uprawiana przez kilkanaście lat kompozytorska twórczość. Dzięki niej Markowski podchodził do prezentowanych przez niego dzieł nie jako „od-twórca”, lecz jako „twórca”. Tylko z pozycji twórcy mógł zgłębić całą treść partytury i mógł objawić ją słuchaczom w wykonawczym akcie. Mógł, jak nikt inny, rozumieć wyzwania, jakie stawia przed dyrygentem dzieło przemawiające nieznanym dotąd językiem i zrodzone z innej niż panująca dotąd idei muzycznego ładu. Mógł twórcom owych dzieł służyć pomocą, radą – wskazując błędy, mniej trafione rozwiązania, sugerując ewentualne korekty i stosowne zmiany. Czy rację ma Wojciech Kilar, gdy o dorobku tamtych lat mówi: „wielkie cmentarzysko partytur”? Ile z ówczesnych dzieł okazało się być tylko próbą, eksperymentem, poszukiwaniem pomysłu na dzieło? Takie pytania można stawiać dziś, mając do dyspozycji osąd, jaki ustanawia czas – niezastąpiony sędzia w sprawach sztuki. Lecz wtedy, dzieła z lat sześćdziesiątych minionego wieku pod ręką Andrzeja Markowskiego, zasilone potęgą jego wyobraźni, jawiły się jako twory pełne życia, blasku, wręcz porywające. 170 Z pewnością inny byłby los wielu z nich, gdyby na ich pierwszym wykonaniu nie położył piętna właśnie Markowski. „Być albo nie być” dzieła muzycznego często bowiem rozstrzyga się w chwili jego pierwszego przedstawienia publiczności. Wiele (a w przypadku dzieła, zwracającego się do słuchaczy w nowym, nie znanym im języku – nawet bardzo wiele) zależy od artysty, który po raz pierwszy nadaje dziełu dźwiękowy kształt. Tylko wykonanie wierne temu, co twórca zapisał w partyturze, ponadto także – dopuszczające do głosu to, co do dzieła przynależy, a czego zapisać się nie da, a więc wykonanie, które wznosi się ponad poziom interpretacji do poziomu współkreacji, może uczynić z prezentowanego po raz pierwszy dzieła wydarzenie w muzycznej twórczości i może zapewnić mu miejsce w życiu koncertowym i w ludzkiej pamięci. Tej miary prawykonania, zarówno polskie jak i światowe, zarówno na polskich estradach jak i za granicą, dawał Markowski takim twórcom, jak Bacewiczówna, Baird, Bloch, Bujarski, Dobrowolski, Górecki, Kilar, Lutosławski, Łuciuk, Machl, Palester, Penderecki, Serocki, Kazimierz i Tomasz Sikorscy, Schäffer, Szabelski, Szalonek, Szymański, a także – Boulez, Cardew, Denisow, Henze, Ives, Ligeti, Maderna, Messiaen, Nono, Schönberg, Stockhausen, Strawiński, Taverner, Varès, Webern i Xenakis. Drogę do sukcesu Andrzej Markowski torował nie tylko dziełom. Także ich twórcom. Jakie byłyby początki kariery Krzysztofa Pendereckiego, gdyby nie wsparcie ze strony sztuki dyrygenckiej Markowskiego? To pytanie warto sobie postawić, abstrahując od pozycji, jaką autor Pasji cieszy się dziś w muzycznym świecie i sięgając pamięcią do roku 1959. Wtedy jego pierwsze kompozycje nawet poważni dyrygenci przyjmowali jako „nieporozumienie”, rzecz niegodną miana muzyki, a więc nie wartą wykonania przez liczącego się artystę. Tylko Markowski dostrzegł od razu olśniewający talent Pendereckiego i w jego kompozycjach odkrył „głos muzyki jutra”. Prowadząc prawykonania takich dzieł, jak „Psalmy Dawida” (1959), „Strofy” (1959), „Wymiary czasu i ciszy” (1960), „Tren pamięci ofiar Hiroszimy” (1961) i „Polymorphia” (1962) Markowski przyczynił się do tego, że ten „głos muzyki jutra” szybko docierał do sal koncertowych Polski i Europy i – w swej doniosłości i niezwykłości – mógł być przez słuchaczy i krytyków należycie doceniony. „Panowie, czapki z głów!” – tymi słowami Robert Schumann obwieszczał światu wielkość muzyki Chopina. „Panowie, czapki z głów!” – taką wymowę miała promocyjna kampania, jaką wobec młodego twórcy krakowskiego prowadził Andrzej Markowski. Twórca ów odwdzięczył się Markowskiemu dedykując mu jedną z pierwszych jego partytur („Strofy”) i powierzając mu prawykonania kolejnych dzieł („De natura sonoris”, „Kosmogonia”, „Jutrznia”). Jak wiele zawdzięczała Markowskiemu w latach swej wielkiej ofensywy nowa muzyka polska, świadczą wymownie premiery trzech utworów. 24 kwietnia 1961 roku na festiwalu „Biennale di Venezia” zabrzmiały po raz pierwszy „Gry weneckie” Witolda Lutosławskiego. Wykonanie tego arcydzieła z Orkiestrą Filharmonii Krakowskiej poprowadził Andrzej Markowski. 31 sierpnia 1972 roku Markowski na kierowanym przez niego festiwalu „Wratislavia Cantans” przedstawił „Jutrznię” Krzysztofa Pendereckiego, (którą kilka miesięcy wcześniej po raz pierwszy zademonstrował światu). Niedługo potem dokonał jej płytowego nagrania, które uhonorowane zostało nagrodą Grand Prix du Disque Charles Cros (1974). Dyrygował także pierwszym polskim wykonaniem III Symfonii Witolda Lutosławskiego. Odbyło się ono w Łodzi z udziałem tamtejszej orkiestry filharmonicznej w roku 1984. 171 Markowski wpisał się w dzieje Festiwalu Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” – pracą w komisji repertuarowej kształtującej program tego festiwalu, a przede wszystkim kreacjami artystycznymi (1959-75, 1977-79, 1981), za które był wyróżniany i nagradzany. Dwukrotnie otrzymał nagrodę krytyków: „Statuetkę Orfeusza” (1968, 1971). Był laureatem nagrody Związku Kompozytorów Polskich (1969). Uwieńczeniem jego dorobku była Nagroda Państwowa I stopnia (1974). Jest rzeczą oczywistą, że udział muzyki współczesnej znacząco wzrósł w życiu muzycznym Krakowa, gdy Markowski kierował tamtejszą filharmonią. Dla owej muzyki stworzył świetny warsztat wykonawczy – Krakowską Orkiestrę Kameralną (1959) oraz powołał do życia festiwal – Krakowską Wiosnę Młodych Muzyków. Krakowskie pięciolecie Markowskiego zabarwia jednak nie tylko muzyka współczesna. Także muzyka dawna. Niezwykłe były programy dedykowanych jej koncertów, tak pod względem ich zakresu, nie mającego precedensu w żadnej innej filharmonii, jak pod względem ich formy. Bo jeśli w filharmoniach udzielano głosu dziełom mistrzów epok minionych, to wyznaczano im oddzielne, izolowane od reszty repertuaru miejsce w postaci „koncertów historycznych”. Markowski zaś, w słynnym cyklu „Musica Antiqua et Nova”, stworzył wspólne forum, na którym dzieła średniowiecza, renesansu i baroku zderzały się z dziełami współczesności. Było więc tak: Dufay, Okeghem i Obrecht, a obok – Schönberg i Webern. Albo: Ives, Nono i Strawiński, a obok – Josquin i Scarlatti. Stając wobec pytania o cel takiej konfrontacji warto przywołać słowa Witolda Lutosławskiego: Im jestem starszy, tym bardziej wyraźnie widzę, że muzyka minionych epok wraz z tą, jaka dziś powstaje, stanowi nierozerwalną całość. Należymy wszyscy do okresu, który zaczął się wraz z pojawieniem się Perotina Wielkiego. Sądzić można, iż wspomnianym cyklem Andrzej Markowski stwarzał słuchaczom możliwość odkrycia podobnej, jak wypowiedziana przez Lutosławskiego, prawdy. Chciał, by osobiście tego doświadczyli, że muzyka współczesności, choć zdawała się rodzić w opozycji do wielowiekowej tradycji, jest w tej tradycji głęboko zakorzeniona i że dzieła nowe mogą być lepiej zrozumiane i głębiej przeżyte, jeśli widziane będą w ich powiązaniach z przeszłością. Budując programy swych koncertów Markowski kierował się pewną, świadomie realizowaną „strategią wobec słuchacza”. Jej założenia można ująć odwołując się do metafory ukutej przez André Malraux. Ten znakomity pisarz i autor esejów o sztuce spostrzegł, że każdy człowiek nosi w swojej pamięci pewien zasób dzieł sztuki, które poznał, „wziął w siebie” i które ukształtowały jego estetyczną wrażliwość. Ten właśnie zasób dzieł wpisanych w pamięć każdego z nas Malraux nazywa „muzeum wyobraźni”. I dodaje: kolekcja dzieł składających się na nasze muzeum wyobraźni stanowi o tym, jaka jest nasza zdolność pielgrzymowania poprzez świat sztuki. Wracając do strategii, czy – mówiąc dokładniej – do pedagogii Andrzeja Markowskiego. Miał przekonanie, iż jego powinnością jako dyrektora filharmonii czy szefa festiwalu jest kształcić słuchacza, a więc: pomagać mu w przyswojeniu możliwie bogatej kolekcji dzieł, które złożą się na jego muzeum wyobraźni. Ta kolekcja zawsze będzie tylko wyborem z nie dającego się poznać i ogarnąć myślą bogactwa muzycznej twórczości. Rzecz w tym, by był to wybór najlepszy, najwłaściwszy, by dawał wyobrażenie o niedostępnej ludzkiemu poznaniu całości muzycznego dziedzictwa. Dlatego właśnie Markowski konsekwentnie zmierzał do poszerzenia kręgu udostępnianego słuchaczom repertuaru. Poszerzył go w sensie chronologicznym, wychodząc poza ra- 172 my dwustu pięćdziesięciu lat muzycznej twórczości i sięgając do dorobku blisko siedmiu stuleci. Poszerzył go też w sensie gatunkowym, odchodząc od modelu filharmonii skoncentrowanej na muzyce symfonicznej, czyniąc z tej instytucji forum prezentacji całej twórczości muzycznej, a więc także muzyki wokalnej i wokalno-instrumentalnej. Stąd: oratoria, kantaty, msze, motety i madrygały w filharmonicznym koncercie. Stąd właśnie seria wielkich „odkryć”, które polska – nie tylko krakowska – publiczność zawdzięcza Markowskiemu. W latach 1959-1964 jeździło się do Krakowa, by usłyszeć „Peleasa i Melizandę” Debussy’ego, „Judę Machabeusza” Haendla, „Il canto sospeso” Luigiego Nono, „Pieśń o nocy” Szymanowskiego, „Nieszpory”, „Orfeusza” czy „Combatimento…” Monteverdiego. (…) Marek Dyżewski 17.XI.2006 Czym się różnią polscy profesorowie akademii muzycznych od ich zagranicznych kolegów? Wyjaśnia to krótki artykuł redakcyjny z numeru 22/2006 polskiego dwutygodnika „Ruch Muzyczny”: Polski pedagog o swoim bardzo zdolnym uczniu: „Uczę go od samego początku. Mamy przed sobą trzy lata w szkole średniej, a potem pięć w akademii, czyli będę go uczyć jeszcze osiem lat.”. Zagraniczny pedagog o swoim bardzo zdolnym uczniu: „Uczę go od samego początku. Będziemy pracować razem jeszcze przez rok, a potem, jeśli ma się on dalej rozwijać, musi zmienić pedagoga.” Mówi zagraniczny student akademii muzycznej: „Staram się o stypendium do Juilliard School. Profesor mi to doradził i bardzo mi w tych staraniach dopomógł.” Mówi polski student akademii muzycznej: „Staram się o stypendium do Juilliard School. Muszę się z tym kryć przed profesorem, bo czułby się bardzo dotknięty.” Mówi student zagraniczny: „W naszym mieście jest dużo koncertów, słuchamy też płyt, nie brak okazji do porównań i dyskusji.” Mówi student polski: „Na koncerty chodzimy rzadko. Profesor nie poleca też słuchania nagrań, bo zabijają ducha muzyki i tłumią indywidualność.” Cel uświęca środki. W obu przypadkach. 24.XI.2006 Dyrygowanie to nie zawód, to sposób życia Zachęcając do lektury dłuższej rozmowy z Michelem Corbozem, znakomitym dyrygentem, twórcą «Ensemble vocal et instrumental de Lausanne», szefem Chóru Fundacji Gulbenkiana w Lizbonie (od 40 lat), autorem ponad 120 płyt z różnymi zespołami („Ruch Muzyczny” nr 23/2006 z 12 listopada br.), przytaczamy jej fragment: 173 – (…) Jeżeli moje wykonania są inne, to chyba tylko dlatego, że jestem przekonany o – ponadmuzycznej także – wartości dzieła. I być może właśnie dlatego znajdowałem w wykonywanych utworach to, czego inni może nie widzieli. Ale sam też przecież nie wszystko zauważam od razu – gdybym miał okazję dyrygować Pasją według św. Mateusza co dwa tygodnie, to za każdym razem odkrywałbym zapewne w partyturze rzeczy nowe, nieprzewidywalne, wspaniałe i być może … „najważniejsze” dla całości obrazu dzieła. – Powiedział Pan w jakimś wywiadzie, że Bach pomaga Panu w życiu, pomaga żyć… – Dlatego, że Bach to kwintesencja precyzji i porządku, także doskonałe proporcje, wspaniałe wyważenie rozsądku i spontaniczności, równowaga racji i uczucia, afirmacja szczęścia i świadomość ludzkiego cierpienia. W muzyce Bacha jest coś, co pozwala nam znaleźć równowagę w życiu codziennym. Powiem więcej – ta muzyka ma pewną specyficzną właściwość, jedyną w swoim rodzaju, że mianowicie nie można jej zepsuć, niepodobna jej unicestwić. Mimo znęcania się nad nią w najrozmaitszy sposób – w popularnych chórkach, w piosenkach rockowych, w jazzie – zawsze pozostaje… muzyką Bacha. Można ją grać na instrumentach współczesnych i dawnych, na gitarach albo instrumentach elektronicznych, śpiewać w kościele albo na stadionie – zawsze pozostanie piękna… Dlatego nie lubię, kiedy powiadają, że Bach powinien być „niemiecki”, „siaki” albo „owaki”. Bach jest uniwersalny. Wymyka się wszelkim miarom i kategoryzacjom. (…) – Powiedział Pan, że Bacha można wykonywać rozmaicie – na dawnych lub nowych instrumentach, głosami chłopięcymi lub kobiecymi. Obserwując Pana karierę artystyczną można zauważyć, że Pan rzeczywiście nie zważa ani na tendencje, ani na mody, że zawsze i niezmordowanie podąża Pan własną drogą. Kilkadziesiąt lat temu wszyscy czołowi europejscy wykonawcy muzyki dawnej uważali, że dzieł barokowych nie sposób wykonywać inaczej niż z zespołami instrumentów z epoki. Pan nagrywał z instrumentami współczesnymi. Teraz, kiedy wielu dyrygentów zajęło w tej sprawie stanowisko bardziej liberalne, Pan stosuje dawne instrumenty albo ogranicza orkiestrę itd. Dlaczego? – Paul Valéry powiedział kiedyś, że tradycja to nie tyle rekonstrukcje tego, co robiono kiedyś, ile zrozumienie niegdysiejszych pomysłów i przekazanie ich dostępnymi nam dzisiaj środkami. Myślę, że można to śmiało odnieść do muzyki. Trzeba przede wszystkim nasiąknąć atmosferą, w jakiej żył i pracował kompozytor, a następnie odtworzyć ją tak, by przemówiła do współczesnego słuchacza. Dowód na to miałem przed laty, podczas koncertu na podobno największym w Europie plenerowym festiwalu muzyki młodzieżowej „Paleo” w Nyon, kiedy kilkutysięczny tłum nastolatków – miłośników zupełnie innej muzyki, rapu, heavy metalu i temu podobnej – w ogromnym skupieniu słuchał Requiem Mozarta; podobnie było w tym roku podczas „Folie journée” w Nantes. Można oczywiście – z rozmaitych powodów: estetycznych, ze względu na modę lub dokumentację – starać się odtwarzać muzykę dokładnie taką, jaka brzmiała niegdyś. Podobnie możemy zrekonstruować dom ze średniowiecza taki, jak budowano w owych czasach. I będzie to dom wspaniały, bo wówczas umiano przecież budować znakomicie – weźmy choćby gotyckie katedry. Ale to nie znaczy, że w takim domu będzie nam się dziś mieszkało wygodnie. Można natomiast zbudować taki dom na nowo – tak, by było w nim więcej światła, by był skanalizowany, cieplejszy i tak dalej. 174 Innymi słowy nie należy spodziewać się, że dzisiejsza publiczność słuchając muzyki Bacha raptem zapomni o Internecie, samolotach, o orkiestrze Berlioza albo operach Verdiego i kurczowo trzymać się będzie abstrakcyjnych przecież dla niej horyzontów dźwiękowych drugiej ćwierci XVIII wieku. Coś takiego w specyficznych okolicznościach może się czasem zdarzyć, ale to problem postawiony fałszywie. Oczywiście, „odkrycie” i zastosowanie dawnych instrumentów albo wykorzystywanie chłopięcych głosów w chórach było czymś fantastycznym, fascynującym i pociągnęło za sobą skutki, jakie trudno było sobie wyobrazić. Śledziłem ten proces od początku, na pewno ulegałem jego wpływom, myślę, że pomógł mi... lepiej poznać i wykorzystywać możliwości instrumentów współczesnych i „zwykłego” chóru mieszanego. A także utwierdził mnie w przekonaniu, że nie należy Monteverdiego ani Charpentiera wykonywać na instrumentach dzisiejszych, bo ich muzyka wymaga bardzo specyficznego brzmienia. Ale przecież nie można tej samej miarki przykładać do Bacha lub Mozarta... I jeszcze jedno: czasem użycie tych albo tamtych instrumentów podyktowane jest względami praktycznymi. Dawne instrumenty dęte – których odpowiedników współczesnych zresztą brak, by wspomnieć choćby o cynkach lub całej rodzinie rogów, które od starożytności do późnego średniowiecza wykonywane były z rogów zwierzęcych – łatwiej można wyważyć z małym współczesnym kwintetem smyczkowym. Gdzieś około roku 1630 pojawiły się instrumenty „blaszane”; stopniowo udoskonalane stawały się... coraz głośniejsze. Współczesne trąbki, puzony, żeby nie zagłuszały innych, wymagają – czy ja wiem – dziewięciu pierwszych skrzypiec i kilku kontrabasów, dużych chórów. Równowaga dźwiękowa zespołów była zakłócana przez coraz bardziej „wydajne” instrumenty z tej czy innej grupy. A dęte drewniane? Mozart mawiał, że nie ma nic bardziej fałszywego niż flet – chyba że są to... dwa flety. Na szczęście instrumenty współczesne są doskonałe i dziś nikt nie podkpiwa z flecistów, którzy zresztą – na przykład w orkiestrach angielskich – używają obu typów instrumentów, w zależności od potrzeb. Wreszcie chóry dziecięce. Nie ma przecież sensu ich używać, gdy wymogi partytury przekraczają możliwości techniczne czy wręcz fizyczne takich zespołów. Innymi słowy, dziś możemy grać lepiej muzykę Bacha na instrumentach współczesnych. Niegdyś grano ją na tych instrumentach tak jak Brahmsa, co, ma się rozumieć, nie było właściwe... Na szczęście pojawił się Harnoncourt, który grając dawną muzykę na swój sposób wywarł ogromny wpływ na wszystkich. To on przecież przełamał rutynę i miał odwagę wskazać nową drogę. On jest „ojcem” muzyki barokowej dla XX stulecia. – A więc i na Pana miał wpływ? – Z całą pewnością. Mimo że jesteśmy niemal rówieśnikami. Spotkałem go kiedyś w Montreux na festiwalu. Zostaliśmy wtedy obaj nagrodzeni: ja dostałem nagrodę drugą za całość Selva morale et spirituale, on pierwszą – za trzy, jeśli się nie mylę, opery Monteverdiego. Zawsze obserwowałem go, nawet z daleka, z ogromną uwagą. Czytałem z zainteresowaniem jego rozważania, oczywiście słuchałem jego nagrań... Interpretuje muzykę w sposób bardzo mnie interesujący, bo – powiedziałbym – jak profesor. Bardzo go cenię jako osobowość i dużo się od niego nauczyłem. Jak i od innych muzyków, nie zawsze zresztą specjalizujących się w muzyce dawnej, dyrygentów operowych czy symfonicznych, moich przyjaciół – jak zmarły niedawno Armin Jordan, dla którego między innymi przygotowałem chór do Pasji według św. Mateusza, albo Charles Dutoit, rodem z Lozanny, dyrygent o sławie światowej, wieloletni szef świetnej orkiestry kanadyjskiej, który wielokrotnie zapraszał mnie do Montrealu, 175 gdzie dyrygowałem chórem i orkiestrą symfoniczną tego miasta. Bardzo różne to były doświadczenia. (…) Rozmawiał: Bogdan M. Jankowski 1.XII.2006 Szczęście tak jak skrzypce: im starsze, tym młodsze. Ks. Jan Twardowski Honorowi Obywatele Białegostoku W wydanej przez Polskie Towarzystwo Historyczne – Oddział w Białymstoku (w 500 numerowanych egzemplarzach) książce Honorowi Obywatele miasta Białegostoku, autorzy pomieścili eseje o znamienitych, związanych z naszym grodem, postaciach. Są to (podaję tytuły tych szkiców): Marszałek Józef Piłsudski; Marina Zyndram Kościałkowski. Najznamienitszy Wojewoda Białostocki; Alfons Karny. Artysta rzeźbiarz; Lech Wałęsa. Przywódca „Solidarności”. Pierwszy Prezydent III Rzeczypospolitej; Ryszard Kaczorowski. Prezydent II Rzeczypospolitej na Uchodźstwie; Biskup polowy, generał dywizji Sławoj Leszek Głódź; Ojciec Święty Jan Paweł II; Arcybiskup Stanisław Szymecki. Metropolita Białostocki; Kardynał Henryk Gulbinowicz; Jerzy Maksymiuk. Dyrygent, kompozytor, pianista; Ksiądz Zdzisław „Jastrzębiec” Peszkowski. Kapelan Rodzin Katyńskich. Uważam, że w tej księdze zabrakło jeszcze jednej lub nawet trzech postaci – sióstr Jadwigi, Heleny i Zofii Frankiewicz, wielce zasłużonych inicjatorek szkolnictwa muzycznego w Białymstoku, założycielek pierwszej z prawdziwego zdarzenia szkoły muzycznej w naszym mieście – Prywatnego Instytutu Muzycznego10, którego tradycję kontynuują placówki obecnego zespołu szkół Muzycznych. Najwybitniejszym wychowankiem szkoły sióstr Frankiewicz jest Jerzy Maksymiuk, obchodzący w tym roku jubileusz siedemdziesiątych urodzin. Przedrukowuję z tej okazji, a także z okazji dzisiejszego koncertu, swój esej o tym wybitnym przedstawicielu polskiej współczesnej kultury muzycznej. Szkic o siostrach Frankiewicz zamieszczę w następnym numerze „TM”. Jerzy Maksymiuk – Dyrygent, kompozytor, pianista Jerzy Jan Maksymiuk urodził się 9 kwietnia 1936 roku w Grodnie (w domu przy ul. Orlej 6). Jego rodzice – Roman i Bronisława (z domu Małyszko) pracowali tu w czasie wojny w fabryce tytoniu. W roku 1941 przedostali się do Białegostoku, gdzie mieszkali kuzyni matki – Czesław (przyszły znany reżyser filmowy) i Mieczysław Petelscy. W Białymstoku zamieszkali w wybudowanym przez ojca drewnianym domu przy ul. Słonimskiej 40. W miejscu tym (naprzeciwko Zespołu Szkół BudowlanoGeodezyjnych) stoi dzisiaj podobny, aczkolwiek całkowicie nowy budynek. Chronologicznie pierwszą placówką kształcenia muzycznego w Białymstoku była Prywatna szkoła Muzyczna Zofii Michałowskiej-Wolańskiej, istniejąca w latach 1925-1939. 10 176 Ojciec Jerzego, grający amatorsko na skrzypcach i akordeonie, przyuczał również syna do gry na tych instrumentach. Profesjonalną naukę muzyki rozpoczął w wieku dziewięciu lat w Prywatnym Instytucie Muzycznym Sióstr Frankiewicz przy ul. Sienkiewicza 14 (przekształconym w 1946 roku w Niższą i Średnią Szkołę Muzyczną, a w 1950 roku – w Państwową Szkołę Muzyczną I stopnia). Wielokrotnie mówił, ile zawdzięcza pierwszej swojej nauczycielce Zofii Frankiewicz. Ona z kolei często wspominała wielki talent muzyczny Jerzego Maksymiuka, który pozwolił mu ukończyć siedmioletni program nauczania gry na fortepianie w cztery i pół roku. Talent ten przejawiał się nie tylko w łatwości technicznej i zdolnościach improwizatorskich, ale przede wszystkim w niebywałej pamięci i koncentracji, pozwalającej mu na opanowanie w kilka minut utworu muzycznego bez dotykania instrumentu, jedynie po prześledzeniu zapisu nutowego. Drugim artystą, mającym wielki wpływ na utalentowanego chłopca, był świetny pianista, pedagog, a przy tym i kompozytor mieszkający też w Białymstoku, Jan Tarasiewicz. Maksymiuk zapytany, czy Jan Tarasiewicz miał wpływ na jego rozwój muzyczny, przyznał kiedyś: „– Nie wpływ. On spowodował, że ja tym jestem, kim jestem”. Między obu muzykami panowały stosunki przyjacielskie, a rozmowy ze starszym mistrzem i jego wskazówki przyczyniły się do późniejszego rozkwitu talentu kompozytorskiego J. Maksymiuka. Dalszą naukę podjął w Państwowym Liceum Muzycznym w Warszawie, studiując fortepian u Ireny Kirjackiej, późniejszej małżonki. W latach 1957-1969 odbył studia w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie w zakresie kompozycji pod kierunkiem Piotra Perkowskiego (dyplom z oceną bardzo dobrą w 1962), fortepianu u Ireny Kirjackiej i Jerzego Lefelda (dyplom z oceną bardzo dobrą z wyróżnieniem, 1964) oraz w klasie dyrygentury Bogusława Madeya (dyplom z oceną bardzo dobrą z wyróżnieniem, 1969). Jest laureatem ogólnopolskich konkursów muzycznych: pianistycznego im. Ignacego J. Paderewskiego w Bydgoszczy (I nagroda, 1961), improwizatorskiego w Katowicach (I nagroda, 1962), kompozytorskich – im. Artura Malawskiego w Krakowie i Grzegorza Fitelberga w Katowicach. W latach 1970-1972 był dyrygentem w Teatrze Wielkim w Warszawie, gdzie na Małej Scenie zrealizował prapremierowe spektakle: Małego Księcia Zbigniewa Bargielskiego, Julii i Romea Bernadetty Matuszczak (1970) oraz Baletów Polskich do muzyki Witolda Lutosławskiego, Zbigniewa Turskiego, Krzysztofa Pendereckiego i własnego utworu Metafrazy (1971). W 1972 roku stanął na czele zespołu wyłonionego z Warszawskiej Opery Kameralnej, który pod nazwą Polskiej Orkiestry Kameralnej (od 1973) zyskał międzynarodowy rozgłos, a w 1984 roku przekształcił się w orkiestrę Sinfonia Varsovia (choć sporadycznie występował też pod dawną nazwą). W 1973 roku podjął współpracę z Wielką Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radiu (występy w Austrii), a w 1974 i 1976 roku odbył z tym zespołem tournée amerykańskie. W latach 1975-1977 stał na jego czele jako pierwszy dyrygent i kierownik artystyczny. Sukcesy odniesione podczas pierwszego zagranicznego tournée z Polską Orkiestrą Kameralną (1977), zwłaszcza w Anglii, zaowocowały kontraktem na nagrania płytowe z wytwórnią EMI i licznymi występami z orkiestrami brytyjskimi, m.in. z London Symphony Orchestra (1978), Scottish Chamber Orchestra, BBC Philharmonic Orchestra (od 1980), London Philharmonic Orchestra, Philharmonia Orchestra, Royal Liverpool Philharmonic Orchestra (1992/93). 177 W 1979 roku Maksymiuk wystąpił z Polską Orkiestrą Kameralną w Carnegie Hall w Nowym Jorku, zaś w 1981 roku odbył z nią kolejne wielkie tournée koncertowe (Japonia, Australia, Nowa Zelandia, Stany Zjednoczone, Niemcy). W latach 19831993 stał na czele BBC Scottish Symphony Orchestra w Glasgow; z zespołem tym koncertował także w Polsce – w 1984 roku w Krakowie, Wrocławiu (Missa SOLEMNIS C-MOII KV 139/47a W. A. Mozarta ze Scottish Philharmonic Singers), Bydgoszczy, Warszawie (L Strawiński, L. Creswell, II KONCERT FORTEPIANOWY c-moll S. Rachmaninowa z udziałem Johna Ogdona); w 1985 roku na festiwalu Warszawska Jesień (utwory Y. Xenakisa, I. Strawińskiego, Z. Penherskiego) i w Białymstoku. W 1993 roku w uznaniu za dziesięcioletnią pracę z tym zespołem otrzymał honorowy tytuł Conductor Laureate BBC, Scottish Symphony Orchestra. W 1990 roku debiutował na koncertach promenadowych w Royal Albert Hali w Londynie (prawykonanie the confession of isobel Gowdie J. MacMillana). Podjął też współpracę z English National Opera, z którą przygotował premiery don giovanniego W. A. Mozarta (1991) i zemsty nietoperza J. Straussa (1993). Działalność Maksymiuka w Wielkiej Brytanii, wysoko oceniona przez krytykę, przyniosła mu tytuły: doktora honoris causa Strathclyde University w Glasgow (1990) i dwukrotnie laureata Gramophone Award w 1993 roku (za the confession of isobel gowdie J. MacMillana, EMI) oraz w 1995 za II i III koncert fortepianowy N. Medtnera, z N. Demidenko, Hyperion). Również dwukrotnie otrzymał prestiżową nagrodę Wiener Flötenuhr (przyznawaną za najlepsze w skali światowej nagrania muzyki Mozarta) za nagrania koncertów fortepianowych Mozarta. Jego płyty nagrywane w Polsce także były wysoko oceniane, nominowane i nagradzane, m.in. Nagrodą Akademii Fonograficznej – Fryderyk 2003 w dwóch kategoriach: 1. Album roku, 2. Najwybitniejsze nagranie muzyki polskiej – otrzymał 2-płytowy album Barton-u z utworami H. M. Góreckiego (Sinfonia Varsovia, Chór Polskiego Radia, Polski Chór Kameralny – Schola Cantorum Gedanensis, Adam Kruszewski – baryton, Janusz Olejniczak – fortepian, pod jego dyrekcją). Występuje również, poza Wielką Brytanią, jako gościnny dyrygent, z tak renomowanymi zespołami jak: Orchestre Nationale de France, Tokyo Metropolitan Symphony Orchestra, Israel Chamber Orchestra, Los Angeles Chamber Orchestra, Sydney Symphony Orchestra, Calgary Symphony Orchestra, Buffalo Symphony Orchestra, Indianapolis Symphony Orchestra. Maksymiuka łączy też bliska współpraca z polskimi Filharmoniami w Krakowie, Rzeszowie (gdzie był tzw. stałym dyrygentem gościnnym) i w Białymstoku. Jednocześnie stale współpracuje z orkiestrą Sinfonia Varsovia, której trzon stanowią członkowie Polskiej Orkiestry Kameralnej. Początek kariery dyrygenckiej Maksymiuka wiąże się z powstaniem Polskiej Orkiestry Kameralnej, wykreowaniem nowego orkiestrowego stylu wykonawczego i pamiętnym wykonaniem tamburetty A. Jarzębskiego w Filharmonii Narodowej w Warszawie (1973). Od tego czasu „orkiestra Maksymiuka” zdobywała – nie bez oporów – stale rosnące uznanie krytyki i publiczności polskiej i międzynarodowej. Maksymiuk narzucił zespołowi nową estetykę brzmienia orkiestrowego; uplastycznił grupę II skrzypiec i altówek, przełamał stereotypy w sposobie artykułowania dźwięku, kształtowania frazy i dynamiki, a szybkie tempa doprowadził do granicy możliwości wykonawczych; uzyskując perfekcję techniczną i precyzję wykonania, wzbogacił zarazem charakterystykę brzmienia zespołu orkiestrowego oraz poszerzył emocjonalną sferę interpretacji utworu. Jego temperament i dyrygencka wirtuozeria ujawniły się 178 w nie mniejszym stopniu podczas występów z orkiestrami symfonicznymi, począwszy od świetnego debiutu w Carnegie Hali w Nowym Jorku z zespołem Wielkiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia (1976). Jego nagranie z tą orkiestrą wraz Konstantym A. Kulką obu koncertów skrzypcowych K. Szymanowskiego uzyskało prestiżową nagrodę płytową Diapason d’Or. Jerzy Maksymiuk darzy szczególnym zainteresowaniem muzykę współczesną. W jednym z wywiadów powiedział, że muzykę współczesną wykonuje z podobnym nastawieniem jak klasyczna, dbając o piękno dźwięku nie mniejsze niż u Mozarta. I na odwrót: w muzyce klasycznej dostrzega spiętrzone konflikty współczesności, wielkie napięcia, zderzenia. Wielokrotnie występował na festiwalu Warszawska Jesień (19761981, 1983-1985, 1987, 1995). Dwukrotnie otrzymał nagrodę krytyków akredytowanych przy tym festiwalu – statuetkę Orfeusza. Repertuar Jerzego Maksymiuka obejmuje znane pozycje symfoniki klasycznej i romantycznej oraz ponad 100 utworów muzyki współczesnej; obok klasyków XX wieku wykonuje (często po raz pierwszy) utwory współcześnie działających kompozytorów polskich, szkockich, szwedzkich i angielskich. Nagrał ponad 70 płyt, głównie dla firm: Polskie Nagrania, EMI, Aperto i Hyperion (m.in. symfonia h-moll op. 24 I. J. Paderewskiego z BBC Scottish Symphony Orchestra, 1998). Działalność Jerzego Maksymiuka była wielokrotnie nagradzana w kraju, a on sam wyróżniany i odznaczany. Za wybitne osiągnięcia w pracy artystycznej został odznaczony w 1998 roku Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. W 2005 roku został laureatem Dorocznej Nagrody Ministra Kultury w dziedzinie muzyki i otrzymał Złoty Medal Zasłużony Kulturze Gloria Artis, honorujący dokonania wybitnych postaci świata kultury. Kontakty Jerzego Maksymiuka z rodzinnym miastem datują się od 1966 roku, kiedy wystąpił jako pianista – solista koncertu symfonicznego Państwowej Orkiestry Symfonicznej z okazji jubileuszu XXX-lecia jego dawnej białostockiej szkoły muzycznej. Wykonał wówczas Fantazję Polską op. 19 Ignacego J. Paderewskiego; orkiestrą dyrygował ówczesny dyrektor POS w Białymstoku, Jan Kulaszewicz. Po tym koncercie na jubileuszowym spotkaniu pedagogów PSM I st. dał krótki recital wykonując m.in. etiudy F. Chopina oraz improwizując na zadane tematy. W okresie rozkwitu kariery dyrygenckiej odwiedzał Białystok kilkakrotnie z Polską Orkiestrą Kameralną (1974, 1978, 1979, 1980 i 1984), wykonując utwory G. Bacewicz, Z. Bajarskiego, A. Corelliego, A. Dvořaka, E. Griega, B. Bartoka, P. Czajkowskiego, J. Haydna, E. Knapika, K. Meyera, P. Pattersona, M. Ravela, G. Rossiniego, D. Szostakowicza, G. Ph. Telemanna i A. Vivaldiego. W ostatnich latach coraz częściej odwiedza Białystok dyrygując Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Białostockiej (obecnie Podlaskiej). Nieraz włącza do swych programów własne utwory. Tak było na koncercie jubileuszowym Radia Białystok, kiedy z Orkiestrą Filharmonii Białostockiej wykonał utwór chóralno-orkiestrowy Arbor Vitae (2000). Do programu koncertu w dniu 30 stycznia 2004 roku włączył Adagietto III, a 14 stycznia 2005 roku wykonał z białostocką młodą wokalistką Pauliną Boreczko pieśni orkiestrowe z cyklu Czerwony Księżyc. Na koncercie prowadzonym przez maestra w dniu 30 stycznia 2004 roku – podczas nadzwyczajnego koncertu w ramach obchodów jubileuszu 50-lecia – Filharmonia Białostocka przyznała mu tytuł Honorowego Dyrektora Artystycznego. 179 Jerzemu Maksymiukowi nadano także w kwietniu 2001 roku tytuł Honorowego Obywatela Miasta Białegostoku. Jerzy Maksymiuk nie osiągnąłby tak wielkich sukcesów na najtrudniejszych polach muzycznej działalności (pianistyka, kompozycja, dyrygentura) bez niezwykłego szacunku do czasu, tego dobra przydzielanego każdemu człowiekowi w sposób najbardziej sprawiedliwy i ostateczny. Nie może być wielkiego talentu bez zrozumienia, czym jest czas. Imperatyw wypełniania go pracą jest swego rodzaju probierzem talentu. Stosunek do tego wymiaru rzeczywistości, nie tylko muzycznej, uważam za decydującą cechę jego osobowości i talentu. To ona kazała mu wykorzystywać do maksimum najpierw swoje niezwykłe i wszechstronne uzdolnienia muzyczne, następnie czas na własną pracę twórczą, przygotowywanie partytur, wreszcie zawsze zbyt krótki czas prób z orkiestrami. To, co kiedyś pisał Petrarka: „– Chciałbym sobie powiedzieć, że nigdy nie straciłem dnia, a ileż ich straciłem! Oby to nie były całe lata. Wiedziałem, że każdy dzień jest drogi – nie wiedziałem, że jest bezcenny. Nie wiedziałem w tym wieku, w którym taka wiedza byłaby dla mnie najlepsza i najbardziej użyteczna. Nie znałem prawdziwej ceny czasu” – Jerzy Maksymiuk wiedział od dziecka, z tym się urodził. Doświadczyłem tego już przy pierwszym spotkaniu z późniejszym wielkim dyrygentem. Było to nazajutrz po jego koncercie z Państwową Orkiestrą Symfoniczną z okazji jubileuszu XXX-lecia Szkoły Muzycznej w Białymstoku (1966), którą ukończyliśmy w tej samej klasie Zofii Frankiewicz – on znacznie wcześniej. Umówiliśmy się, bo miał zagrać swoje najnowsze kompozycje, a ja chciałem je nagrać. Sądząc, że po koncercie i późnym spotkaniu towarzyskim spóźni się co najmniej pół godziny – on, już wtedy sławny pianista, improwizator i kompozytor, bożyszcze białostockich młodych muzyków – miał do tego prawo, tym bardziej, że ja byłem nikomu nieznanym początkującym muzykologiem. Spóźniłem się na to spotkanie pięć minut. Jerzy Maksymiuk już był! Przyszedł wcześniej, grał na fortepianie, bo miały to być kompozycje właśnie na fortepian. Dość stanowczo wyraził swoje zdziwienie i niezadowolenie z powodu mego spóźnienia. Szło nie tylko o owe pięć minut, ale chyba o samą zasadę. Szło o szacunek nie tylko do osoby, ale przede wszystkim do czasu. Zrozumiałem to dużo później. Wtedy byłem niemile zaskoczony tak stanowczym wytknięciem mi tych pięciu minut. Oto kilka wspomnień jego kolegów na temat zrozumienia czasu przez mistrza. Krzysztof Jakowicz (znakomity skrzypek wirtuoz): „Jurek grał na fortepianie i uczył się kompozycji. Z chwilą, gdy odkrył naprzeciwko naszego pokoju strych, okazał się tak wspaniałomyślny, że przeniósł tam pianino pozostawiając mi do ćwiczenia na skrzypcach pokój... Trzeba powiedzieć, że on nadał swemu doskonaleniu techniki pianistycznej wymiar wręcz katorżniczy. Owijał palce gumkami do wecków i ćwiczył tak po osiem godzin dziennie, co naturalnie mogło przynieść opłakany skutek i trzeba uznać za cud prawdziwy, że przy tej niesłychanie ciężkiej pracy nie przeforsował mięśni. Potem zachwycony demonstrował, jak jego wzmocnione palce biegają po klawiaturze... Jurka nazwałbym artystą totalnym, który nawet podczas snu pracuje. A może tak jest faktycznie? On przecież – jeśli zdarza mu się kilkudniowy okres wolny od zajęć zawodowych – już trzeciego dnia chodzi nieprzytomny, bo mu się wydaje, że czas ucieka bezwartościowo, niewypełniony pracą. Ewa Mysińska (wiolonczelistka, członek Polskiej Orkiestry Kameralnej): „Kiedyś tenorowi w partii wokalnej narzucił takie tempo, że tamten połowy nie wy- 180 śpiewał. Racja była po stronie Maksymiuka; on ma, jak to się mówi, wrodzone poczucie tempa. (...) w jednej chwili rozstali się z zespołem koledzy, którzy na nagranie w Radio na Myśliwieckiej, zaczynające się o 15., wpadli w ostatniej sekundzie. Po prostu wyrzucił ludzi, a trafiło akurat na bardzo dobrych muzyków. O 15. to myśmy mieli, już rozegrani, siedzieć przy pulpitach”. Władysław Kłosiewicz (klawesynista, członek POK): „Wykształcił w nas absolutne poczucie punktualności... Myślę, że on dał nam wszystkim bardzo dużo, ale mnie osobiście nauczył absolutnie profesjonalnego stosunku do wszystkiego, co się robi i sięgania po najwyższe rejony swojej sprawności w każdej sytuacji. Jednym słowem – stanu gotowości z chwilą wyjścia na estradę. Wtedy nie ma żadnych tłumaczeń. «Panowie śluby przełożyć, pogrzeby odwołać» było jego ulubionym powiedzeniem”. Andrzej Staniewicz (skrzypek, członek POK): „Potrafił w ciągu godziny nagrać z nami 40 minut muzyki filmowej. To się innym nie zdarzało”. Ewa Michalska (PAGART): „...powszechnie wiadomo, że spotkać można go w każdym miejscu, uczącego się partytury z kartek wyciąganych z kieszeni. Ostatnio na przykład nie można go było zastać wieczorami pod jego warszawskim telefonem: – Chodzi wokół domu i uczy się – informowała żona”. Jerzy Salzman (menażer Impresariatu PR i TV): „Reżim, jaki sobie narzucał podczas tournée w wypełnianiu pracą każdej minuty, kwalifikował go do miana katorżnika. Niemało woli musiało go to kosztować. Przed śniadaniem biegał, potem godzinę pracował z partyturą, a w każdej wolnej chwili kuł zapamiętale angielski. Słynne jego kartki z zapisywanymi zwrotami wystawały z wszystkich kieszeni.” Jerzy Maksymiuk: „Może inaczej czuję przebieg czasu... i chcę, żeby muzycy, z którymi pracuję, czuli go tak samo; nie podobnie, tak samo (...). Irytują mnie ludzie – jak niegdyś Grażynę Bacewicz – którzy nie są pobudliwi, flegmatyk nie będzie mógł z nami zostać. Ja z kolei mogę irytować innych. Ale to w niczym nie zmienia faktu, że jego i moje poczucie czasu jest różne (...). Kiedyś dla dyscypliny własnej i Polskiej Orkiestry Kameralnej, z którą wówczas pracowałem, odrzuciłem całkowicie emocjonalizm. Co mi to dało? Niezwykłą koncentrację na jednym elemencie, elemencie czasu. Zbudowaliśmy dokładność. Bez tego podstawowego elementu technicznego muzyka nie istnieje”. Kompozycje Jerzego Maksymiuka Orkiestrowe: Divertimento, 1967; Capriccio na fortepian i orkiestrę, 1969; Metafory, 1970; L'action 1970; Arbor vitae na chór i ork., 2000; Adagietto III, 2002; cykl pieśni Czerwony księżyc na sopran i ork., 2004. Kameralne: Trio smyczkowe, 1966; Epizody na ork. kam., 1967; Momenti na ork. kam., 1968; Mouvements I-III na 2 fortepiany i 2 perkusje, 1968; Impromptus II na flet, skrzypce, altówkę, wiolonczelę i fortepian, 1969; Animacje II na skrzypce i fortepian, 1971; Decet 1971; utwory fortepianowe: Poziomy II na głos żeński i zespół kam., 1966; Fortuna fortes adiuvat na chór dziecięcy i 2 ork., 1968; Harmonia notturna na chór i zespół instr., 1969; Zaświt na głos i zespół instr., 1998. 181 Balety: Metafrazy, 1 – akt., libr. E. Bonacka, wyst. Warszawa 1971; Habrokomes i Antia, libr. kompozytor wg Ksenofonta z Efezu, 1972; In medio vero omnium residet soł, 1–akt., libr. J. Kulmowa, 1972, wyst. Warszawa 1973. Muzyka filmowa: do ok. 140 filmów dokumentalnych, animowanych i fabularnych, m.in. w reż. E. i Cz. Petelskich (Czarne skrzydła, 1962; Kopernik, 1972; Kazimierz Wielki, 1975; Bołdyn, 1981; Kamienne tablice, 1983), K. Zanussiego (Zaliczenie, 1968), W. Hasa (Sanatorium pod klepsydrą, 1973; Pismak, 1984; Osobisty pamiętnik grzesznika, 1986), A. Trzosa-Rastawieckiego (Zapis zbrodni, 1974; z H. Kuźniakiem Gdziekolwiek jesteś panie prezydencie, 1978), S. Lenartowicza (serial telew. Strachy, 1979), P. Szulkina (Wojna światów, 1983). Nagrania płytowe z Polską Orkiestrą Kameralną: ANONIM XVI w.: Duma ● Polskie Nagrania 1977, SX 1254 LP (także Bacewicz, Górecki, Jarzębski); BACEWICZ Grażyna: Koncert na orkiestrę smyczkową ● Polskie Nagrania 1977, SX 1254 LP (także Anonim, Górecki, Jarzębski); BACH Johann Sebastian: Koncerty brandenburskie nr 1-6 BWV 1046-1051 ● EMI 1979, ASD 3658-9 LP ● Polskie Nagrania 1981, SX 2069-70 LP; Koncert na dwa fortepiany i orkiestrę C-dur BWV 1061. Andrzej Ratusiński, Maciej Poliszewski fortepiany ● Polskie Nagrania 1985, SX 1607-08 2 LP (także Handel, Mozart); BAIRD Tadeusz: Suita „Colas breugnon” ● EMI-Electrola 1977, 1C 065-30 735 Q LP (także Górecki, Janiewicz i Jarzębski); BARTOK Bela: Divertimento na orkiestrę smyczkową ● Musikproduktion Dabringhaus und Grimm 1985, MD + G G 1180 DDD (także Britten) ● Savitor, SVT 019 LP (także Britten) ● Polskie Nagrania 1976, SX 1437 LP (także Lidholm); BRITTEN Benjamin: Wariacje na temat Franka Bridge'a op. 10 ● Musikproduktion Dabringhaus und Grimm 1985, MD + G G 1180 DDD (także Bartok) ● Savitor, SVT 019 LP (także Bartok); CORELLI Arcangelo: Concerto grosso g-moll op. 6 nr 8 ● EMI 1983, ED 2700221 LP (także Locatelli, Manfredini i Torelli); CZAJKOWSKI Piotr: Serenada C-dur op. 48 • EMI 1979, 1C 039 1436371 LP (także Dvorak) • EMI 1980, ESD 7084 LP (także Grieg); DVOŘAK Antonin: Serenada E-dur op. 22 • EMI 1980, 1C 039 1436371 LP (także Czajkowski) • EMI 1981, l C 065 43 049 LP (także Suk); GÓRECKI Henryk Mikołaj: Trzy utwory w dawnym stylu •EMI 1977, 1C 06530 735 Q LP (także Baird, Janiewicz i Jarzębski) • Polskie Nagrania 1977, SX 1254 LP (także Anonim, Bacewicz i Jarzębski); GRIEG Edvard: Suita „Z czasów Holberga” op. 40, Dwie melodie elegijne op. 34 • EMI 1980, ESD 7084 LP (także Czajkowski); HÄNDEL Georg Friedrich: Concerti grossi G-dur op. 6 nr l i d-moll op. 6 nr 10 • Polskie Nagrania 1985, SX 1607-08 LP (także Bach i Mozart); HAYDN Joseph: Symfonie e-moll nr 44 i fis-moll nr 45 • EMI 1979, 2 C 06903765 LP; Symfonie B-dur nr 46 i G-dur nr 47 • EMI 1979, 2 C 069-03438 LP; Symfonie C-dur nr 48 i f-moll nr 49 5 EMI 1979, l C 063-03436 LP; JANIEWICZ Feliks: Divertimento • EMI 1977, 1C 065-30 735 Q LP (także Baird, Górecki i Jarzębski); 182 JARZĘBSKI Adam: Tamburetta i Chromatica • EMI 1977, 1C 065–30 735 Q LP (także Baird, Górecki i Janiewicz); Tamburetta, Chromatica, Canzona Quarta • Polskie Nagrania 1977, SX 1254 LP (także Anonim, Górecki i Jarzębski); LECLAIR Jean-Marie I: Koncerty skrzypcowe d-moll op. 7 nr l, a-moll op. 7 nr 5, Yehudi Menuhin skrzypce • EMI 1983 l C 007 14 3644 l LP (także Tartini); LIDHOLM Ingvar: Muzyka na smyczki • Polskie Nagrania 1976, SX 1437 LP (także Bartok) • caprice, CAP 1167 (także Bartok); LOCATELLI Pietro: Concerto grosso f-moll op.l nr 8 • EMI 1983, ED 2700221 LP (także Corelli, Manfredini i Torelli) • EMI, CD-EMX 2140 ADD (także Corelli, Manfredini i Torelli); MANFREDINI Francesco: Concerto grosso C-dur op. 3 nr 12 • EMI 1983, ED 2700221 LP (także Corelli, Locatelli i Torelli) • EMI, CD-EMX 2140 ADD (także Corelli, Locatelli i Torelli); MENDELSSOHN Felix: Symfonie na orkiestrę smyczkową nr 2, 3, 5 i 6 • EMI 1981, ESD 7123 LP; MOZART Wolfgang Amadeus: Divertimento D-dur KV 136 • Polskie Nagrania 1985, SX 1607-08 2 LP (także Bach i Handel); Divertimento D-dur KV 136, Serenady G-dur KV 525 „Eine kleine nachtmusik” i D-dur KV 136 „serenata notturna” • EMI l C 067-43264 T LP; Divertimento F-dur KV 247, Symfonie B-dur KV 137 i F-dur KV 138 • EMI 1978, 2C 069-02972 Quadro LP; Koncerty fortepianowe C-dur KV 246 i Es-dur KV 271. Christian Zacharias fortepian • EMI 1984, 27 0071 l LP • EMI, CDM 7 69512 2 DDD; Koncerty fortepianowe A-dur KV 414 i C-dur KV 467. Ewa Osińska fortepian • Polskie Nagrania 1980, SX 1954 LP; Koncerty fortepianowe C-dur KV 415 i B-dur KV 456. Jeremy Menuhin fortepian • Ades 1983, 14042 LP; Koncerty fortepianowe Es-dur KV 449 i B-dur KV 450. Krzysztof Słowiński fortepian • Polskie Nagrania 1982, SX 1982 LP; Koncerty fortepianowe Es-dur KV 449 i A-dur KV 414. Christian Zacharias fortepian • EMI 1982, C069-46437 LP • EMI CDC 7 49174 2 DDD; Koncerty fortepianowe D-dur KV 451 i B-dur KV 238. Ewa Osińska fortepian • Aperto 1985, APO 86 108 LP; Koncerty fortepianowe B-dur KV 456 i C-dur KV 503. Fou Tsong fortepian • Polskie Nagrania 1980, SX 2066 LP; Koncert fortepianowy d-moll KV 466. Piotr Paleczny fortepian • Polskie Nagrania 1980, SX 2067 LP; koncerty fortepianowe d-moll KV 466 i A-dur KV 488. Ewa Pobłocka fortepian • Polskie Nagrania 1990, PNCD 077 DDD; Koncert fortepianowy Es-dur KV 482, Rondo koncertowe D-dur KV 382. Elżbieta Karaś-Krasztel fortepian • Aperto 1985, APO 86 107 LP • Polskie Nagrania 1988, SX 2558 LP; Symfonie B-dur KV 182, Es-dur KV 184 i D-dur KV 202 • Polskie Nagrania, SX 1447 LP; Symfonia C-dur KV 200 • Polskie Nagrania 1974, SXL 1071 LP (także Purcell i Telemann); PALESTR Roman: Koncert na saksofon i orkiestrę smyczkową. David Pituch saksofon altowy • Proviva 1986, ISPV 136 LP; PTASZYŃSKA Marta: La novella d'inverno for strings • Polskie Nagrania 1991, PNCD 075; PURCELL Henry: Suita z „The Fairy Queen” nr l • Polskie Nagrania 1974, SXL 1071 LP (także Mozart i Telemann); ROSSINI Gioachino: Sonaty na smyczki nr 1-6, Uwertury do oper „Signor Bruschino”, „Jedwabna drabinka”, „Weksel małżeński”, „Szczęśliwe oszukanie” • EMI 1982, 1C 157-43 296-97 T 2 LP; Sonaty na smyczki nr 2-5 • EMI 1978, ASD 3464 LP • EMI 1978, SQ-1-60351LP; 183 SUK Josef: Serenada Es-dur op. 6 • EMI 1981, 1C 06543049 LP (także Dvořak); TARTINI Giuseppe: Koncerty skrzypcowe D-dur D. 36 i C-dur D. 12. Yehudi Menuhin skrzypce • EMI 1983, l C 067 14-3655-1 LP (także Leclair); TELEMANN Georg Philipp: Suita „Don Kichot” • Polskie Nagrania 1974, SXL 1071 LP (także Mozart i Purcell); TORELLI Giuseppe: Concerto a quatro g-moll op. 8 nr 6 • EMI 1983, ED 2700221 LP • EMI– Eminence, CD–EMX 2140 ADD (także Corelli, Locatelli i Man- fredini); VIVALDI Antonio: Koncerty A-dur na dwoje skrzypiec i orkiestrę op. 3 nr 5 RV 519, g-moll na dwie wioloncele i orkiestrę RV 531, skrzypcowy D-dur F. l nr 30, Sin- fonia C-dur RV 192a. Jan Stanienda, Grzegorz Rezler skrzypce, Jerzy Klocek, Ewa Wasiółka wiolonczele • Savitor 1984, SVT 010 LP; Koncerty skrzypcowe E-dur op. 3 nr 12 RV 265, a-moll op. 3 nr 6 RV 356, d-moll op. 8 nr 7 RV 242, G-dur op. 3 nr 3 RV 310, C-dur op. 8 nr 12 RV 178, d-moll op. 8 nr 9 RV 236, D-dur op. 3 nr 9 RV 230. Yehudi Menuhin skrzypce • EMI 1986, CDC 747958 2 DDD; Koncerty skrzyp- cowe „Cztery pory roku” op. 8 nr 1-4. Krzysztof Jakowicz skrzypce • EMI 1979, l C 063-03707 LP; Koncerty skrzypcowe Cdur op. 8 nr 6 RV 180, c-moll RV 199, Es-dur op. 8 nr 5 RV 253, B-dur op. 8 nr 10 RV 362, D-dur op. 8 nr 11 RV 210. Yehudi Me- nuhin skrzypce • EMI 1982, ASD 143442 1TLP; ENCORES: Fragmenty utworów C. Ph. Bacha, J. S. Bacha, Händla, Mozarta i Telemanna. Jan Stanienda, Wiesław Kwaśny, Grzegorz Rezler, Andrzej Staniewicz skrzypce, Jerzy Klocek, Ewa Wasiółka wiolonczele, Jadwiga Kotnowska flet, Urszula Bartkiewicz klawesyn • Musikproduktion Dabringhaus und Grimm, MD + G G 1181 LP • Savitor. SVT 017 LP. Ważniejsze wybrane pozycje bibliograficzne: − − − − − Moim instrumentem jest orkiestra, z Jerzym Maksymiukiem rozmawia M. Łu- gowska, „Studio” 1992 nr 1. E. Dziębowska (red.), Encyklopedia muzyczna PWM, t. „M”, Kraków 2000. A. Grzejewska, Ten wariat Maksymiuk, Białystok 1994. E. Piasecka, Maksymiuk na maksa, Izabelin 2002. H. Kondratiuk, W stronę Tarasiewicza, Białystok 2002. 184