No i mamy manifest
Transkrypt
No i mamy manifest
No i mamy manifest! Tomasz Cieślak Intrygują, porywają – i uwierają mnie jednocześnie wiersze Przemysława Dakowicza, łódzkiego poety i literaturoznawcy oraz krytyka, z najnowszego jego tomu Teoria wiersza polskiego. Urzeka ich poetycka siła i rozmach, odstręcza ich deklaratywność – przynajmniej w pierwszej lekturze. Ponieważ o zbiorze tym powiedziano i napisano już sporo, zaś Maciej Robert przeprowadził z autorem ciekawą rozmowę (dostępną na stronie www.e-kalejdoskop.pl), niezręcznie byłoby mi konstruować ten szkic tak, jakbym dopiero prezentował czytelnikom kolejne wydawnicze novum. Przecież, kto ciekaw, już przeczytał, przemyślał, ocenił – bo rzecz spotkała się z żywym, jak na łódzkie realia bardzo nawet żywym, odzewem. Proponuję zatem zastanowić się nad czymś innym, czymś leżącym głębiej, u samych podstaw tej interesującej artystycznej propozycji: nad Dakowicza widzeniem samej funkcji poetyckiego słowa. Dwa lata temu, gdy opublikował Place zabaw ostatecznych, wiersze mówione ściszonym głosem, wydawać się mogło, że najważniejsze dla niego jest snucie refleksji na gruncie osobistego, intymnego, najprostszego doświadczenia. Był w tym jakoś podobny do wielu innych młodych poetów (a zauważając to, nie ujmuję mu wcale oryginalności). To były liryki o sprawach najbardziej uniwersalnych, pierwszych – prowadzące ku refleksji na temat sensu życia i jego celu – i tu podkreślę: jednostkowego celu. Dominowało w nich bowiem wyraziste „ja” – owszem, zanurzone w historię, ale przefiltrowaną konsekwentnie przez indywidualne doświadczenie i w owej jednostkowej perspektywie ją ujmujące (czasem poprzez konkretne wspomnienie wydobyte z przeszłości). Teoria wiersza polskiego operuje zaś głównie nie „ja”, lecz „my”. To bardzo zresztą wyraziste i konsekwentne my-Polacy, z naszym bolesnym dziewiętnasto- i dwudziestowiecznym losem, z naszym doświadczeniem klęsk i katastrof narodowych. Dakowicz okazuje się dzieckiem romantyzmu. Taką buduje „teorię wiersza”, taki program: jego nowa koncepcja poezji wyrasta jednoznacznie z romantycznej historiozofii i z romantycznego rozumienia sensu zbiorowości – w kategoriach pewnego wyrazistego dziejowego posłannictwa. Podstawą tego myślenia jest wspólnota – z której nie można się „wypisać”, w którą jest się włączonym przez urodzenie, która określa życiowe zadania i postawy. Nietrudno przecież dostrzec, czemu może służyć (i służy) taka współczesna próba rekonstrukcji romantycznego wspólnotowego wzorca: celom doraźnie politycznym. Jeśli zatem Teorię wiersza... czytać będzie ktoś, komu obce jest takie myślenie o literaturze, kogo mierzi nadużywanie wzniosłości do budowania czy odbudowywania frazesów, wreszcie – kto przywykł do pojedynczości głosu jako dominującego w najnowszej poezji – ten odrzuci wiersze Dakowicza jako nazbyt „rymkiewiczowskie” (w tej najnowszej Rymkiewicza odsłonie), plakatowe, wreszcie: polityczne. Bo i są, owszem, niewątpliwie polityczne, a przy tym zbudowane na wyjątkowo bogatych odniesieniach do wszystkich romantycznych świętych: Mickiewicza, Słowackiego, Norwida i (nieświętego chyba?) Malczewskiego. Wcale nie ironizuję. Dakowicz jawi się jako kontynuator romantycznej i neoromatycznej tradycji rozumienia funkcji literatury, w niej chce widzieć, jak widział Mickiewicz, „arkę przymierza” i „skarbnicę narodowych pamiątek”, podwalinę i gwaranta kulturowej ciągłości narodu i jedno z narzędzi dla zrozumienia jego losu. Okropnie to archaiczne? Czyżby? A może zanadto pochopnie uznaliśmy, że „ahistoryczna holenderskość” nowej poezji, jak celnie nazwał Dakowicz we wspomnianej już wyżej rozmowie z Robertem jej uładzenie, mieszczańskość i grację (nawet tę buntowniczo outsiderską), jest jej cechą stałą, niezbywalną, oczywistą, co więcej – nawet pożądaną? Ale taka poezja to dziecko ledwie ostatnich dwudziestu kilku lat. Może nasz wybór jej „holenderskości”, uroczych scenek rodem z Vermeera, bądź jej papierowych buntów – to także wybór polityczny? Źle zrobi ten, kto pochopnie odrzuci Teorię wiersza polskiego, bo mu się będzie zbyt jednoznacznie kojarzyć z pewnym miejscem na mapie sił politycznych Polski. Zresztą Dakowicz wcale nie jest nieodrodnym synem romantyzmu, choć chyba chciałby. Najwyraźniej nie może nim być, nie potrafi. Najwyraźniej nie wierzy w możliwość prostego powrotu do minionych poetyk i formuł. Jest w jego najnowszych wierszach także Różewicz, jest Miłosz, jest – dla mnie ratująca ten tom – ironia. Dakowicza zdradza język. Mimo wszystko, jako dziecię naszego wieku, chyba nie wierzy w ocalającą moc poezji. Bada jednak, prowokująco bada – czy się da jeszcze w nią na serio wierzyć. Przemysław Dakowicz, Teoria wiersza polskiego, Biblioteka „Toposu”, t. 84, Sopot 2013.