Mbare - Jakub Ciećkiewicz

Transkrypt

Mbare - Jakub Ciećkiewicz
C15
4.11.2011
Afrykański dla początkujących
Historie z paragrafem
Jakub
Ciećkiewicz
Ewa Kopcik
W brzuchu
Zimbabwe
Uwaga
na fałszywą
córkę
W
„C
Wokoło trzeszczą migawki,
załoga furgonetki robi zdjęcia.
Po chwili dwóch chłopców zaczyna machać dłońmi. Wołają
– Ej, wy! Co robicie? Pac!
w dach samochodu uderza pomidor. Tłum gęstnieje – klisza
pamięci przywołuje obraz z reportażu Klausa Brinkbaumera,
który wyrzucał za okno banknoty, żeby się wydobyć ze
slumsów Nigerii. Spoglądasz
w twarz kierowcy – jest spokojna... Bo to przecież nie żadna
Kibera, Soveto ani Shanty
Towns – ale krakowska Tandeta pomieszana z Kleparzem.
Handel. Biznes...
Wokoło buzuje największy
targ południowej Afryki. Na
straganach leżą ogromne banany, które w klimacie Zimbabwe
rodzą się 3 razy w roku, monstrualne marchewki, soczyste
pomidory, dalej widać wytwórnie worków sizalowych, małe
warsztaty samochodowe, bieda–zakład ulicznego szewca.
Na końcu bloki, oplecione siecią satelitarnych anten. A dookoła ludzie: pracują, zarabiają,
prowadzą interesy. I każdy, nawet analfabeta, mówi po angielsku. Co to ma być, do cholery?!
WIĘCEJ ZDJĘĆ: WWW.CIECKIEWICZ.PL
ZDJĘCIA: JAKUB CIEĆKIEWICZ
Amsterdamie zimno.
Kanały parują. Wokół
lotniska unosi się
miękki welon mgły. Błękitne
stewardesy witają pasażerów
w drzwiach luksusowego odrzutowca – rozdają koce, poduszki, słuchawki, a podczas
lotu wino, obiady, lunche, lody
i kompresy na twarze. 10 kilometrów niżej głodni ludzie jedzą smażone robaki...
Europa jedzie do Afryki.
Z workiem pełnym leków,
z moskitierą, z czapką pszczelarza, z pojemnikiem gazu pieprzowego. Kupiła kompas
w sklepie z ignorancją, naczytała się stereotypów. Myśli: na
tamtym końcu świata połowa
ludzi żyje za dolara dziennie,
a każdy biały jest traktowany
jak żywy bankomat!
Lotnisko w Nairobi lśni
czystością. Pracownicy portu
nieustannie sprzątają toalety.
Do Lusaki lecisz komfortowym
boeingiem. W Harare kontrolerzy witają cię uśmiechem.
Przed hotelem Crowne Plaza
stoją portierzy w lśniących białych koszulach, błyszczących lakierkach, krawatach, czerwonych, angielskich surdutach
– ubrani znacznie lepiej od gości, których sprawnie rozlokowują po pokojach. W foyer ktoś
gra na fortepianie bluesa... Co
jest? Nie rozumiesz.
O świcie wychodzisz do
miasta płonącego fioletowymi
drzewami jackarandy. Spotykasz chłopców z liceum w modnych garniturach i gimnazjalistki w zabawnych mundurkach. Nikt niczego od ciebie nie
chce, nie oczekuje, nie żąda pieniędzy. Wszyscy się uśmiechają,
pozują do zdjęć, pozdrawiają.
Co jest, kurczę?
W poszukiwaniu prawdziwej
Afryki jedziesz z przyjaciółmi do
Mbare. Biały mikrobus opuszcza śródmieście i przeciska się
przez wąskie uliczki ogromnego
targu. Słyszałeś, że jeśli w Harare zginie samochód – następnego dnia, rozebrany na części, rozejdzie się po straganach.
ześć mamo, to ja.
Cześć, a kto mówi?
Nie poznajesz?
Twoja córka! A to ty, Aniu?
No i co słychać? Wszystko
w porządku, ale potrzebuję
pilnie pieniędzy. Oddam na
pewno. No dobrze, tylko
przyjdź do mnie. Tak, ale teraz nie mogę. Przyjdzie mój
znajomy”.
Tak zazwyczaj wyglądają
pierwsze rozmowy. Sprytna
naciągaczka, która poluje
na starsze osoby, w ostatnich dniach wyłudziła
w Nowej Hucie prawie
120 tys. zł.
Od pani Marii rzekoma
córka zażądała 18 tys. zł.
Pieniądze były potrzebne
natychmiast – na operację
matki jej najbliższej przyjaciółki. Ponieważ pani Maria
nie miała w domu tak dużej
kwoty, „córka” zasugerowała wizytę w banku. Tam
miał na nią czekać mąż
przyjaciółki. Rzeczywiście
czekał. Po całej transakcji
i powrocie do domu pani
Maria zadzwoniła do prawdziwej córki, by zapytać,
czy gotówka dotarła już do
jej koleżanki. I tak dowiedziała się, że padła ofiarą
naciągaczy.
Następnego dnia w identyczny sposób została oszukana inna mieszkanka Nowej Huty. Rzekoma córka
„pożyczyła” od niej okrągłe
20 tys. zł. Następnego dnia
ofiarą padła kolejna kobieta… Oszukanych ciągle
przybywa.
– Wszystkie zdarzenia
miały wspólny mianownik:
dzwoniąca przedstawiała się
jako córka i żądała pieniędzy
na operację. We wszystkich
przypadkach prosiła ofiarę,
by po zakończonej rozmowie
nie odkładała słuchawki.
Tym samym mogła kontrolować, co robi poszkodowany
po zakończonej rozmowie
– czy na przykład nie kontaktuje się z rodziną lub nie
dzwoni na policję – mówi
Anna Zbroja z zespołu prasowego małopolskiej policji.
To nie pierwsza modyfikacja oszustwa „na wnuczka”. Popularność zdobywa
też metoda „na kurtkę”.
Oszust puka do drzwi starszej osoby, której wmawia,
że ktoś z rodziny kupił kurtkę i poprosił o dostarczenie jej pod wskazany adres.
Tak działał np. 44–letni
Piotr K., schwytany po tym,
jak w ciągu trzech dni
okradł w Krakowie sześć
osób. Pojawiał się u nich
i mówił np.: „Pani wnuczka
kupiła u mnie kurtkę, ale
nie miała przy sobie gotówki, więc po pieniądze skierowała mnie do pani. Po powrocie do domu na pewno
ureguluje swój dług”.
Kurtka zazwyczaj miała
kosztować tysiąc złotych.
Oszust czasem modyfikował wersję, mówiąc
o wpłaconym niewielkim
zadatku, ale stanowczo domagał się uregulowania
reszty ceny. I otrzymywał
pieniądze.
– Jeśli ofiary nie miały
żądanej kwoty, nie gardził
też mniejszą zapłatą. W rzeczywistości taka kurtka warta była około 40 złotych.
W kilku przypadkach w czasie, gdy ofiara szukała pieniędzy, mężczyzna grasował
po mieszkaniu szukając cennych przedmiotów – opowiadają policjanci.
Preteksty do wyłudzenia
pieniędzy są najróżniejsze.
W Krakowie praktykowane
już były metody: „na wymianę drzwi”, „na pracownika administracji”, „na
opiekę społeczną” i „na policjanta”. Ten ostatni sposób też doczekał się już
modyfikacji. W jednym
z krakowskich lombardów
rzekomy stróż prawa
oświadczył, że ma podejrzenia o handlu fałszywymi
banknotami i musi je jak
najszybciej zabezpieczyć
i sprawdzić. Na północy
Polski fałszywi policjanci
namawiali starsze osoby,
by pomogły w… zasadzce
na oszustów. Ostrzegali telefonicznie, że za chwilę zadzwoni przestępca, który
będzie próbował szczęścia.
Zapewniali, że go śledzą.
Kazali się z nim umówić
i wręczyć pieniądze, bo
miała to być szansa na złapanie go na gorącym
uczynku.
Powodzeniem nadal cieszy się metoda „na obcokrajowca”. Oszust opowiada,
jak jego bliski uległ wypadkowi i znalazł się w szpitalu;
że konieczna jest natychmiastowa operacja, za którą
trzeba zapłacić. Wyłącznie
złotówkami, a on ma przy
sobie tylko euro. Prosi więc
o pożyczkę, a w zamian
wręcza saszetkę z „obcą walutą”, czyli… z pociętymi
kartkami papieru.
W ostatnich miesiącach
do krakowskiego sądu wpłynęło kilka aktów oskarżenia
w podobnych sprawach.
Wpadła m.in. 36–letnia Lidia K. z Krakowa, której
prokuratura zarzuciła wyłudzenie od 8 osób 129 tys. zł.
Ona sama przyznała się
„tylko” do pięciu oszustw,
ale twierdzi, że jedynie wykonywała zlecenia.
„Ja byłam tylko kurierem. Kto inny do tych ludzi
wcześniej dzwonił, podając
się za krewnego i prosił
o pożyczkę. Kto? Nie mam
pojęcia. Za swą prace dostałam tylko 7 tysięcy” – zeznawała w czasie przesłuchania.
Podobną linię obrony
przyjął Marek P. ze Śląska,
który naciągnął czworo krakowian na 48 tys. zł, podając
się za: „syna kuzyna”, „bratanka” lub „wnuka”. Dzwoniący zawsze pilnie potrzebował pożyczki – na zakup akcji,
opłatę notarialną lub operację
kogoś bliskiego. I zawsze po
odbiór pieniędzy zgłaszał się
jego kolega. Po wpadce Marek P. twierdził, że też był tylko kurierem. Zdradził jednak
zleceniodawcę. Miał nim być
jego kolega. Jak mówił, wydawał mu instrukcje przez telefon – z więzienia, w którym
odsiadywał wyrok za inne
oszustwa…