Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Transkrypt
Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Copyright © Irena Matuszkiewicz, 2004 Projekt okładki Paweł Panczakiewicz / PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN Zdjęcie na okładce Fot. Richard Semik/shutterstock.com Redakcja Jan Koźbiel Korekta Joanna Sobota Łamanie Alicja Rudnik ISBN 978-83-7839-486-0 Warszawa 2013 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl Druk i oprawa Centrum Usług Wspólnych 02-903 Warszawa, ul. Powsińska 69/71 www.cuw.gov.pl Wszystkie postacie, nazwiska i miejsca są wytworem wyobraźni. Podobieństwo do osób i wydarzeń jest zupełnie przypadkowe O jedenastej wieczorem starszy bliźniak wstał od stołu. Spojrzał łakomie na talerz z blinami, westchnął ciężko i wyszedł do kuchni. –No, kochani, komu w drogę, temu czas! – krzyk nął. – Jak będziecie się guzdrać, to Nowy Rok da wam figę w prezencie. –Powiedz zwyczajnie, że nas oleje! – odkrzyknął Salomon i dołożył sobie bigosu. Starszy bliźniak nie miał zwyczaju wyrażać się przy paniach, tak przynajmniej zapewniał, poganiając to warzystwo do wyjścia i pakując szampany do torby. Jola chciała pomóc przy sprzątaniu stołu, ale Dorota schowała tylko półmiski i machnęła ręką na porządki. Z uznaniem spojrzała na torbę z butelkami starannie owiniętymi w kolorowy papier. –Trzeba jeszcze zapakować kieliszki – powiedzia ła. – Są w barku. Bliźniak spojrzał ze zdumieniem. –Babo, puchu marny, ty wieczna zgryzoto! – zade klamował z patosem. – Po diabła ci kieliszki!? Idziemy świętować pod gołym niebem, z ludem się bratać i pić z butelek. Połowa i tak wykipi, masz moje słowo. 7 Wybiegli wreszcie na ulicę: Jolka z Salomonem, para sklecona naprędce na tę jedną sylwestrową noc, oraz Dorota z Piotrem, zwanym starszym bliźniakiem; taka para niepara od lat dziecinnych. Szli raźnym krokiem, żeby przy okazji spalić kalorie pochłonięte razem z blinami, bigosem i pasztetem, czyli z całym dobrodziejstwem składkowej kolacji. Miasto wyglą dało jak metropolia. Na balkonach migały świąteczne dekoracje, okna jarzyły się światłami, po Wienieckiej, mimo późnej pory, kręcili się ludzie. To nie był wi dok całkiem normalny. Zimowy Włocławek zasypia o siódmej wieczorem, potem na ulicach pojawiają się już tylko różne niedobitki i niedopitki, czyli spacero wicze z przymusu, ci, których życie wygoniło z domu w bardzo ważnych sprawach. Ochotników prawie się nie widuje. Ale ta noc była wyjątkowa. Co jakiś czas niebo rozświetlały snopy kolorowych iskier, a nad głowami groźnie syczały niewybuchy, które więdły szybciej, niż zdołały wzlecieć. Na Zielony Rynek dotarli krótko przed północą. Nie pchali się w tłum, bo to nie był tłum pociągający. Wy starczyło stać z boku, chłonąć atmosferę na odległość i czekać na odliczanie sekund dzielących stary rok od nowego. Starszy bliźniak rozdał szampany i wziął się do odkręcania metalowych koszyczków przy korkach. Jola przytupywała rytmicznie, Dorota pozwoliła sobie nawet na taneczne podskoki. –…trzy, dwa, jeden! – rozległ się głos ponad tłumem. Dzwony i sztuczne ognie zlały się w jedno wielkie widowisko, wzbogacone fontannami szampana. 8 –To był niezły rok – powiedziała Dorota, otrzepując kurtkę z bąbelków – ale nowy mógłby być lepszy. Zaraz potem wpadła w szerokie ramiona starszego bliźniaka. Życzył jej, żeby popracowała nad dynamiką głosu, częściej mówiła piano i amoroso, a tylko wyjąt kowo con collera, co było muzyczną aluzją do jej wybu chowego temperamentu. Czuły, choć niezbyt delikatny kuksaniec Doroty sprowadził go na ziemię. Z rozpędu Piotr życzył jej jeszcze spełnienia wszystkich mądrych marzeń, jakby podejrzewał, że mogła też mieć głupie. Pomyślała o swoim gabinecie, który chciała widzieć większym i wspanialszym, pomyślała o mamie i jesz cze o wycieczce do Irlandii. Na więcej nie starczyło jej czasu, bo dostała się w objęcia Jolki. –Niech niemożliwe stanie się możliwe, zgoda? – szepnęła przyjaciółka. – I oczywiście, żebyś przyćmiła wszystkie kosmetyczki w mieście. To było nawet więcej, niż Dorota sama sobie życzyła. Ale Jola wiedziała, co mówi: należała do stałych klien tek gabinetu i Doroty. Kiedy wracali zadymionymi ulicami, a po fajerwer kach pozostał tylko huk w uszach, Dorota przypomnia ła sobie Tomka i bardzo się zdziwiła, że żadne z jej osobistych życzeń nie wiązało się z tym bądź co bądź narzeczonym. A i bliźniak też o nim nie wspomniał. *** O jedenastej wieczorem Artur Haczyński zszedł na dół. Nie chciał obudzić żony, więc stąpał ostrożnie, z na dzieją, że uda mu się przemknąć chyłkiem przez hol, 9 sforsować drzwi wejściowe i niepostrzeżenie zniknąć w mroku nocy. Trochę miał sobie za złe to upokarzające skradanie się we własnym mieszkaniu, lecz w sylwe strowy wieczór ciche wyjście było wyjściem jedynym. Liczył na łut szczęścia i twardy sen Bryśki, która lubiła drzemkę przed telewizorem. W każdy inny dzień, bez względu na porę, wyszedłby całkiem zwyczajnie, na pomykając od niechcenia o ważnej naradzie, spotkaniu z kontrahentem lub awarii w fabryce. Nie miał wylewnej natury, nie zwierzał się ze swoich interesów, jedynie uspokajał żonę, że znika na kilka godzin, nie na zawsze. Ale co mógł zrobić w sylwestra? Od obiadu zastanawiał się nad wymyśleniem wiarygodnego powodu. To zna czy powód miał, natomiast nie miał ochoty tłumaczyć, gdzie, po co i dlaczego wybiera się sam. Popołudnie i wieczór strawił na wewnętrznej walce: wyjść czy zo stać. Te wahania bynajmniej nie pozostawały w związ ku z Bryśką. Wiedział jedno: wyjść, znaczyło okazać słabość i uznać się za pokonanego. Oczywiście znowu nie chodziło o żonę. Decyzję podjął w ostatniej chwili i teraz bardzo się śpieszył, by zdążyć przed północą. Drzwi do salonu były szeroko otwarte. Gabriela, na użytek domowy zwana Bryśką, siedziała w ulubionym fotelu, na wprost telewizora, czołem dotykając kolan, i posapywała głośno. Artur z niechęcią spojrzał na wy gięty łuk pleców i krótkie, posiwiałe loczki żony. To nie był budujący obraz godny końca, a tym bardziej początku roku. Dla przeciwwagi przypomniał sobie jasne, proste włosy i niewiarygodnie gładką cerę innej kobiety i bar dzo zatęsknił do tamtej. Przyśpieszył kroku, potknął się 10 i uderzył ramieniem w drzwi. Nieprzewidziany hałas sprawił, że Bryśka gwałtownie drgnęła, uniosła głowę i jakby nigdy nic zaczęła wyrzekać na głupawe komedie tudzież jeszcze głupsze balety. –W telewizorni to gwiżdżą na ludzi. Niby sylwe ster, a nie ma na co popatrzeć – odezwała się, tłumiąc ziewanie. –Przecież nie patrzysz, tylko śpisz – mruknął ze zło ścią. – Mogłabyś przynajmniej sprzątnąć burdel w holu, te adidasy i portki. O mały włos nie wybiłem zębów. –Sztucznych się nie wybija, same wyskakują – odpar ła nieco raźniejszym głosem. Na odczepnego wyjaśniła, że to Kiczorek szykował się na dyskotekę i jak zwykle nabałaganił. Artur poczuł się dotknięty, a tym samym uwolniony od wszelkich skrupułów. –Rektor prosił, żebym wpadł na bal uczelniany i złożył życzenia w jego imieniu – powiedział i chwilę później był już za drzwiami, to jest poza zasięgiem elokwencji żony. Za kierownicą samochodu znowu poczuł się sobą, czyli prekursorem włocławskiego biznesu i atrakcyjnym mężczyzną w sile wieku. To straszne, myślał, jak ona mnie tłamsi. Tym razem oczywiście miał na uwadze wyłącznie swoją Bryśkę. Artur Haczyński cierpiał na kompleks mężczyzny, który poślubił niewłaściwą kobietę. Po latach inten sywnej pracy i troski o rodzinę złapał wreszcie oddech, szeroko otworzył oczy i nie poznał ślubnej małżonki, dzieci ani domu. Wszystko było nie takie, jak sobie założył. Dlatego próbował wyrwać się choć na chwilę, 11 choć na kilka godzin z tej familijnej klatki, w której się dusił. Pojechał na Zazamcze i stanął przed dziesięcio piętrowym blokiem przy Wienieckiej. Okna, które go interesowały, były rozpaczliwie ciemne. Milczał też domofon. Usiadł w aucie tak, żeby mieć na oku kracia stą zasłonkę na trzecim piętrze, i postanowił poczekać. W tym czasie Gabriela Haczyńska pastwiła się nad pilotem, skakała z kanału na kanał i nie mogła zna leźć nic, co dałoby się obejrzeć. Złość na telewizję mieszała jej się ze złością na męża i dzieci. Telewizja była jednak lepsza od rodziny, bo składała życzenia noworoczne. Gabriela postanowiła więc poczekać na toast. Przyniosła z lodówki butelkę piwa i usiadła wy godnie w fotelu. Wraz z wybiciem godziny dwunastej zanurzyła usta w piance i poczuła znajomy, bardzo niemiły skurcz, który usadowił się gdzieś w klatce piersiowej. Nie była to dolegliwość fizjologiczna, lecz czysto duchowa. Spojrzała na gładką, dobrze zrobio ną twarz spikerki i gwałtownie zatęskniła za minioną młodością. Owładnął nią strach pomieszany z bezna dzieją i okropnym żalem, że przegrała życie, dała się zamknąć w domu, nie zrobiła kariery zawodowej, nie poznała ludzi z eleganckiego towarzystwa i nigdy nie nosiła ubrań z największych domów mody. Zestarza ła się wśród pieluch i garnków, gdzieś na peryferiach prawdziwego życia. Nic nie wskazywało na to, że jej los kiedykolwiek się odmieni. Z rosnącą niechęcią patrzyła na ładniutką spikerkę, która właśnie życzy ła jej i pozostałym widzom, by Nowy Rok przyniósł wszystkim spełnienie marzeń. 12 –Już ty najwięcej wiesz, o czym ja marzę – wymru czała niechętnie. – Żyjesz sobie bez żadnych trosk, lu dzie cię poznają na ulicy, bywasz, gdzie chcesz, śpisz, z kim chcesz, a mój Haczyński zadarł ogon i poleciał. Gdybym miała twoje lata i twoje chody, zobaczyłybyśmy, która z nas lepsza. Też byłam piękna, nie myśl sobie. Twoje życzenia są tyle warte, co kot napłakał. Już ty mi młodości nie wrócisz, a niczego więcej nie chcę. Zwracając się wciąż do spikerki, Gabriela przegada ła całe orędzie noworoczne i nawet nie zauważyła, że tamta dawno zniknęła z ekranu. *** O jedenastej wieczorem profesor zwyczajny Leon Gostyński wstał od komputera, przeciągnął się, aż za trzeszczały stawy, i poczłapał do kuchni w poszukiwa niu jedzenia. Zajrzał do lodówki i mocno się zasępił. Roztargnieni samotnicy, a Gostyński do takich należał, rzadko żyją w zgodzie z kalendarzem. Rano jak zwykle kupił bułki, mleko, kawałek żółtego sera oraz pierogi z mięsem na obiad, na śmierć zapominając o Nowym Roku. Dopiero wiadomości TV otworzyły mu oczy. Mógł, co prawda, pójść do nocnego sklepu, ale nie chciało mu się przebierać. Pomyślał, że coś tam chyba znajdzie w ku chennych szafkach. Między mąką i kaszą leżał kawałek domowego piernika, wigilijny prezent od chudej bidulki, która czasem wpadała do profesora w interesach. Piernik zdążył już stwardnieć, bo Gostyński nie przepadał za łakociami. Lansował pogląd, że ze wszystkich słodyczy na świecie najbardziej kocha słodkie idiotki. Nie był to 13 bynajmniej żart słowny, lecz prawda szczera i bolesna. Czerstwe ciasto przypomniało mu rozkoszną Stellę. Pierwsze i jedyne małżeństwo Leona Gostyńskiego rozpadło się przed laty, też w sylwestra, a trwało nie więcej niż pięć lat. Stella zeszła mu z oczu w samą po rę. Gdyby nie spakowała się i nie wyjechała, Gostyński musiałby sam wystąpić o rozwód albo porzucić pracę naukową. Życie z kobietą piękną, ruchliwą i kapryśną nie dało się połączyć ze ślęczeniem w laboratorium, a przede wszystkim z ciągłym brakiem pieniędzy. Żona chciała mieć kasę, a Gostyński dopiero planował zro bienie majątku. Tak więc Stella spakowała swoje rzeczy i wyjechała, zostawiając mężowi zaniedbane mieszka nie, pustą książeczkę oszczędnościową i profesorski tytuł. Co do mieszkania sprawa była jasna, należało do Gostyńskiego jeszcze przed ślubem. Książeczką też się nie nacieszyła, bo profesor wszystkie oszczędności przeznaczał na badania naukowe. Tak naprawdę po żonie został mu jedynie tytuł. W pierwszym roku małżeństwa Stella była zafascyno wana Leonem, wierzyła w jego przyszłą karierę i wielki sukces finansowy. Nazywała go pieszczotliwie swoim profesorkiem, gładziła po łysinie i dokarmiała szpina kiem. Nieraz w euforii wykrzykiwała: „Jesteś nadzwy czajny, profesorku!”. On się skromnie upierał, że jest zwyczajny, i tak już zostało. Jako profesor zwyczajny miał o wiele większą siłę przebicia niż jako prosty ab solwent chemii, nawet nie magister. Po rozstaniu Stella próbowała odebrać mężowi prawo do tytułu, dzwoniła a to z Suwałk, a to z Tarnobrzega 14 tylko po to, by nazwać Leona nieukiem i głupcem oraz spytać, czy wziął się wreszcie do normalnej uczciwej pracy i zaczął zarabiać prawdziwe pieniądze. Mówiła, że troszczy się o niego z czystej życzliwości. Wtedy to właśnie profesor nazwał byłą żonę idiotką, a niechęć do niej przeniósł automatycznie na inne kobiety, co było o tyle smutne, że swoje badania naukowe prowa dził z myślą o piękniejszej połowie ludzkości. Wiele lat strawił w laboratorium, ale właśnie nadchodził upra gniony moment urzeczywistnienia marzeń. Głęboko wierzył, że nadchodzący rok przyniesie mu wieczną sławę i bogactwo. Wspomnienie Stelli źle podziałało na profesora. Ze złości, a częściowo też z głodu, zjadł cały piernik, łącz nie z okruszkami, zapchał się i musiał szukać ratunku w herbacie. Północ zastała go ze szklanką słodkiej lury w ręku. –To co, Leonku – zwrócił się do siebie pieszczotliwie – chyba wypijemy za perz i za sukces. Mamy w garści ostatnie ogniwo i musimy wygrać! Upił zimny łyk, skrzywił się i całkiem nieoczekiwanie pomyślał o swojej kobiecie. Nie o Stelli, nie o gosposi, tylko o towarzyszce życia, asystentce, a niechby i opie kunce. Mężczyzna, który intensywnie pracuje umysło wo, a w dodatku nie jest już młokosem, powinien mieć obok siebie kogoś, kto uwolni go od codziennych, ogłu piających obowiązków, od prania skarpetek i robienia zakupów. Tak sobie myślał, choć jednocześnie żal mu było spokoju, twórczej ciszy i kawalerskiej niezależ ności. Stanął w oknie i z zainteresowaniem popatrzył 15 w noc. Gdzieś w oddali Warszawa witała Nowy Rok. Słyszał huk wystrzałów, ale widział jedynie kilka oświe tlonych okien po drugiej stronie wąskiego, brzydkiego podwórka. Nie znał swoich sąsiadów. Oprócz chudej bidulki, która sprowadziła się do kamienicy ze dwa, trzy lata wcześniej, nie znał prawie nikogo. Budynki wokół zasiedlali nowi lokatorzy, zesłani tu za karę, bo byli biedni i nieprzystosowani do wielkomiejskiego ży cia. Profesor mieszkał w starej części Pragi, w brzydkim budynku i marzył, żeby się przenieść bliżej centrum, do jednego z tych ekskluzywnych domów, gdzie portierzy strzegą wejścia, a czynsz jest wyższy od miesięcznej pensji nauczyciela chemii. *** Nad kanapą, na jesionowej półce, Dorota hodowa ła parę dorosłych diabłów. Drewniany samczyk, choć bardziej przypominał zatroskanego doga niż mędrca, siedział na pieńku w pozie myśliciela. Jego towarzyszka, ulepiona z masy solnej, zezowała zalotnie, może nawet ironicznie, i wachlowała się pędzelkiem ogona. To była piękna para, zaczątek kolekcji polskich diabłów mer kantylnych, czyli takich, które można kupić wszędzie, na straganie i w supermarkecie. Jeszcze w sylwestra na półce stał tylko ten zamyślony samczyk ze swoją zalotną samiczką, ale już pierwszego stycznia u ich boku pojawiły się dwa maleństwa tak paskudne, że aż wzruszające w swojej brzydocie. To były takie diabełki na serio, kompletnie pozbawione wdzięku. Oho, pomy ślała Dorota, Nowy Rok zaczął się satanicznie. Mam 16 nadzieję, że od tego przybytku głowa mnie nie zaboli. Pomyślała też, że metafizyka metafizyką, jednak w tym cudownym rozmnożeniu musiał maczać palce człowiek i nawet wiedziała, komu dziękować. Kiedy wreszcie starszy bliźniak podniósł słuchawkę, ziewał jak kroko dyl i mruczał: „Ych, ty, babo bez serca”. Najwyraźniej miał chęć wysłać ją do wszystkich diabłów, nie tylko do tych dwóch. Gdyby był przytomniejszy, pewnie by i wysłał. Kazała mu wracać do łóżka, chociaż nie mie ściło jej się w głowie, że można tak głupio marnować świąteczny dzień. Nowy Rok witali razem, rozstali się o trzeciej w nocy, teraz było południe i każdy normal ny człowiek powinien wyspać się już na obydwa boki. Widać starszy bliźniak był nienormalny albo przesadził z szampanem. Dorota może wypiła dwa kieliszki, może nie, za to takiego gejzeru, jaki jej się udał, nie miał nikt. Oblała swoich i cudzych znajomych, dzięki czemu ra no obudziła się trzeźwa, zdolna kontemplować urodę diabłów, sprzątnąć pokój po sylwestrowym przyjęciu, a nawet sklecić jakiś obiad. W samo południe zadzwoniła z życzeniami stała klientka, Gabriela Haczyńska, czyli ciotka Pasjonata. Gabriela była ciotką czysto umowną, nazywaną tak w my ślach, nigdy w rozmowie. Lubiła opowiadać o wszech stronnie utalentowanych dzieciach, o mężu, który ota czał ją miłością i zbytkiem, a także o światowym życiu, jakie prowadzili. Mimo pogodnego usposobienia była kobietą surowych obyczajów i ostrego języka, przy czym surowość rezerwowała głównie dla ludzi, na których z upodobaniem ostrzyła język. Najczęściej dostawało 17 się nauczycielkom syna, czasem gosposi i prawie za wsze losowi. –Co u pani słychać, pani Dorotko? – zaćwierkała radośnie, kiedy już uporała się z „pomyślnościami w ży ciu osobistym i sukcesami w pracy zawodowej”. Ciotka Pasjonata nigdy nie pozwalała sobie na odstępstwa od ogólnie przyjętych norm. U Doroty słychać było ostry świst czajnika, na szczęś cie gwizdek spadł, i czajnik się uspokoił. Prawdę mó wiąc, Haczyńska nie za bardzo chciała wiedzieć, co u Doroty, chciała się natomiast pochwalić, co u niej. Szukała pretekstu, by opowiedzieć o sylwestrze spędzo nym w towarzystwie miejskich notabli, o tańcach do białego rana, walcu z kotylionem i pieczonym bażancie. –Powiadam pani, co to za pycha! Kruchutki, so czysty, całkiem jakbym sama go piekła. Pasjami lubię dziczyznę. Ale, ale, ja tu nudzę i nie dopuszczam pani do głosu – zreflektowała się gdzieś po dziesięciu mi nutach. – Co u pani? –Diabliczka mi się okociła – powiedziała Dorota. – Mam dwa małe diablęta. Chce pani jednego? Haczyńską zamurowało. Chwila upłynęła, zanim odzyskała głos. –Nigdy nie słyszałam, żeby pani opowiadała o ko cie – zauważyła z wyrzutem. –Nie mam kota, przynajmniej na razie, i nie mówię o kocie, tylko o diabełkach – uściśliła Dorota. –Jak pani coś powie, pani Dorotko, to tylko boki zry wać – westchnęła ponuro Haczyńska. W jej głosie czaiła się niepewność. Uważała się za kobietę o rozwiniętym 18 poczuciu humoru i nie bardzo wiedziała, jak potrakto wać te diabełki. –Żartowałam! – roześmiała się Dorota. –Przecież wiem! Nie jestem taka dziecinna, żeby wierzyć w to, czego nie ma. –Nie ma? Jakby tak dobrze poszukać, to w każdym człowieku siedzi mniejszy lub większy diabełek, proszę pani. Diabły są w nas. –Nie we mnie, broń Boże! – odpowiedziała pośpiesz nie Gabriela i na wszelki wypadek skończyła rozmo wę, przypominając tylko, że zobaczą się w pierwszych dniach stycznia. Po obiedzie Dorota wyskoczyła na godzinę do Joli. Nie miała daleko, tyle co przebiec do sąsiedniej klatki. Znajomość z Jolą dość szybko wyszła poza progi gabi netu kosmetycznego i przeniosła się na grunt prywatny. Obie były samotne, zapracowane, ale wieczorami czy też w niedziele chętnie umawiały się na babskie pogaduszki, takie o wszystkim: o facetach i przepychankach w sejmie, o brudach na klatce schodowej i modzie. Kobiety wspaniale potrafią mówić o wielu rzeczach jednocześnie i uwiel biają taki miszmasz. Kiedy już przyjaciółka opowiedziała Dorocie o balu w Młynie, z którego miała najnowsze, te lefoniczne informacje, Dorota poczuła się zobowiązana opowiedzieć o pieczonym bażancie Haczyńskiej. –To cham! – wykrzyknęła Jola. –Bażant? –Haczyński! Dam sobie wydziergać małpę na po liczku, że ta biedaczka całą noc przesiedziała w domu i to sama. Wyobrażasz sobie? 19 –Nie! – przytaknęła Dorota. – Ale też nie wyobra żam sobie, żeby Haczyńska to zmyśliła. Ona nie ma za grosz polotu. –Widać ma. Przy takim romantycznym mężu wszyst kiego można się nauczyć – odpowiedziała ze złością Jola. –Skąd wiesz, że kłamała? –Z autopsji. Ten cham drzemał w samochodzie pod moją klatką. Myślałam, że się od niego uwolniłam raz na zawsze, ale on jest gorszy niż chroniczny katar, wraca i wraca, jakby nie rozumiał po polsku. –Może lepszy byłby język migowy albo judo? – za stanowiła się Dorota. Wieczorem zajrzała do poczty elektronicznej i znalazła wiadomość od Tomka. Nie było w tym nic nadzwyczaj nego, pisał bardzo często, jednak pierwszego stycznia nie powinien pisać, bo miał siedzieć w Siedlcach u matki, w ciepłej, rodzinnej atmosferze bez Internetu. Hello, Dolly! Strasznie głupio zaczęliśmy ten rok. Całą noc czekałem na Twój telefon. Tam, gdzie szalałaś, był chyba jakiś aparat do podtrzymywania kontaktów międzyludz kich? Musiałem zostać w Warszawie. Spędziłem sylwestra w łóżku z temperaturą. Patrzyłem w telewizor i myślałem o Tobie. Musimy coś zrobić z tą naszą rozłąką. Co Ty na to? Twój wierny i kochający Tomek. Literki na ekranie układały się w długie wężyki, od których wiało banałem i nudą. 20