graniczny[4lr]

Transkrypt

graniczny[4lr]
2
TYTUŁ DZIAŁU
Egészségede! *
Tekst i zdjęcia: Łukasz Klimczak
Gdy ekipa KP w maju odwiedzała ośrodki zajmujące się turystyką konną
w Sudetach, ścigały nas barwne opowieści o grupie rajdowych „wariatów”,
którzy pod wodzą Adama Rymarowicza - „Rudego” podróżują ze Zgorzelca
w Bieszczady. O tym, jak wyglądał pierwszy - sudecki etap tej przygody,
zwanej Konnym Rajdem Granicznym, opowiada jeden z jego uczestników.
Gdy do ekipy dołącza Janko, ośmiokonny rajd przeradza się w prawdziwą wyprawę. Jego wóz i klacze ze zdobionymi na
cygańską modłę uprzężami oznaczają, że
jesteśmy w komplecie i gotowi na wszystko. Że, choćbyśmy zatrzymali się w środku lasu, a w sakwach byłaby jedynie palinka i fajki, w końcu dojedzie Janko,
KO Ń POLSKI 9 / 2 0 1 5
a z nim na wozie kilka połci słoniny, słowackie wino, kociołek i przenośna kuchnia polowa. I przeżyjemy kolejny wieczór,
i przespać się pod wozem będzie można.
Trzy dni wcześniej ruszyliśmy z trójstyku granic Polski, Czech i Niemiec, kilkanaście kilometrów na wschód od Bogatyni. To, wbite między naszych południo-
wych a zachodnich sąsiadów, miasto nikomu nie jest po drodze. Musi być jej celem lub początkiem.
A lepszego początku nie mogliśmy sobie wyobrazić. Pod stałą opieką Tomka,
miejscowego dobrego ducha, czuliśmy się
jak pączki w maśle. Ugościł nas, nakarmił,
opowiadał o mieście i zachwycającej łu-
TYTUŁ DZIAŁU
życkiej architekturze. O tym, jak od powodzi w 2010 r. odbudowują i odrestaurowują dom po domu. I, że w tym naszym
„bezrobociu” ciężko jednak czasem znaleźć rzetelnych i uczciwych pracowników.
On sam wolnym czasem i pieniędzmi
dzieli się z Fundacją „Maja” – schroniskiem dla koni. Tam właśnie poznajemy
Krzyśka i Magdę. Pierwszego dnia
wspólnie ruszamy na styk granic.
Początek
Na brzegu Nysy Łużyckiej, niedaleko
wsi Porajów zaczyna się nasza droga. Jej
celem jest przejechanie konno od Niemiec
po Ukrainę wzdłuż południowej granicy
Polski.
Konie, dzień wcześniej przywiezione
z Leska, potrzebują chwili aklimatyzacji,
dlatego pierwszy dzień zaplanowany został jako lekki i „rozbiegowy”. Mamy koniec kwietnia. W Bieszczadach tydzień
temu leżał jeszcze śnieg. Tutaj – temperatura dochodzi do 24 stC. Konie w ciągu
jednego dnia tracą garście sierści i naprawdę boimy się o ich formę. Na szczęście są to zwierzęta, które zahartował surowy i zmienny bieszczadzki klimat oraz
tysiące przebytych kilometrów.
Symboliczny start przebiega niespodziewanie szybko. Kilka zdjęć z granicy,
kilka toastów za przyjaźń między narodami oraz powodzenie wyprawy i nagle...
konie naszych gospodarzy, puszczone
podobnie jak reszta luzem, rzucają się galopem do domu. Jeźdźcy – biegiem za
nimi. Kolejnym ścigającym jest Samuel
na swoim holenderskim rowerze.
Skąd wśród naszej ekipy wziął się niemający nigdy kontaktu z końmi Hiszpan
spod Saragossy – dokładnie nie zrozumiałem. Gdy pierwszego dnia stanęliśmy
w bramie ośrodka MOSiR w Bogatyni,
najpierw w ramiona wpadł nam „Rudy”,
potem znani mi Gyula i Magdi, potem jakiś facet rozmawiający po niemiecku (Darek), a na końcu on. Brodaty, niewysoki
Aragończyk w okularach, częstujący owocowym zakalcem. Zdaje się, że podróżując po Europie przypadkowo trafił na Gosię, a ta wyjeżdżając właśnie do Bogatyni
zabrała biedaka, bo skoro ma rower, to jakoś da sobie z nami radę. Samuel okazał
się brakującym ogniwem, wiernym kompanem i duszą towarzystwa.
On to właśnie, na swym stalowym rumaku dogonił trzy bogatyńskie wierzchowce, spętał je i uchronił ich jeźdźców
przed kompromitującym, kilkunastokilometrowym, pieszym powrotem do domu.
Rudy z Leska
Cały postrzelony pomysł przemierzenia konno tysiąca kilometrów to zasługa
Rudego. Kilka lat temu, ku chwale naj-
Powyżej: Adam „Rudy” Rymarowicz; zaproszeni przez gospodarzy
z mijanej wioski wypijamy kolejkę za dalszą podróż;
z prawej: dzień pierwszy, chwila odpoczynku – Ania i Samuel
KO Ń P O LS K I 9 / 2015
3
4
TYTUŁ DZIAŁU
Janko i jego zaprzęg; część trasy źrebak
pokonał w specjalnym kojcu przy wozie
siątki litrów domowego tokaju, smakiem
nieporównywalnego z jakimkolwiek innym winem, palinkę, słoninę i wędliny
oraz piekielną węgierską paprykę.
Na wschód!
piękniejszych wieków Rzeczpospolitej,
zapragnął przemierzyć konno drogę „od
morza do morza”. Na przeszkodzie stanęły Adamowi: czas, pieniądze, przepisy
celne oraz trzy kobiety – żona i dwie córki.
Musicie bowiem wiedzieć, choć rzadko
wspominają o tym biografie bieszczadników, że i oni czasami osiadają przy rodzinie i ziemi. A Rudy jest bieszczadnikiem –
od bieżnika swoich traperów po czubek
woniejącego ostatnim bieszczadzkim turem kapelusza. Z długimi siwymi włosami, siwą brodą, szelmowskim uśmiechem
i biesem w oczach.
Ponieważ nie było możliwe pokonanie
trasy Morze Bałtyckie – Morze Czarne,
w 2013 r. Rudy zabrał swoje konie nad
Bałtyk i stamtąd, z zastępami zmieniających się co tydzień jeźdźców, podążył do
domu. Do Leska. Tam właśnie, nad brzegiem Sanu mieszka i hoduje konie. Tam
para się snycerką, budową mebli i wystrojem wnętrz. Wszystko rzeźbione w drewnie i tak bieszczadzko piękne, że dech zapiera. Jego rzeźbione końskie głowy znajdziecie w wielu miejscach – od Wetliny aż
KO Ń POLSKI 9 / 2 0 1 5
po Sanok i nie pomylicie ich z innymi.
Tam w końcu, w swoim Bieszczadzkim
Klubie Turystyki Konnej „Stanica” prowadzi jazdy konne, uczy dzieciaki, organizuje dłuższe i krótsze rajdy.
Kolejnej wiosny Adam postanowił
przebyć resztę zaplanowanej drogi. Niestety, władze Rumunii i Strefa Schengen
storpedowały pomysł przejścia końmi
przez granicę. Ale ponieważ niejedno
morze mamy w Europie – Rudy postanowił dowieźć konie nad Adriatyk i połączyć szlakiem konnym Bałtyk z tym właśnie morzem. Tam właśnie poznałem go
bliżej. W trójkę, z sześcioma końmi przeszliśmy z Bieszczad na Węgry dając koniom lekki trening przed czekającą ich
trasą z Chorwacji do domu.
Na Węgrzech, w małej wsi Wajdaczka
gościliśmy wtedy u Gyuli i Magdi – przesympatycznego małżeństwa, przyjaciół
Adama. To m.in. oni przywitali nas w tym
roku we wspomnianej bramie MOSIR
-u w Bogatyni. Bez nich nikt naszej podróży nie mógłby sobie wyobrazić. Ze swojego gospodarstwa ściągnęli bowiem dzie-
Naszym pierwszym celem był Zamek
Czocha nad Jeziorem Leśniańskim, a dokładniej dom Jurka, przewodnika po zamku i lokalnego społecznika. Najkrótsza
droga wiodła przez czeski Frydland i kilka
przygranicznych wiosek. Czeskie pogranicze, nieśpiesznie oglądane z końskiego
grzbietu, jest wędrówką w przeszłość,
w Hrabalowskiego ducha. Głęboko łykasz
powietrze i masz uczucie, że czas płynie tu
dwa razy wolniej. Dzieci bawią się na ganku z kozami, tu stoi osioł, tam krowy biegną za zastępem koni, jakby zachęcały do
zabawy. W środku wsi sklep, w którym
sprzedaje małżeństwo Wietnamczyków.
Piwo bez ogródek pite na trawniku, a dookoła miejscowi, machający rękoma
i z uśmiechem wołający: Ahoj! Ktoś zaprasza na wesele, inny podjeżdża w kowbojskim stroju, wsiada na jednego z naszych
koni, jedzie kilka kilometrów bawiąc się
niczym stary kompan. I Hospoda u Prahy.
Bar jak z czarno-białych czechosłowackich
filmów – ceraty na stołach, barmanka
w fartuchu i samotny gość z kłębami piwnej piany na gęstej brodzie.
Po zmroku przejeżdżamy Leśną i ostatnie kilka kilometrów pokonujemy prowadząc konie. Drugi dzień dał nam w kość.
50 km po lekko górzystym terenie za
nami...
Przyznam, nie mogliśmy się zwlec z łóżek. A i obfite śniadanie nie ułatwiło wymarszu. A bardzo chcieliśmy skorzystać
z okazji i z „prywatnym” przewodnikiem
zwiedzić jeszcze Zamek Czocha.
Prawdopodobnie tempo zwiedzania
było szybsze niż średnia prędkość koni
TYTUŁ DZIAŁU
podczas naszego rajdu, trzeba przyznać
jednak, że lekcja historii u Jerzego była
niezapomniana. Chwilę później w deszczu osiodłaliśmy konie i dalej prowadzeni
przez Jurka ruszyliśmy na południe – do
podnóża Izerów.
Improwizacja
To jedyny fragment, który w ciągu 8
dni pokonaliśmy z przewodnikiem. Reszta trasy była w dużej mierze improwizowana. Począwszy od szlaku, poprzez
miejsca noclegów, skończywszy na zaopatrzeniu. Oczywiście, kilka punktów
mieliśmy z góry upatrzonych, a na każdym odcinku trasy był jakiś „dobry duch”
służący kontaktami i dobrą radą. Naszą
drogę wyznaczał jednak azymut, ukształtowanie terenu i ogólnie dostępne turystyczne mapy. Co prawda, założona trasa
od wsi Wolimierz aż do samego końca
I etapu z grubsza pokrywała się z trasą
zachodniej, a później wschodniej części
Sudeckiego Szlaku Konnego PTTK, trzymaliśmy się go jednak dosyć luźno.
W niektórych miejscach trudne okazywało się odnajdywanie jego oznaczeń, inne
zaś odcinki z różnych względów postanawialiśmy omijać. Nie zapuszczaliśmy się
na dłużej w same góry. To dopiero początek miesięcznej wędrówki zwierząt – nie
byłoby mądre męczenie ich na samym
starcie. W większości przypadków dzień
kończyliśmy w przyjaznych ośrodkach
agroturystycznych lub stajniach. Bywało
jednak, że wieczór i nadchodząca z nim
burza dopadły nas w miejscu zupełnie do
biwakowania nieprzystosowanym. Tu
odrobinę wytchnienia dawał podążający
za nami kamper i Janko, który na swym
taborowym wozie zaprzężonym w dwie
klacze dołączył do nas trzeciej nocy.
Janko jest Słowakiem. I jak to ze Słowaków żartują Czesi – to zawód nie naród.
Gotów jestem uwierzyć, bo tak pogodni,
pomocni i beztroscy ludzie muszą być
chyba gdzieś szkoleni. Mówi po polsku,
po węgiersku, na co dzień pracuje z Cyganami. I każdy widzi w nim brata, a pracujący u niego Cyganie chyba nawet ojca, bo
Janko do każdego się uśmiechnie i każdemu poda pomocną dłoń. Więc gdy podchodzi i po polsko-słowacku tłumaczy mi,
że zmienił telefon i nie może się zalogować
do Facebooka – rzucam wiadra z owsem
i zagłębiam się w słowackiego Androida.
Na Dzikim Zachodzie
już prawie wiosna
Czasami było ciężko. Noc pod namiotami w strugach deszczu i przeszywającej
zimnem mgle. I kolejny dzień w zacinającym poziomo deszczu ze śniegiem. Bywało, że przez kilkadziesiąt minut nikt
nie odezwał się słowem, bojąc się wystawić twarz zza kołnierza płaszcza. I że jedynym ratunkiem był przywieziony
przez naszego nowego towarzysza – Tom-
5
ka – trunek robiony najprawdopodobniej
wg przepisu jakiegoś czerwonoarmisty
zza Uralu. Zdjęcia z naszego wieczornego
wjazdu do Western City pod Karpaczem
powinny znaleźć się w stałej sprzedaży
w lokalnym sklepie z pamiątkami. Myślę,
że żadne inscenizowane pojedynki rewolwerowców w tym – trzeba przyznać –
niezwykłym miejscu nie oddadzą klimatu Dzikiego Zachodu tak, jak grupa
ośmiu jeźdźców w płaszczach i kapeluszach w towarzystwie wozu wjeżdżająca
o zmroku, w śniegu, do zalanego błotem
westernowego miasteczka.
Nasza droga do końca I etapu trwała 7
dni. Ostatnim postojem na tym odcinku
był przeuroczy dom Janiny i Andrzeja
Głazków w Chełmnie Śląskim. Iście królewskim zakończeniem tygodniowej wędrówki. Na tę noc indiański dom gospodarzy przejęliśmy w swoje ręce. Jedliśmy,
piliśmy i snuliśmy opowieści do późna
w nocy. Na kanapie, w cieple kominka.
O ułanach wędrujących na północ, o lipicanach na południu, Mongolii i farmie ślimaczego kawioru.
Idziemy spać, przed częścią drużyny
jeszcze ponad 700 km drogi
Adam, Jagoda, Magda, Ania, Gosia
i Kasia, Janko, Gyula, Samuel, Darek i Tomek. Do zobaczenia! Nie muszę nawet
wiedzieć, w którą stronę pojedziemy
w przyszłym roku!
* Egészségede (węg.) – toast: Twoje zdrowie!
Oferujemy: naukę jazdy konnej w stylu Western, rajdy
konne jedno i kilkudniowe, zdobywanie wszystkich stopni odznak G.T.J. PTTK, trening sprtowy
w konkurencjach Western&Rodeo, wynajem rancha na imprezy plenerowe, ujeżdżanie i szkolenie
młodych koni, pokazy i imprezy plenerowe w stylu Western dla grup zorganizowanych
Hipoalergiczny Szampon dla koni
na bazie ekstraktu orzechów piorących
Uniwersalny szampon dla koni Horse shampoo 1000g
Hipoalergiczny – bez zapachu i barwników.
EcoVariant zawsze skuteczny i przyjazny środowisku
Skutecznie usuwa: tłuszcz, białko, atrament, smary, olej,
smołę i wiele innych.
www.biofed.pl tel. 601722342
KO Ń P O LS K I 9 / 2015