Warszawa, maj 2001. - come and see - powiedziała
Transkrypt
Warszawa, maj 2001. - come and see - powiedziała
Być tak, jak bywa Bóg, zawsze cały i jakby trochę w cieniu - o Misjonarkach Miłości Izabela Marczak 18.10.2003 , aktualizacja: 17.10.2003 12:40 Bóg w białym podkoszulku Matka Teresa z Kalkuty i św. Franciszek z Asyżu Warszawa, maj 2001. - come and see - powiedziała siostra przełożona. Przyszłam i zobaczyłam. Czekało mnie życie w sari, nieskazitelnie białym o poranku. Sari, które wieczorem zamieniało się w abstrakcyjne malowidło z potu, ropy, kurzu, smrodu, biedy i nieszczęścia wielkiego miasta. Wieczorne sari było jak całun. Chciałam je nosić. - Do zakonu przyszłyśmy we trzy: ja, Kaśka i Anka - opowiada dziś 30-letnia Karolina. Wszystkie byłyśmy dzień po maturze. Ciężko było zdać, bo nam już się spieszyło do innego życia. Ale ówczesna przełożona - około 40-letnia Włoszka o mądrym spojrzeniu - powiedziała, że możemy złożyć papiery dopiero po zdanym egzaminie dojrzałości. Trochę nas to zdziwiło, bo tam były i siostry po zawodówkach. Ale dziś myślę, że ona po prostu wiedziała, że nie wszystkie wytrzymamy takie życie. Dom Misjonarek Miłości na Grochowskiej. Kompleks starych, odrapanych budynków z niewielkim zadrzewionym placykiem. Barak dla mężczyzn i osobno dla kobiet. Duża kuchnia dla mieszkańców domu i tych z ulicy, mała dla sióstr. Sypialnia misjonarek - kilkanaście skrzypiących szpitalnych łóżek zasłanych kocami, na których siostrze nie wolno siadać w ciągu dnia. Dwie kaplice. Większa dla ludzi przychodzących codziennie na ciepłą zupę z chlebem. Jest w niej ołtarz, a przed nim stoły i krzesła. Przed posiłkiem zwykle jest msza lub dłuższa modlitwa. - Dałyby jeść i po sprawie, człowiekowi kiszki marsza grają, a tym się śpiewać chce - burknie czasami bezdomny. - Ciii, Boga w sercu nie masz - przywoła go do porządku jakaś staruszka. - Gdyby nie siostry, z głodu byś zdechł. Mniejsza kaplica to miejsce skupienia zarezerwowane dla zakonnic. Nie ma tu krzeseł, tylko podłoga, na której siostry pół siedzą, pół klęczą w charakterystyczny sposób - na stopach. Drewniany stół jako ołtarz. Na gołej ścianie krzyż. Przy nim napis na cegłach: "I thirst" ("Pragnę"). Napis po angielsku, podobnie jak Biblia i msza, bo są tu siostry różnych narodowości. W tej kaplicy dwiema godzinami medytacji Misjonarki Miłości zaczynają i kończą każdy swój dzień. Pierwszy mój kontakt z Misjonarkami? - zastanawia się Karolina. - Spotkałam je na ulicy. Szły i odmawiały różaniec. Tak bardzo różniły się od tych zakonnic, które znałam, od tych, które uczyły mnie religii. Tamte w czarnych habitach, jakieś wyniosłe, zimne. Te szły i uśmiechały się do ludzi wkoło. Zagadnęłam je, gdyż chciałam zapytać, jak zostać Misjonarką, bo wtedy myślałam o wstąpieniu do zakonu. A one zaprosiły mnie na uroczystą mszę poświęconą pierwszym ślubom zakonnym swoich sióstr. Na tej mszy podjęłam decyzję, że chcę właśnie do nich. Mała wiejska kaplica w pobliżu Niepokalanowa. Od drzwi słychać śpiew, dzwonki. W stronę ołtarza płynie korowód młodych dziewczyn, które dziś zrzuciły strój noszony od dwóch lat (białą bluzkę i ciemną spódnicę) i przywdziały nowy - kilkumetrowe sari z tetry. Przystrojone w wianki z białych kwiatów - stokrotek i jaśminu - kroczą w stronę Oblubieńca. Za chwilę przyrzekną mu służyć w miłości, czystości, ubóstwie, posłuszeństwie. Przyrzekną dostrzegać go w chorych, cierpiących, najbiedniejszych. Żyć wśród nich, dla nich, dla Niego. Idą z radością, choć wiedzą, że w bocznych nawach ich rodziny płaczą. Za córką, dla której chcieli innego życia, a która niedługo zostanie wysłana w świat na misję, której mogą nie zobaczyć nawet przez dziesięć lat. Rodzin niektórych z nich tu nie ma, bo się ich wyparły. "Kochać tak, jak się całuje chleb - na klęczkach i w świętym milczeniu. Być tak, jak bywa Bóg, zawsze cały i jakby trochę w cieniu. Dawać tak, że już nic nie zostaje, a jest się bogatym po brzegi. Żyć tak, że już bardziej nie można" - szepcze młoda siostra. Najtrudniej było mi przyzwyczaić się do braku papieru toaletowego - opowiada Karolina. - Wiem, że to małostkowe... Dla Misjonarek Miłości ubóstwo oznacza życie w taki sam sposób jak ci najbiedniejsi. Biedak, obojętnie, czy w Polsce, czy w Indiach, nie wyda ostatniego grosza na papier czy podpaski, bo to zbytek. - Jak sobie radziłaś? - Połowę dobytku, z którym przybyłam do zakonu, stanowiły tetrowe pieluchy, one zastępowały podpaski. Prało się je ręcznie szarym mydłem. A w toalecie? Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Zamiast światła elektrycznego siostry używały świec. Dużo pracowały, przy chorych w barakach i przy potrzebujących na mieście. Jadły tylko to, co dostały z darów, najczęściej przeterminowane rzeczy z hurtowni. W piątki był post, chleb z olejem. Pamiętam, jak raz ktoś zaoferował nam jabłka ze swojego sadu. Ale się cieszyłyśmy. Było zabawnie patrzeć, jak zakonnice skaczą po gałęziach i strząsają owoce. Przez tydzień jadłyśmy jabłka na sto sposobów. Warszawska Praga, melina za osiedlowym sklepem monopolowym. Drzwi otwiera 30-, a może 40-letni mężczyzna. W twarze trzech sióstr uderza odór moczu. - Pan zgłosił się do nas po pomoc - zagadują z uśmiechem siostry. Melina to ciasna kiszka. Okno brudne, niemal tu ciemno. Spod góry szmat na złożonej wersalce wystaje głowa starego człowieka. - Z ojcem źle. Mówił, że chce księdza - przebąkuje młodszy mężczyzna. - Ale jak ja księdza w takie miejsce zaproszę? - Ksiądz już umówiony, może pan wyjść mu na spotkanie - mówią siostry. - My tu sobie poradzimy. Siostry podwijają białe rękawy i biorą się do odkopywania staruszka. Jest odwodniony, brudny i nagi. Na całym ciele ma odleżyny. Sikał pod siebie, wersalka przegniła i zapadła się do środka. Trzeba go umyć, opatrzyć rany i przewrócić wersalkę na drugą stronę. Jeszcze tylko ubrać dziadka w coś ciepłego, bo cały się trzęsie, i powlec świeżą pościel, którą przyniosły. Wyrzucić śmieci, umyć okno, odetkać zlew. Na białym sari pojawia się coraz więcej plam. - Nie jest tu tak źle, jak pan opisywał - mówi na progu ksiądz do wprowadzającego go 30-, może 40-latka. - Jezu! - wyrywa się synowi na widok odmienionego mieszkania. Żadna z nas nie została Misjonarką Miłości - opowiada Karolina, dziś graficzka w małej agencji reklamowej. - Ja złapałam doła. Nie potrafiłam zobaczyć już nic pięknego czy wzniosłego w ślepym, umierającym starcu bez nóg, którym przez jakiś czas się opiekowałam. Za bardzo bolało. A może po prostu jestem egoistką. Anka wstąpiła do karmelitanek, zakonu zamkniętego, dla niej sensem życia była modlitwa. Dla Kaśki zakon to była raczej chęć przeżycia przygody. Od początku łamała reguły, w czasie postu podkradała konfitury. Niedawno słyszałam, że urodziła drugiego syna. (Imiona bohaterek zostały zmienione)