To lubiê! 2 lic. kszt. kulturowo

Transkrypt

To lubiê! 2 lic. kszt. kulturowo
1
2
3
Drodzy Uczniowie,
przed Wami podrêcznik «To lubiê!» dla drugich klas szkó³ ponadgimnazjalnych. Podobnie jak wszystkie ksi¹¿ki z tego cyklu, zawiera on starannie dobrane teksty kultury, które mówi¹ o zasadniczych
problemach ludzkiej egzystencji. Mo¿emy wiêc, tak jak w liœcie pisanym do Was rok temu, jeszcze raz
podkreœliæ: bohaterem nie jest tu przede wszystkim literatura ani nawet szerzej — kultura, lecz cz³owiek ukazywany poprzez jêzyk, zw³aszcza w literaturze i za pomoc¹ w³aœciwych jej, literackich sposobów, cz³owiek, który tworzy kulturê i poprzez ni¹ daje siê poznawaæ.
I tym razem tak¿e podrêcznik nasz wyrasta z niepokojów i spraw wspó³czesnego œwiata, ale — tak,
jak w pierwszej klasie — ich przyczyn i Ÿróde³ bêdziemy szukaæ w przesz³oœci, w pamiêci, czyli w³aœnie w kulturze, bo „kultura jest pamiêci¹”. Wci¹¿ zatem pozostaje aktualne g³ówne has³o okreœlaj¹ce
przedmiot naszych zainteresowañ — TO¯SAMOŒÆ I PAMIÊÆ, ale teraz proponujemy szczególn¹ perspektywê ogl¹du interesuj¹cych nas zagadnieñ: DAR I PU£APKI WOLNOŒCI.
Czym jest wartoœæ, która przenika istotê ludzkiego bytowania w œwiecie — dar wolnoœci, raczej
trudno jednoznacznie okreœliæ. Brytyjski filozof, Isaiah Berlin, autor wa¿nych ksi¹¿ek dotycz¹cych
wolnoœci, pisa³: „Prawie wszyscy moraliœci w dziejach ludzkoœci s³awili wolnoœæ. Jak szczêœcie i dobroæ,
jak natura i rzeczywistoœæ, podobnie i pojêcie wolnoœci ma znaczenie tak mgliste, ¿e poddaje siê niemal
ka¿dej interpretacji”. I dodawa³, ¿e historycy idei odnotowuj¹ ponad dwieœcie znaczeñ s³owa wolnoœæ.
Ostateczne rozwik³anie „tajemnicy wolnoœci” mo¿e wiêc wydawaæ siê nieosi¹galne, ale to wcale nie
obni¿a wagi naszych przeczuæ co do niej i nie zwalnia z obowi¹zku rzetelnego o niej myœlenia. Jeœli
sprawa pozostaje nierozwik³ana mimo czasu poœwiêconego na jej rozwa¿anie, nie nale¿y s¹dziæ, ¿e
wróci³o siê do punktu wyjœcia. Nagrod¹ bowiem w takich wypadkach jest zawsze bezcenna œwiadomoœæ:
wiem, czego nie wiem; rozumiem, czego nie rozumiem...
Podrêcznik do drugiej klasy sk³ada siê z piêciu rozdzia³ów, w których znajdziecie — w ca³oœci lub
jako starannie wybrane fragmenty — arcydzie³a literatury polskiej i œwiatowej, a tak¿e reprodukcje
wybitnych dzie³ malarskich. Jak zawsze, chodzi o to, by teksty te autentycznie przeczytaæ i rzetelnie
przedyskutowaæ. Wasze bêdzie tylko to, co sami poznacie, prze¿yjecie i nazwiecie. Nie szukajcie wiêc
w naszej ksi¹¿ce opowieœci o literaturze, ale tego, co literatura opowiada o nas, ludziach i o naszych
sprawach. Proponujemy jednak równoczeœnie, abyœcie — dla lepszej orientacji i porz¹dku — systematyzowali narastaj¹c¹ wiedzê o kulturze. Temu s³u¿y g³ównie zadanie pierwsze spoœród umieszczonych
na koñcu podrêcznika.
Pragniemy jeszcze zaznaczyæ, ¿e kumulacji ludzkich niepokojów zwi¹zanych z problemami wolnoœci w tym podrêczniku szukaæ trzeba w czêœci 4. Rangê wielkich kulturowych figur pozwalaj¹cych
porozumiewaæ siê na temat wolnoœci pe³ni¹ tu bohaterowie wybranego przez nas fragmentu powieœci
Fiodora Dostojewskiego. Bez nich nasz podrêcznik nie mia³by swego kulminacyjnego punktu, ale lepiej,
byœcie od razu wiedzieli, ¿e tekst Dostojewskiego jest bardzo trudny — tak¿e dla doros³ych. Mo¿ecie
podj¹æ próbê zmierzenia siê z nim, ale nie musicie. To jest szansa dla intelektualnie zuchwa³ych.
Na koniec mo¿emy tylko wyraziæ najszczersze ¿yczenie: aby praca z naszym podrêcznikiem dostarczy³a Wam tylu emocji, ile nam — tworzenie go. Powodzenia!
Autorzy
4
Na wielkim targu œwiata...
Czêœæ 1.
Quentin Massys [Metsys] (1466-1530) — malarz
niderlandzki, który w swej twórczoœci inspirowa³
siê w³oskim renesansem. Tytu³ obrazu, którego
fragment przedstawiamy na planszy, w innym t³umaczeniu brzmi Lichwiarz i jego ¿ona.
5
Quentin Massys, Bankier i jego ¿ona — detal (1514), Luwr, Pary¿, fot. BE&W.
Zadania
wstêpne
6
1.
W jednym z prasowych artyku³ów (Z³odzieje dobrych serc, „Wprost”, nr 36
z 9 wrzeœnia 2001) czytamy:
„Nazajutrz po zalaniu pierwszych miejscowoœci w Ma³opolsce na ulicach £odzi
pojawili siê wolontariusze zbieraj¹cy datki dla powodzian. Dzieñ wczeœniej — jak
zauwa¿yli dziennikarze lokalnej prasy — ci sami ludzie kwestowali na rzecz dzieci
cierpi¹cych na raka, pora¿enie mózgowe b¹dŸ mieszkaj¹cych w domach dziecka.
Gdy powódŸ siê skoñczy³a, ponownie zaczêli zachêcaæ przechodniów do wsparcia
chorych i ubogich. Podobnie dzieje siê w innych miastach, zw³aszcza tych wiêkszych. Na nasze ulice i dworce ka¿dego dnia wychodzi coraz wiêcej osób wy³udzaj¹cych pieni¹dze pod pozorem pomagania chorym. Nie sposób ich odró¿niæ od
tych, którzy rzeczywiœcie zbieraj¹ na szczytny cel. Oszustom sprzyjaj¹ przestarza³e
i niejasne przepisy”.
W odwo³aniu do w³asnych obserwacji i wiedzy poddajcie klasowej dyskusji nastêpuj¹ce aspekty sygnalizowanego w cytowanym tekœcie zjawiska:
– rodzaje sytuacji losowych, które bywaj¹ wykorzystywane przez „z³odziei ludzkich serc”;
– okolicznoœci, które sprzyjaj¹ uprawianiu sygnalizowanego w tekœcie procederu;
– konsekwencje omawianego zjawiska w wymiarze spo³ecznym i indywidualnym;
– warunki wiarygodnoœci rozmaitych akcji charytatywnych;
– dewaluacja cierpienia wystawianego na widok publiczny (jak najlepiej sprzedaæ
cierpienie);
– problem komercjalizacji innych wartoœci buduj¹cych cz³owieczeñstwo — mi³oœæ, intymnoœæ, wstyd... (por. programy telewizyjne z cyklu talk show);
– mo¿liwe sposoby ochrony ludzkiej godnoœci i pielêgnowania ludzkiego mi³osierdzia w kontekœcie omawianych kwestii.
„Pieni¹dze,
ach,
pieni¹dze!”
Molier
Sk¹piec
(fragmenty)
AKT I
SCENA TRZECIA
10
20
Harpagon, Strza³ka
HARPAGON: Precz mi st¹d zaraz, w tej chwili, bez t³umaczeñ! Dalej, zabieraæ mi siê z domu, ty arcyhultaju, ty urodzony wisielcze!
STRZA£KA (na stronie): Nie widzia³em w ¿yciu takiej
z³ej bestii jak ten przeklêty starzec! Doprawdy, myœlê czasem, ¿e on ma diab³a w sobie.
HARPAGON: Mruczysz jeszcze?
STRZA£KA: Za co mnie pan wygania?
HARPAGON: Bêdziesz siê pyta³, za co, obwiesiu jeden?
Umykaj czym prêdzej, bo ciê ubijê na miejscu!
STRZA£KA: Có¿ ja zrobi³em?
HARPAGON: To zrobi³eœ, ¿e chcê, abyœ siê wynosi³.
STRZA£KA: Mój pan, a syn pañski, kaza³ mi tu czekaæ.
HARPAGON: To idŸ, czekaj na ulicy, a nie stercz mi w domu jak szyldwach 1 na warcie, aby podpatrywaæ, co
siê dzieje, i ci¹gn¹æ ze wszystkiego korzyœci. Nie
chcê mieæ bez ustanku pod nosem szpiega, zdrajcy, którego przeklête oczy œledz¹ wci¹¿, co robiê,
10
20
EAST NEWS
1. szyldwach — zob. objaœnienie na s. 173.
Molier (1622-1673) — w istocie
nazywa³ siê Jean Baptiste Poquelin
[czyt. ¿a~ batist pokelê.], uchodzi za
najwybitniejszego komediopisarza
francuskiego. By³ te¿ dyrektorem
teatru, re¿yserem i aktorem.
W cyklu To lubiê! proponowano
lekturê fragmentu jego sztuki
Don Juan, czyli Kamienny GoϾ
w kl. III gimnazjum, a w kl. I liceum
lekturê fragmentów sztuki
Mieszczanin szlachcicem.
30
po¿eraj¹ wszystko, co posiadam, i myszkuj¹ na
wsze strony, czyby siê nie uda³o czegoœ z³asowaæ.
STRZA£KA: Jak¿e pan chcesz, u diab³a, aby panu mo¿na by³o coœ z³asowaæ? Jakim cudem tego dokazaæ,
skoro wszystko zamykasz pod kluczem i stoisz na
stra¿y we dnie jak i w nocy?
HARPAGON: Bêdê zamyka³, co mi siê podoba, i sta³ na
stra¿y, ile tylko zechcê. Patrzcie mi wœcibskich,
którzy czuwaj¹ nad ka¿dym moim krokiem! (po
cichu na stronie) Dr¿ê ca³y, czy on nie domyœla
siê czegoœ o moich pieni¹dzach. (g³oœno) Ty mo¿e
by³byœ zdolny rozsiewaæ plotki, ¿e ja mam schowane pieni¹dze?
STRZA£KA: Pan ma schowane pieni¹dze?
HARPAGON: Nie, ³otrze, nie mówiê tego wcale. (po
cichu) To mo¿na oszaleæ! Pytam, ot tak, czy nie
puszczasz takich bajeczek, aby mi na z³oœæ zrobiæ?
STRZA£KA: Ech, có¿ komu na tym zale¿y, czy pan masz,
czy nie masz? Dla nas to wychodzi na jedno i to samo.
HARPAGON (zamierzaj¹c siê, aby mu daæ policzek):
Bêdziesz mêdrkowa³? Ja ci to mêdrkowanie prêdko
wybijê z g³owy! Zabieraj siê; ostatni raz powiadam.
STRZA£KA: Dobrze wiêc: zabieram siê.
HARPAGON: Czekaj: nie wynosisz czego z domu?
STRZA£KA: Et! có¿ bym móg³ st¹d wynieœæ?
HARPAGON: ChodŸ, chodŸ tutaj, niech zobaczê. Poka¿
rêce.
STRZA£KA: Oto.
HARPAGON: Drugie.
STRZA£KA: Drugie?
HARPAGON: Tak.
STRZA£KA: Oto.
HARPAGON (wskazuj¹c na spodnie Strza³ki): Nic
tutaj nie schowa³eœ?
STRZA£KA: Niech¿e pan zobaczy.
7
10
20
30
8
HARPAGON (obmacuj¹c spodnie Strza³ki): Te szerokie hajdawery, to jakby stworzone na magazyny
z³odziejskie. Bardzo bym rad, aby kogo zaprowadzi³y na szubienicê.
STRZA£KA (na stronie): Ach, jak¿e taki cz³owiek wart
by³by swego losu i z jak¹¿ radoœci¹ okrad³bym go
naprawdê!
HARPAGON: Hê?
STRZA£KA: Co?
HARPAGON: Co ty mówisz o okradzeniu?
STRZA£KA: Mówiê, ¿e mo¿e pan wszystko przetrz¹sn¹æ, aby siê przekonaæ, czy go nie okrad³em.
HARPAGON: W³aœnie, w³aœnie.
(Harpagon przetrz¹sa kieszenie Strza³ki)
STRZA£KA (na stronie): Niechaj zaraza wygniecie sk¹pstwo i dusigroszów.
HARPAGON: Hê? Co powiadasz?
STRZA£KA: Co powiadam?
HARPAGON: Tak; co tam mruczysz o sk¹pstwie i dusigroszach?
STRZA£KA: Mówiê, ¿eby zaraza wygniot³a sk¹pstwo
i dusigroszów.
HARPAGON: O kim¿e to chcesz mówiæ?
STRZA£KA: O dusigroszach.
HARPAGON: Któ¿ to ci dusigrosze?
STRZA£KA: Obrzydliwcy i brudasy.
HARPAGON: Ale kogo przez to rozumiesz?
STRZA£KA: Có¿ siê pan o to tak troszczy?
HARPAGON: Bo mi siê podoba.
STRZA£KA: Myœli pan, ¿e chcia³em mówiæ o panu?
HARPAGON: Myœlê, co myœlê; ale chcê, abyœ powiedzia³, do kogoœ to mówi³.
STRZA£KA: Mówi³em... mówi³em do mojej czapki.
HARPAGON: Ej¿e, bo ja przemówiê do twojego grzbietu.
STRZA£KA: Zabroni mi pan wymyœlaæ na sk¹pców?
HARPAGON: Nie; ale zabroniê odpowiadaæ i byæ zuchwa³ym. Milczeæ!
STRZA£KA: Nie wymieni³em nikogo.
HARPAGON: Piœnij jeszcze, a koœci ci po³amiê.
STRZA£KA: Uderz w stó³...
10
HARPAGON: Nie zmilczysz?
STRZA£KA: Niech stracê.
HARPAGON: Ej! ej!
STRZA£KA (pokazuje Harpagonowi jeszcze jedn¹ kieszeñ): O, jeszcze jedna: czyœ pan zadowolony?
HARPAGON: Dalej, oddaj bez obszukiwania.
STRZA£KA: Co?
HARPAGON: To, co wzi¹³eœ.
STRZA£KA: Nic nie wzi¹³em.
HARPAGON: Z pewnoœci¹?
STRZA£KA: Z pewnoœci¹.
HARPAGON: No to z Panem Bogiem. Ruszaj do wszystkich diab³ów.
STRZA£KA (na stronie): £adna odprawa, dajê s³owo!
HARPAGON: Odpowiesz za to przed swoim sumieniem.
AKT II
SCENA PIERWSZA
20
30
Kleant, Strza³ka
KLEANT: A niegodziwcze! gdzie¿eœ ty siê wa³êsa³? Czy
nie kaza³em...
STRZA£KA: Tak, panie; mia³em te¿ zamiar oczekiwaæ
pana niewzruszenie; ale ojciec pañski, jak wiadomo, cz³owiek nieodznaczaj¹cy siê zbytni¹ uprzejmoœci¹, przemoc¹ wygna³ mnie z domu. Dobrze,
¿em kijów przy tym nie oberwa³.
KLEANT: Jak stoj¹ sprawy? Rzecz nagli bardziej ni¿
kiedy; od czasu, jakeœmy siê rozstali, odkry³em, i¿
w³asny ojciec jest mym wspó³zawodnikiem.
STRZA£KA: Ojciec zakochany?
KLEANT: Tak; i ledwie uda³o mi siê ukryæ pomieszanie,
o jakie przyprawi³a mnie ta wiadomoœæ.
STRZA£KA: Jemu wpad³o do g³owy siê zakochaæ! Czy
diabe³ go opêta³? Czy on sobie ¿arty stroi? Albo¿
mi³oœæ jest dla takich jak on?
KLEANT: Trzeba¿ by³o, za moje grzechy, aby go nawiedzi³a i ta namiêtnoœæ!
STRZA£KA: Ale po có¿ w takim razie kryje siê pan
przed nim ze sw¹ mi³oœci¹?
10
20
30
KLEANT: Aby nie budziæ podejrzeñ i w danym razie
³atwiej przeszkodziæ temu ma³¿eñstwu. Jak¹¿ odpowiedŸ przynosisz?
STRZA£KA: Mój Bo¿e, panie, po¿yczaæ to wielka bieda.
Dziwne rzeczy musi przejœæ, kto, jak pan, zniewolony jest oddaæ siê w ³apy lichwiarzy.
KLEANT: Zatem nic z interesu?
STRZA£KA: Za pozwoleniem. Imæ Simon, faktor 1, którego nam polecono, cz³owiek ruchliwy i bardzo
oddany, mówi, ¿e na g³owie by stan¹³ dla pana,
i zapewnia, ¿e sama fizjonomia pañska usposobi³a
go jak naj¿yczliwiej.
KLEANT: Dostanê zatem te piêtnaœcie tysiêcy?
STRZA£KA: Owszem; ale pod paroma waruneczkami,
które trzeba bêdzie przyj¹æ, je¿eli rzecz ma przyjœæ
do skutku.
KLEANT: Czy zaprowadzi³ ciê do osoby, która ma daæ tê
kwotê?
STRZA£KA: Có¿ znowu! To nie jest takie proste. Ten
cz³owiek jeszcze wiêcej od pana stara siê, aby pozostaæ w ukryciu; nie ma pan pojêcia, co to za
tajemnica! Chce, aby nazwisko jego by³o zupe³nie
nieznane; dziœ ma siê spotkaæ z panem w wynajêtym mieszkaniu, aby siê dowiedzieæ o pañskim
maj¹tku i stosunkach rodzinnych. Nie w¹tpiê, ¿e
samo nazwisko ojca usunie wszelkie trudnoœci.
KLEANT: Zw³aszcza wobec œmierci matki, której schedy
nikt nie mo¿e mi odebraæ.
STRZA£KA: Oto parê punktów, które sam podyktowa³
poœrednikowi, aby ten znowu zakomunikowa³ je
panu przed rozpoczêciem uk³adów: „Przypuœciwszy, ¿e wierzyciel znajdzie dostateczne zabezpieczenie i ¿e osoba zaci¹gaj¹ca po¿yczkê jest pe³noletnia,
z rodziny posiadaj¹cej maj¹tek znaczny, pewny, niezachwiany, czysty i wolny od wszelkiego obci¹¿enia, spisze siê wyraŸn¹ i szczegó³ow¹ umowê
przed rejentem. Rejent ten ma byæ cz³owiekiem ze
wszech miar nieposzlakowanym, wybranym w tym
celu przez wierzyciela, w jego bowiem interesie le¿y
10
20
30
40
1. faktor — tu: poœrednik w ró¿nych sprawach, który stara siê
doprowadziæ do jakiejœ ugody.
przede wszystkim, aby akt sporz¹dzono bez zarzutu”.
KLEANT: Bardzo s³usznie.
STRZA£KA: „Aby nie obci¹¿aæ sumienia ¿adnym skrupu³em, wierzyciel ¿¹da od swoich pieniêdzy jedynie
jednego denara od oœmnastu”.
KLEANT: Jeden od oœmnastu? Tam do kata! To jakiœ
porz¹dny cz³owiek. Na to nie ma powodu siê ¿aliæ.
STRZA£KA: To prawda. „Ale poniewa¿ nie rozporz¹dza
pomienion¹ sum¹ i, aby ni¹ wygodziæ, zmuszony
jest po¿yczyæ j¹ od kogo innego z procentem jednego denara od piêciu, d³u¿nik zmuszony bêdzie
pokryæ koszta tego procentu, niezale¿nie od procentu w³aœciwego, zwa¿ywszy, ¿e jedynie dla jego
dogodnoœci bezpoœredni wierzyciel okazuje gotowoœæ zaci¹gniêcia tej po¿yczki”.
KLEANT: Co u diab³a! to ¯yd, czy Turek jaki! Ale¿ to
wiêcej ni¿ dwadzieœcia piêæ od stu!
STRZA£KA: W samej rzeczy; to¿ samo i ja powiedzia³em. Musi siê pan zastanowiæ.
KLEANT: Có¿ tu siê zastanawiaæ? Trzeba mi pieniêdzy
i muszê zgodziæ siê na wszystko.
STRZA£KA: Tak¹ te¿ da³em odpowiedŸ.
KLEANT: Czy jeszcze coœ wiêcej?
STRZA£KA: Ju¿ tylko jeden punkcik. „Z ¿¹danych piêtnastu tysiêcy franków po¿yczaj¹cy dostarczy w gotowiŸnie jedynie dwanaœcie, w miejsce zaœ pozosta³ej
kwoty osoba zaci¹gaj¹ca po¿yczkê przyjmie sprzêty, ubrania i kosztownoœci, których spis siê do³¹cza, a które wierzyciel obliczy³ wedle najlepszej
wiary, po mo¿liwie najni¿szej cenie”.
KLEANT: Có¿ to ma znaczyæ?
STRZA£KA: Niech pan pos³ucha spisu. „Po pierwsze,
³ó¿ko z bardzo kunsztownie haftowanymi zas³onami z sukna oliwkowego koloru; do tego szeœæ takich¿e krzese³ i kapa na ³ó¿ko; wszystko w bardzo
dobrym stanie, podbite jedwabn¹ czerwono-niebiesk¹ taft¹. Nadto baldachim nad ³ó¿ko ró¿owy,
z czystej we³ny, z jedwabnymi frêdzlami”.
KLEANT: Có¿ ja mam pocz¹æ z tym wszystkim?
STRZA£KA: Niech pan czeka. „Nadto dywan œcienny,
przedstawiaj¹cy umizgi Jowisza. Nadto stó³ orze-
9
10
20
30
40
chowy o dwunastu krêconych nogach, rozci¹gany,
wraz z odpowiedni¹ iloœci¹ krzese³”.
KLEANT: A có¿ mnie, u diab³a...
STRZA£KA: Niech pan bêdzie cierpliwy. „Nadto trzy
muszkiety wyk³adane per³ow¹ macic¹, wraz z podpórkami. Nadto piec ceglany z dwoma alembikami
i trzema zbiornikami, bardzo u¿yteczny dla amatorów destylacji”.
KLEANT: Diabli mnie bior¹!
STRZA£KA: Powoli. „Nadto lutnia boloñska, posiadaj¹ca wszystkie lub prawie wszystkie struny. Nadto
warcabnica z figurami oraz gra w g¹skê, zabawy
stanowi¹ce bardzo mi³e zajêcie w chwilach wywczasu. Nadto skóra jaszczurza, pó³czwartej stopy
d³uga, wypchana sianem; osobliwoœæ bardzo zdobi¹ca pokój, gdy siê j¹ zawiesi u powa³y. Wszystkie
wymienione przedmioty, ³¹cznie warte miêdzy braæmi wiêcej ni¿ cztery tysi¹ce piêæset franków, oddaje
siê przez szczególn¹ wzglêdnoœæ za sumê tysi¹ca
talarów”.
KLEANT: Niech¿e go zaraza zdusi razem z jego wzglêdnoœci¹, tego ³otra, oprawcê! S³ysza³ kto kiedy o tak
bezecnej lichwie! Nie doœæ mu straszliwego procentu, jaki ze mnie wyciska, ale ¿e chce mi jeszcze
wmuszaæ za trzy tysi¹ce franków stare rupiecie,
zebrane diabe³ wie sk¹d? Ani dwustu talarów za to
nie dostanê, a jednak trzeba mi siê zgodziæ na
wszystko, co zechce. W moim po³o¿eniu do wszystkiego mo¿e mnie przymusiæ: wie dobrze ten ³otr,
¿e mam nó¿ na gardle! [...] Oto, dok¹d prowadzi
m³odych ludzi przeklête sk¹pstwo ojców; niech¿e
siê potem ktoœ dziwi, ¿e im ¿ycz¹ najrychlejszej
œmierci!
STRZA£KA: Trzeba przyznaæ, ¿e ojciec potrafi³by swoim
ohydnym sk¹pstwem oburzyæ najspokojniejszego
cz³eka. Nikt mi, Bogu dziêki, nie mo¿e zarzuciæ,
abym sympatyzowa³ z szubienic¹; poœród moich
kolegów, którzy nie bardzo przebieraj¹ w rzemios³ach, zawsze umiem siê przyzwoicie wywin¹æ z ka¿dej sztuczki pachn¹cej choæ trochê stryczkiem; ale
muszê przyznaæ, ¿e ten stary postêpowaniem swoim budzi we mnie szalon¹ pokusê, aby go okraœæ;
10
mniemam, i¿ taka kradzie¿ by³aby naprawdê chwalebnym uczynkiem.
KLEANT: Daj no mi tê notatkê; przejrzê jeszcze.
SCENA DRUGA
10
20
30
40
Harpagon, Simon, Kleant i Strza³ka w g³êbi sceny
SIMON: Tak, panie; to m³ody cz³owiek, któremu gwa³tem potrzeba pieniêdzy; znajduje siê w tego rodzaju po³o¿eniu, ¿e godzi siê na wszystkie warunki.
HARPAGON: Ale czy myœlisz, Simonie, ¿e nie ma ¿adnego ryzyka? Znasz jego nazwisko, stosunki, rodzinê?
SIMON: Nie. Dok³adnych wiadomoœci nie móg³bym
udzieliæ; wszed³em z nim w stycznoœæ jedynie przypadkiem; ale on sam dostarczy panu wyjaœnieñ.
S³u¿¹cy upewnia³ mnie, ¿e pan bêdzie zupe³nie
zadowolony. Wszystko, co móg³bym powiedzieæ, to
i¿ pochodzi z rodziny bardzo bogatej, matka ju¿ nie
¿yje, gotów zaœ jest zobowi¹zaæ siê, je¿eli pan zechce, i¿ ojciec umrze przed up³ywem oœmiu miesiêcy.
HARPAGON: Hm, to by ju¿ coœ by³o. Mi³oœæ chrzeœcijañska, Simonie, nakazuje wygodziæ bliŸnim, skoro
to w naszej mocy.
SIMON: Rozumie siê.
STRZA£KA (po cichu do Kleanta, poznaj¹c Simona):
Co to mo¿e znaczyæ, przecie¿ to nasz Simon rozmawia z pañskim ojcem?
KLEANT (po cichu do Strza³ki): Mo¿e mu ktoœ powiedzia³, kto jestem? Czy¿byœ ty mnie zdradzi³?
SIMON (do Kleanta i Strza³ki): Oho, tak wam by³o
pilno! Któ¿ panom powiedzia³, ¿e to tutaj? (do Harpagona) Niech mi pan wierzy, to nie ja wyjawi³em
im pañskie nazwisko i mieszkanie; ale jak s¹dzê,
nie sta³o siê ¿adne nieszczêœcie; ci panowie s¹
dyskretni, mo¿ecie siê wiêc porozumieæ i tutaj.
HARPAGON: Jak to?
SIMON (wskazuj¹c Kleanta): Oto w³aœnie osoba, która pragnie u pana po¿yczyæ owe piêtnaœcie tysiêcy.
HARPAGON: Jak to, obwiesiu! to ty siê puszczasz na
takie niecne sposoby?
KLEANT: Jak to, ojcze! to ty siê plugawisz tak haniebnym rzemios³em?
(Simon ucieka, Strza³ka chowa siê)
20
Hieronim Bosch, Œmieræ sk¹pca (ok. 1490), National Gallery of Art, Waszyngton.
10
Harpagon, Kleant
HARPAGON: Wiêc to ty chcesz siê zrujnowaæ tak niegodziwymi po¿yczkami?
KLEANT: Wiêc to ty starasz siê wzbogaciæ tak zbrodnicz¹ lichw¹?
HARPAGON: Ty œmiesz jeszcze po tym stawaæ tu przede
mn¹!
KLEANT: A ty, ojcze, œmiesz jeszcze pokazaæ siê oczom
ludzkim?
HARPAGON: Nie wstydzisz siê, powiedz, grzêzn¹æ w takich ³ajdactwach, brn¹æ w straszliw¹ rozrzutnoœæ
i trwoniæ haniebnie maj¹tek, z trudem uzbierany
przez rodziców?
KLEANT: Czy ojciec siê nie rumieni poni¿aæ sw¹ godnoœæ tego rodzaju rzemios³em? Poœwiêcaæ honor
i dobre imiê nienasyconej ¿¹dzy zbijania talarów?
Zdzierstwem swoim przewy¿szaæ niegodziwe sztuczki, wymyœlone kiedykolwiek przez najs³ynniejszych
lichwiarzy?
HARPAGON: Precz z moich oczu, ³otrze! Precz z moich
oczu!
KLEANT: Kto jest wiêkszym zbrodniarzem wed³ug ciebie, ojcze: czy ten, kto drogo nabywa pieni¹dze,
których potrzebuje, czy ten, kto kradnie pieni¹dze,
nie maj¹c ich na co u¿yæ?
HARPAGON: Ruszaj st¹d, mówiê, nie doprowadzaj mnie
do ostatecznoœci. (sam) Swoj¹ drog¹, sam rad
jestem z tego spotkania; to dla mnie przestroga,
abym bardziej ni¿ kiedy mia³ oko na jego czynnoœci.
BE&W
SCENA TRZECIA
Molier, Sk¹piec. Komedia w piêciu aktach (fragmenty),
T³um. i opracowanie: Tadeusz ¯eleñski Boy.
Tekst wed³ug wydania: BN II/6, Ossolineum,
Wroc³aw-Warszawa-Kraków-Gdañsk 1974.
Hieronim Bosch (ok. 1453-1516) — malarz flamandzki — genialny
kaznodzieja dla jednych, ob³¹kany heretyk dla innych. Jego twórczoœæ
wymyka siê wszelkim jednoznacznym klasyfikacjom i — jak przyznaj¹
badacze — trudno przypisaæ j¹ okreœlonej tradycji malarskiej. Krytycy
zwracaj¹ uwagê przede wszystkim na nieokie³znan¹ fantazjê Boscha,
wyra¿aj¹c¹ siê w niepokoj¹cych, groteskowych wizjach, a tak¿e
na pasjê moralizatorsk¹ flamandzkiego mistrza, któr¹ przepojone
s¹ prawie wszystkie jego dzie³a.
11
Ostrze¿enie przed chciwoœci¹
Wtedy ktoœ z t³umu rzek³ do Niego: „Nauczycielu, powiedz mojemu bratu, ¿eby siê
podzieli³ ze mn¹ spadkiem”. Lecz On mu odpowiedzia³: „Cz³owieku, któ¿ Miê ustanowi³ sêdzi¹ albo rozjemc¹ nad wami?”
Powiedzia³ te¿ do nich: „Uwa¿ajcie i strze¿cie siê wszelkiej chciwoœci, bo nawet gdy
ktoœ op³ywa [we wszystko], ¿ycie jego nie jest zale¿ne od jego mienia”.
I opowiedzia³ im przypowieœæ: «Pewnemu zamo¿nemu cz³owiekowi dobrze obrodzi³o pole.
I rozwa¿a³ sam w sobie: Co tu pocz¹æ? Nie mam gdzie pomieœciæ moich zbiorów.
l rzek³: Tak zrobiê: zburzê moje spichlerze, a pobudujê wiêksze i tam zgromadzê ca³e
zbo¿e i moje dobra. I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr, na d³ugie lata z³o¿one,
odpoczywaj, jedz, pij i u¿ywaj! Lecz Bóg rzek³ do niego: „G³upcze, jeszcze tej nocy
za¿¹daj¹ twojej duszy od ciebie, komu wiêc przypadnie to, coœ przygotowa³?” Tak
dzieje siê z ka¿dym, kto skarby gromadzi dla siebie, a nie jest bogaty przed Bogiem».
12
Rembrandt van Rijn, Przypowieœæ o niem¹drym bogaczu (1627), Gemäldegalerie, Berlin.
EAST NEWS
Rembrandt van Rijn
(1606-1669) — czyt. wan
ri:n — holenderski malarz,
jeden z najwybitniejszych
na œwiecie. By³ synem
m³ynarza, ale sam wola³
zaj¹æ siê sztuk¹. Wczeœnie
debiutowa³ i niemal od razu
zdoby³ wielkie uznanie.
Malowa³ chêtnie sceny
biblijne i mitologiczne.
Zas³yn¹³ równie¿ jako
twórca ponad 50 autoportretów, które daj¹ œwiadectwo jego artystycznej
ewolucji i psychicznych
przeobra¿eñ. By³ œwiadkiem
œmierci najbli¿szych mu
osób: ¿ony Saskii,
ukochanej Hendrickje, syna
Tytusa. Prowadzi³
wystawny tryb ¿ycia, który
ostatecznie doprowadzi³
go do bankructwa.
W cyklu To lubiê!
prezentowano jego obraz
Powrót syna marnotrawnego w podrêczniku do kl.
szóstej szko³y podstawowej, Pejza¿ z mi³osiernym Samarytaninem
w kl. I gimnazjum,
Ofiarowanie Izaaka
w kl. I liceum.
Tekst wed³ug: Pismo Œwiête Starego i Nowego Testamentu, [£k 12, 13-21],
Wydawnictwo Pallotinum, Poznañ 1991.
Piotr Skarga
Kazania sejmowe
Kazanie ósme. O szóstej chorobie Rzeczypospolitej,
która jest dla grzechów jawnych i niekarnoœci ich
(fragment)
* domy potrzebnych — potrzebuj¹cych po¿yczki. Warto zaznaczyæ, i¿ Skarga zas³u¿y³ siê przy zak³adaniu
banków pobo¿noœci, udzielaj¹cych m.in. niskoprocentowych po¿yczek.
* Skarga streszcza tu dwa
fragmenty z Proroctwa Jeremiasza (oznaczone na
marginesie). Odnoœnik do
Proroctwa Amosa jest ozdobnikiem erudycyjnym.
* utratami — marnotrawstwem.
* panosza — w póŸnym
œredniowieczu cz³onek ni¿szego rycerstwa; panosze
— s³abi ekonomicznie
i spo³ecznie — nie uformowali w³asnego stanu. Wiêkszoœæ ich spad³a do rzêdu
ch³opów; pod koniec XVI w.
praktycznie nie istnieli.
A lichwy i z³e nabywania majêtnoœci jako siê rozmno¿y³y?
S¹ ludzie, którzy wszytkie ¯ydy przechodz¹: dziesiêæ i dwadzieœcia, i trzydzieœci od sta bior¹. I gubi¹ domy potrzebnych*,
i prawie je po¿eraj¹, a nic z mi³osierdzia nad nêdznym nie
uczyni¹. O co siê P[an] Bóg wielce gniewa i srodze takich
kradzie¿nych i rozbójnych zysków zakaza³.
£akomstwo u wszystkich — mówi Prorok — na g³owie,
od ma³ego do wielkiego pocz¹wszy; wszyscy siê æwicz¹ w z³ym
nabywaniu i ³akomym zbieraniu*. ¯aden siê pieniêdzmi, któ10 rych nigdy wiêcej w Polszcze nie by³o, nie nasyci. Nikt nie mówi: dosyæ mam. Ka¿dy przyczyniæ chce, choæ mu zbywa. Jedni,
aby chowali i za bogi pieni¹dze mieli. Drudzy, aby hardoœci
swej i wynios³oœci utratami* i pró¿noœciami dosyæ czynili.
O Bo¿e mój, jakie zbytki w to siê królestwo wnios³y, które
mi³osierdzie wszytko wypêdzi³y! Pocz¹wszy od ma³ych a¿ do
wielkich, wszyscy miernoœæ œwiêt¹ i proste u¿ywanie opuœcili
i onym staropolskim a ¿o³nierskim ¿yciem wzgardzili. Ka¿dy
chce wino piæ. Ju¿ nie tylo woda, na którejeœmy przestawali,
ale i piwo niezdrowe m³odym i zdrowym. Jedn¹ na dzieñ kwar20 t¹ wina do roku sto z³otych blisko utraci. Rzadki panosz¹* bez
7. Lichwy srogie.
Levit. 25 [36].
Deut. 23 [19].
8. £akomstwo.
Jerem. 6 [13] et
8 [10]. Amos 9 [1].
9. Zbytki i z³e
u¿ywanie
dostatków.
Piotr Skarga, w³aœc. Piotr Powêski (1536-1612) — pisarz i kaznodzieja królewski, jezuita. Zas³yn¹³ jako
¿arliwy obroñca papiestwa i wiary katolickiej, odgrywaj¹c czo³ow¹ rolê w zwalczaniu reformacji w Polsce.
Ogromn¹ popularnoœci¹ cieszy³y siê jego ¯ywoty œwiêtych (1579), tak¿e w jakiejœ mierze przystosowane
do aktualnych potrzeb kontrreformacji (ka¿da z postaci prezentowana by³a jako „przeciwna dzisiejszym heretykom”). Skarga piastowa³ wiele znacz¹cych godnoœci i funkcji — by³ pierwszym rektorem za³o¿onej przez
króla Stefana Batorego Akademii Wileñskiej, nastêpnie prze³o¿onym jezuitów w Krakowie (w tym mieœcie
za³o¿y³ kilka bractw nios¹cych pomoc ubogim, a tak¿e — w ramach walki z lichw¹ — Komorê Potrzebnych
udzielaj¹c¹ bezprocentowych po¿yczek pod zastaw), wreszcie — przez dwadzieœcia cztery lata, a¿ do œmierci
— kaznodziej¹ króla Zygmunta III Wazy. W swych Kazaniach sejmowych (1597), które, nawiasem mówi¹c,
wcale nie by³y wyg³aszane na sejmie, zawar³ nie tylko potêpienie szlacheckich przywar i wystêpków oraz
liczne wskazówki moralne, ale i ca³y program polityczny naprawy kraju. Dzie³o wype³nione iœcie biblijnymi
przepowiedniami zag³ady Rzeczypospolitej „odkryto” na nowo w XIX w. Mickiewicz uzna³ Kazania sejmowe
za dowód daru proroczego ich autora; ju¿ jako m³ody ch³opiec rozczytywa³ siê w nich Jan Matejko.
13
* poszostnych koni — szóstki koni.
* kotczych — powozów, karet.
* pierznicy — je¿d¿¹cy na
poduszkach z pierza.
* ferety — sprz¹czki, ozdoby ze z³otej blaszki.
* co wzi¹æ z poborów i dochodów pospolitych —
by³y one czêsto rozgrabiane przez niesumiennych
poborców.
* dla okaza³oœci i pychy —
Skarga ma tu na myœli utrzymywanie prywatnych
wojsk przez magnateriê.
Oddzia³y te, nieraz bardzo
liczne, s³u¿y³y nie tylko do
parady czy wystêpowania
na sejmie, ale i do prowadzenia wojen domowych,
czêsto bardzo krwawych
i d³ugotrwa³ych.
* rêce swoje ma¿¹ — kalaj¹
je grabie¿¹ grosza publicznego.
* po³owica z ubogich kmiotków i mieszczan — Skarga ma na myœli po³owê podatków p³aconych przez
plebejuszy na rzecz skarbu pañstwa.
14
jedwabiów, bez poszostnych koni*, bez kilkanaœcie pacho³ków
i barwy jedwabnej, bez kolebek i strojnych obitych kotczych*
jeŸdziæ nie chc¹. Ju¿ siod³a tylo woŸnicze zosta³y.
W wozie koñ za kilaset z³otych. Z jazdy szlacheckiej stali
siê wozownicy, podusznicy, pierznicy*; z ³ó¿kami, z pierzynkami jad¹. Zbrojny i jezdny pacho³ek zgin¹³, i si³a mêska rozkoszami struchla³a. Bia³eg³owy tak w ubiorach i strojach swoich
przebra³y, i¿ koñca utratom nie masz. Na jedwabie, z³otog³owy,
ogony i ferety*, i karety utrat nie przeliczysz. Na pó³miski i licz10 bê niezwyczajn¹ potraw musi stawaæ, byle siê pokazaæ, a marnoœci czci i s³awy ludzkiej, która za nic nie stoi, nabywaæ.
A mi³osierdzie zginê³o i ku Rzeczypospolitej. Nikt w takim
dostatku zamków i murów nie opatruje. Wszytka Rzeczpospolita uboga, domy tylo pojedyncze bogate. Nie masz czym przykryæ tego, co ojcowie dla obrony pobudowali. Nie masz pieniêdzy na ¿o³nierza, na sypanie wa³ów, na dzia³a i prochy, na
opatrzenie twierdzej. Nie masz na koœcio³y, na ubogie i nêdzne
poddane, i na inne potrzeby pobo¿ne i zbawienne. Wszytko na
zbytkach i sprosnych utratach ginie i w chlewach zostaje.
20
I tak siê na nas uiszcz¹ przyczyny zguby sodomskiej, o której Prorok mówi: „Ta by³a z³oœæ Sodomska: hardoœæ, nasycenie chleba i dostatek, i pró¿nowanie, a i¿ z rêki do nêdznego
i ubogiego nie œci¹gnêli”. O sprosna Sodomo, z utratami i pró¿nowaniem, i zbytkiem twoim, i z okrucieñstwem twoim na poddane i niedostateczne. Jako siê rych³o zapaœæ i ogniem zgin¹æ
mo¿esz?
Nikt z serca Rzeczyposp[olitej] nie mi³uje. Taki siê peculatus, to jest kradzie¿ dóbr pospolitych w tym Królestwie zamno¿y³a, i¿ ludzie o to ledwie jakie sumnienie maj¹. Gdy jest co
30 wzi¹æ z poborów i dochodów pospolitych*, to nasmaczniejsza
kradzie¿, o któr¹ siê i karania ¿adnego baæ nie potrzeba. A gdy
co dla dobrego pospolitego uczyniæ, wnet ciê¿ko i trudno,
i nie masz.
Lecz dla pompy i sejmów, i ¿o³nierzów, i hajduków, i pomsty nieprzyjació³, i dla okaza³oœci i pychy*, by i wioskami przyp³aciæ, tedy byæ musi. Gdy skarb pospolity piastuj¹, o Bo¿e,
jako rêce swoje ma¿¹*, i¿ ledwiej po³owica z ubogich kmiotków i mieszczan* na opatrzenie pospolite dochodzi. Takie
niewstydliwe i niemi³osierne ojczyzny i matki mi³ej ob³upienie
Miêkkoœæ
i rozkosz szlachty.
Jazda zginê³a.
10. Mi³osierdzie
i dobre uczynki
zginê³y. Uboga
Rzeczypospo[lita],
domy tylko bogate.
Sodoma zbytki
i dostatkiem
zginê³a.
Ezec. 16 [49].
Niemi³oœæ
i niechuæ wszystkich ku Rzeczypospolitej.
Utraty pró¿ne.
* okowy — kajdany.
* po¿on¹ — pogoni¹.
* zbrodniów — zbrodniarzy
(od rzeczownika: zbrodzieñ).
* narzekalniczek — p³aczek,
które za op³at¹ wynajmowano na pogrzeb.
nast¹pi³o. Nie masz, jako œwiadomi powiadaj¹, ¿adnej tak nieszczêœliwej Rzeczypospolitej, która by mniej przyjaŸni u swoich dzieci i synów mia³a, jako ta nasza. [...]
Bych by³ Jeremijaszem, wzi¹³bych pêta na nogi i okowy*,
i ³añcuch na szyjê i wo³a³bych na was grzeszne, jako on wo³a³:
„Tak spêtaj¹ pany i po¿on¹* jako barany w cudze strony”.
I ukaza³bych zbutwia³¹ i zgnojon¹ sukni¹, któr¹ trzasn¹wszy,
gdyby siê w perzyny rozlecia³a, mówi³bych do was: „Tak siê
popsuje i w niwecz obróci, i w dym a w perzynê pójdzie chwa10 ³a wasza i wszytki dostatki i majêtnoœci wasze”. I wzi¹wszy
garniec gliniany, a zwo³awszy was wszytkich uderzy³bych go
mocno o œcianê w oczach waszych, mówi¹c: „Tak was pogruchocê, mówi Pan Bóg, jako ten garniec, którego skorupki spoiæ siê i naprawiæ nie mog¹”.
I wo³a³bych jako i on, p³acz¹c: „Kto g³owie mojej doda
wody i Ÿrzód³o ³ez oczom moim, abych we dnie i w nocy op³aka³ pobite ojczyzny i narodu mego? Uciek³bych na pustyni¹
i odbie¿a³bych ludu mego, bo wszyscy wyrodkowie (jakoby
nie onych dobrych ojców synowie) i skupienie zbrodniów*.
20 Wyci¹gnêli jêzyk swój jako ³uk k³amstwa a nieprawdy. Strze¿
siê ka¿dy brata swego i nadzieje w nim nie miej: w uœciech
maj¹ pokój a tajemnie sid³a podk³adaj¹”. Dlatego mówi Pan
Bóg: „Nakarmiê ich pio³unem i napój dam im wodê ¿ó³ci”.
Zwo³ajcie narzekalniczek*, niech nad nami lamentuj¹, mówi¹c: „Puszczajcie ³zy oczy nasze, i powieki nasze op³ywajcie
wod¹! O jakoœmy zwojowani i wielce pohañbieni! Przysz³a
œmieræ przez okna nasze, werwa³a siê w domy nasze, pobi³a
przed sieni¹ dzieci i m³odzieñce po ulicach! Trupy jako gnój
po polu le¿¹, jako trawa za kosarzem, a nie masz tego, kto by
30 je pogrzeba³.
Jerem. 27 [2].
Thren. 1 [6].
Pêta Jeremijaszowe
Zbutwia³a suknia.
Jerem. 13 [1-12].
Garniec gliniany.
Jere. 19 [11].
P³akanie.
Jerem. 9 [1-4].
Matactwa
i zdrady ludzkie,
i nieufnoœci.
Narzekanie
prorockie.
Jerem. 9
[18, 21-22].
Tekst wed³ug wydania: Piotr Skarga, Kazania sejmowe,
Opracowanie: Janusz Tazbir przy wspó³udziale Miros³awa Korolki,
BN I/70, Ossolineum, Wroc³aw-Warszawa-Kraków 1995.
15
Królowa Anna Jagiellonka, wdowa po Stefanie Batorym (zm. 1596). Jej
obecnoœæ œwiadczy o powi¹zaniach dynastycznych Jagiellonów i Wazów.
Królewicz W³adys³aw,
póŸniejszy król (ur. 1595).
Janusz Radziwi³³, hetman
polny litewski, wyznawca
kalwinizmu.
Stanis³aw Stadnicki, zwany
„diab³em ³añcuckim”,
s³ynny warcho³ i pieniacz.
Fot. Maciej Bronarski
Jan Zamojski — hetman, kanclerz
wielki koronny (zm. 1605).
Hipacy Pociej,
metropolita kijowski.
Stanis³aw Karnkowski,
prymas (zm. 1603).
Król Zygmunt III Waza w stroju
szwedzkim, syn Katarzyny Jagiellonki
(siostry królowej Anny Jagiellonki).
Jan Matejko, Kazanie Skargi (1864), Zamek Królewski w Warszawie,
depozyt Muzeum Narodowego w Warszawie.
16
Miko³aj Zebrzydowski, marsza³ek
wielki koronny, przywódca rokoszu
z lat 1606-1607.
Jan Matejko, Kazanie Skargi (1861), szkic do obrazu,
Muzeum Narodowe w Warszawie.
Fot. Piotr Ligier
Nuncjusz papieski, Germanico Malaspina
(czyt. germaniko malaspina).
Jan Matejko — biogram zob. ksi¹¿ka do kszta³cenia kulturowo-literackiego, kl. I liceum, s. 176-178. Tam¿e reprodukcje obrazów: Kordecki na murach Czêstochowy..., Matka Boska na Jasnej Górze...,
Rejtan — upadek Polski, Konstytucja 3 maja 1791 roku, Astronom
Kopernik..., Matejko maluj¹cy Kopernika..., Autoportret.
Antoni Toborowicz,
Piotr Skarga,
rzeŸba, Muzeum
Etnograficzne, Toruñ.
Antoni Toborowicz (ur. 1941)
— rzeŸbiarz ludowy, rzeŸbi
g³ównie œwi¹tki, postacie
demonologiczne (diab³y)
i ró¿ne figury z ¿ycia wsi.
Fot. A. Grodzicki
Legat papieski,
kardyna³ Enrico Gaetani
(czyt. enriko gaetani).
17
Micha³ Bu³hakow
Pro
UWA
t³um ponowa
ny f
aczy
GA!
r
ag
s
Obo
wi¹z iê w ob ment M
r
uje
jedn êbie tej istr za i
Ma³
ak l
ektu czêœci
g
pod or zaty
ra c
rêcz
a³ej
pow nika.
ieœc
i.
„Ludzkoœæ lubi pieni¹dze”
* Variétés (fr.) — czyt. wariete..
Niewysoki cz³owiek o malinowym nosie przypominaj¹cym kszta³tem gruszkê,
w dziurawym ¿ó³tym meloniku, w kraciastych spodniach i w lakierkach z cholewk¹
wjecha³ na scenê „Variétés”* na najzwyklejszym dwuko³owym rowerze. Przy dŸwiêkach fokstrota zatoczy³ kr¹g, a potem wyda³ zwyciêski okrzyk, co spowodowa³o, ¿e
rower stan¹³ dêba. Cz³owieczek przejecha³ kawa³ek tylko na tylnym kole, potem stan¹³
na g³owie, w biegu odkrêci³ przednie ko³o i odturla³ je za kulisy, po czym kontynuowa³
podró¿ na jednym kole, obracaj¹c peda³y rêkami.
Na wysokim metalowym maszcie, u szczytu którego by³o siode³ko, wjecha³a na
jednym kole pulchna blondynka w trykocie, w krótkiej, usianej srebrnymi gwiazdami
10 spódniczce i zaczê³a jeŸdziæ w kó³ko. Cz³owiek mijaj¹c j¹ wydawa³ okrzyki powitalne
i nog¹ zdejmowa³ z g³owy melonik.
Wreszcie na malutkim, dziecinnym, dwuko³owym rowerku, do którego kierownicy
przymocowano olbrzymi klakson samochodowy, wjecha³ oœmioletni ch³opczyk o twarzy staruszka i zacz¹³ przemykaæ siê miêdzy doros³ymi.
Zrobiwszy kilka okr¹¿eñ, ca³a trupa, przy nerwowym warkocie bêbna z orkiestry,
podjecha³a do samej rampy i widzowie z pierwszych rzêdów odchylili siê z okrzykami
Archiwum Ilustracji PWN
Michai³ Afanasjewicz Bu³hakow (Bu³gakow) (1891-1940) — rosyjski
dramatopisarz i prozaik, znany równie¿ jako reporter, felietonista, autor
filmowych scenariuszy oraz operowych librett.
Zanim bez reszty poœwiêci³ siê pisaniu, ukoñczy³ z wyró¿nieniem studia
medyczne i przez jakiœ czas pracowa³ w zawodzie lekarza. Sukcesy na gruncie
literatury nie trwa³y jednak d³ugo: sowiecka krytyka szybko okrzyknê³a go
„wrogiem klasowym” i pisarzem „neobur¿uazyjnym”, co w praktyce oznacza³o
zakaz publikacji jego utworów (od 1926 r.), osamotnienie i wegetacjê na
marginesie ¿ycia artystycznego. Niewiele zmienia³ fakt, ¿e jeden z dramatów
Bu³hakowa, Dni Turbinów, cieszy³ siê wielkim sentymentem samego Stalina,
który widzia³ sztukê podobno kilkanaœcie razy.
Komunistyczna cenzura przez wiele lat nie dopuszcza³a do druku równie¿
najwiêkszego dzie³a „wroga klasowego”, Mistrza i Ma³gorzaty. Pe³ny tekst, miêdzy innymi ze wzglêdu na
zawart¹ w nim wizjê radzieckiej rzeczywistoœci, móg³ ujrzeæ w ZSRR œwiat³o dzienne dopiero w 1973 r.
Autor pracowa³ nad powieœci¹ ostatnie dwanaœcie lat ¿ycia, wielokrotnie j¹ przeredagowywa³, nawet spali³
w niezadowoleniu czêœæ rêkopisów. Bu³hakow nie przerwa³ jednak pracy — mimo ciê¿kiej choroby —
licznych poprawek i uzupe³nieñ dokona³ ju¿ na ³o¿u œmierci (zmar³ przedwczeœnie na dziedziczn¹ w jego
rodzinie nerczycê), dyktuj¹c tekst swej ukochanej (trzeciej) ¿onie, Helenie Siergiejewnie. I tak nie wszystko
zd¹¿y³ zrobiæ. Znana dziœ, powszechnie podziwiana i t³umaczona na wiele jêzyków wersja nie by³a jeszcze,
w autorskim zamierzeniu, ostateczna. Zdaniem krytyków, w¹tek romansowy dzie³a zawiera wyraŸne elementy
autobiograficzne. Ale nie tylko ten — Mistrz i Ma³gorzata bowiem w ca³oœci „stanowi rodzaj syntezy zarówno
tego, co Bu³hakow pozna³ i czego dozna³ w ¿yciu, jak te¿ i tego, co by³o mu bliskie, ale siê nie spe³ni³o.
Synteza ma wiêc zarazem charakter rekompensaty”.
18
* kraciasty — postaæ wystêpuj¹ca w powieœci jako
Korowiow lub Fagot.
lêku, wyda³o siê bowiem publicznoœci, ¿e ca³a trójka wraz ze swymi pojazdami spadnie
na orkiestrê. Ale rowery zatrzyma³y siê w ostatniej chwili, wtedy kiedy przednie ko³a
ju¿-ju¿ mia³y siê zeœlizgn¹æ w otch³añ ponad g³owy cz³onków orkiestry. Rowerzyœci
z gromkim okrzykiem „Up!” zeskoczyli ze swych pojazdów i sk³onili siê publicznoœci,
przy czym blondynka posy³a³a widowni napowietrzne ca³usy, a ch³opaczek odtr¹bi³ na
swoim klaksonie pocieszny sygna³.
Okrzyki wstrz¹snê³y budynkiem, z prawej i z lewej ruszy³a b³êkitna kurtyna, która
zas³oni³a rowerzystów, zielone œwiate³ka z napisami „Wejœcie” zagas³y nad drzwiami
i w pajêczynie trapezów pod kopu³¹ zap³onê³y jak s³oñce bia³e kule. Zacz¹³ siê ostatni
10 antrakt.
Jedynym cz³owiekiem, którego ani trochê nie interesowa³y owe dziwy techniki rowerowej tria Giugli, by³ Grigorij Dani³owicz Rimski. Siedzia³ w ca³kowitej samotnoœci
w swoim gabinecie, zagryza³ w¹skie wargi, a po jego twarzy co chwila przebiega³
skurcz. [...]
Kiedy nad g³ow¹ dyrektora na znak, ¿e rozpocz¹³ siê antrakt, zapali³a siê i zamigota³a czerwona ¿aróweczka, wszed³ goniec i zameldowa³, ¿e przyjecha³ zagraniczny
artysta. Dyrektor wzdrygn¹³ siê z nieznanych powodów i, posêpny jak gradowa chmura, ruszy³ za kulisy, aby powitaæ maga — nie by³o bowiem nikogo innego, kto by móg³
to zrobiæ.
20
Z korytarza, na którym terkota³y ju¿ dzwonki, do wielkiej garderoby zagl¹dali pod
ró¿nymi pretekstami ciekawi. Byli tu sztukmistrze w krzykliwych kostiumach i w turbanach, mistrz jazdy figurowej na ³y¿wach w bia³ym, rozpinanym swetrze, bia³y od pudru
wykonawca monologów i charakteryzator.
Przyby³a znakomitoœæ oszo³omi³a wszystkich frakiem niespotykanej d³ugoœci i przedziwnego kroju oraz tym, ¿e mia³a na twarzy ma³¹ czarn¹ maseczkê. Ale najdziwniejsza
by³a para, która towarzyszy³a magowi — chudy kraciasty osobnik w pêkniêtych binoklach i t³usty czarny kocur, który wszed³ do garderoby na tylnych ³apach, beztrosko
zasiad³ na kanapie i mru¿y³ œlepia, bo go razi³y nagie ¿arówki przy s³u¿¹cych do charakteryzacji lustrach. Rimski postara³ siê przywo³aæ na twarz uœmiech, skutkiem czego
30 twarz ta sta³a siê jakaœ skwaszona i z³a, wymieni³ uk³ony z milcz¹cym magiem, który
siedzia³ obok kota na kanapie. Oby³o siê bez uœcisku d³oni. Za to nonszalancki kraciasty * sam siê dyrektorowi przedstawi³ jako „ichni asystent”. Zdziwi³o to dyrektora
finansowego, i to zdziwi³o niemile — kontrakt ani s³owem nie napomyka³ o ¿adnym
asystencie.
Grigorij Dani³owicz oschle i wymuszenie zapyta³ zwalaj¹cego mu siê nagle na g³owê
kraciastego, gdzie s¹ rekwizyty artysty.
— Brylancie ty nasz niebieski, dyrektorze najs³odszy — odpar³ skrzecz¹cym g³osem asystent maga — nasze rekwizyty zawsze mamy ze sob¹, oto one! Eins, zwei,
drei!
19
* monsieur (fr.) — czyt.
mesjö..
* Woland (w³aœc. Voland)
— jedno z imion Mefistofelesa; s³owo vôlant w jêz.
œrodkowowysokoniemieckim oznacza³o z³ego ducha, szatana.
20
Pokrêci³ wêŸlastymi palcami przed oczyma Rimskiego i znienacka wyci¹gn¹³ kotu
zza ucha z³oty zegarek z dewizk¹, w³asnoœæ dyrektora, zegarek, który Rimski mia³
dot¹d w kieszonce kamizelki pod zapiêt¹ marynark¹ — w dodatku dewizka zaci¹ga³a
siê pêtl¹ w dziurce od guzika.
Rimski mimo woli chwyci³ siê za brzuch, obecni przy tym jêknêli, a zagl¹daj¹cy
przez drzwi charakteryzator chrz¹kn¹³ z aprobat¹.
— To pañski zegareczek? Proszê, oto on — uœmiechaj¹c siê bezczelnie powiedzia³
kraciasty i na brudnej d³oni poda³ os³upia³emu Rimskiemu jego w³asnoœæ.
— Z takim do tramwaju nie wsiadaj — cicho i weso³o szepn¹³ charakteryzatorowi
10 do ucha wykonawca monologów.
Ale kocur odstawi³ numer lepszy ni¿ ta sztuczka z zegarkiem. Znienacka wsta³
z kanapy, podszed³ na tylnych ³apach do stolika pod lustrem, przedni¹ ³ap¹ wyj¹³ korek z karafki, nala³ sobie wody do szklanki, wypi³, korek wcisn¹³ na miejsce i otar³
sobie w¹sy œciereczk¹ do charakteryzacji.
Teraz nikt ju¿ nawet nie jêkn¹³, tylko wszyscy pootwierali usta, a charakteryzator
szepn¹³ w zachwyceniu:
— To jest klasa...
Tymczasem dzwonki po raz trzeci zagrzmia³y niespokojnie i wszyscy podnieceni
w przewidywaniu interesuj¹cego popisu wysypali siê z garderoby.
20
W minutê póŸniej zgas³y na widowni kule, rzucaj¹ce czerwonawy odblask na dolne
partie kurtyny, zapali³a siê rampa, kurtyna nieco siê rozsunê³a i w oœwietlonej szparze
stan¹³ przed widowni¹ têgi, weso³y jak dziecko, g³adko wygolony mê¿czyzna w wymiêtym fraku z nieœwie¿ym gorsem. By³ to doskonale znany ca³ej Moskwie konferansjer
¯or¿ Bengalski.
— A wiêc, obywatele — rozpocz¹³ z dziecinnym uœmiechem Bengalski — wyst¹pi
teraz przed wami... — Tu Bengalski sam sobie przerwa³ i zacz¹³ w innej tonacji: —
Widzê, ¿e po drugim antrakcie mamy jeszcze wiêcej publicznoœci. Zwali³o siê dziœ do nas
pó³ miasta! Parê dni temu spotykam przyjaciela i pytam: „Dlaczego do nas nie zajrzysz?
Wczoraj by³o u nas pó³ miasta”. A on mi na to: „Bo ja mieszkam w tej drugiej po³o30 wie!” — Bengalski zrobi³ pauzê czekaj¹c na salwê œmiechu, ale poniewa¿ nikt siê nie
rozeœmia³, ci¹gn¹³ dalej: — ...A wiêc wyst¹pi teraz z seansem czarnej magii znakomity
artysta zagraniczny monsieur* Woland *. Oczywista, i ja wiem, i pañstwo wiecie — tu
Bengalski uœmiechn¹³ siê arcym¹drym uœmiechem — ¿e czarna magia w ogóle nie
istnieje i ¿e nie jest to nic innego jak tylko zabobon, zaœ maestro Woland po prostu
mistrzowsko opanowa³ technikê tricków, o czym siê zreszt¹ dowiecie w najciekawszej
czêœci jego wystêpu, to znaczy w czêœci demaskuj¹cej ca³¹ tê technikê, no, i poniewa¿
wszyscy jesteœmy entuzjastami techniki i jej demaskowania, to poprosimy teraz pana
Wolanda.
* entrée (fr.) — czyt. ~atre.
— wejœcie.
Wyg³osiwszy wszystkie te niedorzecznoœci, Bengalski wzniós³ rêce, splót³ d³onie
i potrz¹sn¹³ nimi powitalnie w kierunku szpary w kurtynie, co sprawi³o, ¿e ta ostatnia
z cichym szelestem rozjecha³a siê na obie strony.
Entrée* maga, któremu towarzyszy³ d³ugi asystent i kot, wchodz¹cy na scenê na
tylnych ³apach, ogromnie spodoba³o siê publicznoœci.
— Fotel — rzuci³ niezbyt g³oœno Woland i w tej¿e chwili, nie wiadomo sk¹d ani
jak, pojawi³ siê na scenie fotel, po czym mag w nim zasiad³. — Powiedz mi, zacny
Fagocie — zapyta³ Woland kraciastego rzezimieszka, który widocznie zwa³ siê nie
tylko Korowiow — jak, twoim zdaniem, mieszkañcy Moskwy bardzo siê zmienili?
Mag popatrzy³ na ucich³¹, wstrz¹œniêt¹ wydobyciem fotela z powietrza publicznoœæ.
10
— Tak jest, messer — niezbyt g³oœno odpar³ Fagot-Korowiow.
— Masz racjê. Ludnoœæ tego miasta bardzo siê zmieni³a... zewnêtrznie, mam na
myœli... zreszt¹ i samo miasto... O ubraniach nie ma nawet co mówiæ, ale pojawi³y siê
te... jak im tam... tramwaje, automobile...
— Autobusy — z szacunkiem podpowiedzia³ Fagot.
Publicznoœæ przys³uchiwa³a siê uwa¿nie tej rozmowie s¹dz¹c, i¿ to preludium do
sztuk magicznych. W kulisach t³oczyli siê aktorzy i ludzie z brygady technicznej, widaæ
by³o wœród nich blad¹, napiêt¹ twarz Rimskiego.
Fizjonomia stoj¹cego z boku sceny Bengalskiego jê³a wyra¿aæ zdumienie. Uniós³
20 cokolwiek brew i korzystaj¹c z chwili przerwy powiedzia³:
— Zagraniczny artysta wyra¿a zachwyt nad Moskw¹, która siê tak rozwinê³a w sensie technicznym, a tak¿e mieszkañcami Moskwy — tu siê Bengalski dwukrotnie uœmiechn¹³, najpierw do parteru, potem do balkonu.
Woland, Fagot i kot zwrócili g³owy w kierunku konferansjera.
— Czy¿ wyrazi³em zachwyt? — zapyta³ mag kraciastego Fagota.
— W ¿adnym wypadku, messer, nie by³o mowy o ¿adnym zachwycie — odpar³
kraciasty.
— Wiêc o czym ten cz³owiek mówi?
— £¿e po prostu! — donoœnie, na ca³¹ widowniê, oœwiadczy³ kraciasty pomocnik,
30 a zwróciwszy siê do Bengalskiego doda³: — Gratulujê wam ³garstwa, obywatelu!
Z balkonu chlusn¹³ œmieszek, Bengalski zaœ drgn¹³ i wyba³uszy³ oczy.
— Mnie jednak, oczywiœcie, interesuj¹ nie tyle autobusy, telefony i inna...
— Aparatura — powiedzia³ kraciasty.
— W³aœnie, dziêkujê — powoli mówi³ ciê¿kim basem mag — ile sprawa niepomiernie istotniejsza: czy mieszkañcy tego miasta zmienili siê wewnêtrznie?
— Tak, to najwa¿niejsza sprawa, messer.
W kulisach patrzono po sobie, wzruszano ramionami, Bengalski sta³ czerwony,
Rimski zaœ blady. Lecz wtedy mag, jak gdyby wyczuwaj¹c narastaj¹ce zaniepokojenie,
powiedzia³:
21
* avec plaisir (fr.) — czyt.
awek plezi.r — z przyjemnoœci¹.
22
— Ale my tu gadu, gadu, drogi Fagocie, a publicznoœæ zaczyna siê nudziæ. B¹dŸ
tak uprzejmy i poka¿ nam na pocz¹tek coœ proœciutkiego.
Sala poruszy³a siê. Fagot i kocur rozeszli siê wzd³u¿ rampy w ró¿ne strony. Fagot
prztykn¹³ palcami, krzykn¹³ dziarsko: „Trzy, cztery!”, chwyci³ z powietrza taliê kart,
potasowa³ j¹, rzuci³ — karty jak wstêga polecia³y w stronê kota. Kot z³apa³ tê wstêgê
i odrzuci³ j¹ z powrotem. Zafurkota³ at³asowy w¹¿, Fagot rozdziawi³ siê jak pisklak
i po³kn¹³ ca³¹ tê wstêgê, karta po karcie. Po czym kot uk³oni³ siê szuraj¹c praw¹ tyln¹
³ap¹, co wywo³a³o niewiarygodn¹ owacjê.
— Klasa! Klasa! — krzyczano z zachwytem za kulisami. Fagot zaœ tkn¹³ palcem
10 w parter i oœwiadczy³:
— Talia ta, szanowne obywatele, znajduje siê tera w siódmym rzêdzie u obywatela
Parczewskiego, jak raz miêdzy banknotem trzyrublowym a wezwaniem do s¹du w sprawie o zaleg³e alimenty dla obywatelki Zielkowej.
Na parterze zapanowa³o poruszenie, zaczêto wstawaæ z miejsc, a¿ wreszcie jakiœ
obywatel, który widocznie nazywa³ siê Parczewski, purpurowy ze zdumienia wyj¹³ taliê
z pugilaresu i zacz¹³ wymachiwaæ ni¹ w powietrzu nie wiedz¹c, co ma z ni¹ dalej
pocz¹æ.
— Proszê j¹ zachowaæ na pami¹tkê! — zawo³a³ doñ Fagot. — Nie na darmo
mówi³ pan wczoraj przy kolacji, ¿e gdyby nie poker, to pana ¿ycie w Moskwie by³oby
20 zupe³nie nie do zniesienia.
— Stary kawa³! — krzykn¹³ ktoœ z balkonu. — Ten na parterze jest z tej samej
paczki!
— Tak pan s¹dzi? — zawrzasn¹³ Fagot przymru¿onymi oczyma patrz¹c na balkon.
— W takim razie pan te¿ do niej nale¿y, poniewa¿ talia znajduje siê w pañskiej kieszeni!
Na jaskó³ce powsta³o niewielkie zamieszanie, odezwa³ siê uradowany g³os:
— Rzeczywiœcie! Ma! S¹, s¹!... Poczekaj! Przecie¿ to czerwoñce!
Ci z parteru poodwracali g³owy. Na balkonie jakiœ wstrz¹œniêty obywatel znalaz³
paczkê banknotów w bankowej banderoli z napisem: „Jeden tysi¹c rubli”. S¹siedzi
t³oczyli siê wokó³ niego, on zaœ ze zdumieniem skroba³ paznokciem banderolê, usi30 ³uj¹c rozeznaæ, czy to prawdziwe ruble, czy te¿ jakieœ zaczarowane.
— Jak Boga kocham, prawdziwe! Czerwoñce, same dychy — radoœnie krzyczano
z jaskó³ki.
— Zagraj pan i ze mn¹ takimi kartami! — zaproponowa³ weso³o jakiœ t³uœcioch
w œrodku parteru.
— Avec plaisir!* — odpowiedzia³ Fagot. — Ale dlaczego tylko z panem? Wszyscy
chêtnie wezm¹ w tym udzia³! — I zakomenderowa³: — Proszê popatrzeæ w górê! Raz!
— W jego d³oni znalaz³ siê pistolet. Fagot zawo³a³: — Dwa! — Lufa pistoletu podskoczy³a do góry. Fagot zawo³a³: — Trzy! — B³ysnê³o, buchnê³o i zaraz spod kopu³y, nurkuj¹c pomiêdzy podwieszonymi trapezami, zaczê³y spadaæ na widowniê bia³e papierki.
Wirowa³y, opór powietrza znosi³ je na boki, spada³y na balkon, do orkiestry i na
scenê. Po kilku sekundach coraz rzêsistszy deszcz pieniêdzy dosiêgn¹³ parteru i widzowie zaczêli wy³apywaæ papierki.
Wznosi³y siê setki r¹k, widzowie patrzyli poprzez papierki na oœwietlon¹ scenê
i widzieli jak najprawdziwsze, jak najautentyczniejsze znaki wodne. Zapach tak¿e nie
pozostawia³ najmniejszych w¹tpliwoœci — by³ to ów niezrównany, najmilszy na œwiecie
zapach œwie¿o wydrukowanych banknotów. Ca³y teatr ogarnê³a najpierw radoœæ, a potem — os³upienie. Zewsz¹d hucza³o s³owo „czerwoñce”, „czerwoñce”, dobiega³y okrzyki, „ach, ach!” i radosne œmiechy. Ten i ów czo³ga³ siê ju¿ w przejœciu, maca³ pod
10 fotelami. Wielu sta³o na fotelach i ³owi³o umykaj¹ce, kapryœne papierki.
Na twarzach milicjantów zaczê³o siê pomaleñku malowaæ zdziwienie, artyœci zaœ
bezceremonialnie wysunêli siê zza kulis.
Z balkonu dobieg³ g³os: — „Co ³apiesz, co? Mój, do mnie lecia³!”, i inny g³os: —
„Nie pchaj siê, bo jak ja ciê popchnê!” Nagle rozleg³o siê plaœniêcie, na balkonie
natychmiast ukaza³a siê czapka milicjanta, kogoœ wyprowadzono.
W ogóle narasta³o podniecenie i nie wiadomo, czym by siê to wszystko mog³o
skoñczyæ, gdyby nie Fagot, który znienacka dmuchn¹³ w powietrze i powstrzyma³ ow¹
ulewê pieniêdzy. Dwaj m³odzi ludzie, zamieniwszy ze sob¹ znacz¹ce i rozbawione spojrzenia, wstali ze swoich miejsc i udali siê proœciutko do bufetu. W teatrze panowa³
20 ha³as, wszystkim widzom oczy b³yszcza³y z podniecenia. Tak, tak, nie wiadomo, czym
by siê to wszystko mog³o skoñczyæ, gdyby Bengalski nie znalaz³ w sobie doœæ si³y i nie
ruszy³ do akcji. Staraj¹c siê jak najlepiej zapanowaæ nad sob¹, zatar³ z przyzwyczajenia
rêce i zacz¹³ najdŸwiêczniejszym swoim g³osem:
— Tak wiêc, obywatele, byliœmy oto œwiadkami tak zwanej masowej hipnozy. Jest
to œciœle naukowe doœwiadczenie, które najlepiej dowodzi, ¿e nie ma w magii ¿adnych
cudów. Poprosimy teraz maestro Wolanda, ¿eby zechcia³ nam objaœniæ to doœwiadczenie. Obecnie, obywatele, zobaczycie, ¿e te rzekome banknoty znikn¹ równie szybko, jak siê zjawi³y.
I zacz¹³ klaskaæ, ale klaska³ w zupe³nym osamotnieniu, jego œmiech wyra¿a³ pew30 noœæ siebie, ale w oczach nie mia³ tej pewnoœci za grosz, patrzy³y one raczej b³agalnie.
Przemowa Bengalskiego nie przypad³a publicznoœci do gustu. Zapad³a zupe³na
cisza, któr¹ przerwa³ kraciasty Fagot.
— A oto przypadek tak zwanego ³garstwa — gromko oœwiadczy³ koŸlim tenorem
— te pieni¹dze s¹ prawdziwe, obywatele.
— Brawo! — wrzasn¹³ krótko bas kêdyœ z wy¿yn.
— Nawiasem mówi¹c, obrzyd³ mi ten facet — tu Fagot wskaza³ Bengalskiego. —
Pcha siê ci¹gle tam, gdzie go nie prosz¹, psuje ca³y seans k³amliwymi komentarzami!
Co z nim zrobimy?
— G³owê mu urwaæ! — surowo powiedzia³ ktoœ na jaskó³ce.
23
* Behemot (hebr.) — dzikie zwierzê, hipopotam;
w Ksiêdze Hioba (40,15)
wyobra¿a mitycznego potwora.
* Sztuczka z odcinaniem
i nak³adaniem g³owy zapo¿yczona jest ze œredniowiecznej legendy o doktorze Fauœcie.
24
— Jak pan powiada? — Fagot natychmiast zareagowa³ na tê niegodziw¹ propozycjê. — Urwaæ g³owê? To jest myœl! Behemot *! — zawo³a³ kota. — Do roboty! Eins,
zwei, drei!
I sta³a siê rzecz nies³ychana. Czarny kot zje¿y³ siê i miaukn¹³ rozdzieraj¹co. Potem
sprê¿y³ siê i jak pantera da³ susa prosto na pierœ Bengalskiego, a stamt¹d przeskoczy³
mu na g³owê. Z pomrukiem wbi³ napuszone ³apy w w¹t³¹ fryzurê konferansjera, dziko
zawy³, przekrêci³ tê g³owê raz, przekrêci³ drugi i oderwa³ j¹ od pulchnego karku.
Dwa i pó³ tysi¹ca ludzi na widowni krzyknê³o jak jeden m¹¿. Krew z rozdartych
têtnic chlusnê³a fontannami, zala³a pó³koszulek i frak. Cia³o bez g³owy bezsensownie
10 poruszy³o nogami i usiad³o na pod³odze. Na sali rozleg³y siê histeryczne krzyki kobiet.
Kot poda³ g³owê Fagotowi, ten podniós³ j¹ za w³osy i ukaza³ publicznoœci, a g³owa
krzyknê³a rozpaczliwie na ca³y teatr:
— Lekarza!
— Bêdziesz jeszcze plót³ duby smalone? — groŸnie zapyta³ p³acz¹c¹ g³owê Fagot.
— Ju¿ nie bêdê! — wychrypia³a g³owa.
— Na litoœæ bosk¹, przestañcie go mêczyæ! — nagle przekrzykuj¹c ha³as, dobieg³
z lo¿y kobiecy g³os i mag odwróci³ siê na ów g³os.
— Wiêc jak, obywatele, darowaæ mu czy nie? — zwracaj¹c siê do widowni zapyta³
Fagot.
20
— Darowaæ, darowaæ! — rozleg³y siê najpierw pojedyncze, przewa¿nie kobiece
g³osy, które zla³y siê nastêpnie w jeden chór z g³osami mê¿czyzn.
— Co rozka¿esz, messer? — zapyta³ Fagot tego, który by³ w masce.
— No có¿ — odpar³ w zadumie tamten. Ludzie s¹ tylko ludŸmi. Lubi¹ pieni¹dze,
ale przecie¿ tak by³o zawsze... Ludzkoœæ lubi pieni¹dze, z czegokolwiek by³yby zrobione, czy to ze skóry, czy z papieru, z br¹zu czy z³ota. Prawda, s¹ lekkomyœlni... No,
có¿... I mi³osierdzie zapuka niekiedy do ich serc... Ludzie jak ludzie... W zasadzie s¹,
jacy byli, tylko problem mieszkaniowy ma na nich zgubny wp³yw... — I rozkaza³ dobitnie: — W³ó¿cie g³owê.
Kot starannie siê przymierzywszy nasadzi³ g³owê na kark — trafi³a precyzyjnie na
30 w³aœciwe miejsce, jakby siê nigdzie nie oddala³a. I, co najwa¿niejsza, na szyi nie by³o
nawet blizny*. Kot strzepn¹³ ³apami frak i gors Bengalskiego i zniknê³y z nich œlady
krwi. Fagot podniós³ siedz¹cego Bengalskiego, postawi³ go na nogi, wsun¹³ mu do
kieszeni fraka plik czerwoñców i ze s³owami: — Zje¿d¿aj st¹d, bez ciebie bêdzie
weselej! — przepêdzi³ go ze sceny.
Konferansjer potykaj¹c siê i rozgl¹daj¹c bezmyœlnie dobrn¹³ tylko do krzese³ka
stra¿aka, tam zaczê³o z nim byæ Ÿle. Zawo³a³ ¿a³oœnie:
— Och, moja g³owa, moja g³owa!...
Wœród innych rzuci³ siê ku niemu Rimski. Konferansjer p³aka³, chwyta³ rêkami
powietrze, mamrota³:
* grasejowaæ (z fr.) — wymawiaæ spó³g³oskê r z wibracj¹ jêzyczka (tzw. r francuskie).
* Guerlain, Chanel, Mitsuko,
Narcisse Noir (fr.) — czyt.
g uerlê, szane.l, mitsu.ko,
narsi.s nua. r — s¹ to nazwy domów mody i perfum
francuskich.
— Oddajcie mi moj¹ g³owê, g³owê mi oddajcie... Zabierzcie mieszkanie, zabierzcie obrazy, ale oddajcie g³owê!...
Goniec popêdzi³ po lekarza. Bengalskiego próbowano po³o¿yæ na kanapce w garderobie, ale zacz¹³ siê wyrywaæ, wpad³ w sza³. Trzeba by³o wezwaæ karetkê. Kiedy
zabrano nieszczêœliwego konferansjera, Rimski pobieg³ z powrotem na scenê i zobaczy³, ¿e dziej¹ siê tam nowe cuda. Nawiasem mówi¹c w tej w³aœnie chwili, czy mo¿e
nieco wczeœniej, mag znikn¹³ ze sceny wraz ze swym wylenia³ym fotelem i trzeba tu
dodaæ, ¿e publicznoœæ w ogóle tego nie zauwa¿y³a, tak by³a zaabsorbowana tym, co
wyczarowa³ na scenie Fagot.
Fagot, odprowadziwszy poszkodowanego konferansjera, oœwiadczy³ publicznoœci,
10
co nastêpuje:
— A teraz, skoroœmy sp³awili ju¿ tego nudziarza, otwórzmy magazyn dla pañ!
I natychmiast deski sceny pokry³y perskie dywany, pojawi³y siê olbrzymie lustra
oœwietlone po bokach zielonkawymi rurkami, miêdzy lustrami zaœ witryny, w których
mile oszo³omieni widzowie zobaczyli paryskie sukienki najró¿niejszych kolorów i fasonów. Zajmowa³y one czêœæ witryn. W innych pojawi³y siê setki damskich kapeluszy,
z piórkami i bez piórek, z klamerkami i bez klamerek, a tak¿e setki par bucików —
czarnych, bia³ych, be¿owych, skórzanych, at³asowych, zamszowych, z rzemyczkami
i z kamuszkami. Pomiêdzy pantofelkami pojawi³y siê perfumy w etui, zwa³y torebek ze
20 skóry antylopy, zamszu, z jedwabiu, a miêdzy nimi ca³e sterty szminek w ozdobnych
pod³u¿nych z³otych oprawkach.
Ruda pannica w czarnej wieczorowej toalecie, pannica, która diabli wiedz¹ sk¹d
siê wziê³a i która by³aby bardzo przystojna, gdyby nie szpeci³a jej dziwaczna blizna na
szyi, uœmiecha³a siê obok tych witryn zachêcaj¹cym uœmiechem w³aœcicielki.
Fagot, s³odko szczerz¹c zêby, oœwiadczy³, ¿e firma ca³kowicie bezp³atnie wymienia
stare sukienki i obuwie na paryskie toalety i równie paryskie pantofelki. Dotyczy to,
doda³, równie¿ torebki i ca³ej reszty.
Kocur szurn¹³ zadni¹ ³ap¹, przedni¹ wykonuj¹c zarazem jakieœ gesty w³aœciwe
otwieraj¹cym drzwi portierom. Pannica grasejuj¹c* odœpiewa³a s³odko, aczkolwiek
30 z chrypk¹ w g³osie, coœ niezupe³nie zrozumia³ego, ale s¹dz¹c po twarzach kobiet na
widowni musia³o to byæ coœ nader nêc¹cego:
— Guerlain, Chanel, Mitsuko, Narcisse Noir, Chanel numer piêæ*, suknie wieczorowe, sukienki cocktailowe...
Fagot wygina³ siê, kocur siê k³ania³, pannica otwiera³a przeszklone witryny.
— Proszê! — dar³ siê Fagot. — Bez ¿adnych ceremonii! Proszê siê nie krêpowaæ!
Publicznoœæ by³a podniecona, ale na razie nikt siê nie kwapi³ z wejœciem na scenê.
Wreszcie w dziesi¹tym rzêdzie wsta³a jakaœ brunetka i uœmiechaj¹c siê na znak, ¿e niby
jest jej naprawdê wszystko jedno i w ogóle ma to w nosie, podesz³a i po bocznych
schodkach wspiê³a siê na proscenium.
25
* filister (z niem. od biblijnej nazwy szczepowej Filistyn) — tu: cz³owiek ograniczony, ma³ostkowy, bez
wy¿szych aspiracji.
26
— Brawo! — zawo³a³ Fagot. — Witam pierwsz¹ klientkê! Behemot, fotel dla pani!
Zaczniemy od bucików, madame!
Brunetka zasiad³a na fotelu, a Fagot natychmiast wysypa³ przed ni¹ na dywan ca³y
stos pantofli. Brunetka zdjê³a z nogi swój prawy but, przymierzy³a liliowy pantofel,
postawi³a nogê na dywanie i po kilkakroæ poruszy³a stop¹, obejrza³a obcas.
— A nie bêd¹ cisnê³y? — zapyta³a z zadum¹. Fagot na to zakrzykn¹³ z oburzeniem:
— Co te¿ pani mówi! — Kot zaœ tak siê obrazi³, ¿e a¿ miaukn¹³.
— Wezmê tê parê, monsieur — powiedzia³a z godnoœci¹ brunetka, wk³adaj¹c
tak¿e drugi pantofel.
Stare jej pantofle zosta³y wyrzucone za zas³onê, powêdrowa³a tam równie¿ i sama
10
brunetka w asyœcie rudej pannicy i Fagota, który dŸwiga³ na ramieniu pewn¹ iloœæ sukienek. Kot krz¹ta³ siê, pomaga³, a ¿eby przydaæ sobie powagi, zawiesi³ na szyi centymetr.
Po chwili brunetka wysz³a zza zas³ony w takiej sukience, ¿e a¿ przez ca³y parter
przetoczy³o siê westchnienie. Dzielna kobieta, która teraz zadziwiaj¹co wy³adnia³a,
poprawi³a sobie w³osy na karku i przegiê³a siê, usi³uj¹c obejrzeæ siê od ty³u.
— Firma prosi, ¿eby zechcia³a pani przyj¹æ to na pami¹tkê — powiedzia³ Fagot
i poda³ brunetce otwarte etui z flakonem perfum.
— Merci — wynioœle powiedzia³a brunetka i zesz³a po schodkach na widowniê.
Kiedy sz³a wzd³u¿ rzêdów, widzowie zrywali siê z miejsc, dotykali etui.
20
I w³aœnie wtedy tamy runê³y i kobiety ze wszech stron wdar³y siê na scenê. W ogólnym rozgwarze, wœród powszechnego podniecenia, wœród chichotów i westchnieñ
rozleg³ siê nagle mêski g³os: „Stanowczo ci zabraniam!” — i g³os kobiecy: „Jesteœ
filister* i tyran, puœæ, z³amiesz mi rêkê!” Kobiety znika³y za zas³onk¹, pozostawia³y tam
swoje sukienki i ukazywa³y siê widzom w nowych strojach. Na taborecikach o poz³acanych nó¿kach zasiad³o mnóstwo pañ energicznie tupi¹cych w dywan œwie¿o obutymi
stópkami. Fagot klêka³, manewrowa³ srebrzyst¹ ³y¿k¹ do butów, omdlewa³ pod zwa³ami pantofli i torebek, miota³ siê od taborecików do witryn i od witryn do taborecików,
pannica o zeszpeconej szyi zjawia³a siê, znowu znika³a, wreszcie upad³a tak nisko, ¿e
trajkota³a, u¿ywaj¹c ju¿ wy³¹cznie francuszczyzny, przy czym najbardziej zadziwiaj¹ce
30 by³o to, ¿e rozumia³y j¹ w pó³ s³owa wszystkie kobiety, te nawet, które po francusku
ani be, ani me.
Powszechny podziw wywo³a³ mê¿czyzna, który wdar³ siê na scenê. Oœwiadczy³ on,
¿e jego ma³¿onka cierpi na grypê i ¿e w zwi¹zku z tym zmuszony jest prosiæ, aby
przekazano jej to i owo za jego poœrednictwem. Obywatel ów, by dowieœæ, ¿e rzeczywiœcie jest ¿onaty, gotów by³ okazaæ swój dowód osobisty. Oœwiadczenie zapobiegliwego mê¿a przyjête zosta³o chichotami. Fagot zaœ wrzasn¹³, ¿e ufa mu jak samemu
sobie nawet bez okazywania dowodu, i wrêczy³ owemu obywatelowi dwie pary jedwabnych poñczoch, a kocur doda³ od siebie parysk¹ szminkê.
SpóŸnione kobiety wdziera³y siê na scenê, zbiega³y z niej uszczêœliwione, w balowych sukniach, w pi¿amach haftowanych w smoki, w dyskretnych kostiumach wizytowych, w przekrzywionych na bakier kapelusikach.
Wówczas Fagot oœwiadczy³, ¿e z powodu spóŸnionej pory magazyn zostanie zamkniêty a¿ do jutrzejszego wieczora dok³adnie za minutê, i na scenie powsta³ niewiarygodny
rozgardiasz. Kobiety poœpiesznie chwyta³y pantofle bez przymiarki. Jedna wpad³a jak
burza za parawan, zdar³a tam z siebie kostium i zaw³adnê³a pierwsz¹ rzecz¹, jaka
nawinê³a jej siê pod rêkê — jedwabnym szlafrokiem w wielkie bukiety, oprócz tego
zd¹¿y³a porwaæ dwa flakony perfum.
Dok³adnie w minutê póŸniej gruchn¹³ wystrza³ pistoletowy, zniknê³y lustra, zapad³y
10
siê pod ziemiê witryny i taboreciki, dywan rozp³yn¹³ siê w powietrzu podobnie jak
zas³onka. Jako ostatnia zniknê³a wielgachna góra starych sukien i obuwia, scena by³a
znów surowa, naga i pusta.
Raptem w³¹czy³a siê do akcji nowa osoba dramatu. Z lo¿y numer dwa dobieg³ mi³y,
dŸwiêczny i bardzo kategoryczny baryton:
— Mimo wszystko, po¿¹dane by by³o, obywatelu artysto, by zechcia³ pan bez zw³oki zdemaskowaæ wobec publicznoœci technikê swoich tricków, a zw³aszcza tego tricku
z banknotami. Po¿¹dany by³by tak¿e powrót konferansjera na scenê. Los jego niepokoi
widzów.
20
W³aœcicielem barytonu by³ honorowy goœæ dzisiejszego koncertu, przewodnicz¹cy
komisji akustycznej teatrów moskiewskich, Arkadiusz Apo³³onowicz Siemplejarow we
w³asnej osobie.
Siemplejarow przebywa³ w lo¿y wraz z dwiema damami — jedna z nich by³a leciwa, drogo i modnie ubrana, druga, m³odziutka i bardzo ³adna, ubrana by³a skromniej.
Ta pierwsza, jak siê niebawem przy spisywaniu protoko³u wyjaœni³o, by³a ma³¿onk¹
Siemplejarowa, druga zaœ — jego dalek¹ krewn¹, pocz¹tkuj¹c¹, acz rokuj¹c¹ wielkie
nadzieje aktork¹, która przyjecha³a z Saratowa i zatrzyma³a siê w mieszkaniu przewodnicz¹cego i jego po³owicy.
— Pardon! — odpowiedzia³ na to Fagot. — Przepraszam, tu nic nie trzeba de30 maskowaæ, wszystko jest jasne.
— O, nie, proszê mi wybaczyæ, ale nie mogê siê z tym zgodziæ! Zdemaskowanie
jest niezbêdne. Jeœli nie nast¹pi, pañski znakomity wystêp pozostawi przygnêbiaj¹ce
wra¿enie. Masowy odbiorca domaga siê wyjaœnieñ.
— Wydaje mi siê — przerwa³ Siemplejarowowi bezczelny bufon — ¿e masowy
odbiorca nie wyra¿a³ takich ¿yczeñ. Ale, Arkadiuszu Apo³³onowiczu, przychylaj¹c siê
do pañskiego wielce szanownego ¿yczenia dokonam, oczywiœcie, demaskacji. Pozwoli
pan wszak¿e, ¿e w tym celu zademonstrujemy jeszcze jeden króciutki numerek?
— Proszê uprzejmie — protekcjonalnie odpowiedzia³ Siemplejarow. — Ale koniecznie wraz ze zdemaskowaniem.
27
* Oui, madame (fr.) — czyt.
oui, madam.
* Czyste Prudy — bulwar
nad stawem o tej samej
nazwie.
28
— Tak jest, tak jest, zrobi siê. A zatem pozwoli pan, Arkadiuszu Apo³³onowiczu, ¿e
zapytam, gdzie pan spêdzi³ wczorajszy wieczór?
Po tym z pewnoœci¹ nietaktownym, a nawet chyba chamskim pytaniu Siemplejarow
zmieni³ siê na twarzy, i to nawet bardzo siê zmieni³.
— Wczoraj wieczorem Arkadiusz Apo³³onowicz by³ na posiedzeniu komisji akustycznej — niezmiernie wynioœle oœwiadczy³a ma³¿onka przewodnicz¹cego. — Nie
rozumiem jednak, jaki to ma zwi¹zek z magi¹.
— Oui, madame!* — przytakn¹³ Fagot. — Oczywiœcie ¿e pani nie rozumie. Co
zaœ do posiedzenia, to jest pani w b³êdzie. Wyjechawszy na wy¿ej wzmiankowane posie10 dzenie, które nawiasem mówi¹c, wcale nie by³o na wczoraj wyznaczone, ma³¿onek
pani zwolni³ kierowcê przed gmachem komisji akustycznej na Czystych Prudach* (ca³y teatr zamar³), sam zaœ pojecha³ autobusem na ulicê Je³ochowsk¹, by z³o¿yæ wizytê
artystce rejonowego teatru objazdowego Milicy Andrejewnie Pokobat’ko, i bawi³ u niej
mniej wiêcej przez cztery godziny.
— Och! — zakrzykn¹³ w zupe³nej ciszy jakiœ zbola³y g³os. M³oda zaœ kuzyneczka
Arkadiusza Apo³³onowicza rozeœmia³a siê nagle niskim i straszliwym œmiechem.
— Teraz wszystko rozumiem! — krzyknê³a. — Ju¿ od dawna to podejrzewa³am.
Teraz rozumiem, dlaczego to beztalencie dosta³o rolê Luizy!
I, zamachn¹wszy siê znienacka, krótk¹ i grub¹ parasolk¹ lila uderzy³a przewod20 nicz¹cego komisji akustycznej po g³owie.
Pod³y zaœ Fagot, czyli Korowiow, wo³a³:
— Oto, szanowni obywatele, typowy przyk³ad demaskowania, którego tak usilnie
domaga³ siê Arkadiusz Apo³³onowicz!
— Jak¿eœ ty œmia³a, szelmo jedna, dotkn¹æ Arkadiusza Apo³³onowicza? — groŸnie
zapyta³a ma³¿onka Siemplejarowa, powstaj¹c w lo¿y w ca³ej swej olbrzymiej okaza³oœci.
M³odziutk¹ kuzyneczkê po raz drugi ogarn¹³ napad urywanego satanicznego œmiechu.
— Kto jak kto — powiedzia³a chichocz¹c — ale ja mam odwagê go dotkn¹æ! —
I rozleg³ siê po raz drugi suchy trzask parasolki odskakuj¹cej od g³owy przewod30 nicz¹cego.
— Milicja! Aresztowaæ j¹! — zawo³a³a ma³¿onka Siemplejarowa g³osem tak strasznym, ¿e niejednemu zrobi³o siê zimno.
W dodatku kocur w³aœnie wtedy rzuci³ siê by³ ku rampie i ludzkim g³osem wrzasn¹³
znienacka na ca³y teatr:
— Koniec seansu! Maestro! Zasuwaj pan marsza!
Og³upia³y dyrygent nie zdaj¹c sobie sprawy z tego, co robi, machn¹³ batut¹ i orkiestra nie zagra³a, nie zagrzmia³a ani nawet nie ³upnê³a, ale w³aœnie — dok³adnie
tak, jak to ohydnie okreœli³ kot — zasunê³a jakiegoœ nieprawdopodobnego i z niczym
co do swego wyuzdania nie daj¹cego siê porównaæ marsza.
* café chantant (fr.) — czyt.
kafe. szanta~. — gastronomiczny nocny lokal rozrywkowy.
Przez moment wydawa³o siê, ¿e kiedyœ, pod gwiazdami Po³udnia, w jakimœ café
chantant* rozbrzmiewa³y ju¿ trudne do zrozumienia, na wpó³ oœlep³e, a przecie¿
chwackie s³owa tego marsza:
S³aboœæ mia³ tak¹ Jego Wysokoœæ:
lubi³ domowe ptactwo —
gdy ho¿e dziewczê wpad³o mu w oko,
w opiekê bra³ biedactwo!
A mo¿e nie by³o ¿adnych takich s³ów, mo¿e by³y jakieœ inne, napisane do tej¿e
muzyki, ju¿ zupe³nie nieprzyzwoite. To niewa¿ne. Wa¿ne, ¿e w „Variétés” zaczê³o siê
10 po tym wszystkim coœ w rodzaju istnej wie¿y Babel. Milicjanci biegli w kierunku lo¿y
Siemplejarowa, gapie w³azili na porêcze krzese³, s³ychaæ by³o wybuchy piekielnego
œmiechu, oszala³e krzyki, które zag³usza³ z³oty brzêk talerzy orkiestry.
I mo¿na by³o zobaczyæ, ¿e scena nieoczekiwanie opustosza³a, ¿e i Fagot-nabieracz,
i to bezczelne kocisko, Behemot, rozp³ynêli siê w powietrzu, zniknêli, tak jak znikn¹³
przedtem mag, który siedzia³ w fotelu z wylenia³ym obiciem.
Fragment powieœci Micha³a Bu³hakowa Mistrz i Ma³gorzata, T³um. Irena Lewandowska, Witold D¹browski.
Tekst wed³ug wydania: BN II/229, Ossolineum, Wroc³aw-Warszawa-Kraków-Gdañsk-£ódŸ 1990.
Proj. ok³adki
Andrzej Dudziñski.
W cyklu To lubiê!
lekturê fragmentów
I czêœci Fausta
proponowano
w kl. III gimnazjum.
29
Wszystko
na
sprzeda¿?
Friedrich Dürrenmatt
Wizyta starszej pani
(fragmenty)
AKT PIERWSZY
10
20
Przed podniesieniem kurtyny s³ychaæ dŸwiêk dworcowego dzwonka. Potem pojawia siê napis: Güllen 1
— zapewne nazwa zrujnowanego, podupad³ego
miasteczka, ledwie zaznaczonego w tle. Równie¿
budynek stacyjny zaniedbany, z kontrolowanym
lub otwartym przejœciem na peron, zale¿nie od kraju,
na murze na wpó³ podarty rozk³ad jazdy, zardzewia³a nastawnia, drzwi z napisem: „Wstêp wzbroniony”. Poœrodku sceny nêdzna ulica Dworcowa.
Tak¿e jedynie zarysowana. Po lewej ma³y domek
o go³ych œcianach, kryty dachówk¹, na murze bez
okien postrzêpione plakaty. Z lewej strony napis:
„Dla kobiet”, po prawej: „Dla mê¿czyzn”. Wszystko
zanurzone w gor¹cym s³oñcu jesiennym. Przed domkiem ³awka, na niej czterech mê¿czyzn. Pi¹ty kompletnie obszarpany, podobnie jak tamci, wypisuje
czerwon¹ farb¹ napis na transparencie prawdopodobnie przeznaczonym dla jakiegoœ pochodu:
„Witaj, Klarciu!” S³ychaæ grzmi¹cy, dudni¹cy ³oskot
poci¹gu pospiesznego, przeje¿d¿aj¹cego z wielk¹
szybkoœci¹. Zawiadowca stacji salutuje. Mê¿czyŸni
siedz¹cy na ³awce zaznaczaj¹ ruchem g³ów z lewej
ku prawej, ¿e spogl¹daj¹ za pêdz¹cym ekspresem.
Fot. Anna Kowalska, Muzeum Literatury w Warszawie.
1. Güllen — czyt. gülen.
10
20
PIERWSZY: „Gudrun”, Hamburg-Neapol.
DRUGI: O godzinie jedenastej dwadzieœcia siedem przeleci „Roland Szalony”, Wenecja-Sztokholm.
TRZECI: Jedyna przyjemnoœæ, jaka nam jeszcze pozosta³a: przygl¹daæ siê poci¹gom.
CZWARTY: Piêæ lat temu „Gudrun” i „Roland Szalony”
stawa³y jeszcze w Güllen. Tak samo „Dyplomata”
i „Lorelei 2”, same ekspresy o du¿ym znaczeniu.
PIERWSZY: O œwiatowym znaczeniu.
DRUGI: Teraz nie zatrzymuj¹ siê tu nawet poci¹gi osobowe. Tylko dwa z Kaffigen i ten o pierwszej trzynaœcie z Kalberstadt 3.
TRZECI: Kompletna ruina.
CZWARTY: Zak³ady Wagnera splajtowa³y.
PIERWSZY: Bockmann zbankrutowa³.
DRUGI: Hutê „Miejsce Pod S³oñcem” zamknêli.
TRZECI: ¯yje siê z zapomogi dla bezrobotnych.
CZWARTY: Zup¹ dla ubogich.
PIERWSZY: To siê nazywa ¿ycie?
DRUGI: Wegetacja!
TRZECI: Zdychanie!
CZWARTY: Ca³e miasteczko zdycha!
1. Lorelei — czyt. lorelaj.
2. Kalberstadt — czyt. kalbersztat.
Friedrich Dürrenmatt (1921-1990) — czyt. fri:driœ dürenmat — szwajcarski dramaturg i powieœciopisarz,
re¿yser i krytyk teatralny; tworzy³ w jêzyku niemieckim. Uznawany za przenikliwego krytyka spo³eczeñstwa
europejskiego drugiej po³owy XX w., pos³ugiwa³ siê chêtnie grotesk¹, parodi¹ i fars¹, nazywaj¹c swe utwory
„komediami tragicznymi”. O sztuce, której bohaterk¹ jest bezwzglêdna milionerka, pisa³ w adnotacji do
dzie³a: „Wizyta starszej pani to sztuka okrutna, w³aœnie dlatego trzeba j¹ graæ nie w sposób okrutny, lecz jak
najbardziej ludzki, ze smutkiem, nie z gniewem, a tak¿e z humorem, bo nic nie mo¿e bardziej zaszkodziæ tej
tragicznie koñcz¹cej siê komedii ni¿ zwierzêca powaga”.
W cyklu To lubiê! lekturê fragmentów Fizyków Dürrenmatta proponowano w kl. III gimnazjum.
30
10
20
30
Dzwonek
DRUGI: Czas ju¿ najwiêkszy, ¿eby przyjecha³a miliarderka. Podobno ufundowa³a szpital w Kalberstadt.
TRZECI: W Kaffigen — ¿³obek, a w stolicy — koœció³
pami¹tkowy.
MALARZ: U tego naturalistycznego malarzyny, Zimta 1,
kaza³a sobie zrobiæ portret.
PIERWSZY: Kobita z fors¹. Armenian Oil 2, Western
Railways 3, North Broadcasting Company 4 i dzielnica rozrywkowa w Hongkongu — wszystko to do
niej nale¿y.
£oskot nadje¿d¿aj¹cego poci¹gu, zawiadowca stacji
salutuje. Mê¿czyŸni ruchem g³owy z prawej ku lewej
zaznaczaj¹, ¿e obserwuj¹ bieg ekspresu.
CZWARTY: „Dyplomata”.
TRZECI: A przecie¿ nasze miasto by³o kiedyœ oœrodkiem kultury.
DRUGI: Jednym z przoduj¹cych w kraju.
PIERWSZY: W Europie!
CZWARTY: Goethe tu nocowa³. W gospodzie „Pod Z³otym Aposto³em”.
TRZECI: Brahms 5 skomponowa³ kwartet. Dzwonek.
DRUGI: Bertold Schwarz 6 wynalaz³ proch.
MALARZ: A ja, który odnosi³em takie sukcesy w École
des Beaux Arts 7, co teraz robiê? Malujê napisy!
Dudnienie poci¹gu. Z lewej pojawia siê Konduktor,
jakby w³aœnie wyskoczy³ z wagonu.
KONDUKTOR krzyczy przeci¹gle: Gü-llen!
PIERWSZY: Osobowy z Kaffigen.
Przyby³y podró¿ny przechodzi od lewej strony ko³o
³awki z mê¿czyznami i znika w drzwiach z napisem: „Dla mê¿czyzn”.
1.
2.
3.
4.
Zimt — czyt. cimt.
Armenian Oil — czyt. a:menien ojl.
Western Railways — czyt. uestern reiluejs.
North Broadcasting Company — czyt. norf broudkastin kompany.
5. Johannes Brahms (1833-1897) — czyt. brams — niemiecki
kompozytor, pianista, dyrygent.
6. Bertold Schwarz — czyt. bertold szwarc.
7. École des Beaux Arts — czyt. eko.l de boza.r — Szko³a Sztuk
Piêknych.
10
20
30
DRUGI: Sekwestrator 8.
TRZECI: Zasekwestruje nam ratusz.
CZWARTY: Pod wzglêdem politycznym tak¿e jesteœmy
bankrutami.
ZAWIADOWCA STACJI podnosi tarczê sygnalizacyjn¹:
Odjazd!
Od strony miasteczka nadchodz¹: Burmistrz, Nauczyciel, Pastor i Ill, mê¿czyzna prawie szeœædziesiêciopiêcioletni, wszyscy biednie ubrani.
BURMISTRZ: Dostojny goœæ przybêdzie o pierwszej
trzynaœcie poci¹giem osobowym z Kalberstadt.
NAUCZYCIEL: Zaœpiewa chór mieszany i zespó³ m³odzie¿owy.
PASTOR: Rozlegn¹ siê dŸwiêki dzwonu stra¿y po¿arnej.
Jeszcze nie jest zastawiony.
BURMISTRZ: Na rynku zagra miejska orkiestra, a towarzystwo gimnastyczne utworzy piramidê ku czci
miliarderki. Potem uroczysty obiad „Pod Z³otym
Aposto³em”. Niestety, nie starczy³o pieniêdzy na
rzêsiste oœwietlenie katedry i ratusza wieczorem.
Sekwestrator wychodzi z domku.
SEKWESTRATOR: Dzieñ dobry, panie burmistrzu. Serdecznie pozdrawiam.
BURMISTRZ: Po co pan tu przyjecha³, panie sekwestratorze Glutz? 9
SEKWESTRATOR: Pan burmistrz przecie¿ wie. Stojê
wobec olbrzymiego zadania. Gdyby tak panu kazali
zasekwestrowaæ ca³e miasto.
BURMISTRZ: Poza star¹ maszyn¹ do pisania nic pan
w ratuszu nie znajdzie.
SEKWESTRATOR: Pan burmistrz zapomina o muzeum
regionalnym w Güllen.
BURMISTRZ: Ju¿ trzy lata temu sprzedane Amerykanom. Nasze kasy œwiec¹ pustk¹. Wszyscy zalegaj¹
z podatkami.
SEKWESTRATOR: Trzeba to sprawdziæ. Gospodarka
w ca³ym kraju kwitnie, dlaczego wiêc w³aœnie Güllen ze sw¹ hut¹ „Miejsce Pod S³oñcem” bankrutuje?
8. sekwestrator — urzêdnik œci¹gaj¹cy przymusowo nale¿noœci
od d³u¿ników, komornik.
9. Glutz — czyt. gluc.
31
10
20
30
BURMISTRZ: My sami g³owimy siê nad t¹ zagadk¹.
PIERWSZY: Wszystko ukartowane przez masonów 1.
DRUGI: Namotane przez ¯ydów.
TRZECI: Za tym kryje siê wielka finansjera.
CZWARTY: Miêdzynarodowy komunizm zarzuca swe sieci.
Dzwonek.
SEKWESTRATOR: Zawsze coœ tam wytropiê. Oczy mam
jak krogulec. Poszperam wpierw w kasie miejskiej.
Odchodzi.
BURMISTRZ: Lepiej, ¿eby ograbi³ nas teraz ni¿ po wizycie miliarderki.
Malarz ukoñczy³ napis.
ILL: Tak nie wypada, panie burmistrzu, to brzmi zbyt
poufale. Powinno byæ: „Witaj, Klaro Zachanassian!”
PIERWSZY: Ale¿ to Klarcia!
DRUGI: Klarcia Wäscher 2.
TRZECI: Tu wyros³a.
CZWARTY: Jej ojciec by³ budowniczym.
MALARZ: No to po prostu wypiszê na odwrocie: „Witaj,
Klaro Zachanassian!” Je¿eli miliarderka bêdzie
wzruszona, zawsze jeszcze zd¹¿ymy odwróciæ ku
niej przedni¹ stronê.
DRUGI: „Gie³dziarz”, Zurych 3-Hamburg.
Znów poci¹g ekspresowy przeje¿d¿a z prawej ku
lewej.
TRZECI: Zawsze punktualny, mo¿na wed³ug niego regulowaæ zegarki.
CZWARTY: No tak, tylko kto tu ma jeszcze zegarek.
BURMISTRZ: Moi panowie, miliarderka jest nasz¹ jedyn¹ nadziej¹.
PASTOR: Prócz Boga.
BURMISTRZ: Prócz Boga!
NAUCZYCIEL: Ale od Pana Boga nie dostaniemy pieniêdzy.
BURMISTRZ: Pan by³ z ni¹ zaprzyjaŸniony, Ill, teraz
wszystko w pana rêku.
1. mason — objaœnienie zob. na s. 252.
2. Wäscher — czyt. weszer.
3. Zurych — czyt. curyh.
32
10
20
30
40
PASTOR: Rozeszliœcie siê wówczas. S³ysza³em na ten
temat jak¹œ niejasn¹ historiê — czy ma pan coœ do
wyznania swemu duszpasterzowi?
ILL: Byliœmy najlepszymi przyjació³mi — m³odzi, popêdliwi — ostatecznie, moi panowie, czterdzieœci
piêæ lat temu by³ ze mnie ch³op na schwa³, a ona,
Klara... ci¹gle jeszcze widzê, jak jaœnia³a w mroku
Piotrowej Stodo³y albo z rozwianymi rudymi w³osami sz³a boso po mchu i zesch³ych liœciach w Konradowym Lesie — gibka, wysmuk³a, delikatna,
piekielnie piêkna czarownica. ¯ycie nas roz³¹czy³o,
tylko ¿ycie, tak to siê czasami zdarza.
BURMISTRZ: Do mojego krótkiego przemówienia podczas obiadu „Pod Z³otym Aposto³em” potrzeba mi
trochê bli¿szych informacji o pani Zachanassian.
Wyjmuje z kieszeni notesik.
NAUCZYCIEL: Przejrza³em stare dzienniki szkolne. Stopnie Klary Wäscher by³y niestety, niestety, bardzo z³e.
Równie¿ ze sprawowania. Tylko z botaniki i zoologii mia³a dostatecznie.
BURMISTRZ zapisuje: To dobrze. Dostatecznie z botaniki i zoologii. To ju¿ dobrze.
ILL: Mogê panu burmistrzowi jeszcze trochê dopomóc.
Klara kocha³a sprawiedliwoœæ. NajwyraŸniej. Kiedyœ, gdy zatrzymano jakiegoœ w³óczêgê, cisnê³a
w policjanta kamieniem.
BURMISTRZ: Umi³owanie sprawiedliwoœci. Wcale nieŸle. Zawsze robi wra¿enie. Ale tej historii z policjantem lepiej nie ruszaæ.
ILL: By³a tak¿e dobroczynna. Rozdawa³a wszystko, co
posiada³a, krad³a kartofle dla biednej wdowy.
BURMISTRZ: Zmys³ dobroczynnoœci. To, moi panowie,
muszê koniecznie uwzglêdniæ. Najwa¿niejsza rzecz.
Czy ktoœ sobie przypomina jakiœ dom zbudowany
przez jej ojca? To by siê nadawa³o do przemówienia.
WSZYSCY: Niestety, nie.
Burmistrz zamyka notesik.
BURMISTRZ: Je¿eli chodzi o mnie, jestem przygotowany — resztê musi zrobiæ Ill.
ILL: Wiem. Klara Zachanassian ma sypn¹æ milionami.
BURMISTRZ: Milionami — o to w³aœnie chodzi.
NAUCZYCIEL: ¯³obek nas nie uratuje.
10
20
30
BURMISTRZ: Mój drogi Ill, od dawna cieszy siê pan
najwiêksz¹ popularnoœci¹ w Güllen. Na wiosnê mam
zamiar ust¹piæ z urzêdu. Skontaktowa³em siê ju¿
z opozycj¹ i uzgodniliœmy, ¿eby zaproponowaæ pana jako mego nastêpcê.
ILL: Ale¿, panie burmistrzu...
NAUCZYCIEL: Mogê to tylko potwierdziæ.
ILL: Proszê panów, do rzeczy. Najpierw porozmawiam
z Klar¹ o naszym ¿a³osnym po³o¿eniu.
PASTOR: Ale ostro¿nie, taktownie.
ILL: Musimy postêpowaæ m¹drze, w sposób psychologicznie trafny. Ju¿ przez samo nieudane powitanie
na dworcu wszystko mog¹ wzi¹æ diabli. Orkiestra
miejska i chór mieszany to jeszcze nie wszystko.
BURMISTRZ: Ill dobrze mówi, powitanie to istotnie
wa¿na chwila. Pani Zachanassian stawia stopê na
ojczystej ziemi, wraca do domu wzruszona, ze ³zami w oczach, widzi rzeczy dobrze znane z dawnych
czasów. Oczywiœcie nie poka¿ê siê ubrany tak zwyczajnie jak teraz, lecz na czarno, w cylindrze, obok
mnie ma³¿onka, przede mn¹ dwie wnuczki, ca³e
w bieli, z ró¿ami. Mój ty Bo¿e, ¿eby tylko wszystko
by³o na czas gotowe.
Dzwonek.
PIERWSZY: „Roland Szalony”.
DRUGI: Wenecja-Sztokholm, jedenasta dwadzieœcia
siedem.
PASTOR: Jedenasta dwadzieœcia siedem! Pozosta³y nam
jeszcze prawie dwie godziny, ¿eby siê uroczyœcie
przystroiæ.
BURMISTRZ: Transparent „Witaj, Klaro Zachanassian!”
unios¹ w górê Kühn 1 i Hauser 2 (wskazuje na
Czwartego). Inni niech po prostu powiewaj¹ kapeluszami. Ale bardzo proszê: nie wydzierajcie siê
tak jak zesz³ego roku podczas pobytu komisji rz¹dowej. Efekt by³ równy zeru i do dziœ nie otrzymaliœmy subwencji. G³oœna radoœæ nie jest tu na
miejscu, raczej ciche zadowolenie, zduszony szloch,
wspó³czuj¹ca czu³oœæ dla odzyskanego dzieciêcia
1. Kühn — czyt. kün.
2. Hauser — czyt. hauzer.
10
20
30
naszych rodzinnych stron. B¹dŸcie swobodni, serdeczni, ale organizacyjnie wszystko musi graæ,
a dzwon stra¿y po¿arnej powinien zabrzmieæ zaraz
po wystêpie chóru. Przede wszystkim nale¿y zwróciæ uwagê...
W ³oskocie zbli¿aj¹cego siê poci¹gu gin¹ zupe³nie
jego s³owa. Zgrzyt hamulców. Wszystkie twarze wyra¿aj¹ bezmierne zdumienie. Piêciu mê¿czyzn zrywa siê z ³awki.
MALARZ: Poci¹g ekspresowy!
PIERWSZY: Zatrzymuje siê!
DRUGI: W Güllen!
TRZECI: W najubo¿szej,
CZWARTY: Najpodlejszej,
PIERWSZY: Najbardziej zapad³ej dziurze na linii Wenecja-Sztokholm!
ZAWIADOWCA STACJI: Prawa natury straci³y sw¹ moc.
„Roland Szalony” powinien wynurzyæ siê zza zakrêtu pod Leuthenau 3, przemkn¹æ i znikn¹æ jako
ciemny punkcik na nizinie Pückenried 4.
Z prawej zjawia siê Klara Zachanassian, lat szeœædziesi¹t dwa, rudow³osa, z naszyjnikiem z pere³,
z olbrzymimi z³otymi bransoletami, wystrojona
krzykliwie, wrêcz dziwacznie, ale jednak œwiatowa
dama o szczególnym wdziêku, pomimo ca³ej swej
groteskowoœci. Za ni¹ œwita, Ochmistrz Boby lat oko³o osiemdziesiêciu, w czarnych okularach, jej Ma³¿onek Nr VII (wysoki, szczup³y, czarne w¹sy) z kompletem przyborów do ³owienia ryb. Grupie towarzyszy wzburzony Kierownik poci¹gu w czerwonej
czapce, z czerwon¹ torb¹.
KLARA ZACHANASSIAN: Czy to Güllen?
KIEROWNIK POCI¥GU: Pani poci¹gnê³a za hamulec
bezpieczeñstwa, madame.
KLARA ZACHANASSIAN: Zawsze poci¹gam za hamulec
bezpieczeñstwa.
KIEROWNIK POCI¥GU: Protestujê! Stanowczo! W tym
kraju nigdy nie u¿ywa siê hamulca, nawet w razie
niebezpieczeñstwa. Punktualnoœæ wed³ug rozk³adu
3. Leuthenau — czyt. lojtenau.
4. Pückenried — czyt. pükenri:d.
33
10
20
30
jazdy jest tu najwy¿sz¹ zasad¹. Czy mogê prosiæ
o wyjaœnienie?
KLARA ZACHANASSIAN: Jesteœmy jednak w Güllen, Moby. Poznajê tê smêtn¹ dziurê. Tam w oddali Konradowy Las ze strumieniem, w którym mo¿esz ³owiæ
sobie ryby, pstr¹gi i szczupaki, a na prawo dach
Piotrowej Stodo³y.
ILL jakby budz¹c siê: Klara!
NAUCZYCIEL: Zachanassian!
WSZYSCY: Zachanassian!
NAUCZYCIEL: A tu chór mieszany jeszcze nie jest gotowy ani m³odzie¿.
BURMISTRZ: Ani gimnastycy, ani stra¿ po¿arna!
PASTOR: Zakrystian!
BURMISTRZ: Na mi³oœæ bosk¹, gdzie mój frak, cylinder, wnuczki!
PIERWSZY: Klarcia Wäscher! Klarcia Wäscher! Zrywa
siê i biegnie do miasteczka.
BURMISTRZ wo³a za nim: Nie zapomnij o mojej ma³¿once!
KIEROWNIK POCI¥GU: Czekam na wyjaœnienie. S³u¿bowo! W imieniu Dyrekcji Kolei.
KLARA ZACHANASSIAN: Dureñ z pana. Chcia³am odwiedziæ to miasteczko. Czy mia³am mo¿e wyskoczyæ z pañskiego ekspresu?
KIEROWNIK POCI¥GU: Pani zatrzyma³a „Rolanda Szalonego” tylko dlatego, ¿eby odwiedziæ Güllen? Z trudem opanowuje wzburzenie.
KLARA ZACHANASSIAN: Oczywiœcie.
KIEROWNIK POCI¥GU: Madame! Je¿eli pragnê³a pani
odwiedziæ Güllen, to proszê bardzo, mia³a pani do
dyspozycji poci¹g osobowy z Kalberstadt, dwunasta
czterdzieœci. Tak jak wszyscy. Przyjazd do Güllen
pierwsza trzynaœcie.
KLARA ZACHANASSIAN: Co, ten osobowy, który zatrzymuje siê w Loken, Brunnhübel1, Beisenbach 2
i Leuthenau? Wymaga pan ode mnie, ¿ebym ca³e
pó³ godziny t³uk³a siê przez tê okolicê?
1. Brunnhübel — czyt. brunhübel.
2. Beisenbach — czyt. baizenbah.
34
10
20
30
40
KIEROWNIK POCI¥GU: Drogo pani za to zap³aci, madame.
KLARA ZACHANASSIAN: Boby, daj mu tysi¹c.
WSZYSCY szeptem: Tysi¹c!
Ochmistrz wrêcza Kierownikowi poci¹gu tysi¹c.
KIEROWNIK POCI¥GU zdumiony: Madame!
KLARA ZACHANASSIAN: I trzy tysi¹ce na fundusz zapomogowy dla wdów po kolejarzach.
WSZYSCY szeptem: Trzy tysi¹ce!
Kierownik poci¹gu otrzymuje od Ochmistrza trzy
tysi¹ce.
KIEROWNIK POCI¥GU zak³opotany: Taki fundusz nie
istnieje, madame.
KLARA ZACHANASSIAN: No to niech go pan za³o¿y.
Burmistrz mówi coœ szeptem do Kierownika poci¹gu.
KIEROWNIK POCI¥GU speszony: £askawa pani jest
pani¹ Klar¹ Zachanassian? O, pardon! To zmienia
zupe³nie postaæ rzeczy. Oczywiœcie, ¿e zatrzymalibyœmy siê w Güllen, gdybyœmy wiedzieli — oto
pieni¹dze, ³askawa pani, zwracam je — cztery
tysi¹ce — mój Bo¿e!
WSZYSCY szeptem: Cztery tysi¹ce!
KLARA ZACHANASSIAN: Mo¿e pan zatrzymaæ tê drobnostkê.
WSZYSCY szeptem: Zatrzymaæ!
KIEROWNIK POCI¥GU: Czy ³askawa pani ¿yczy sobie,
¿eby „Roland Szalony” czeka³, a¿ pani zwiedzi Güllen? Dyrekcja Kolei z prawdziw¹ radoœci¹ wyrazi³aby na to zgodê. Portal katedry jest podobno
godny obejrzenia. Gotycki. Z S¹dem Ostatecznym.
KLARA ZACHANASSIAN: Odje¿d¿aj pan czym prêdzej
tym swoim poci¹giem.
M¥¯ VII ¿a³osnym g³osem: Ale¿ prasa, myszko, prasa
jeszcze nie wysiad³a. Reporterzy nic nie przeczuwaj¹c jedz¹ obiad tam z przodu, w wagonie restauracyjnym.
KLARA ZACHANASSIAN: Niech sobie dalej jedz¹, Moby.
Na razie prasa nie jest mi potrzebna w Güllen.
A póŸniej i tak siê zwali.
Tymczasem Drugi wróci³ z frakiem Burmistrza. Burmistrz zbli¿a siê uroczystym krokiem do Klary Za-
10
20
30
40
chanassian. Malarz i Czwarty z ³awki unosz¹ w gór¹
transparent z napisem: „Witaj, Klaro Zachanassi...”
Malarzowi zabrak³o czasu, ¿eby go ukoñczyæ.
ZAWIADOWCA STACJI podnosi tarczê sygnalizacyjn¹:
Odjazd!
KIEROWNIK POCI¥GU: Mam nadziejê, ¿e ³askawa pani
nie wniesie za¿alenia do Dyrekcji Kolei. To by³o po
prostu nieporozumienie. Poci¹g odje¿d¿a powoli.
Kierownik wskakuje.
BURMISTRZ: Szanowna, ³askawa pani. Jako burmistrz
miasta Güllen mam zaszczyt pani¹, ³askawa, szanowna pani, dziecko naszej ojczystej ziemi... W turkocie szybko oddalaj¹cego siê poci¹gu ginie reszta powitalnych s³ów Burmistrza, który nie przerywa swego przemówienia.
KLARA ZACHANASSIAN: Dziêkujê, panie burmistrzu, za
piêkne przemówienie. Zwraca siê do Illa, który
podszed³ do niej trochê zmieszany.
ILL: Klara!
KLARA ZACHANASSIAN: Alfred!
ILL: Cieszê siê, ¿e przyjecha³aœ.
KLARA ZACHANASSIAN: Zawsze mia³am zamiar to zrobiæ. Przez ca³e ¿ycie, odk¹d opuœci³am Güllen.
ILL z wahaniem: To bardzo mi³o z twojej strony.
KLARA ZACHANASSIAN: Ty tak¿e o mnie myœla³eœ?
ILL: Oczywiœcie. Zawsze! Chyba w to nie w¹tpisz, Klaro!
KLARA ZACHANASSIAN: Cudownie by³o przez te wszystkie dni, które spêdziliœmy razem.
ILL z dum¹: No, w³aœnie. (do Nauczyciela) Widzi pan,
panie nauczycielu, ju¿ j¹ mam w kieszeni.
KLARA ZACHANASSIAN: Nazywaj mnie tak, jak zawsze
mnie nazywa³eœ.
ILL: Moja ³asiczko!
KLARA ZACHANASSIAN mruczy: Jak jeszcze?
ILL: Moja ma³a czarownico!
KLARA ZACHANASSIAN: A ja nazywa³am ciebie moj¹
czarn¹ panter¹.
ILL: Jeszcze jestem panter¹.
KLARA ZACHANASSIAN: G³upstwa gadasz. Obros³eœ
w t³uszcz. Jesteœ siwy i zapijaczony.
ILL: Za to ty siê nie zmieni³aœ, moja czarodziejko.
10
20
30
KLARA ZACHANASSIAN: Co tam! Mnie tak¿e przyby³o
lat i sad³a. I jeszcze do tego straci³am lew¹ nogê.
Wypadek samochodowy. Teraz je¿d¿ê tylko ekspresami. Ale moja proteza jest doskona³a, nie uwa¿asz! (unosi spódnicê w górê i pokazuje lew¹
nogê) Dobrze siê ni¹ rusza.
ILL ociera pot: Nigdy bym na to nie zwróci³ uwagi,
³asiczko.
KLARA ZACHANASSIAN: Czy pozwolisz, ¿e ci przedstawiê
mego siódmego ma³¿onka, Alfredzie? Posiada plantacje tytoniu. ¯yjemy w szczêœliwym ma³¿eñstwie.
ILL: Bêdzie mi bardzo przyjemnie.
KLARA ZACHANASSIAN: PodjedŸ Moby, uk³oñ siê. W³aœciwie nazywa siê Pedro, ale Moby brzmi ³adniej.
Lepiej te¿ pasuje do imienia Boby, które nosi kamerydner. S³u¿¹cego ostatecznie bierze siê na ca³e
¿ycie, wiêc mê¿owie musz¹ siê dostosowaæ do jego
imienia.
Ma³¿onek VII k³ania siê.
KLARA ZACHANASSIAN: Czy on nie jest mi³y ze swoim
czarnym w¹sikiem? Moby, myœleæ.
Ma³¿onek VII myœli.
KLARA ZACHANASSIAN: Mocniej!
Ma³¿onek VII myœli mocniej.
KLARA ZACHANASSIAN: Jeszcze mocniej!
MA£¯ONEK VII: Ale¿ ja ju¿ nie mogê mocniej, myszko,
naprawdê.
KLARA ZACHANASSIAN: Naturalnie, ¿e mo¿esz. Spróbuj
tylko.
Ma³¿onek VII myœli jeszcze mocniej. Dzwonek.
KLARA ZACHANASSIAN: Widzisz, uda³o ci siê. Czy nie
uwa¿asz, Alfredzie, ¿e robi niemal demoniczne wra¿enie? Wygl¹da jak Brazylijczyk. Ale pozory ³udz¹.
On jest prawos³awny. Mia³ ojca Rosjanina. Pop
dawa³ nam œlub. Bardzo interesuj¹ce prze¿ycie.
A teraz chcê siê rozejrzeæ po Güllen.
Przez lorgnon 1 wysadzane szlachetnymi kamieniami ogl¹da domek znajduj¹cy siê po lewej stronie.
1. lorgnon — czyt. lornja~. — szk³a oczne albo lornetka z r¹czk¹
do trzymania.
35
10
20
30
KLARA ZACHANASSIAN: Ten przybytek u¿ytecznoœci publicznej zbudowa³ mój ojciec, Moby. Porz¹dna robota, starannie wykonana. Kiedy by³am dzieckiem,
godzinami wysiadywa³am na dachu i plu³am w dó³.
Ale tylko na mê¿czyzn.
W g³êbi zebra³ siê tymczasem chór mieszany i zespó³ m³odzie¿owy. Nauczyciel w cylindrze wystêpuje
naprzód.
NAUCZYCIEL: £askawa pani, jako dyrektorowi gimnazjum w Güllen i mi³oœnikowi szlachetnej sztuki
wokalnej niechaj mi wolno bêdzie przedstawiæ skromn¹ pieœñ ludow¹ w wykonaniu mieszanego chóru
i zespo³u m³odzie¿owego.
KLARA ZACHANASSIAN: No to dalej, nauczycielu, zaczynaj pan tê swoj¹ skromn¹ pieœñ ludow¹.
Nauczyciel wyci¹ga kamerton, podaje ton, chór mieszany i zespó³ m³odzie¿owy zaczynaj¹ uroczyste
pienia, ale w tej chwili z lewej zbli¿a siê nastêpny
poci¹g. Zawiadowca salutuje. Chór stara siê przekrzyczeæ turkot kó³. Nauczyciel jest za³amany, wreszcie poci¹g min¹³ stacjê.
BURMISTRZ niepocieszony: Dzwon alarmowy, przecie¿ mieli biæ w dzwon jak na po¿ar!
KLARA ZACHANASSIAN: Dobrze œpiewaliœcie, gülleñczycy. Zw³aszcza ten blondyn na skraju po lewej,
ten bas z du¿ym jab³kiem Adama, by³ doprawdy
niezwyk³y.
Policjant przeciska siê przez chór mieszany, staje
na bacznoœæ przed Klar¹ Zachanassian.
POLICJANT: Wachmistrz policji Hahncke1, ³askawa pani.
Jestem do pani dyspozycji.
KLARA ZACHANASSIAN mierzy go wzrokiem: Dziêkujê. Nie mam zamiaru nikogo aresztowaæ. Ale
miastu Güllen mo¿e pan bêdzie potrzebny. Potrafi
pan czasem przymkn¹æ oko na to i owo?
POLICJANT: Oczywiœcie, ³askawa pani. Jak¿e bym sobie
inaczej poradzi³ w Güllen?
KLARA ZACHANASSIAN: No to niech pan raczej przymknie oba.
Policjant stoi trochê speszony.
10
20
30
40
1. Hahncke — czyt. ha:nke.
36
ILL œmieje siê: Zupe³nie dawna Klara! Prawdziwa ma³a
czarownica! Bije siê z zadowolenia po udach.
Burmistrz wk³ada cylinder Nauczyciela, przedstawia swoje wnuczki. Siedmioletnie bliŸniaczki z jasnymi warkoczykami.
BURMISTRZ: Moje wnuczki, ³askawa pani, Hermina
i Adolfina. Tylko mojej ma³¿onki jeszcze nie ma.
Ociera pot z czo³a. Obie dziewczynki dygaj¹ i podaj¹ pani Zachanassian bukiet czerwonych ró¿.
KLARA ZACHANASSIAN: Gratulujê panu burmistrzowi
dzieciaków. Trzymaj pan!
Wsuwa bukiet w rêce Zawiadowcy stacji. Burmistrz
podaje za plecami cylinder pastorowi, który nak³ada go na g³owê.
BURMISTRZ: Oto nasz pastor, ³askawa pani.
Pastor uchyla cylindra, k³ania siê.
KLARA ZACHANASSIAN: A, pastor. Czy do pana obowi¹zków nale¿y pocieszanie konaj¹cych?
PASTOR zdumiony: Oczywiœcie. Staram siê to robiæ.
KLARA ZACHANASSIAN: Tak¿e tych, których skazano na
karê œmierci?
PASTOR speszony: Kara œmierci zosta³a przecie¿ zniesiona w naszym kraju, ³askawa pani.
KLARA ZACHANASSIAN: Mo¿e j¹ znów wprowadz¹.
Pastor trochê zmieszany oddaje cylinder Burmistrzowi, który go ponownie nak³ada.
ILL œmiej¹c siê: No wiesz, ³asiczko! Có¿ za swawolne
¿arty siê ciebie trzymaj¹.
KLARA ZACHANASSIAN: A teraz chcê siê udaæ do miasteczka.
Burmistrz podaje jej ramiê.
KLARA ZACHANASSIAN: Có¿ pan sobie wyobra¿a, burmistrzu, nie mogê przecie¿ maszerowaæ taki szmat
drogi z t¹ moj¹ protez¹!
BURMISTRZ przestraszony: Ju¿, ju¿! Zaraz! Doktor ma
samochód. Mercedesa z roku trzydziestego drugiego.
POLICJANT trzaska obcasami: Zrobi siê, panie burmistrzu. Przyprowadzê wóz urzêdowo na miejsce.
KLARA ZACHANASSIAN: Nie potrzeba. Od czasu mojego
wypadku u¿ywam tylko lektyki. Roby i Toby, dawaæ j¹.
10
20
30
Z lewej dwa ¿uj¹ce gumê potworne draby o herkulesowej budowie wnosz¹ lektykê. Jeden z nich ma
gitarê, przewieszon¹ przez ramiê.
KLARA ZACHANASSIAN: To dwaj gangsterzy z Manhattanu, skazani w Sing-Sing na elektryczne krzes³o. Na
moj¹ proœbê wypuszczono ich, ¿eby mogli nosiæ
lektykê. Zap³aci³am za to milion dolarów od ³ebka!
Lektyka pochodzi z Luwru i jest darem prezydenta
Francji. Sympatyczny pan, wygl¹da zupe³nie tak
samo jak w gazetach. Zanieœcie mnie do miasta,
Roby i Toby.
OBYDWAJ: Yes, Mam.
KLARA ZACHANASSIAN: Ale najpierw do Piotrowej Stodo³y, a potem do Konradowego Lasu. Chcia³abym
odwiedziæ razem z Alfredem dawne miejsce naszej
mi³oœci. Odeœlijcie tymczasem baga¿e i trumnê do
„Z³otego Aposto³a”.
BURMISTRZ zdziwiony: Trumnê?
KLARA ZACHANASSIAN: Przywioz³am ze sob¹. Mo¿e mi
bêdzie potrzebna. Jazda, Roby i Toby.
¯uj¹ce gumê draby nios¹ Klarê Zachanassian do
miasta. Burmistrz daje znak, wszyscy wiwatuj¹, ale
owacja przycicha, gdy dwaj tragarze wnosz¹ czarn¹
kosztown¹ trumnê i id¹ z ni¹ w kierunku Güllen.
[...]
Z lewej czterech obywateli wnosi zwyk³¹ drewnian¹
³awkê bez oparcia i stawia j¹ po lewej stronie sceny.
Pierwszy staje na ³awce, z jego szyi zwisa wielkie
kartonowe serce z inicja³ami A.K., pozostali otaczaj¹
go pó³kolem z ga³¹zkami w rêce i markuj¹ drzewa.
PIERWSZY: Myœmy œwierki, sosny, buki.
DRUGI: My zielone, ciemne jod³y.
TRZECI: Mchy, porosty i g¹szcz bluszczu.
CZWARTY: I w podszyciu lisie nory.
PIERWSZY: My ob³oki, œwiergot ptaków.
DRUGI: My gêstwina praniemiecka.
TRZECI: Muchomory, sarny p³oche.
CZWARTY: Szept ga³êzi, sny odwieczne.
Z g³êbi nadchodzi dwóch potwornych drabów ¿uj¹cych gumê, którzy nios¹ lektykê z Klar¹ Zachana-
10
20
30
ssian, obok niej Ill. Za nimi Ma³¿onek VII, a z ty³u
Ochmistrz prowadz¹cy za rêce [dwóch] œlepców.
KLARA ZACHANASSIAN: Oto Konradowy Las. Roby i Toby, zatrzymajcie siê.
OBYDWAJ ŒLEPCY: Zatrzymaæ siê, Roby i Toby, zatrzymaæ siê, Boby i Moby.
Klara Zachanassian wysiada z lektyki, patrzy na las.
KLARA ZACHANASSIAN: Popatrz. Alfredzie, serce z twoim i moim imieniem. Prawie zupe³nie wyblak³e
i zatarte. Drzewo uros³o, jego pieñ i ga³êzie zgrubia³y podobnie jak my.
Klara Zachanassian idzie w kierunku innych drzew.
KLARA ZACHANASSIAN: Prawdziwie niemiecka kêpa
drzew. Dawno ju¿ nie by³am w lesie mojej m³odoœci, nie brodzi³am po zesch³ym listowiu, wœród
fioletowego bluszczu. No, prze¿uwacze gumy, weŸcie lektykê i pospacerujcie sobie trochê tam, za
krzakami, nie chcê wci¹¿ patrzeæ na wasze gêby.
A ty, Moby, pójdŸ sobie na prawo, nad strumieñ,
po³owiæ ryby.
Potworne draby odchodz¹ z lektyk¹ na lewo, Ma³¿onek VII na prawo, Klara Zachanassian siada na
³awce.
KLARA ZACHANASSIAN: Popatrz, sarna!
Trzeci znika w podskokach.
ILL: Czas ochronny. Siada obok Klary.
KLARA ZACHANASSIAN: Na tym g³azie ca³owaliœmy siê.
Przesz³o czterdzieœci piêæ lat temu. Kochaliœmy siê
pod tymi krzakami, pod tym bukiem wœród muchomorów, na mchu. Mia³am siedemnaœcie lat, a ty
nie skoñczy³eœ jeszcze dwudziestu. Potem o¿eni³eœ
siê z Matyld¹ Blumhard, z jej sklepikiem z drobn¹
galanteri¹, a ja wysz³am za starego Zachanassiana,
za jego miliardy z Armenii. Z³owi³ mnie w hamburskim burdelu. Starego z³otego ¿uka zwabi³y moje
rude w³osy.
ILL: Klaro!
KLARA ZACHANASSIAN: Henry Claya1, Boby.
OBYDWAJ: Henry Claya, Henry Claya.
1. Henry Clay — czyt. henry klej — marka cygar.
37
10
20
30
Z g³êbi sceny podchodzi Ochmistrz, podaje Klarze
cygaro i ogieñ.
KLARA ZACHANASSIAN: Bardzo lubiê cygara. W³aœciwie
wypada³oby, ¿ebym pali³a cygara mego mê¿a, ale
nie budz¹ we mnie zaufania.
ILL: O¿eni³em siê z Matyld¹ Blumhard przez wzgl¹d na
ciebie.
KLARA ZACHANASSIAN: Mia³a pieni¹dze.
ILL: By³aœ piêkna i m³oda. Mia³aœ przysz³oœæ przed
sob¹. Pragn¹³em twego szczêœcia. Musia³em wiêc
zrezygnowaæ z mojego.
KLARA ZACHANASSIAN: Teraz ta przysz³oœæ nadesz³a.
ILL: Gdybyœ st¹d nie wyjecha³a, zesz³abyœ tak samo na
psy jak ja.
KLARA ZACHANASSIAN: To ty zszed³eœ na psy?
ILL: Zrujnowany sklepikarz w zrujnowanym miasteczku.
KLARA ZACHANASSIAN: Teraz ja mam pieni¹dze.
ILL: Odk¹d opuœci³aœ mnie, moje ¿ycie sta³o siê piek³em.
KLARA ZACHANASSIAN: A ja sama sta³am siê piek³em.
ILL: Wci¹¿ borykam siê z moj¹ rodzin¹, która mi dzieñ
w dzieñ wyrzuca nasz¹ biedê.
KLARA ZACHANASSIAN: Madziunia nie uszczêœliwi³a
ciebie?
ILL: Najwa¿niejsze, ¿e ty znalaz³aœ szczêœcie.
KLARA ZACHANASSIAN: A twoje dzieci?
ILL: Nie maj¹ zrozumienia dla idea³ów.
KLARA ZACHANASSIAN: Nabior¹ go jeszcze.
On milczy. Oboje wpatruj¹ siê nieruchomo w las
swojej m³odoœci.
ILL: Prowadzê ¿a³osne ¿ycie. W³aœciwie nawet nie wychyli³em nosa z tej mieœciny. Jeden wyjazd do Berlina i jeden do Ticino 1, to wszystko.
KLARA ZACHANASSIAN: Bo i po co. Znam œwiat.
ILL: Bo zawsze mia³aœ mo¿noœæ podró¿owania.
KLARA ZACHANASSIAN: Bo jest mój. On milczy, ona
pali.
ILL: Teraz wszystko bêdzie inaczej.
KLARA ZACHANASSIAN: Z pewnoœci¹.
10
20
30
40
1. Ticino — czyt. ticzino.
38
ILL wyczekuj¹co: Pomo¿esz nam?
KLARA ZACHANASSIAN: Nie sprawiê zawodu miasteczku mojej m³odoœci.
ILL: Potrzeba nam milionów.
KLARA ZACHANASSIAN: To niewiele.
ILL entuzjastycznie: £asiczko! Wzruszony uderza j¹
rêk¹ po lewym udzie i cofa j¹ z sykiem bólu.
KLARA ZACHANASSIAN: To boli. Uderzy³eœ siê o zawias
mojej protezy.
Pierwszy wyjmuje z kieszeni spodni star¹ fajkê i zardzewia³y klucz, puka kluczem w fajkê.
KLARA ZACHANASSIAN: Dziêcio³!
ILL: Jest tak jak wówczas, gdy byliœmy m³odzi i odwa¿ni, kiedy szliœmy do Konradowego Lasu w dniach
naszej mi³oœci. S³oñce stoi wysoko nad jod³ami jak
jasna tarcza. Z dala przesuwaj¹ siê ob³oki i gdzieœ
w borze nawo³uje kuku³ka.
CZWARTY: Ku-ku! Ku-ku!
Ill dotyka Pierwszego.
ILL: Ch³odne drzewo i wiatr w ga³êziach, szum jakby
fale morskie bi³y o brzeg. Jak ongiœ, wszystko jak
ongiœ.
Trzej, którzy markuj¹ drzewa, dmuchaj¹, poruszaj¹
w górê i w dó³ ramionami.
ILL: Gdyby mo¿na by³o uniewa¿niæ czas, moja czarodziejko. Gdyby ¿ycie nas nie roz³¹czy³o.
KLARA ZACHANASSIAN: Pragn¹³byœ tego?
ILL: Tylko tego, tylko tego jednego. Przecie¿ kocham
ciebie! (ca³uje j¹ w praw¹ rêkê) Ta sama ch³odna
bia³a d³oñ.
KLARA ZACHANASSIAN: Pomy³ka. To tak¿e proteza.
Z koœci s³oniowej.
Ill przestraszony puszcza jej rêkê.
ILL: Klaro, czy wszystko u ciebie jest protez¹?
KLARA ZACHANASSIAN: Prawie wszystko. Po katastrofie samolotu w Afganistanie. Ja jedna wyczo³ga³am
siê spod szcz¹tków. Za³oga równie¿ zginê³a. Mnie
œmieræ siê nie ima.
[...]
Rozlegaj¹ siê uroczyste dŸwiêki muzyki dêtej. Aposto³, emblemat gospody, znów opuszcza siê w dó³.
10
20
30
Gülleñczycy wnosz¹ sto³y. Obrusy ¿a³oœnie podarte.
Nakrycia, potrawy, poœrodku stó³, z lewej i prawej
po jednym stole ustawionym równolegle do publicznoœci. Z g³êbi nadchodzi Pastor. Zjawiaj¹ siê
inni mieszkañcy Güllen, jeden z nich w koszulce
gimnastycznej. Ukazuj¹ siê znowu: Burmistrz, Nauczyciel, Policjant, gülleñczycy bij¹ brawo. Burmistrz
przystêpuje do ³awki, na której siedz¹ Klara Zachanassian i Ill. Drzewa przemieni³y siê z powrotem
w obywateli, którzy obecnie stoj¹ w g³êbi sceny.
BURMISTRZ: Ta burza oklasków by³a przeznaczona
dla szanownej, ³askawej pani.
KLARA ZACHANASSIAN: Raczej dla miejskiej orkiestry,
panie burmistrzu. Dmie doskonale, a piramida
w wykonaniu stowarzyszenia gimnastycznego wypad³a przepiêknie. Lubiê mê¿czyzn w koszulkach
i krótkich spodenkach. To nadaje taki naturalny
wygl¹d.
BURMISTRZ: Czy wolno mi poprowadziæ pani¹ do sto³u?
Prowadzi Klarê Zachanassian do sto³u stoj¹cego
poœrodku, przedstawia jej swoj¹ ¿onê.
BURMISTRZ: Moja ma³¿onka.
Klara Zachanassian lustruje ma³¿onkê przez lorgnon.
KLARA ZACHANASSIAN: Anetka Dummermuth 1, nasza
prymuska klasowa.
Burmistrz przedstawia drug¹ kobietê, tak samo wymizerowan¹ i zgorzknia³¹ jak jego w³asna ¿ona.
BURMISTRZ: Pani Ill.
KLARA ZACHANASSIAN: Madzia Blumhard. Przypominam sobie, jak czatowa³aœ na Alfreda za drzwiami
sklepu. Schud³aœ i zszarza³aœ, moja droga.
Z prawej wpada Lekarz, piêædziesiêcioletni, przysadzisty mê¿czyzna z w¹sami, czarne ostrzy¿one na
je¿a w³osy, blizny na twarzy, stary frak.
LEKARZ: W sam raz zd¹¿y³em jeszcze moim starym
mercedesem.
BURMISTRZ: Doktor Nüsslin 2, nasz lekarz.
1. Dummermuth — czyt. dumermut.
2. Nüsslin — czyt. nüslin.
10
20
30
Klara Zachanassian przygl¹da siê przez lorgnon Lekarzowi, który ca³uje j¹ w rêkê.
KLARA ZACHANASSIAN: Ciekawe. Czy pan wystawia œwiadectwa zgonu?
LEKARZ zaskoczony: Œwiadectwa zgonu?
KLARA ZACHANASSIAN: Gdy ktoœ zginie tragicznie?
LEKARZ: Oczywiœcie, ³askawa pani. To mój obowi¹zek.
Ustawowo nakazany przez w³adzê.
KLARA ZACHANASSIAN: W przysz³oœci niech pan stwierdzi atak serca.
ILL œmiej¹c siê: Ale¿ to kapitalne, po prostu kapitalne!
Klara Zachanassian odwraca siê od Lekarza i przygl¹da siê gimnastykowi w koszulce.
KLARA ZACHANASSIAN: Niech siê pan jeszcze trochê
pogimnastykuje.
Gimnastyk ugina kolana, wymachuje ramionami.
KLARA ZACHANASSIAN: Pierwszorzêdne musku³y. Czy
rozporz¹dzaj¹c tak¹ si³¹ pan ju¿ kogoœ udusi³?
GIMNASTYK w przysiadzie, skamienia³y ze zdumienia: Udusi³?
KLARA ZACHANASSIAN: Niech pan teraz jeszcze raz
wyrzuci ramiona do ty³u, panie gimnastyku, a potem niech pan przejdzie do podporu.
ILL œmiej¹c siê: Klara ma z³oty humor! Te jej powiedzonka, mo¿na skonaæ ze œmiechu.
Lekarz wci¹¿ jeszcze speszony.
LEKARZ: Bo ja wiem! Od takich ¿artów a¿ mrowie
przechodzi.
ILL na stronie: Obieca³a miliony!
Burmistrz ³apie powietrze.
BURMISTRZ: Miliony?
ILL: Miliony.
LEKARZ: O, do pioruna!
Miliarderka odwraca siê od Gimnastyka.
KLARA ZACHANASSIAN: A teraz jestem g³odna, panie
burmistrzu.
BURMISTRZ: Czekamy tylko na pani ma³¿onka, ³askawa pani.
KLARA ZACHANASSIAN: Mo¿na nie czekaæ. £owi ryby,
a poza tym rozwodzê siê.
39
10
20
30
40
BURMISTRZ: Rozwodzi siê pani?
KLARA ZACHANASSIAN: Moby te¿ bêdzie zaskoczony.
Wychodzê za m¹¿ za niemieckiego aktora filmowego.
BURMISTRZ: Ale¿ pani powiedzia³a, ¿e pani jest szczêœliwa w ma³¿eñstwie!
KLARA ZACHANASSIAN: Zawsze jestem szczêœliwa w ma³¿eñstwie. Ale wymarzy³am sobie w m³odoœci, ¿eby
wzi¹æ œlub w katedrze w Güllen. Marzenia m³odoœci nale¿y urzeczywistniaæ. Bêdzie wielka uroczystoœæ.
Wszyscy zajmuj¹ miejsca. Klara Zachanassian siada pomiêdzy Burmistrzem a Illem. Obok Illa siada
Pani Ill, a obok Burmistrz i jego ma³¿onka. Po prawej, przy drugim stole, Nauczyciel, Pastor i Policjant, z lewej czterech obywateli, którzy naœladowali las. Inni goœcie honorowi wraz z ¿onami w g³êbi, gdzie widnieje transparent: „Witaj, Klarciu!”
Burmistrz wstaje, radoœnie rozpromieniony z serwetk¹ zawi¹zan¹ pod szyj¹, stuka w kieliszek.
BURMISTRZ: £askawa pani, drodzy obywatele miasta
Güllen! Czterdzieœci piêæ lat temu opuœci³a pani
nasze miasteczko, za³o¿one przez ksiêcia elektora
Hasso, zwanego Szlachetnym, i tak piêknie po³o¿one pomiêdzy Konradowym Lasem a nizin¹ Pückenried. Czterdzieœci piêæ lat, wiêcej ni¿ cztery dziesiêciolecia, to szmat czasu. Wiele siê tymczasem wydarzy³o, wiele rzeczy gorzkich. Smutny by³ los œwiata,
smutny los miasta Güllen. Ale nigdy nie zapomnieliœmy ³askawej pani, naszej Klarci. (oklaski)
Ani pani, ani jej rodziny. Dorodna matka, okaz
zdrowia (Ill szepcze mu coœ do ucha) przez gruŸlicê p³uc niestety zbyt wczeœnie wyrwana z naszego
grona, oraz powszechnie lubiany ojciec, który zbudowa³ przy dworcu bardzo uczêszczany (Ill szepcze coœ Burmistrzowi do ucha) bardzo ceniony
w ko³ach fachowców i laików budynek, ¿yj¹ jeszcze wœród nas, w naszych myœlach, jako najzacniejsi, najdzielniejsi wspó³obywatele. A któ¿ nie
pamiêta pani, ³askawa pani, kiedy jako rozhasany,
jasnow³osy (Ill szepcze coœ do Burmistrza) rudow³osy trzpiot ugania³a po naszych, dziœ niestety
zaniedbanych ulicach? Ju¿ wówczas ka¿dy wyczu-
40
10
20
30
40
wa³ urok pani osoby, przeczuwa³ jej przysz³¹ drogê
ku zawrotnym szczytom ludzkoœci. (wyci¹ga notesik) Pamiêæ o pani w nas nie zagas³a. Zaiste. Jeszcze dziœ nauczyciele w szkole stawiaj¹ pani osi¹gniêcia za wzór, zw³aszcza w najwa¿niejszym przedmiocie, w botanice i zoologii mia³a pani zdumiewaj¹ce wyniki, co œwiadczy³o o wspó³czuciu dla
wszystkiego, co ¿yje, co potrzebuje ochrony. Cechuj¹ce pani¹ umi³owanie sprawiedliwoœci i zmys³ dobroczynnoœci ju¿ wówczas wzbudza³y podziw szerokich rzesz. (burzliwe oklaski) Przecie¿ to nasza
Klarcia postara³a siê o po¿ywienie dla biednej wdowy, kupuj¹c kartofle za pieni¹dze zdobyte mozoln¹
prac¹ u s¹siadów i ratuj¹c w ten sposób staruszkê
od œmierci g³odowej, ¿eby wymieniæ tylko jeden
z jej mi³osiernych uczynków. (burzliwe oklaski)
£askawa pani, drodzy gülleñczycy! Delikatne kie³ki
tych tak chwalebnych sk³onnoœci rozwinê³y siê potem bujnie, z trzpiota o rudych lokach wyros³a dama zasypuj¹ca œwiat dobrodziejstwami, ¿e wspomnê tylko o urz¹dzeniach spo³ecznych bêd¹cych jej
darem, o sanatoriach dla matek i kuchniach dla
ubogich, o pomocy dla artystów i ¿³obkach. Pozwólcie mi wiêc wznieœæ okrzyk na czeœæ tej, która
odnalaz³a drogê do rodzinnego gniazda: niechaj
nam ¿yje, niech ¿yje, niech ¿yje!
Oklaski. Klara Zachanassian podnosi siê.
KLARA ZACHANASSIAN: Burmistrzu, gülleñczycy. Jestem wzruszona wasz¹ bezinteresown¹ radoœci¹ z powodu moich odwiedzin. Co prawda by³am trochê
innym dzieckiem, ni¿ to przedstawi³ burmistrz
w swoim przemówieniu, w szkole dostawa³am lanie, a kartofle dla wdowy Boll ukrad³am wspólnie
z Illem nie po to, ¿eby ocaliæ star¹ strêczycielkê od
œmierci g³odowej, lecz ¿eby po³o¿yæ siê raz z nim
do ³ó¿ka, gdzie by³o wygodniej ni¿ w Konradowym
Lesie czy w Piotrowej Stodole. Aby jednak przyczyniæ siê do waszej radoœci, pragnê od razu oœwiadczyæ, i¿ gotowa jestem podarowaæ miastu Güllen
okr¹g³y miliard. Piêæset milionów dla miasta i piêæset milionów do rozdzia³u na wszystkie rodziny.
Grobowa cisza.
10
20
30
40
BURMISTRZ zaj¹kliwie: Miliard!
Nadal wszyscy trwaj¹ w os³upieniu.
KLARA ZACHANASSIAN: Ale stawiam jeden warunek.
Wybucha nieopisany entuzjazm. Wszyscy tañcz¹,
wskakuj¹ na krzes³a, Gimnastyk wykonuje æwiczenia itd. Ill wali siê z radoœci w piersi jak w bêben.
ILL: Klara! Zachwycaj¹ca! Wspania³a! Mo¿na oszaleæ ze
szczêœcia! Wypisz, wymaluj moja dawna czarodziejka! Ca³uje j¹.
BURMISTRZ: £askawa pani powiedzia³a: stawiam jeden warunek. Czy mogê wiedzieæ, jaki to warunek?
KLARA ZACHANASSIAN: Zaraz powiem. Dam wam miliard i chcê sobie za to kupiæ sprawiedliwoœæ.
Grobowa cisza.
BURMISTRZ: Jak mamy to rozumieæ, ³askawa pani?
KLARA ZACHANASSIAN: Tak jak powiedzia³am.
BURMISTRZ: Przecie¿ sprawiedliwoœci nie mo¿na kupiæ!
KLARA ZACHANASSIAN: Wszystko mo¿na kupiæ.
BURMISTRZ: Wci¹¿ jeszcze nie rozumiem.
KLARA ZACHANASSIAN: Boby, wyst¹p.
Ochmistrz przechodzi z prawej strony na œrodek,
pomiêdzy trzy sto³y, zdejmuje ciemne okulary.
OCHMISTRZ: Nie wiem, czy ktoœ z was mnie jeszcze
pamiêta.
NAUCZYCIEL: Sêdzia Hofer!
OCHMISTRZ: S³usznie. Sêdzia Hofer. Przed czterdziestu
piêciu laty by³em sêdzi¹ w Güllen, potem zaœ w s¹dzie apelacyjnym w Kaffigen, a¿ dwadzieœcia piêæ
lat temu pani Zachanassian zaproponowa³a mi,
¿ebym pe³ni³ u niej s³u¿bê jako ochmistrz. Wyrazi³em zgodê. To dosyæ osobliwa kariera jak na
cz³owieka z wy¿szym wykszta³ceniem, ale zaofiarowana mi pensja by³a tak fantastycznie wysoka...
KLARA ZACHANASSIAN: Do rzeczy, Boby.
OCHMISTRZ: Jak s³yszeliœcie, pani Klara Zachanassian
proponuje miliard i chce w zamian sprawiedliwoœci. Innymi s³owy: pani Klara Zachanassian wyp³aci miliard, je¿eli naprawicie krzywdê, jak¹ wyrz¹dzono jej w Güllen. Panie Ill, czy mogê prosiæ?
Ill podnosi siê, poblad³y, przestraszony, a jednoczeœnie zdziwiony.
10
20
30
ILL: Czego pan chce ode mnie?
OCHMISTRZ: Niech pan wyst¹pi, panie Ill.
ILL: Proszê. Staje przed sto³em po prawej. Uœmiecha
siê zmieszany. Wzrusza ramionami.
OCHMISTRZ: By³o to w roku 1910. Jako sêdzia w Güllen rozpatrywa³em skargê o uznanie ojcostwa. Klara Zachanassian, wówczas Klara Wäscher, skar¿y³a
pana, panie Ill, ¿e jest pan ojcem jej dziecka.
Ill milczy.
OCHMISTRZ: Zaprzeczy³ pan wówczas ojcostwu, panie
Ill. Przyprowadzi³ pan dwóch œwiadków.
ILL: To stara historia. By³em m³ody i nierozwa¿ny.
KLARA ZACHANASSIAN: Toby i Roby, wprowadŸcie Koby’ego i Loby’ego.
¯uj¹ce gum¹ draby wprowadzaj¹ na œrodek sceny
obu œlepych weso³ych eunuchów, którzy trzymaj¹
siê za rêce.
OBYDWAJ: Jesteœmy ju¿, jesteœmy ju¿.
OCHMISTRZ: Czy pan ich poznaje, panie Ill?
Ill milczy.
OBYDWAJ: Jesteœmy Koby i Loby, jesteœmy Koby i Loby.
ILL: Nie znam ich.
OBYDWAJ: Zmieniliœmy siê, zmieniliœmy siê.
OCHMISTRZ: Podajcie wasze nazwiska.
PIERWSZY: Jakub Hühnlein 1, Jakub Hühnlein.
DRUGI: Ludwik Sparr 2, Ludwik Sparr.
OCHMISTRZ: No, panie Ill.
ILL: Nic o nich nie wiem.
OCHMISTRZ: Jakubie Hühnlein i Ludwiku Sparr, czy
znacie pana Illa?
OBYDWAJ: Jesteœmy œlepi, jesteœmy œlepi.
OCHMISTRZ: Czy poznajecie go po g³osie?
OBYDWAJ: Tak, po g³osie, tak, po g³osie.
OCHMISTRZ: W 1910 ja by³em sêdzi¹, a wy œwiadkami,
Ludwiku Sparr i Jakubie Hühnlein. Co zeznaliœcie
pod przysiêg¹ przed s¹dem w Güllen?
1. Hühnlein — czyt. hünlajn.
2. Sparr — czyt. szpar.
41
10
20
30
OBYDWAJ: ¯e spaliœmy z Klar¹, ¿e spaliœmy z Klar¹.
OCHMISTRZ: Tak przysiêgaliœcie przede mn¹. Przed
s¹dem, przed Bogiem. Czy to by³a prawda?
OBYDWAJ: Fa³szywie zeznawaliœmy, fa³szywie zeznawaliœmy.
OCHMISTRZ: Dlaczego, Ludwiku Sparr i Jakubie Hühnlein?
OBYDWAJ: Ill nas przekupi³, Ill nas przekupi³.
OCHMISTRZ: Czym?
OBYDWAJ: Litrem wódki, litrem wódki.
KLARA ZACHANASSIAN: Opowiedzcie teraz, co z wami
zrobi³am, Koby i Loby.
OCHMISTRZ: Opowiedzcie.
OBYDWAJ: Pani kaza³a nas szukaæ, pani kaza³a nas
szukaæ.
OCHMISTRZ: Tak jest. Klara Zachanassian kaza³a was
szukaæ. Po ca³ym œwiecie. Jakub Hühnlein wywêdrowa³ do Kanady, a Ludwik Sparr do Australii. Ale
znalaz³a was. Co potem z wami zrobi³a?
OBYDWAJ: Wyda³a nas w rêce Toby’ego i Roby’ego.
Wyda³a nas w rêce Toby’ego i Roby’ego.
OCHMISTRZ: A co zrobili z wami Toby i Roby?
OBYDWAJ: Wykastrowali i oœlepili. Wykastrowali i oœlepili.
OCHMISTRZ: Oto i ca³a historia: sêdzia, oskar¿ony,
dwóch fa³szywych œwiadków, b³êdny wyrok w 1910
roku. Czy tak nie by³o, oskar¿ycielko?
Klara Zachanassian podnosi siê.
KLARA ZACHANASSIAN: Tak by³o.
ILL tupie nog¹: Przedawnione! Wszystko uleg³o przedawnieniu! Stara g³upia historia.
OCHMISTRZ: Co siê sta³o z dzieckiem, oskar¿ycielko?
KLARA ZACHANASSIAN szeptem: ¯y³o rok.
OCHMISTRZ: Co siê sta³o z pani¹?
KLARA ZACHANASSIAN: Zosta³am dziwk¹.
OCHMISTRZ: Dlaczego?
KLARA ZACHANASSIAN: Wyrok s¹du zrobi³ ze mnie
dziwkê.
OCHMISTRZ: A teraz pragnie pani sprawiedliwoœci,
Klaro Zachanassian?
42
10
20
KLARA ZACHANASSIAN: Mogê sobie na to pozwoliæ.
Güllen otrzyma miliard, je¿eli ktoœ uœmierci Alfreda Illa.
Grobowa cisza. Pani Ill podbiega do mê¿a, obejmuje go.
PANI ILL: Fred!
ILL: Ma³a czarownico! Przecie¿ nie mo¿esz stawiaæ
takich ¿¹dañ! Przecie¿ ¿ycie pop³ynê³o tymczasem
dalej!
KLARA ZACHANASSIAN: ¯ycie pop³ynê³o dalej, ale ja
wszystko pamiêtam, Ill. I Konradowy Las, i Piotrow¹ Stodo³ê, izbê u wdowy Boll, twoj¹ zdradê.
Oboje zestarzeliœmy siê, ty siê zmarnowa³eœ, mnie
pokrajali chirurdzy, teraz chcê, ¿ebyœmy siê rozliczyli: wybra³eœ sobie w³asn¹ drogê, a mnie narzuci³eœ moj¹. Gdy przed chwil¹ byliœmy w lesie
naszej m³odoœci, pe³nym oznak przemijania, chcia³eœ, ¿eby czas zosta³ uniewa¿niony. Obecnie ja go
przekreœlam, obecnie ja chcê sprawiedliwoœci,
sprawiedliwoœci za miliard.
Burmistrz wstaje blady, pe³en godnoœci.
BURMISTRZ: Pani Zachanassian! Jeszcze ¿yjemy w Europie, jeszcze nie staliœmy siê poganami. Odrzucam
pani propozycjê w imieniu miasta Güllen. W imiê
cz³owieczeñstwa. Wolimy klepaæ biedê, ni¿ splamiæ
siê krwi¹!
Burzliwe oklaski.
KLARA ZACHANASSIAN: A ja poczekam.
AKT DRUGI
30
Miasteczko. Ledwie zarysowane. W g³êbi hotel „Pod
Z³otym Aposto³em”. Z zewn¹trz zaniedbana secesyjna fasada. Balkon. Po prawej napis: „Alfred Ill.
Sklep”. Pod nim brudna lada, za ni¹ pó³ki z zakurzonymi towarami. Kiedy ktoœ wchodzi przez zamarkowane drzwi, odzywa siê cieniutki dzwonek.
Po lewej napis: „Policja”. Pod nim drewniany stó³
z telefonem. Dwa krzes³a. Jest ranek. Roby i Toby ¿uj¹c gumê wnosz¹ wieñce i kwiaty jak na pogrzeb
i przechodz¹ z nimi przez scenê do hotelu. Ill obser-
10
20
30
40
wuje ich przez okno. Jego córka na klêczkach zamiata pod³ogê. Jego syn wk³ada papierosa do ust.
ILL: Wieñce.
SYN: Co rano przynosz¹ je z dworca.
ILL: Na pust¹ trumnê w „Z³otym Apostole”.
SYN: To nikogo nie zastraszy.
ILL: Miasteczko trzyma ze mn¹.
Syn zapala papierosa.
ILL: Czy matka zejdzie na œniadanie?
CÓRKA: Powiedzia³a, ¿e chce zostaæ na górze. Czuje siê
zmêczona.
ILL: Macie dobr¹ matkê, dzieci. Naprawdê. Muszê to
przyznaæ. Dobra matka. Niech zostanie na górze, powinna siê oszczêdzaæ. Ale my za to razem zjemy œniadanie. Dawno tego nie robiliœmy. Zafundujê jajka
i puszkê amerykañskiej szynki. Urz¹dzimy sobie
pañsk¹ ucztê. Jak za dobrych czasów, kiedy huta
„Miejsce Pod S³oñcem” jeszcze prosperowa³a.
SYN: Bardzo ciê przepraszam, ale niestety... Gasi papierosa.
ILL: Jak to, nie chcesz z nami zjeϾ, Karolu?
SYN: Pójdê na dworzec. Jeden z robotników zachorowa³. Mo¿e potrzeba im kogoœ na zastêpstwo.
ILL: Praca na kolei w taki upa³ to nie jest odpowiednie
zajêcie dla mojego syna.
SYN: Lepsze takie ni¿ ¿adne.
Odchodzi, Córka podnosi siê.
CÓRKA: Ja tak¿e pójdê, tato.
ILL: Ty te¿. No, no. A dok¹d to, je¿eli wolno panienkê
zapytaæ?
CÓRKA: Do urzêdu zatrudnienia. Mo¿e zg³oszono jakieœ wolne miejsce.
Córka odchodzi. Ill jest wzruszony, kicha w chusteczkê.
ILL: Dobre dzieci, dzielne dzieci.
Od strony balkonu rozlegaj¹ siê dŸwiêki gitary.
G£OS KLARY ZACHANASSIAN: Podaj mi moj¹ lew¹ nogê,
Boby.
G£OS OCHMISTRZA: Nie mogê jej znaleŸæ.
G£OS KLARY ZACHANASSIAN: Le¿y za bukietem zarêczynowym na komodzie.
10
20
30
Do Illa przychodzi pierwszy klient. (Pierwszy)
ILL: Dzieñ dobry, panie Hofbauer 1.
PIERWSZY: Papierosy.
ILL: Te co zawsze?
PIERWSZY: Nie, wezmê tamte zielone.
ILL: Dro¿sze.
PIERWSZY: Niech pan zapisze na rachunek.
ILL: No dobrze, poniewa¿ to pan jest, panie Hofbauer,
i poniewa¿ musimy trzymaæ siê razem.
PIERWSZY: Tam ktoœ gra na gitarze.
ILL: Jeden z gangsterów z Sing-Sing.
Z hotelu wychodz¹ dwaj œlepcy nios¹c wêdki i inny
sprzêt do ³owienia ryb.
OBYDWAJ: Dobry dzionek, Alfredzie, dobry dzionek.
ILL: Niech was diabli wezm¹!
OBYDWAJ: Idziemy ³owiæ ryby, idziemy ³owiæ ryby. Odchodz¹ na lewo.
PIERWSZY: Id¹ nad Güllenbach.
ILL: Nios¹ wêdki jej siódmego mê¿a.
PIERWSZY: Mówi¹, ¿e straci³ swoje plantacje tytoniu.
ILL: Nale¿¹ równie¿ do miliarderki.
PIERWSZY: Za to wyprawi huczne wesele z tym ósmym.
Wczoraj odby³y siê uroczyste zarêczyny.
Na balkon w g³êbi wychodzi Klara Zachanassian
w szlafroku. Porusza praw¹ rêk¹, lew¹ nog¹. Tu
ewentualnie wprowadziæ pojedyncze dŸwiêki gitary,
które bêd¹ te¿ towarzyszyæ nastêpnym scenom balkonowym, trochê jak przy recytatywie opery; zale¿nie od treœci tekstu mog¹ to byæ walce, urywki ró¿nych hymnów narodowych itd.
KLARA ZACHANASSIAN: No, ju¿ jestem zmontowana.
Roby, zagraj tê armeñsk¹ piosenkê ludow¹. S³ychaæ grê na gitarze.
KLARA ZACHANASSIAN: Ulubiona melodia Zachanassiana. Wci¹¿ kaza³ j¹ sobie graæ. Co rano. To by³
klasyczny mê¿czyzna, ten stary potentat finansowy
ze swoj¹ olbrzymi¹ flot¹ tankowców i stajniami
wyœcigowymi, obraca³ miliardami. Z takim ma³¿eñstwo jeszcze siê op³aca³o. Mistrz i nauczyciel by³
1. Hofbauer — czyt. hofbauer.
43
10
20
30
z niego nie lada, zna³ siê na wszelkich diabelskich
sztuczkach, podpatrzy³am je co do jednej.
Wchodz¹ dwie kobiety. Podaj¹ Illowi bañki na mleko.
PIERWSZA KOBIETA: Mleka, panie Ill.
DRUGA KOBIETA: Proszê, mój dzbanek, panie Ill.
ILL: Dzieñ dobry paniom. Po litrze mleka dla ka¿dej
z pañ. Otwiera wielk¹ bañkê i chce zaczerpn¹æ
mleka.
PIERWSZA KOBIETA: Proszê o pe³ne, panie Ill.
DRUGA KOBIETA: Dwa litry pe³nego, panie Ill.
ILL: Pe³nego. Otwiera inn¹ bañkê i czerpie mleko.
Klara Zachanassian bierze lorgnon i rozgl¹da siê
doko³a.
KLARA ZACHANASSIAN: Piêkny poranek jesienny. Mgie³ka zasnuwa uliczki, srebrzysty dym, a nad tym fio³kowob³êkitne niebo, takie, jak je malowa³ hrabia
Holk, mój trzeci m¹¿, minister spraw zagranicznych. W czasie urlopu zajmowa³ siê malowaniem
obrazów. By³y okropne. (siada ociê¿ale) Ten ca³y
hrabia by³ okropny.
PIERWSZA KOBIETA: I mas³a. Dwadzieœcia deka.
DRUGA KOBIETA: I bochenek pszennego chleba. Dwukilowy.
ILL: Panie chyba dosta³y spadek, okr¹g³¹ sumkê.
OBYDWIE KOBIETY: Proszê to zapisaæ na rachunek.
ILL: Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich.
PIERWSZA KOBIETA: Jeszcze czekolady za dwa dwadzieœcia.
DRUGA KOBIETA: Za cztery czterdzieœci.
ILL: I to te¿ zapisaæ?
PIERWSZA KOBIETA: Tak.
DRUGA KOBIETA: Zjemy j¹ tu zaraz na miejscu, panie Ill.
PIERWSZA KOBIETA: U pana jest najprzyjemniej, panie Ill.
Siadaj¹ w g³êbi sklepu i jedz¹ czekoladê.
KLARA ZACHANASSIAN: Daj Winstona1. Muszê raz spróbowaæ ulubionego gatunku mego siódmego mê¿a.
Teraz, kiedy biedny Moby, namiêtny rybo³ówca, jest
1. Winston — czyt. uinston — tu: marka cygar.
44
10
20
30
rozwiedziony i pewnie siedzi smutny w ekspresie
do Portugalii.
Ochmistrz przynosi cygaro, podaje ogieñ.
PIERWSZY: Siedzi tam na swoim balkonie i kurzy cygaro.
ILL: Zawsze najdro¿sze gatunki. A¿ grzech!
PIERWSZY: Rozrzutnoœæ! Powinna siê wstydziæ, wko³o
tyle biedy.
KLARA ZACHANASSIAN pal¹c: Dziwne. Zupe³nie przyzwoite cygaro.
ILL: Przeliczy³a siê. Jestem starym grzesznikiem, panie
Hofbauer, któ¿ nim nie jest. Zrobi³em jej brzydki
kawa³ w m³odoœci, to prawda, ale kiedy „Pod Z³otym Aposto³em” wszyscy gülleñczycy pomimo swej
nêdzy jednomyœlnie odrzucili jej propozycjê, by³a
to najpiêkniejsza chwila w moim ¿yciu.
KLARA ZACHANASSIAN: Whisky, Boby. Czystej.
Przychodzi drugi klient, zubo¿a³y i obszarpany jak
wszyscy. (Drugi)
DRUGI: Dzieñ dobry. Dziœ bêdzie upa³.
PIERWSZY: Piêkna pogoda jakoœ siê trzyma.
ILL: Ale¿ mam dziœ rano klientów a klientów. Przedtem
to nikt nawet nie zajrza³, a od kilku dni drzwi siê
nie zamykaj¹.
PIERWSZY: Bo my stoimy po pañskiej stronie. Po stronie n a s z e g o Illa. Niez³omnie.
KOBIETY zajadaj¹c czekoladê: Niez³omnie, panie Ill,
niez³omnie.
DRUGI: Jesteœ przecie¿ najpopularniejsz¹ osobistoœci¹.
PIERWSZY: Najwa¿niejsz¹!
DRUGI: Na wiosnê zostaniesz burmistrzem.
PIERWSZY: Murowane!
KOBIETY jedz¹c czekoladê: Murowane, panie Ill, murowane.
DRUGI: Daj butelkê wódki.
Ill siêga na pó³kê.
Ochmistrz podaje whisky.
KLARA ZACHANASSIAN: ObudŸ tego nowego. Nie lubiê,
¿eby moi mê¿czyŸni sypiali tak d³ugo.
ILL: Trzy dziesiêæ.
10
20
30
DRUGI: Nie tej.
ILL: Przecie¿ zawsze j¹ pi³eœ.
DRUGI: Daj koniak.
ILL: Kosztuje dwadzieœcia trzydzieœci piêæ. Na to nikogo
nie staæ.
DRUGI: Czasem trzeba sobie na coœ pozwoliæ.
Przez scenê przebiega na wpó³ rozebrana dziewczyna, goni j¹ Toby.
PIERWSZA KOBIETA jedz¹c czekoladê: To skandal,
jak siê ta Luiza zachowuje!
DRUGA KOBIETA jedz¹c czekoladê: A jest przecie¿
zarêczona z tym blondynem, z tym muzykiem z ulicy Bertolda Schwarza.
Ill zdejmuje butelkê koniaku.
ILL: Proszê.
DRUGI: I tytoniu. Do fajki.
ILL: Proszê uprzejmie.
DRUGI: Importowanego.
Ill zlicza wszystko razem.
Na balkon wychodzi Ma³¿onek VIII, aktor filmowy,
wysoki, szczup³y, rudow³osy, ubrany w szlafrok. Mo¿e
go graæ ten sam aktor, który gra³ Ma³¿onka VII.
MA£¯ONEK VIII: Hopsi, czy to nie cudowne: nasze
pierwsze œniadanie jako m³odych narzeczonych.
Jak we œnie. Ma³y balkon, szumi¹ca lipa, plusk
fontanny przed ratuszem, kilka kur przebiegaj¹cych przez jezdniê, gdzieœ tam zagadane gospodynie z ich drobnymi troskami, a ponad dachami
wie¿a katedry!
KLARA ZACHANASSIAN: Usi¹dŸ, Hoby, przestañ gadaæ.
Krajobraz widzê sama, a myœlenie nie jest twoj¹
najmocniejsz¹ stron¹.
DRUGI: Teraz jej ma³¿onek te¿ tam usiad³ na górze.
PIERWSZA KOBIETA jedz¹c czekoladê: Ósmy.
DRUGA KOBIETA jedz¹c czekoladê: Przystojny mê¿czyzna, aktor filmowy. Moja córka widzia³a go w roli
k³usownika w filmie wed³ug powieœci Ganghofera.
PIERWSZA KOBIETA: A ja jako ksiêdza w filmie wed³ug
Grahama Greene’a 1.
1. Graham Greene — czyt. graem grin.
10
20
30
Ma³¿onek VIII ca³uje Klarê Zachanassian. Akord na
gitarze.
DRUGI: No tak, za pieni¹dze mo¿na mieæ wszystko.
Spluwa.
PIERWSZY: Ale nie u nas. Uderza piêœci¹ w stó³.
ILL: Dwadzieœcia trzy osiemdziesi¹t.
DRUGI: Zapisz to.
ILL: W tym tygodniu zrobiê wyj¹tek, ale ¿ebyœ mi zap³aci³ na pierwszego, kiedy dostaniesz zapomogê dla
bezrobotnych.
Drugi idzie w kierunku drzwi.
ILL: Helmesberger! Drugi przystaje. Ill podchodzi do
niego. Masz nowe buty. Nowe ¿ó³te buty.
DRUGI: I co z tego?
Ill patrzy na nogi Pierwszego.
ILL: Pan tak¿e, panie Hofbauer, pan tak¿e ma nowe
buty. (spogl¹da na Kobiety, podchodzi do nich,
powoli, przera¿ony) I wy te¿. Nowe ¿ó³te buty!
Nowe ¿ó³te buty!
PIERWSZY: Nie rozumiem, co w tym takiego.
DRUGI: Przecie¿ nie mo¿na ci¹gle nosiæ starych butów.
ILL: Nowe buty. Jak to siê sta³o, ¿e mogliœcie sobie
kupiæ nowe buty?
KOBIETY: Wziê³yœmy na rachunek, panie Ill, kaza³yœmy
zapisaæ.
ILL: Kaza³yœcie zapisaæ. U mnie te¿ kazaliœcie zapisaæ.
Lepszy tytoñ, lepsze mleko, koniak. Sk¹d macie
nagle kredyt w sklepach?
DRUGI: Ty nam przecie¿ tak¿e dajesz na kredyt.
ILL: Z czego chcecie za to zap³aciæ?
Milczenie. Ill rzuca w klientów towarami. Wszyscy
uciekaj¹.
ILL: Z czego chcecie zap³aciæ? Z czego chcecie zap³aciæ?
Z czego? Z czego? Biegnie w g³¹b sceny i znika.
[...]
Przy stole po lewej zasiada Policjant. Pije piwo.
Mówi powoli, z namys³em. Z g³êbi nadchodzi Ill.
KLARA ZACHANASSIAN: Mo¿esz podawaæ, Boby.
POLICJANT: Czego pan sobie ¿yczy, Ill? Proszê, niech
pan siada. Ill stoi. Pan dr¿y.
45
10
20
30
40
ILL: ¯¹dam aresztowania Klary Zachanassian.
Policjant nabija sobie fajkê, zapala j¹ bez poœpiechu.
POLICJANT: Osobliwe. Bardzo osobliwe.
Ochmistrz podaje œniadanie, przynosi pocztê.
ILL: ¯¹dam tego jako przysz³y burmistrz.
POLICJANT puszczaj¹c k³êby dymu: Jeszcze nie by³o
wyborów.
ILL: Proszê natychmiast zaaresztowaæ tê pani¹.
POLICJANT: To znaczy, ¿e pan chce z³o¿yæ doniesienie
na tê pani¹. Czy j¹ siê potem zaaresztuje, o tym
rozstrzygnie policja. A czy coœ przeskroba³a?
ILL: Wzywa mieszkañców naszego miasta do zamordowania mnie.
POLICJANT: I ja mam tê pani¹ tak po prostu aresztowaæ. Nalewa sobie piwa.
KLARA ZACHANASSIAN: Listy. Od Ike’a. Od Nehru. Przesy³aj¹ gratulacje.
ILL: To pañski obowi¹zek.
POLICJANT: Osobliwe. Bardzo osobliwe. Pije piwo.
ILL: Najoczywistsza rzecz w œwiecie.
POLICJANT: Drogi panie Ill, sprawa wcale nie jest taka
oczywista. Rozpatrzmy wszystko na ch³odno. Ta
pani zaproponowa³a miastu Güllen, ¿eby w zamian
za miliard pana... no, pan ju¿ wie, co mam na
myœli. To siê zgadza, by³em przy tym. Ale dla policji
nie jest to dostateczny powód, ¿eby podj¹æ kroki
przeciwko Klarze Zachanassian. Ostatecznie obowi¹zuj¹ nas prawa.
ILL: Nak³anianie do mordu.
POLICJANT: Niech pan uwa¿a, panie Ill. Nak³anianie do
mordu zachodzi³oby tylko w wypadku, gdyby propozycja zabicia pana by³a pomyœlana na serio. To
chyba jasne.
ILL: Jestem tego samego zdania.
POLICJANT: No, w³aœnie. Natomiast w danym wypadku
nie mo¿e byæ pomyœlana powa¿nie, gdy¿ cena miliarda jest grubo przesadzona, to musi pan sam
przyznaæ, za tak¹ rzecz obiecuje siê tysi¹c, mo¿e
dwa tysi¹ce; z pewnoœci¹ nie wiêcej, co do tego nie
ma dwóch zdañ. To zaœ ponownie dowodzi, ¿e
propozycja nie by³a pomyœlana na serio, a gdyby
46
10
20
30
nawet przyj¹æ, ¿e jest pomyœlana na serio, policja
nie mo¿e z kolei traktowaæ serio tej pani, która
najwidoczniej ma hyzia. Kapuje pan?
ILL: Propozycja mnie zagra¿a, panie wachmistrzu, bez
wzglêdu na to, czy ta pani ma hyzia, czy te¿ nie. To
przecie¿ logiczne.
POLICJANT: Nielogiczne. Propozycja nie stanowi dla
pana zagro¿enia, lecz tylko jej wykonanie. Niech
mi pan wska¿e rzeczywist¹ próbê wprowadzenia
propozycji w czyn, na przyk³ad cz³owieka, który
mierzy³ do pana z karabinu, a wówczas zjawiê siê
niezw³ocznie. Ale przecie nikt nie chce propozycji
zrealizowaæ, wprost przeciwnie. Manifestacja „Pod
Z³otym Aposto³em” by³a ca³kowicie jednoznaczna.
Pan pozwoli, ¿e z³o¿ê spóŸnione gratulacje. Pije
piwo.
ILL: Nie jestem o tym tak zupe³nie przekonany, panie
wachmistrzu.
POLICJANT: Nie jest pan przekonany?
ILL: Moi klienci kupuj¹ lepsze mleko, lepszy chleb,
lepsze papierosy.
POLICJANT: No to niech siê pan cieszy! Znak, ¿e pañskie interesy te¿ pójd¹ lepiej. Pije piwo.
KLARA ZACHANASSIAN: Boby, ka¿ wykupiæ akcje Duponta 1.
ILL: Helmesberger kupi³ u mnie koniak. A przecie¿ od
lat nic nie zarabia i ¿yje zupkami z kuchni dla
ubogich.
POLICJANT: Dziœ wieczór spróbujê tego koniaku. Jestem zaproszony do Helmesbergera. Pije piwo.
ILL: Wszyscy sprawili sobie nowe buty. Nowe ¿ó³te buty.
POLICJANT: Có¿ pan ma przeciwko nowym butom? Ja
te¿ chodzê w nowych butach. Pokazuje nogi.
ILL: I pan te¿!
POLICJANT: Jak pan widzi.
ILL: Tak¿e ¿ó³te. I pije pan pilzneñskie piwo.
POLICJANT: Znakomite.
ILL: Przedtem pi³ pan miejscowe.
1. Dupont — czyt. dipa~..
10
20
30
POLICJANT: By³o obrzydliwe.
Muzyka radiowa.
ILL: S³yszy pan?
POLICJANT: No i co?
ILL: Muzyka.
POLICJANT: Weso³a wdówka.
ILL: Radio.
POLICJANT: U Hagholzera, obok. Powinien zamkn¹æ
okno. Zapisuje w swoim notesie.
ILL: Sk¹d Hagholzer wzi¹³ radio?
POLICJANT: Jego rzecz.
ILL: A pan, panie wachmistrzu, z czego pan zap³aci za
pilzneñskie piwo i nowe buty?
POLICJANT: Moja rzecz.
Telefon na stole dzwoni. Policjant podnosi s³uchawkê.
POLICJANT: Posterunek policji w Güllen.
KLARA ZACHANASSIAN: Zatelefonuj do Rosjan, Boby,
¿e zgadzam siê na ich propozycjê.
POLICJANT: W porz¹dku. Odk³ada s³uchawkê.
ILL: A z czego zap³ac¹ moi klienci!
POLICJANT: To policji nie obchodzi. Wstaje i zdejmuje
karabin z porêczy krzes³a.
ILL: Ale mnie obchodzi. Bo zap³ac¹ mn¹.
POLICJANT: Nikt na pana nie dybie. £aduje broñ.
ILL: Miasto zad³u¿a siê. Wraz z d³ugami roœnie dobrobyt. Wraz z dobrobytem koniecznoœæ zabicia mnie.
A ta pani mo¿e sobie spokojnie siedzieæ na balkonie, popijaæ kawê, kopciæ cygara i czekaæ. Nic,
tylko czekaæ.
POLICJANT: Bzdury pan plecie!
ILL: Wy wszyscy czekacie. Uderza piêœci¹ w stó³.
POLICJANT: Za du¿o pan wypi³! Manipuluje przy karabinie.
POLICJANT: No, teraz jest na³adowany. Mo¿e pan spaæ
spokojnie. Policja jest po to, ¿eby prawu zapewniæ
pos³uch, dbaæ o porz¹dek, ochraniaæ obywateli.
Zna swoje obowi¹zki. Gdyby gdziekolwiek, z jakiejkolwiek strony pojawi³ siê choæby cieñ podejrzenia, ¿e panu coœ zagra¿a, panie Ill, policja natychmiast wkroczy, na tym mo¿e pan polegaæ.
10
ILL cicho: Dlaczego wstawi³ pan sobie z³oty z¹b, panie
wachmistrzu?
POLICJANT: ¯e co?
ILL: Nowy, b³yszcz¹cy z¹b.
POLICJANT: Czy pan zwariowa³?
Ill widzi teraz, ¿e lufa karabinu jest wycelowana
w niego i powoli podnosi rêce do góry.
POLICJANT: Nie mam czasu dyskutowaæ o pañskich
urojeniach, cz³owieku. Muszê iœæ. Tej postrzelonej
miliarderce uciek³ ulubiony kiciuœ. Czarna pantera. Muszê na ni¹ zapolowaæ. Wychodzi.
ILL: Na mnie polujecie, na mnie!
[...]
AKT TRZECI
20
30
Piotrowa Stodo³a: Po lewej siedzi w lektyce Klara
Zachanassian, nieruchoma, ubrana w bia³¹ sukniê
œlubn¹, z welonem itd. Jeszcze bardziej na lewo
drabina oraz wóz drabiniasty, stara bryczka, s³oma,
poœrodku beczu³ka. Z góry zwisaj¹ szmaty, zbutwia³e worki, wszystko zasnute olbrzymimi pajêczynami. Z g³êbi wy³ania siê Ochmistrz.
OCHMISTRZ: Lekarz i nauczyciel.
KLARA ZACHANASSIAN: Niech wejd¹.
Lekarz i Nauczyciel zjawiaj¹ siê, id¹ po omacku
w ciemnoœci, wreszcie dostrzegaj¹ miliarderkê, sk³adaj¹ uk³on. Obaj wystêpuj¹ obecnie w bardzo przyzwoitych, po mieszczañsku solidnych, prawie ¿e
eleganckich ubraniach.
OBYDWAJ: £askawa pani. Klara Zachanassian przygl¹da im siê przez lorgnon.
KLARA ZACHANASSIAN: Zakurzyliœcie siê, panowie. Obaj
otrzepuj¹ siê z kurzu.
NAUCZYCIEL: Proszê nam wybaczyæ. Musieliœmy przeleŸæ przez star¹ bryczkê.
KLARA ZACHANASSIAN: Schroni³am siê w Piotrowej
Stodole. Potrzeba mi spokoju. Œlub w katedrze
w Güllen by³ bardzo mêcz¹cy. Ostatecznie nie jestem ju¿ taka m³oda. Proszê, niech pan usi¹dzie na
beczce.
47
10
20
30
NAUCZYCIEL: Bardzo dziêkujê. Siada. Lekarz stoi.
KLARA ZACHANASSIAN: Duszno tutaj. Mo¿na siê udusiæ. Ale lubiê tê stodo³ê, zapach siana, s³omy, smarów do wozu. Wspomnienia. Wszystkie te narzêdzia
i sprzêty, wid³y do gnoju, bryczka, po³amany wóz
drabiniasty, by³y tu ju¿ za czasów mojej m³odoœci.
NAUCZYCIEL: Miejsce sk³aniaj¹ce do zadumy. Ociera
pot z twarzy.
KLARA ZACHANASSIAN: Pastor wyg³osi³ buduj¹ce kazanie.
NAUCZYCIEL: Pierwszy List do Koryntian, rozdzia³
trzynasty.
KLARA ZACHANASSIAN: Pan tak¿e dobrze siê spisa³ ze
swoim chórem mieszanym, panie nauczycielu.
Œpiew brzmia³ uroczyœcie.
NAUCZYCIEL: Bach. Z Pasji Œwiêtego Mateusza. Jestem jeszcze zupe³nie pod wra¿eniem. Obecnoœæ
ludzi z wielkiego œwiata, œwiata finansów, filmu...
KLARA ZACHANASSIAN: Ca³y ten wielki œwiatek pomkn¹³ ju¿ w swoich cadillacach do stolicy. Na weselne przyjêcie.
NAUCZYCIEL: £askawa pani. Nie chcielibyœmy zabieraæ
pani wiêcej czasu, ni¿ potrzeba. Ma³¿onek zapewne
oczekuje pani niecierpliwie.
KLARA ZACHANASSIAN: Hoby? Odes³a³am go z powrotem do Geiselgasteig 1 razem z jego porschem.
LEKARZ zdumiony: Do Geiselgasteig?
KLARA ZACHANASSIAN: Moi adwokaci wnieœli ju¿ sprawê rozwodow¹.
NAUCZYCIEL: A goœcie weselni, ³askawa pani?
KLARA ZACHANASSIAN: S¹ do tego przyzwyczajeni. To
jedno z moich najkrótszych ma³¿eñstw. Tylko z lordem Ismaellem trwa³o jeszcze krócej. Co was do
mnie sprowadza?
NAUCZYCIEL: Przychodzimy w sprawie pana Illa.
KLARA ZACHANASSIAN: O, czy¿by umar³?
NAUCZYCIEL: £askawa pani! Ostatecznie kierujemy siê
pewnymi zasadami, przyjêtymi na Zachodzie.
KLARA ZACHANASSIAN: No to czego chcecie?
1. Geiselgasteig — czyt. gaizelgasztajg.
48
10
20
30
NAUCZYCIEL: Gülleñczycy niestety sprawili sobie ró¿ne
rzeczy.
LEKARZ: Dosyæ du¿o rzeczy.
Obaj ocieraj¹ pot.
KLARA ZACHANASSIAN: Zad³u¿yliœcie siê?
NAUCZYCIEL: Beznadziejnie.
KLARA ZACHANASSIAN: Pomimo zasad?
NAUCZYCIEL: Jesteœmy tylko ludŸmi.
LEKARZ: I musimy teraz sp³acaæ nasze d³ugi.
KLARA ZACHANASSIAN: Przecie¿ wiecie, co trzeba
zrobiæ.
NAUCZYCIEL odwa¿nie: Pani Zachanassian! Pomówmy
ze sob¹ otwarcie. Proszê wejœæ w nasze smutne
po³o¿enie. Od dwóch dziesi¹tków lat staram siê
wyhodowaæ w tej zubo¿a³ej gminie delikatne zal¹¿ki szlachetnych, ludzkich uczuæ, a doktor t³ucze
siê swoim starym mercedesem, odwiedzaj¹c rachitycznych i chorych na gruŸlicê pacjentów. I po có¿
te ¿a³osne ofiary? Dla pieniêdzy? Chyba nie. Nasze
uposa¿enie jest znikome, osobiœcie bez wahania
odrzuci³em propozycjê przeniesienia siê do liceum
w Kalberstadt, doktor zaœ nie przyj¹³ stanowiska
wyk³adowcy na uniwersytecie w Erlangen. Czy wy³¹cznie z mi³oœci bliŸniego? To by³aby przesada.
Nie, wytrwaliœmy przez te d³ugie, niekoñcz¹ce siê
lata, a wraz z nami przetrwa³o miasteczko, poniewa¿ mieliœmy nadziejê, ¿e od¿yje dawna œwietnoœæ
Güllen, ¿e zyskamy mo¿noœæ wykorzystania naturalnych bogactw, które w takim nadmiarze kryje
nasza ojczysta ziemia. Nizina Pückenried obfituje
w z³o¿a naftowe, teren Konradowego Lasu w rudê.
Nie jesteœmy nêdzarzami, madame, tylko po prostu
o nas zapomniano. Potrzeba nam kredytów, zaufania, zamówieñ, a gdy je otrzymamy, rozkwitnie
nasza gospodarka, nasza kultura. Güllen mo¿e te¿
coœ zaoferowaæ: hutê „Miejsce Pod S³oñcem”.
LEKARZ: Fabrykê Bockmanna.
NAUCZYCIEL: Zak³ady Wagnera. Jeœli je pani kupi i uzdrowi, Güllen znów bêdzie prosperowaæ. Lepiej
racjonalnie, z dobrym oprocentowaniem zainwestowaæ sto milionów ni¿ roztrwoniæ miliard!
10
20
30
40
KLARA ZACHANASSIAN: Mam jeszcze dwa.
NAUCZYCIEL: Niech pani nie dopuœci, ¿eby oczekiwanie, którym ¿yliœmy przez lata ca³e, okaza³o siê
daremne. Nie prosimy o ja³mu¿nê, proponujemy
interes.
KLARA ZACHANASSIAN: Rzeczywiœcie, interes nie by³by
z³y.
NAUCZYCIEL: £askawa pani! Wiedzia³em, ¿e nas pani
nie opuœci w potrzebie.
KLARA ZACHANASSIAN: Tylko ¿e interes jest nierealny.
Nie mogê kupiæ huty „Miejsce Pod S³oñcem”, poniewa¿ ju¿ jest moj¹ w³asnoœci¹.
NAUCZYCIEL: Pani?
LEKARZ: A Bockmann?
NAUCZYCIEL: A Zak³ady Wagnera?
KLARA ZACHANASSIAN: Równie¿ nale¿¹ do mnie. Moje
s¹ fabryki, nizina Pückenried, Piotrowa Stodo³a,
miasteczko, ka¿da jego ulica, ka¿dy dom. Kaza³am
wykupiæ przez agentów ca³y ten kram i unieruchomiæ przedsiêbiorstwa. Wasza nadzieja by³a szaleñstwem, wasza wytrwa³oœæ nonsensem, wasza ofiarnoœæ g³upot¹, zmarnowaliœcie ¿ycie bez najmniejszego po¿ytku. Cisza.
LEKARZ: To przecie¿ potworne!
KLARA ZACHANASSIAN: By³a zima, kiedy w marynarskim mundurku, z rudymi warkoczami, w zaawansowanej ci¹¿y opuszcza³am ongiœ to miasteczko,
a jego mieszkañcy spogl¹dali za mn¹ z drwi¹cymi
minami. Zmarzniêta siedzia³am w poci¹gu do Hamburga, ale gdy za kwiatami na zamarzniêtych szybach zniknê³y kontury Piotrowej Stodo³y, postanowi³am, ¿e tu jeszcze powrócê. Teraz jestem. Teraz
ja wysuwam ¿¹dania, ja dyktujê warunki zawarcia
transakcji. (g³oœno) Roby i Toby, wracamy „Pod
Z³otego Aposto³a”. Przyjecha³ ma³¿onek numer dziewiêæ ze swymi ksi¹¿kami i rêkopisami.
Z g³êbi nadchodz¹ potworne draby i podnosz¹ lektykê.
NAUCZYCIEL: Pani Zachanassian! Pani jest kobiet¹,
która zosta³a boleœnie zraniona w swych uczuciach.
¯¹da pani absolutnej sprawiedliwoœci. Przypomina
10
20
mi pani antyczn¹ bohaterkê, Medeê 1. Ale w³aœnie
dlatego, ¿e doskonale pani¹ rozumiemy, zdobywamy siê na odwagê, ¿eby tym wiêcej ¿¹daæ: niech
pani zrezygnuje ze zgubnej myœli o zemœcie, niech
pani nie doprowadza nas do ostatecznoœci, lecz
pomo¿e biednym, s³abym, ale uczciwym ludziom
wieœæ nieco godniejsze ¿ycie, niech siê pani zdobêdzie na prawdziwe cz³owieczeñstwo!
KLARA ZACHANASSIAN: Cz³owieczeñstwo, moi panowie, jest podporz¹dkowane gie³dzie milionerów,
jeœli ktoœ rozporz¹dza takim kapita³em jak mój,
staæ go na stworzenie sobie w³asnego ³adu œwiata.
Œwiat zrobi³ ze mnie dziwkê, teraz ja zrobiê z niego
burdel. Kto nie mo¿e buliæ, a pragnie uczestniczyæ
w rozkoszach ¿ycia, ten musi zgi¹æ kark. Wy pragniecie uczestniczyæ w rozkoszach ¿ycia. Uczciwy
jest tylko ten, kto p³aci. A ja p³acê. Miastu Güllen
— za morderstwo, koniunktur¹ — za jednego
trupa. Jazda, wy tam!
Dwa potworne draby wynosz¹ lektykê.
LEKARZ: Mój Bo¿e, co robiæ?
NAUCZYCIEL: To, co nam nakazuje sumienie, doktorze
Nüsslin.
[...]
Friedrich Dürrenmatt, Wizyta starszej pani. Tragiczna
komedia w trzech aktach (fragmenty), T³um. Irena i Egon
Naganowscy. Tekst wed³ug wydania: Friedrich Dürrenmatt,
Teatr (Wybór), PIW, Warszawa 1972.
1. Medea (z mit. gr.) — czarodziejka, córka króla Kolchidy, w³aœciciela z³otego runa. Medea zakocha³a siê w Jazonie i umo¿liwi³a mu zdobycie z³otego runa, broni¹c Argonautów przed
poœcigiem swego ojca. Gdy Jazon j¹ porzuci³, zabi³a swoj¹ rywalkê oraz w³asne dzieci i uciek³a do Aten, sk¹d zosta³a wypêdzona za próbê zabicia Tezeusza.
W cyklu To lubiê! lekturê historii o Argonautach w opracowaniu J. Parandowskiego proponowano w kl. szóstej.
49
Na samym
dnie
* Hottingen — jak wynika
z danych w tekœcie, miasteczko w Szwajcarii.
* Storch — czyt. sztorh.
* Gehr — czyt. ge:r.
* sêdzia pokoju — funkcja
pe³niona przede wszystkim we Francji i Anglii; we
Francji sêdzia pokoju rozstrzyga³ drobne spory cywilne (nie karne), w Anglii
to urzêdnik o uprawnieniach administracyjnych.
* pilastry — kolumny, zwykle w formie prostopad³oœcianu, wpuszczane w mur.
Maria Konopnicka
Mi³osierdzie gminy
Kartka z Hottingen*
Dziewi¹ta dochodzi na zegarze gminy. Przez lekk¹ mg³ê porann¹ przebijaj¹ ciemniejsze lazurowe g³êbie, zapowiadaj¹ce cudown¹ i cich¹ pogodê.
Przed kancelari¹ snuj¹ siê gromadki, oczekuj¹c przybycia pana radcy Storcha*,
którego szary filcowy kapelusz i laskê ze srebrn¹ ga³k¹ widaæ przed blisk¹ kawiarni¹
Gehra*, u stolika pana sêdziego pokoju*, czytaj¹cego tu przy cienkiej kawie swój poranny dziennik.
Pan radca mo¿e przybyæ lada chwila; tak przynajmniej s¹dzi woŸny, stoj¹cy w pó³urzêdowej postawie na ganku kancelarii i odpowiadaj¹cy na pozdrowienia przechodniów przytkniêciem dwu palców do granatowej z bia³¹ wypustk¹ czapki.
10
Od strony kawiarni Gehra dolatuj¹ rzeœkie g³osy obu rozmawiaj¹cych panów. Pan
radca zatrzyma³ siê tylko na chwilê, nie siada nawet, ale rozmowa z panem sêdzi¹ bawi
go widaæ, gdy¿ s³ychaæ od czasu do czasu jego œmiech swobodny, weso³y, któremu
odpowiada krótkim naszczekiwaniem pyszny, brunatny seter w postawie sfinksa u stolika le¿¹cy.
Tymczasem ludzie przed kancelari¹ przychodz¹, pozdrawiaj¹ siê wzajem i staj¹
gawêdz¹c niedbale. Niektórzy id¹ wprost do kancelarii, inni przysiadaj¹ na kamiennych, po³¹czonych luŸnym ³añcuchem s³upkach, które niewielki, ¿wirem wysypany
plac przed gmachem od ulicy dziel¹; jeszcze inni, zadar³szy g³owy, przypatruj¹ siê
samemu gmachowi. Jest nowy. Stan¹³ wszak¿e na miejscu dawno zadrzewionym, z któ20 rego mu pozostawiono dwa szeroko rozros³e o ³upi¹cej siê, delikatnej korze platany,
których ¿yw¹ zieleñ jesienne s³oñce z³ociæ ju¿ nieco zaczê³o.
Sam gmach, prosty, szary, kwadratowy niemal, ma na p³askim dachu nisk¹ ¿elazn¹
balustradê o z³oconych ga³kach, a na fasadzie cztery pilastry* i pami¹tkow¹ tablicê
z napisem. Napis ten, b³yszcz¹cy weso³o z³oceniem swych liter, przyci¹ga oczy ludzkie.
Ka¿dy prawie z przyby³ych podnosi g³owê i odczytuje go z powag¹. Albo¿ nie ma prawa?
Wszak ka¿dy na wzniesienie kancelarii da³ swoje trzy grosze, a dom jest wspóln¹ w³as-
Muzeum Literatury w Warszawie.
Maria Konopnicka (1842-1910) — pisarka. Po separacji z mê¿em wychowywa³a samotnie szeœcioro dzieci.
Wra¿liwa na nêdzê spo³eczn¹, poœwiêci³a temu problemowi wiele wierszy i nowel. Reagowa³a z pasj¹
na aktualne wydarzenia spo³eczne i polityczne, np. anga¿owa³a siê w dzia³ania przeciwko germanizacji
narodu polskiego (wiersz O Wrzeœni, s³ynna Rota...). Podobnie jak Henryk Sienkiewicz, zosta³a
obdarowana przez Polaków dworkiem (w ¯arnowcu ko³o Krosna) zakupionym ze sk³adek publicznych.
Jej grób znajduje siê we Lwowie.
W cyklu To lubiê! proponowano dot¹d lekturê jednego tylko wiersza Konopnickiej — A jak poszed³ król... —
w kl. III gimnazjum.
50
* cebula — tu: gruby zegarek kieszonkowy.
* „joppy” — bluzy, kaftany
(„jupka”; w jêzykach europejskich s³owo w ró¿nych
odmianach fonetycznych,
pochodzenia wschodniego,
u¿ywane równie¿ na oznaczenie spódnicy).
* dymka — barchan.
* Blanc — czyt. blank.
* Höschli — czyt. höszli.
* kitajka — od Kitaj (Chiny),
w ró¿nych krajach nazwa
ró¿nych tkanin jedwabnych
i bawe³nianych; tu: materia³ bawe³niany.
* Münster — czyt. münster.
*
*
*
*
*
Sprüngli — czyt. sprüngli.
Kägi — czyt. kegi.
Mainau — czyt. mainau.
Dödöli — czyt. dödli.
Tödi Mayer — czyt. tödi
majer.
* Dörfli — czyt. dörfli.
* Leu — czyt. loj.
* s³odownik — wytwórca
s³odu, produktu
niezbêdnego do wyrobu
spirytusu i piwa; s³ód
zawiera cukier skrobiowy
utworzony w wysuszonym
kie³kuj¹cym jêczmieniu.
noœci¹ i wspólnym dzie³em gminy. Nie mniej przyci¹ga oczy zegar, umieszczony w samym ostrzu trójk¹ta opieraj¹cego siê podstaw¹ o p³askie kapitele pilastrów, tylko ¿e
wskazówki jego zdaj¹ siê dziœ wolniej jakoœ poruszaæ po okr¹g³ej i b³yszcz¹cej tarczy.
Tak przynajmniej mniema w³aœciciel bliskiej piwiarni, który co chwila dobywa swoj¹
wielk¹ srebrn¹ cebulê* , konfrontuj¹c j¹ z zegarem gminy. Mi³y Bo¿e, po co siê cz³owiek ma œpieszyæ. Czas i tak leci.
Ju¿ tylko parê minut brakuje do dziewi¹tej; gromadki zaczynaj¹ siê œci¹gaæ przed
sam ganek kancelarii, œmiej¹c siê i rozmawiaj¹c g³oœno. Nie ma w tym zebraniu nic
uroczystego: jak kto przy robocie sta³, tak przyszed³. Zwyczajnie, za interesem.
10
Codzienne „joppy”* szarzej¹ siê na grzbietach; rzeŸnik Wallauer przyszed³ w ró¿owym dymkowym* kaftanie, Jan Blanc*, rymarz z Höschli*, w zielonym kitajkowym*
fartuchu, spiêtym na mosiê¿n¹ haftkê z ³añcuszkiem; wielu, mimo rannego ch³odu,
stawi³o siê na zebranie w kamizelkach tylko; wdowa Knaus, jak sz³a z targu, tak wst¹pi³a z koszykiem ogrodowizny i z now¹ szczotk¹ pod pach¹. A có¿? Wszak tu wszyscy
swoi.
Nareszcie na kwadratowej wie¿ycy Nowego Münsteru* zaczynaj¹ biæ kwadranse,
a jednoczeœnie daje siê s³yszeæ radosne szczekanie wy¿³a biegn¹cego u nóg pana radcy. Wyprzedza go, wraca, znowu go wyprzedza, znów w paru susach wraca, a¿ weszli
razem w wybornych humorach w otwarte drzwi kancelarii. Zaraz za nimi zaczynaj¹
20 wchodziæ czekaj¹ce przed gmachem gromadki.
Wchodz¹ i w sieniach ju¿ dziel¹ siê na dwie partie: ciekawych i interesowanych.
Interesowani przepychaj¹ siê zbitym szeregiem do ¿ó³tych drewnianych balasków,
dziel¹cych salê na czêœæ urzêdow¹ i nieurzêdow¹; ciekawi id¹ wolniej i obsiadaj¹
³awki, biegn¹ce doko³a pod œcian¹.
Nie jest to rozdzia³ stanowczy.
To z jednej, to z drugiej strony co i raz miano sobie coœ do powiedzenia; czasem
te¿ który z ciekawszych uczuwa³ siê nagle interesowanym i u balasków miejsca sobie
szuka³. Cz³owiek mo¿e siê namyœliæ i w ostatniej chwili.
Interesowanych jest mniej; ci maj¹ wa¿niejsze stanowisko w sali. Jest tu powroŸnik
30 Sprüngli*, który siê niedawno z wdow¹ o¿eni³ i warsztat chcia³ rozwin¹æ; jest Kägi*
Tobiasz, w³aœciciel piwiarni „Pod Zielon¹ R󿹔; jest piekarz Lorche; jest ober¿ysta
z Mainau*; jest Dödöli*, w³aœciciel winnicy; jest Wetlinger Urban, s³odownik*; jest
Tödi Mayer*, œlusarz; jest kotlarz Kissling; jest ogrodnik Dörfli*; jest stolarz Leu* Peter
i kilku innych jeszcze.
Ka¿dy z nich potrzebuje pos³ugi to w warsztacie, to w domu, to w roli. Ka¿dy te¿
woli, ¿e mu to taniej przyjdzie, ni¿ gdyby parobka zgodzi³. Porozpierali siê u balasków
i gwarz¹ z cicha. Wdowa Knaus tak¿e siê miêdzy nimi rozpar³a. Od czasu, jak siê syn
o¿eni³, na imiê boskie nie ma siê kim w domu pchn¹æ. Jest przy tym mi³osiernego
serca i chêtnie by biedotê jak¹ wziê³a, ¿eby tylko pos³ugê z tego niezgorsz¹ mieæ mo¿51
* kamlot (z fr.) — tkanina
z we³ny wielb³¹dziej.
52
na. No i ¿eby dop³ata nie bardzo marn¹ by³a. Nie mo¿e przecie¿ niedo³êgi darmo do
domu braæ. Gmina zreszt¹ ma fundusze na to, ¿eby za biedaków, co ju¿ robiæ nie
mog¹, p³aci³a.
¯ebraæ przecie¿ nie pójd¹, nie wolno. Czy tylko bêdzie w czym wybraæ?... Pod
jesieñ s³abnie to jak muchy. Wola³aby babê... Phi! weŸmie i dziada, jak baby nie bêdzie.
Aby od biedy, aby od biedy! A czy to ma³o tej ho³oty w gminie? Tygodnia nie ma, ¿eby
do kancelarii nie œci¹ga³a jaka mizerota, której siê zdaje, ¿e ju¿ nie poradzi robocie.
Nieprawda¿? Takiego dobrze docisn¹æ, to i za m³odego obstanie od nag³ego razu. A i to
b³ogie, co tam gmina doda. Nie raz, nie dwa, jeszcze taki swego nie przeje, a ju¿ go
10 œmieræ œciœnie. Hoppingerom siê trzydzieœci franków po starej Reguli zosta³o, co j¹ na
wiosnê z kancelarii wziêli. A Egli? Egli wiêcej ni¿ w parobka w Alojza ora³, a jeszcze
po³owy zapomogi nie wyda³, kiedy stary zipn¹³. Pan Bóg mi³osierny niczyjej krzywdy
nie chce!
Tu wdowa wzdycha, a czarny kamlotowy* kaftan podnosi siê z szelestem na jej
szerokich piersiach.
Ale jeden i drugi ogl¹da siê ku drzwiom. Czemu nie przyszed³ Probst? Spodziewano
siê, ¿e pierwszy do licytacji stanie, a jego dot¹d nie ma.
Ucicha nareszcie w sali, a pan radca podnosi g³owê od biurka, przy którym stoj¹c
czyta³ papier jakiœ.
Jest to m³ody jeszcze, przystojny i okaza³y szatyn, którego niewielka ³ysina niemal
20
¿e nie szpeci wcale. Twarz ma miêsist¹, okr¹g³¹, w¹s rudawy, spojrzenie otwarte, jasne. Ubrany z pewnym wykwintem, u szwajcarskich urzêdników niezwyk³ym. Szczególniej uderza œnie¿ny gors u koszuli, na którym b³yszcz¹ drobne z³ote spinki. Podniós³szy
g³owê pan radca oczy mru¿y i znad z³otych okularów po obecnych patrzy. W tej chwili
w³aœnie woŸny drzwi zamyka. Zdaje siê, ¿e ju¿ nikt wiêcej nie przyjdzie.
— No, moi panowie — odzywa siê pan radca przeci¹gaj¹c palcem t³ustej, bia³ej
rêki pomiêdzy przyciasnym ko³nierzykiem a pe³n¹, nieco nabrzmia³¹ szyj¹. — No, moi
panowie, mamy dziœ, jak wiecie, posiedzenie sekcji dobroczynnoœci w gminie. Czy tak?
— Tak, tak! — odzywa siê kilka g³osów z sali.
30
— A wiêc, moi panowie — dodaje radca, zapuszczaj¹c palec pomiêdzy ko³nierzyk
a kark, k³ad¹cy siê na nim fa³d¹ t³ustej skóry — wiêc mo¿emy zaczynaæ!
— Tak, tak! — odzywaj¹ siê ponownie g³osy. Ale pan radca, œwie¿y urzêdnik z wyborów, nie lubi traciæ sposobnoœci do ma³ych przemówieñ, które by gruntowa³y popularnoœæ jego. Chrz¹ka tedy i opar³szy obie d³onie na pulpicie swego biurka tak rzecze:
— Wiadomo panom, jak opiekuñcze s¹ ustawy gminy. Wiadomo panom, ¿e gmina
nie dozwala cierpieæ nêdzy ¿adnemu z cz³onków swoich. Ociera ³zy, odziewa nagich,
karmi g³odnych, bezdomnym daje dach nad g³ow¹, s³abych wspiera.
Tu czuj¹c, ¿e mu siê ten frazes uda³, robi krótk¹, lecz znacz¹c¹ pauzê. Obejmuje
potem oczyma obecnych i tak mówi dalej:
* koza — dawniej: areszt.
* uszak — nieruchoma czêœæ
zawiasów w futrynie.
* Kuntz Wunderli — czyt.
kunc wunderli.
Ustawy gminy s¹ ustawami chrzeœcijañskiego mi³osierdzia, s¹ one nie tylko nasz¹
zdobycz¹ cywilizacyjn¹, ale nasz¹ chlub¹! Tak jest, panowie, one s¹ nasz¹ chlub¹!
Wiadomo panom, ¿e m³odoœæ nie trwa, si³y opuszczaj¹, choroba i bieda ³amie. Jest to
powszechne prawo, któremu ulega œwiat ca³y. Ale nasza gmina podejmuje walkê z tym
prawem. W jaki sposób? W bardzo prosty: przygarnia tych, których skrzywdzi³o ¿ycie,
przygarnia nêdzarzy i wydziedziczonych, przygarnia kaleki i niemocne starce.
Tu pan radca dziwi siê, ¿e mu tak dobrze idzie, i znów robi pauzê. ¯al mu po
prostu, ¿e s³ucha go tak ma³a garstka ludzi. Taka mowa, wypowiedziana na jakimœ
du¿ym zebraniu, zrobi³aby mu imiê. Za czym z wysoka rzuca okiem na salê i tak koñczy:
10
— Tak jest, moi panowie! Gmina przygarnia ich i godz¹c rozumn¹ rachubê z porywami serca mówi: starzec ten, nêdzarz ten, ten kaleka nie mo¿e ju¿ wy¿yæ ze swej
pracy. Owszem, nie mo¿e ju¿ pracowaæ. Nie ma on rodziny, która by go ¿ywiæ mog³a,
lub te¿ ma rodzinê biedn¹, której praca ledwo starczy, by g³odu nie zaznaæ. Mam¿e go
puœciæ, by siê w³óczy³ po drogach jako wstrêtny ¿ebrak? Nigdy!
Potrz¹sa g³ow¹ energicznie i podnosz¹c g³os mówi:
— WoŸny, wprowadŸ kandydata!
WoŸny przechodzi szerokim krokiem przez salê i znika w drzwiach bocznych, do
ma³ej komórki, s³u¿¹cej niekiedy za kozê*, wiod¹cych; miêdzy zebranymi szerz¹ siê
pó³g³oœne szmery, a pan radca stoi z podniesion¹ rêk¹, ¿eby nie wychodziæ z pozy.
20 Up³ywa krótka chwila. Nagle w drzwiach bocznych ukazuje siê naprzód g³owa, dygoc¹ca na krótkiej, wychud³ej szyi, potem kolana ku przodowi zgiête, potem stopy resztk¹ obuwia ozute, potem rêce zgrabia³e i dr¿¹ce, które siê uszaków* drzwi z obu stron
chwytaj¹, ¿eby dopomóc nogom przez próg, a wreszcie grzbiet w pa³¹k zgiêty. Jest to
Kuntz Wunderli*, stary tragarz, którego wszyscy znaj¹.
W sali zapanowywa szmer g³oœniejszy nieco.
— To kandydat?... Na mi³osierdzie boskie, có¿ to za kandydat? Któ¿ weŸmie do
siebie takiego trupa? Co za pomoc z tego komu? Co za wyrêka? No, no! Ciekawa rzecz,
co te¿ gmina myœli daæ za wziêcie tego próchna! A toæ skóra i koœci! Nic wiêcej!
Niezadowolenie siê wzmaga. S¹ tacy, którzy od razu siêgaj¹ po czapki i od balasków
30 odchodz¹.
Ale pan radca na szmery te nie zwa¿a i, zaledwie Kuntz Wunderli ukaza³ siê we
drzwiach, tak mowê swoj¹ koñczy:
— Tak jest, moi panowie! Piêkne nasze ustawy wygna³y z ziemi naszej ¿ebraninê,
a wprowadzi³y do niej mi³osierdzie. Nie ma ju¿ opuszczonych! Nie ma ju¿ nêdzarzy!
Gmina jest ich matk¹, gmina jest ich ¿ywicielk¹. Oto jest starzec niezdolny do pracy.
Kto z panów chce go wzi¹æ do siebie? Niejedn¹ pos³ugê mieæ mo¿na jeszcze z niego.
Gmina nie wymaga, by jej cz³onkowie czynili to darmo. Gmina gotowa jest, pod³ug
ustaw swoich, przyczyniæ siê do utrzymania tego starca. Kandydacie, przybli¿ siê! Panowie, przypatrzcie siê kandydatowi!
53
* fontaŸ — tu: finezyjnie zawi¹zana kokarda noszona
zamiast krawata.
54
Sk³oni³ g³owê i dobywszy fular otar³ nim czo³o. £atwo siê poci³, a w sali stawa³o siê
gor¹co.
Tymczasem Kuntz Wunderli, popchniêty nieco z ty³u przez woŸnego, wydobywa siê
szczêœliwie zza drzwi i przy progu staje. Pe³ne œwiat³o, z otwartego na obszern¹ ³¹kê
okna, pada teraz na jego zgarbion¹ i znêdznia³¹ postaæ. Stoi tak przez chwilê, mn¹c
w rêku stary pilœniowy kapelusz, a chude kolana dr¿¹ mu coraz silniej. Jest wzruszony.
Nagle prostuje siê, podnosi g³owê i z uœmiechem na obecnych patrzy. Uœmiech ma
zachêcaj¹cy, weso³y prawie. Kuntz Wunderli nie wie, kto bêdzie panem jego. Uœmiecha
siê tedy do wszystkich i raŸno mruga oczyma. Oczy te s¹ zimne, os³upia³e i stroskane.
10 Stary Kuntz usi³uje im wszak¿e nadaæ filuterny, niemal lekkomyœlny wyraz. Gdy mu siê
jedno zmêczy i staje w ciemnym swoim dole nieruchome, martwe, mruga drugim,
jakby chcia³ mówiæ: „Jeszczem ja mocny! O, i jaki mocny! Chleba darmo nie zjem,
pracowaæ bêdê, ka¿dej robocie poradzê. I wody przyniosê, i drew u³upiê, i kartofli
naskrobiê, i izbê zamiotê... Du¿¹ si³ê mam jeszcze... du¿¹ si³ê...”
A gdy tak patrzy z wysi³kiem, stara jego g³owa coraz silniej trz¹œæ siê zaczyna, oczy
nieruchomiej¹ i zachodz¹ wielkimi ³zami, a rêce szukaj¹ podpory. Jedne tylko w¹skie
i zapad³e usta uœmiechaj¹ siê, ci¹gle siê uœmiechaj¹, nawet wtedy, kiedy dwie ³zy ciê¿kie i zimne tocz¹ siê z wolna po zmiêtej i zbru¿d¿onej twarzy.
Ten, to ów zaczyna mu siê przygl¹daæ. Istotnie, stary wygl¹da wcale jeszcze dobrze.
20 Dziœ rano ogoli³ siê w³aœnie; woŸny po¿yczy³ mu brzytwy. Le¿y to w interesie gminy, ¿eby
taki kandydat jak najlepiej i najraŸniej siê przedstawia³. Inaczej móg³by nie znaleŸæ
wcale amatora. Nie tylko wiêc woŸny po¿yczy³ mu brzytwy, ale starego kubraka i niebieskiej chustki na szyjê, które po licytacji znów sobie odbierze. Stary Kuntz Wunderli
umie to oceniæ. Wie on, jakie pobudki mia³a gmina w tak ³askawie udzielonej mu
pomocy, i rad by przede wszystkim uwydatniæ te piêkne szczegó³y swojego ubrania.
Ale rêkawy kubraka s¹ na niego przyd³ugie; sam kubrak, zbyt obszerny, wisi na nim
raczej, niŸli go odziewa, a bujny, niebieski, bawe³niany fontaŸ* dziwnie siê sprzecza
z jego wysch³¹, pomarszczon¹ w tysi¹ce szwów szyj¹, któr¹ Kuntz to wyci¹ga, to chowa,
nie wiedz¹c, jak lepiej przedstawi siê chustka. W³aœciwie mówi¹c, jest w trudnym
30 po³o¿eniu.
Trzeba mu i litoœæ wzbudziæ, i nie okazaæ siê zbyt niedo³ê¿nym. Wie on, ¿e stoi tu
w charakterze starca, niemog¹cego pracowaæ, ale wie tak¿e, i¿ ka¿dy z tych, co tu
przyszed³, na rêce jego patrzy, czy siê roboty chwyc¹. Gmina ma nad nim mi³osierdzie,
prawda, ale zbyt wiele wymagaæ nie mo¿e... Zmieszany, wzruszony patrzy ludziom po
oczach, miarkuj¹c, co który myœli; na woŸnego te¿ rzuca w bok krótkie spojrzenia,
jakby dla upewnienia go, ¿e ani brzytwa, ani kubrak, ani chustka nie pójd¹ na marne.
Ludzie patrz¹ na starego i gawêdz¹ g³oœno. Nie le¿y to w interesie ¿adnego z nich,
¿eby okazywaæ zbyteczny poœpiech. Staliby tak do po³udnia mo¿e, porozpierani na
balaskach i bior¹cy tabakê, ale pan radca nie lubi przewlek³ych posiedzeñ.
* Tröndi — czyt. tröndi.
— No, moi panowie — odzywa siê g³oœno. — Czy przypatrzyliœcie siê kandydatowi?
— A có¿ mu siê tam przypatrywaæ — odpowiada po ma³ym milczeniu kotlarz
Kissling. — Toæ my go co dzieñ widzimy. Stary i ledwo dycha, nie uci¹gnie, nie dŸwignie... Jak myœlicie, szwagrze i — zwróci³ siê do Faustyna Tröndi* — bêdzie mia³
z osiemdziesi¹t albo i wiêcej?
Stary chrz¹kn¹³. Osiemdziesi¹t dwa skoñczy³, osiemdziesi¹t dwa... Ale uœmiecha siê
tylko i milczy.
— Ile macie lat, stary? — pyta go Tödi Mayer.
Kuntz szybko mruga ku woŸnemu okiem, a potem mówi:
10
— Siedemdziesi¹t i cztery, kochanku! Siedemdziesi¹t i cztery!
— A poka¿ no, stary, zêby? — odzywa siê ober¿ysta z Mainau. Kuntz znów rzuca
szybkie spojrzenie na woŸnego i rozszerzywszy zesch³e wargi ukazuje wcale jeszcze
zdrowe zêby. Publika zaczyna siê œmiaæ.
— Ho! ho! — mówi jeden — a to by i koœæ ugryz³.
— Chleba siê nie zlêknie! — dodaje drugi. Leu Peter, stolarz, przechyla siê ku
niemu.
— A machnij no, stary, piêœci¹! Dalej!
Wunderli postêpuje krok naprzód, podnosi nieco g³owê, prostuje grzbiet i macha
20 kilka razy rêk¹, której œciœniêta piêœæ ginie w d³ugim rêkawie po¿yczonego kubraka.
Rêka opada mu za ka¿dym razem jak z³amana ga³¹Ÿ. W stawach s³ychaæ trzask przykry.
— A co? NieŸle macha! — odzywa siê ktoœ z ³awy.
— Phi!... — dodaje pesymistycznie drugi, wiedz¹c, ¿e uwagi galerii nigdy nie s¹
dla interesowanych stracone.
— A jak¿e nogi? — pyta znów Tödi Mayer, który widocznie na Kuntza ma ochotê.
— Maszeruj no, stary!
Ale stary miesza siê widocznie. Nogi to w³aœnie najs³absza jego strona. Ba! Gdyby
nie nogi!... I nawet nie tyle nogi, co kolana... Na sam¹ myœl o wyprostowaniu ju¿ mu
w nich coœ strzyka... Ale Kuntz Wunderli nie zawiedzie gminy. Z najwy¿szym wysi³kiem
30 unosi jedn¹ stopê i stawia j¹ natychmiast w tym samym miejscu. Nie... nie... pomyli³
siê. To nie ta! To gorsza! Podnosi tedy drug¹, lecz jeszcze szybciej spuszcza j¹ z g³oœnym syknieniem. Co u diaska! Czy to nie tamta? Czy¿by ta w³aœnie by³a gorsz¹?
Interesowani marszcz¹ siê i milcz¹. Galeria, która z ³awek powstawszy podesz³a do
balasków, zaczyna siê œmiaæ g³oœno.
— Dalej! Dalej! — wo³aj¹. — Maszerowaæ! Maszerowaæ, stary! Pan radca surowo
spogl¹da na œmiej¹c¹ siê galeriê, po czym zwrócony do starego mówi z odcieniem
niecierpliwoœci:
— Czego stoisz? Rusz¿e siê z k¹ta!
Kuntz Wunderli uœmiecha siê nieœmia³o, boleœnie. Zaraz, zaraz... Naturalnie! Czegó¿
on stoi? Zaraz siê ruszy... Zaraz...
55
I nagle, zebrawszy si³y, podnosi g³owê, wytrzeszcza sp³owia³e oczy, wyci¹ga jak
¿uraw szyjê, prostuje siê, przyciska rêkami kolana i ku drzwiom maszerowaæ zaczyna.
Jest to widok tak pocieszny, ¿e ca³e zgromadzenie wybucha g³oœnym œmiechem.
Stoj¹cy bli¿ej przy ³awach padaj¹ na nie, chwytaj¹ siê za boki, pan radca zas³ania usta
trzyman¹ w rêku ustaw¹, a woŸny odwraca siê do k¹ta i parska w ku³ak.
— Dobry! Dobry! — wo³aj¹ g³osy z ³awek.
— Dalej! Dalej! — odpowiadaj¹ inne.
Stary idzie. Sztywne jego nogi nie zginaj¹ siê wcale; podnosi on je jak kije z niezmiernym wysi³kiem i opuszcza na dó³, rozpaczliwie przyciskaj¹c rêkoma chore
10 i obrzmia³e kolana. Tymczasem, jakby na z³oœæ, sala wyd³u¿a siê, roœnie, drzwi uciekaj¹ kêdyœ, œciany nabieraj¹ przeraŸliwej g³êbi; staremu Kuntzowi zdaje siê, ¿e nigdy,
nigdy nie zdo³a dojœæ do nich... Czuje wszak¿e, i¿ wszyscy ci ludzie na niego patrz¹, ¿e
gmina patrzy. Zaciska tedy zêby i znów podnosi sztywn¹ i ciê¿k¹ nogê.
Nagle staje i szeroko otwiera os³upia³e oczy. U drzwi, w gromadzie g³ów ludzkich,
widzi g³owê syna.
Tego siê nie spodziewa³. Nie, nie! Tego nie...
Ciemna czerwonoœæ bucha mu na twarz resztk¹ krwi spod serca.
Nie s³yszy œmiechu ludzkiego, nie s³yszy nawet g³osu pana radcy, który go na miejsce wo³a. Widzi tylko syna.
Jak urzeczony patrzy na niego i zaczyna dr¿eæ jak na wielkim, wielkim zimnie;
20
wszystkie jego stare koœci dygoc¹. Struchla³a twarz blednie, bieleje, staje siê bia³a,
bardzo, bardzo bia³a. Na czole rysuje siê dziwnie twarda i surowa bruzda; oczy jego
zapalaj¹ siê i gasn¹. Niepocieszone, martwe, stroskane, z dziwem i strachem patrz¹
siê w twarz syna. Nie, nie, on nie chce, ¿eby go syn licytowa³ w gminie... On nie chce!
Kurczy siê, odrywa rêce od kolan i zas³ania siê nimi. Nie, nie! On siê boi! On nie chce!
Ale woŸny przystêpuje i bierze go za ramiê.
— Co u diab³a? Czego stoi jak g³upi? Czy nie widzi, ¿e urz¹d czeka? Dalej naprzód!
Stary Wunderli jest wszak¿e w tej chwili tak s³aby, ale to tak s³aby jak dziecko. Po
prostu ruszyæ siê nie mo¿e. Nogi mu siê pl¹cz¹, zêby szczêkaj¹, g³owa siê chwieje jak
30 ten liœæ jesienny. WoŸny popycha go przed sob¹, a tak¿e podtrzymuje nieznacznie.
Gdyby go nie podtrzymywa³, stary pad³by mo¿e. W duchu nie ma on wielkiej nadziei,
¿eby starego gmina ³atwo pozbyæ siê mog³a. Teraz widzi, ¿e i brzytwa, i chustka, i kubrak — tak jak na nic. Zupe³nie jak na nic.
— Prêdzej! — wo³a niecierpliwie pan radca.
Kuntz Wunderli opamiêtywa siê jakoœ i znów staje na poprzednim miejscu. Jest ono
dobrze wybranym. Z szeroko otwartego na ogród okna pada na nêdzarza pe³ne, z³ote
œwiat³o. W œwietle tym zmartwia³a twarz starego nabiera nieco ¿ycia. Na ³ysej jego
czaszce igra odblask cichej i modrej pogody. Os³upia³e Ÿrenice podnosz¹ siê i zawieszaj¹ kêdyœ daleko, na szerokim s³onecznym b³êkicie.
56
„Kto wie? Mo¿e i nieŸle by³oby, ¿eby siê syn utrzyma³. Kto wie? Synowa z³a i sk¹pa,
to prawda. Ale umar³by wœród swoich przynajmniej. I wnuki... widzia³by co dzieñ
wnuki...”
renice starego wilgotniej¹, staj¹ siê miêkkie i rzewne; na ustach dr¿y jakieœ niewymówione s³owo, wielka surowa zmarszczka na czole wyg³adza siê i znika.
Stanowczo nie wygl¹da w tej chwili na wiêcej jak siedemdziesi¹t cztery. To o¿ywia
nieco zainteresowanych.
— Nietêgi w nogach! — mówi krêc¹c g³ow¹ piekarz Lorche.
— Co to nietêgi! — protestuje ktoœ z ³awy.
10
— On nas jeszcze wszystkich przeskoczy! — dodaje inny.
— Zuch stary! — wo³a trzeci.
— Jak¿e myœlicie, szwagrze? — pyta pó³g³osem Tödi Mayer swojego s¹siada.
— A có¿? Ja bym bra³. Kiepski w nogach, ale w warsztacie pos³u¿y.
— Anibym na to chuchro nie spojrza³ — mówi³ Dödöli — gdyby tu by³ inny.
— A co? W domu i to siê przyda — perswaduje Kissling.
Pan radca bystrym okiem po obecnych wodzi. Chwila wydaje mu siê odpowiedni¹
do zagajenia licytacji. I tak sprawa ta przeci¹gnê³a siê nad miarê dzisiaj. Za du¿o by³o
ciekawych.
Dobywa zegarek, podnosi go blisko do oczu, porównywa ze œciennym zegarem
20 gminy i skin¹wszy na woŸnego rzecze pe³nym inicjatywy g³osem:
— Moi panowie, koñczmy! Kandydat, przedstawiony wam przez sekcjê dobroczynnoœci gminy, ze wszech miar zas³uguje na wasz¹ uwagê. Zdrów jest, niezbyt podesz³y w latach, si³y dobrze mu s³u¿¹ i do ka¿dej l¿ejszej roboty przydaæ siê w domu
mo¿e. Kto z panów reflektuje! I z jak¹ dop³at¹?
Cisza nastaje po tych s³owach pana radcy. Jaki taki liczy siê z potrzeb¹ pos³ugi
i z groszem.
Sprüngli porusza siê i przestêpuje z nogi na nogê. Zauwa¿y³ to pan radca i sk³aniaj¹c siê uprzejmie w stronê powroŸnika rzecze:
— Moi panowie, pan Sprüngli zaczyna.
30
— Panie Sprüngli, prosimy! Jakiej dop³aty ¿¹da³byœ pan od gminy za przyjêcie
w dom swój kandydata?
— Dwieœcie franków! — rzecze powroŸnik i urywa niepewny, czy nie za¿¹da³ zbyt
ma³o.
— Co? Dwieœcie franków? — pyta udaj¹c zdumienie pan radca, po czym zatrzymuje siê na chwilê. — Moi panowie! Nic nie by³oby dla mnie milszego nad taki stan
finansów gminy, który by sekcji jej dobroczynnoœci pozwala³ na podobne kolosalne
wydatki. Gdy jednak tak nie jest, musimy to uwzglêdniæ i stawiaæ przystêpniejsze cyfry.
Namyœlcie siê, panie Sprüngli. Jak¿e, moi panowie? Widzieliœcie, panowie, zêby kandydata? To cz³owiek silny jeszcze!
57
* Hänzli — czyt. hencli.
58
— I có¿ tam zêby! — odzywa siê ober¿ysta z Mainau. — To gorzej jeszcze, ¿e
zdrowe! Jak siê stary rozje, to go nie natkam, a do roboty nie stanie.
— Oho! Nie ma biedy! Ju¿ my go napêdzimy! — mówi Kägi mrugaj¹c zezowatym
okiem.
— Ja? — obrusza siê ober¿ysta. — Ja na dziecko nie zakrzywiê palca!
— No, no! — odpiera Kägi. — Potraficie w parobka oraæ!
— Wy co? Czy to ja Probst jestem? Rozeœmieli siê obaj.
— Kto tam wie, czy i Probst winien! — rzecze Kissling. — Dziad napija³ siê mo¿e...
— Jako ¿ywo! Nikt go pijanym nie widzia³ — zaprzecza Lorche.
— Ale to tam nie Probsta robota, tylko ¿ony! ¯ona jêdza... — odzywa siê g³os
10
z ³awy.
— Baba spod ciemnej gwiazdy! — dorzuca ktoœ z k¹ta.
— Jak by³o, tak by³o — mówi Sprüngli — doœæ, ¿e siê stary Hänzli* u niego powiesi³...
— Musia³o mu byæ s³odko.
— Jak to? — wo³a rzeŸnik Wettinger. — To ja takiego bêdê ¿ywi³, odziewa³, dach
mu nad g³ow¹ dawa³ za ten marny grosz z gminy, a do roboty nie bêdzie mi go wolno
napêdziæ?
— No tak... Ale zawsze...
— Moi panowie — przerywa pan radca — przystêpujemy do ukoñczenia tej spra20
wy. Czas urzêdowych osób jest ograniczony. Pan Sprüngli poda³ dwieœcie franków. Kto
z panów licytuje in minus?
Cisza.
— Kto z panów licytuje? — pyta ponownie pan radca. — Panie Sprüngli, namyœlcie siê, proszê.
— Ju¿em siê namyœli³ — rzecze Sprüngli. — Mniej nie mogê niŸli dwieœcie franków.
Pan radca odwraca siê od niego.
— Kto licytuje, panowie? Kto licytuje?
— Sto osiemdziesi¹t piêæ wezmê! — mówi z wolna, cedz¹c zg³oski, piekarz Lorche.
— Ale niech przynajmniej tê zimê w ubraniu swoim chodzi. U mnie ciep³o.
30
Stary Wunderli spogl¹da po sobie najpierw, potem po sali i nagle dr¿eæ zaczyna.
Wydaje mu siê, ¿e mróz ju¿ mu koœci siêga. „W swoim ubraniu? Có¿ on za ubranie ma?
Albo¿ on na ubranie zarobiæ móg³ grosz jaki? Na chleb zaledwie móg³ zarobiæ, a i to
z ciê¿koœci¹. Bluzê p³ócienn¹ ma, ³atan¹ bluzê tylko. Jak tu zimê w tym przebyæ? Co to
za ubranie?...”
— Sto osiemdziesi¹t z tym samym warunkiem! — odzywa siê grubym g³osem
Dödöli, w³aœciciel winnicy.
„Z tym samym warunkiem? — myœli stary Kuntz, a nêdzne jego nogi dygoc¹ coraz
silniej. — Mi³osierny Bo¿e! Po có¿ tu jakie warunki? Wszak stoi tu jak ten £azarz przed
ludŸmi... Có¿ tu za warunki?...”
Po oœwiadczeniu Dödölego znów siê cicho robi. Pan radca stoi jak na szpilkach.
Chwilê bawi siê koralowym brelokiem, po czym zmuszaj¹c siê do uprzejmego tonu
mówi:
— Dalej, moi panowie! Dalej! Kto licytuje?
— Sto siedemdziesi¹t i piêæ! — mówi dobitnie Tödi Mayer. Potrzeba mu na gwa³t
parobka. Robota a¿ kipi w domu.
— Sto szeœædziesi¹t! — wo³a ktoœ nagle z k¹ta.
Obejrzano siê: nie dowierzano sobie. Zazwyczaj opuszczano po piêæ franków, po
siedem zreszt¹. Ale ¿eby kto o piêtnaœcie od razu mniej chcia³ braæ, tego przyk³adu nie
10 by³o.
Sam pan radca spogl¹da ciekawie w k¹t sali; stary Kuntz tak¿e podnosi g³owê i patrzy.
Z boku nieco, bli¿ej drzwi, poza ramionami licytantów, u balasków rozparty stoi
syn jego, z krótk¹ fajk¹ w zêbach. Za rêkê trzyma najm³odszego ch³opca.
Stary otwiera usta i patrzy z mieszanin¹ strachu i nadziei.
Syn przeciska siê do balasków, wyjmuje fajkê i w pierwszym rzêdzie staje z podniesion¹ g³ow¹. Nikt mu tego za z³e nie bierze.
Dzieciaków gromadê ma, sam ciê¿ko pracowaæ musi. Jedna gêba wiêcej u miski to
du¿a rzecz tam, gdzie i ci, co do niej siedli, nie zawsze siê najedz¹. Trzymaæ ojca darmo
nie mo¿e. Bóg widzi, jako nie mo¿e! Ale z tym, co gmina doda, spróbuje. Nie wymaga
20 wiele. Od razu trzy razy tyle opuszcza, co ktokolwiek z obcych. Zarabiaæ na gminie
i na starym nie chce. Niech tylko mu siê w³asny grosz, choæby i nieca³y, powróci.
Wszyscy to rozumiej¹ doskonale; ka¿dy by z nich zrobi³ to samo. Cz³owiek siê tak
jak ka¿da rzecz zu¿ywa, a zu¿yty ciê¿y. Kto na to ma, mo¿e i dziada ¿ywiæ, a nie dopiero
ojca, ale kto nie ma na to, ju¿ci, kraœæ nie pójdzie. Jest to rzecz jasna jak s³oñce.
A jednak od tej rzeczy jasnej jak s³oñce pada jakiœ posêpny cieñ na wszystkie czo³a.
Ludzie bokami patrz¹, jakby nie chcieli, nie mogli spojrzeæ sobie oko w oko. Cisza
trwa d³u¿ej ni¿ zwykle. W ciszy tej s³ychaæ ciê¿kie, do jêku podobne westchnienie
starego Kuntza.
Pan radca bystro pogl¹da po ludziach. Widocznie syn siê utrzyma.
— A wiêc, moi panowie — zagaja przemilczawszy nieco — a wiêc utrzymuje siê
30
ostatnia oferta: sto szeœædziesi¹t franków! Cieszy mnie, bardzo cieszy.
Tu urwa³. W³aœciwie nie wie, co go tu ma cieszyæ. Tego, i¿ cieszy siê, ¿e sobie
wszyscy raz do licha pójd¹, nie mo¿e im przecie¿ tak w oczy powiedzieæ.
Ale przemowa ta okazuje siê przedwczesn¹.
— Sto piêædziesi¹t i piêæ! — podbija syna Tödi Mayer i ociera czerwon¹ bawe³nic¹ szerokie, spocone czo³o.
Syn cofa siê w milczeniu od balasków i rozdmuchuje przygaszon¹ fajkê. Ale dziecko, które za rêkê trzyma³, spostrzega w tej chwili starego:
— Dziaduœ! Dziaduœ! — wo³a cienkim, przenikliwym g³osikiem.
59
* Spengler — czyt. szpengler.
60
Stary wnuka nie widzi, s³yszy go tylko; rzewny uœmiech rozszerza jego zwiêd³e
wargi. Potrz¹sa radoœnie g³ow¹ i robi ruch taki, jakby bra³ tabakê. Idzie to jakoœ,
dziêki Bogu, idzie. Wszystko jeszcze mo¿e byæ dobrze!
— Sto piêædziesi¹t! — wo³a syn.
Ale Tödi Mayer ust¹piæ nie myœli. Zaperzy³ siê; by³ z tych, którzy siê rozpalaj¹ do
ka¿dej stawki. Có¿ syn? Syn go móg³ darmo trzymaæ. Za pieni¹dze gminy ka¿dy teraz
dobry, ka¿dy ma prawo.
— Sto czterdzieœci i piêæ! — wo³a podniesionym g³osem.
Syn przechyla g³owê i patrzy na Tödi Mayera z wysoka lekko zmru¿onymi oczyma.
10
Namyœla siê chwilê, po czym macha obojêtnie rêk¹. Nie mo¿e ryzykowaæ wiêcej.
Zrobi³, co do niego nale¿a³o, ale ryzykowaæ nie mo¿e. Jego czarna, o prostych w³osach
g³owa i twarz kwadratowa, drewniana cofa siê z szeregu, a wysoka, koœcista, nieco
pochylona postaæ posuwa siê ku drzwiom wskroœ ci¿by.
Stary patrzy za nim. Jest niespokojny, otwiera usta i wyci¹ga szyjê, lewa powieka
zaczyna mu drgaæ nerwowo. Wygl¹da teraz staro, bardzo staro. Tödi Mayer miarkuje,
¿e nieœwietny zrobi³ interes, i szepce z kumem Spenglerem*.
Tymczasem pan radca uderza d³oni¹ w biurko, przy którym stoi.
— A zatem — odzywa siê dŸwiêcznym, jasnym g³osem — sto czterdzieœci i piêæ
franków! Po pierwsze... po...
20
— Za pozwoleniem! — przerywa nagle Tödi Mayer.
— Czy tylko jopa nale¿y istotnie do starego?
Pan radca marszczy piêkne, g³adkie czo³o.
— To nie mo¿e wchodziæ w zakres roztrz¹sañ gminy! — rzecze z godnoœci¹, a woŸny odwraca siê do k¹ta i kaszle g³oœno.
— Jak to nie mo¿e? — ujmuje siê za s¹siadem Spengler. — Gmina musi wiedzieæ,
co daje, a ten, kto bierze, musi wiedzieæ, co bierze. To jasne!
— Jopa twoja? — pyta Tödi Mayer zwracaj¹c siê bezpoœrednio do starego Kuntza.
Ale stary Kuntz nie s³yszy.
Lewa jego powieka dr¿y coraz silniej, spojrzenie s³upieje. Widzi, jak syn oddala siê
30 i jak we drzwiach znika. W chwilê potem widzi go jeszcze raz przez otwarte okno
i s³yszy szczebiot dziecka. Id¹... Przeszli.
Stary opuszcza g³owê i trzêsie ni¹ w milczeniu. Potem œciska powieki z ca³ej, z ca³ej
si³y. Coœ mu ¿re oczy; s³onego coœ, gorzkiego... ¯re i pali...
— S³yszysz, stary? — powtarza Tödi Mayer g³oœniej. — Po¿yczy³ ci kto jopy czy
w³asna?
Us³ysza³ wreszcie. Miesza siê, spogl¹da po sobie, zaczyna szybko mrugaæ czerwonymi oczyma i rzuca ukradkiem spojrzenia w k¹t, gdzie woŸny stoi.
Tödi Mayer uderza piêœci¹ w balaski.
— Ale¿ to oszukañstwo! — wybucha gniewnie.
— Tak! Tak! — odzywa siê kilka naraz g³osów. Szmer roœnie w sali; oburzenie
udziela siê wszystkim.
— Cz³owiek ma mi³osierdzie — wo³a Tödi Mayer szeroko rozk³adaj¹c wielkie
czerwone rêce — bierze sobie za marny grosz taki ciê¿ar na kark, ale chce, ¿eby
interes rzetelnie by³ zrobiony. To trudno!
— Tak! Tak! — potwierdza wiêcej jeszcze g³osów. Ponad wszystkimi s³ychaæ g³os
Spenglera. Na twarz pana radcy bucha p³omieñ gniewu.
— Œci¹gaj kurtkê! — krzyczy na starego, a Kuntz Wunderli z poœpiechem rozpinaæ
j¹ zaczyna.
10
Nie idzie mu to ³atwo. Rêce mu siê trzês¹, pokurczone palce nie trafiaj¹ do guzików
od razu; staremu pomaga woŸny œci¹gaj¹c ze z³oœci¹ rêkawy. Jako urzêdnik gminy
czuje siê on niemal tak samo dotkniêty jak radca.
— Kapuœciana g³owa! Niedo³êga! — szepce przyciszonym, zirytowanym g³osem,
szarpi¹c na przemiany to jeden, to drugi rêkaw nieszczêsnej kurty, po której zdjêciu
okazuje siê ca³a wyj¹tkowa nêdza zapad³ych piersi i wychudzonych ¿eber kandydata,
ledwie co okrytych srodze ³atan¹ koszul¹ i szczêtami letniej kamizelki.
Stary Wunderli dr¿y silnie, czêœci¹ z ch³odu, a czêœci¹ ze strachu. Wyda³o siê... Co
teraz bêdzie? Wszystko siê wyda³o...
W niezmiernym pomieszaniu podnosi do szyi obie trzês¹ce siê rêce i usi³uje rozplataæ
misternie przez woŸnego zadzierzgniêty fontaŸ.
20
— I chustka nie twoja? — krzyczy Tödi Mayer zdjêty ostatni¹ pasj¹ w swym rozczarowaniu.
— Nie moja... — odpowiada ledwie s³yszalnym szeptem Kuntz Wunderli.
WoŸny wyszarpuje mu j¹ z rêki.
— Kapuœciana... oœla... barania g³owa! — mówi przez zêby z naciskiem.
Historia z chustk¹ wiêcej go jeszcze gniewa niŸli historia z kubrakiem. Inicjatorem
po¿yczki kubraka nie by³ sam: podsun¹³ j¹ mimochodem pan radca, zwa¿ywszy, i¿
kandydat by³ zbyt Ÿle odziany, aby siê móg³ pokazaæ w urzêdowej czêœci sali.
Ale chustka? Chustka by³a w³asnym pomys³em woŸnego. Sam j¹ wi¹za³, w³o¿y³ w wi¹30 zanie to coœ z artystycznych instynktów swoich, coœ z w³asnej duszy... Zdejmowanie jej
nie by³o zreszt¹ rzecz¹ konieczn¹, nikt chustki nie podejrzewa³, nikt nie pyta³ o ni¹.
Rozdra¿nienie woŸnego jest tak wielkie, i¿ zmi¹wszy ten niebieski bawe³niany szmatek
w obu rêkach ciska go ze wstrêtem pod wieszad³o u drzwi stoj¹ce. Nie mo¿e w tej
chwili daæ dobitniejszego wyrazu oburzeniu swemu i swej wielkiej wzgardzie.
Ale Kuntz Wunderli stoi tymczasem przed publicznoœci¹, zawstydzony, zgnêbiony,
odarty z uroku. Teraz dopiero mo¿na siê przypatrzyæ jego kolanom, tak ku przodowi
wygiêtym, ¿e ca³a postaæ przysiadaæ siê zdaje, teraz mo¿na widzieæ jego wykrêcone,
ciê¿kie stopy i jasnokoœciste ³okcie. Najzabawniejsze wszak¿e wra¿enie robi szyja starego. Jest ona tak cienk¹, ¿e, zdaje siê, biczem przetrz¹sn¹æ by j¹ mo¿na. W ogóle
czyni ona starego podobnym do oskubanego ptaka; a to tym bardziej, ¿e nie podparta
61
* Ecce homo! (³ac.) — czyt.
ekce homo — Oto cz³owiek! Wed³ug Ewangelii
œw. Jana (J 19, 5), s³owa
Poncjusza Pi³ata, prokuratora Judei, o Jezusie.
62
sztywnym fontaziem g³owa wydaje siê przy tej cienkiej, zwiêd³ej szyi niepomiernie
wielka i ciê¿ka. Opada to na jedn¹, to na drug¹, g³êboko zaklês³¹ jamê obojczyka.
Weso³oœæ teraz wybucha na sali, jedni œmiej¹ siê dobrodusznie, drudzy z³oœliwie,
pogl¹daj¹c przy tym na Tödi Mayera. Najlitoœciwsi kiwaj¹ g³owami i uœmiechaj¹ siê
z lekka.
— Ecce homo! — odzywa siê kotlarz Kissling, który ma brata dozorc¹ w kantonalnej bibliotece i darmo czytuje ksi¹¿ki.
Szeroki wybuch œmiechu przyjmuje to porównanie. Wiêkszoœæ mniema, i¿ jest to
przymówka do szczytu wznosz¹cego siê poza Mythenami, Du¿ym i Ma³ym, który siê
10 „Ecce homo” zowie, w przeciwieñstwie do sêkatego Pilatusa; w zgromadzeniu s¹ tacy,
którzy górê tê widzieli z bliska.
Stary nie ma wprawdzie ¿adnego podobieñstwa do jakiegokolwiek szczytu, ale jest
to tym œmieszniejsze!... Dalibóg, tym œmieszniejsze!
Jeden Tödi Mayer nie bierze udzia³u w ogólnej weso³oœci. Okr¹g³e jego, wypuk³e
i b³yszcz¹ce oczy obiegaj¹ postaæ starego nêdzarza, jak gdyby ka¿d¹ z jego wysch³ych
i struchla³ych koœci czyni³y odpowiedzialn¹ za tak wielki zawód. Oczyma tymi œwidruje
go jak fa³szywy szel¹g, roztrz¹sa jak stary ³achman, przenika go do ostatniej ¿y³ki, do
reszki tchu w piersiach.
— Cofam s³owo! — wo³a wreszcie. — Nie mogê braæ tak ma³o!
— Nie wolno s³owa cofaæ! — rzecze z powag¹ pan radca.
20
— Jak to nie wolno? WoŸny nie przybi³ jeszcze.
— Nie przybi³! Nie przybi³! — potwierdzaj¹ g³osy z ³awy, po czym ucisza siê nagle.
Wszyscy czekaj¹, jaki obrót sprawa weŸmie. Pan radca jest niekontent. Rzuca on
na obecnych spojrzenia spod oka, marszczy piêkne czo³o i ci¹gnie na dó³ to jednego,
to drugiego w¹sa.
— W takich... ³achmanach nie wezmê dziada i za sto osiemdziesi¹t franków! —
wo³a rezolutnie Tödi Mayer, czuj¹c za sob¹ zgodê ca³ej sali.
— Ja bym nie bra³ i za dwieœcie — popiera go kum Spengler.
— Co to dwieœcie! To i dwieœcie dziesiêæ nie by³oby nadto! — dodaje ober¿ysta
30 z Mainau.
Stary Wunderli s³ucha tego i dusza w nim truchleje. Co to bêdzie? Co to jeszcze
z nim bêdzie? A to mo¿e nikt i wzi¹æ nie zechce? A potem, dlaczego a¿ tyle chc¹ braæ?
Dlaczego a¿ tyle?...
Wielki niepokój i zdumienie odbija siê w jego nêdznej twarzy. Coraz wy¿ej podnosi
brwi siwe, patrz¹c w ziemiê, a g³owa coraz szybszym ruchem opada mu to na jedno,
to na drugie ramiê.
— No, panie Tödi Mayer! — odzywa siê urzêdnik pojednawczo. — Nie rób pan
¿artów i koñczmy, moi panowie.
— Dobrze! — wo³a energicznie œlusarz — wezmê, ale za równe dwieœcie!
* spencer (z ang.) — krótka
dwurzêdowa kurtka.
* koneser (z fr.) — znawca.
— Co znowu! Co znowu! — odzywa siê trac¹c cierpliwoœæ pan radca. — Sk¹d
gmina mo¿e takie sumy p³aciæ? Czy panowie myœlicie, ¿e gmina siedzi na z³ocie? Moi
panowie, gmina nie siedzi na z³ocie. Gmina musi siê liczyæ z groszem. Gmina ma
wydatki, du¿e wydatki! Mi³osierdzie, moi panowie, jest dla niej rzecz¹ œwiêt¹, ale
i w mi³osierdziu miarê zachowaæ nale¿y!
Jeszcze pan radca nie domówi³ ostatniej sylaby, kiedy drzwi otwieraj¹ siê szeroko
i wchodzi Probst. Jest to têgi mê¿czyzna z grubym karkiem i szerok¹, czerwon¹ twarz¹.
Jego brunatny rozpiêty spencer* pokazuje pierœ potê¿nie rozros³¹ i ko³ysz¹cy siê na
niej ³añcuszek ze srebrnych ogniwek. Spod niskiego t³ustego czo³a œwiec¹ ma³e, bystre
10 oczy; rudawe, kêdzierzawe w³osy zarastaj¹ mu g³êboko skronie. Probst idzie œmia³o
i macha wielkimi rêkami, które mu po bokach wisz¹ zaciœniête w ku³ak; miejsca sobie
wszak¿e robiæ bynajmniej nie potrzebuje, gdy¿ ka¿dy usuwa siê przed nim z pewnym
rodzajem respektu. Cz³owiek jest silny, têgi, ma spojrzenie ponure i zuchwa³e. Z takim
nie zaczynaæ lepiej. Probst dochodzi do balasków, k³ania siê urzêdnikowi i kiwniêciem
g³owy pozdrawia kilku obecnych.
Pan radca wybaczyæ mu zechce... SpóŸni³ siê, ale nie winien temu. Ten przeklêty
parobek, którego po starym Hänzlim wzi¹³, rozchorowa³ mu siê jak na z³oœæ... Sam
dziœ mleko rozwoziæ musia³, a to piekielny kawa³ z góry i pod górê.
Pan radca s³ucha przytakuj¹c; pozdrowieni uœmiechaj¹ siê ¿yczliwie i krêc¹ g³owami.
Sam rozwoziæ musia³?... No, no! Kawa³ drogi!
20
Przez otwarte okno s³ychaæ g³oœne naszczekiwanie psa, którego wszyscy znaj¹; trzy
razy dziennie przybywa on z mlekiem, zaprzê¿ony do wózka pe³nego wysokich blaszanek. Probst piêkn¹ oborê ma... Piêkn¹ oborê!
I nagle przejmuje ich uczucie powa¿ania dla tych têgich piêœci i grubego karku.
Spengler odwraca siê od Tödi Mayera i na Probsta patrzy: œlusarz czuje siê ju¿ przez
samo przybycie mleczarza jakby na pó³ pobitym. Patrzy to na jednego, to na drugiego
z obecnych niby obojêtnie; w rzeczy samej ¿al mu, ¿e targu nie przybi³. Ano, da siê to
widzieæ, co bêdzie!
Ale Probst czasu nie traci. Opiera siê œciœniêt¹ piêœci¹ o balaski, wyci¹ga grub¹
30 szyjê i skubi¹c ¿ó³to zarastaj¹cy podbródek zmru¿a bure oczy i celuje nimi w starego
jak wylotem fuzji.
Kissling i Dödöli tr¹caj¹ siê ³okciami.
— Jak ten patrzy! Jak ten bestia patrzy! Toæ, chwa³a Bogu, ka¿dy oczy ma, a nikt
tak nimi cz³owieka nie umie na wskroœ braæ! Ten siê zna! No, ju¿ ten siê zna!
Tymczasem izba przybiera ca³kiem inny pozór. Czuj¹ wszyscy, ¿e przyby³ koneser*.
Twarze siê o¿ywiaj¹, ci, co siedzieli na ³awie, powstaj¹ i przystêpuj¹ bli¿ej. Chwila
zaczyna byæ naprawdê interesuj¹ca. Ale Kuntz Wunderli na widok Probsta porusza siê
niespokojnie, nerwowo. Wie on, ¿e Hänzli, tak samo z gminy wziêty, po trzech miesi¹cach powiesi³ siê u Probsta na strychu. Pamiêta, jak Probstowa po nim sprzedawa³a
63
* kozera — silna karta
w grze, tromf.
buty. Pamiêta te¿, jak stary Hänzli obtarte mia³ od szlej ramiona i jak mu u Probsta
oczy zapad³y, a twarz sczernia³a i wysch³a. Kurczy siê stary, g³owê w ramiona chowa,
przyciska do boków koœciaste ³okcie, staje siê ma³ym, bardzo ma³ym, tak ma³ym, ¿e go
i niewiele widaæ chyba. Co prawda, rad by siê pod ziemiê ca³kiem, ca³kiem schowaæ. Boi
siê tchn¹æ, boi siê poruszyæ, nawet kolana z wielkiego natê¿enia dygotaæ mu przesta³y.
Ale Probst zna siê na tym wszystkim dobrze. Licytuje przecie¿ tych hultajów od
szeœciu czy siedmiu lat w gminie. Wie on, ¿e taka starota to jak pêkniêty garnek: odrutuj, a czasem i za nowy trwa. B¹dŸ co b¹dŸ, najtañszy to robotnik, jakiego znaleŸæ
mo¿na. Czy z³oœci¹, czy dobroci¹ zawsze siê z niego tyle roboty wyciœnie, ile zje, a co
10 gmina doda, to jakby znalaz³.
Sarkaj¹ ludzie, ¿e cenê inszym psuje. A co mu tam, byle sobie nie psu³. Niech ka¿dy
pilnuje swego i ju¿.
Przekrzywia tedy Probst w jedn¹ stronê ciê¿k¹ swoj¹ p³ask¹ g³owê, przekrzywia
w drug¹, a potem spojrzawszy bystro w twarz urzêdnika rzecze silnym, dobitnym g³osem:
— Sto dwadzieœcia piêæ!
S³owa te wywo³uj¹ silne wra¿enie. Najobojêtniejsi nawet krêc¹ g³owami z podziwu.
Daj go katu! A to i nie spyta, co kto œwiêci, tylko swoj¹ kozer¹* wali z góry jak armatni¹ kul¹!
W sali robi siê wielka cisza, w któr¹ wpada natarczywe, zajad³e szczekanie psa,
20 pozostawionego przede drzwiami, przy mleczarskim wózku. Stary Wunderli spogl¹da
na lewo i na prawo, jakby szuka³ okiem, którêdy ma uciec. Nie ucieka wszak¿e: stoi,
jakby skamienia³, jakby wrós³ w pod³ogê. Tylko coraz ni¿ej opada mu dolna szczêka,
a oczy otwieraj¹ siê coraz szerzej.
— Sto dwadzieœcia piêæ! — wo³a Probst raz jeszcze.
Pan radca promienieje. Chwilê wodzi po obecnych o¿ywionym wzrokiem, a gdy
nikt nie podbija mleczarza, uderza bia³¹ rêk¹ w le¿¹ce przed nim papiery i daje znak
woŸnemu.
— Po raz pierwszy! — mówi woŸny stukaj¹c lask¹ w ziemiê i ucicha.
— Po raz drugi! — mówi g³oœniej jeszcze, a stary Kuntz Wunderli zmru¿a nagle
30 oczy i kurczy siê boleœnie, jakby kij przybijaj¹cy dzie³o mi³osierdzia gminy w niego
mia³ uderzyæ.
— I — po — raz — trzeci! — wo³a razem z woŸnym triumfuj¹cy pan radca.
W chwilê potem Kuntz Wunderli stoi u dyszla mleczarskiego wózka, trzês¹c sw¹
nêdzn¹, star¹, siw¹ g³ow¹ i usi³uj¹c dr¿¹cymi rêkami prze³o¿yæ przez siebie parcian¹
szlejê. Z drugiej strony dyszla rzuca siê w podskokach silny kud³aty pies w takiej¿e
uprzê¿y, ujadaj¹c g³oœno, donoœnie.
Tekst wed³ug wydania: Maria Konopnicka, Nowele,
Wydawnictwo Ossolineum, Wroc³aw-Warszawa-Kraków 1993.
64
Cyprian Norwid —
biogram zob. s. 69-72.
* u schodu (dope³niacz
w funkcji miejscownika)
— na schodzie, tj. schodku; albo w formie czasownikowej: podczas schodzenia, schodz¹c.
Cyprian Norwid
Nerwy
By³em wczora w miejscu, gdzie mr¹ z g³odu —
Trumienne izb ogl¹da³em wnêtrze:
Noga powinê³a mi siê u schodu*,
Na nie obrachowanym piêtrze!
Musia³ to byæ cud — cud to by³,
¯e chwyci³em siê belki spróchnia³ej...
(A gwóŸdŸ w niej tkwi³
Jak w ramionach k r z y ¿ a!...) — uszed³em ca³y! —
Lecz unios³em... pó³ serca — nie wiêcej —
Weso³oœci?... zaledwo œlad!
Pomin¹³em t³um, jak targ bydlêcy;
Obmierz³ mi œwiat...
Muszê dziœ pójœæ do Pani Baronowej,
Która przyjmuje bardzo piêknie,
Siedz¹c na kanapce at³asowej —
Có¿? powiem jej...
...Zwierciad³o pêknie,
* realizm — zob. kapsu³kê
REALIZM, s. 131-132.
* plafon (z fr.) — dekoracyjnie wykonany sufit (malowid³a, stiuki albo tapicerka).
* postawiê — w znaczeniu:
„w³o¿ê” (na g³owê), mowa
tu zapewne o sk³adaj¹cym
siê p³asko cylindrze, tj. szapoklaku, który przed w³o¿eniem nale¿a³o „postawiæ”.
Kandelabry siê skrzywi¹ na r e a l i z m*
I wymalowane papugi
Na plafonie* — jak d³ugi —
Z dzioba w dziób zawo³aj¹: „S o c j a l i z m!”
Dlatego usi¹dê z kapeluszem
W rêku — — a potem go postawiê*
I wrócê milcz¹cym faryzeuszem
— Po zabawie.
Tekst wed³ug wydania: Cyprian Norwid, Vade-mecum,
BN I/271, Ossolineum, Wroc³aw-Warszawa-Kraków-Gdañsk-£odŸ 1990.
65
Ryszard Kapuœciñski
„Kultura ubóstwa”
10
20
Oaza Al-Buraymi
Id¹c skrajem tej oazy (w pobli¿u Dubaju, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich), zobaczy³em, jak
wokó³ jednego z du¿ych namiotów k³êbi siê ruchliwy, rozgor¹czkowany t³um. Wszyscy starali siê
wcisn¹æ do œrodka, s³ychaæ by³o podniesione, energiczne g³osy, ha³aœliwy zgie³k. Podszed³em i próbowa³em przepchaæ siê przez rozognion¹, spocon¹ ci¿bê. W koñcu przedosta³em siê do wnêtrza.
W namiocie panowa³ pó³mrok, pod niskim, skórzanym dachem powietrze by³o tak gêste i ciê¿kie, ¿e
nie mia³em czym oddychaæ. T³oczyli siê tu mê¿czyŸni w bia³ych galabijach1, wszczynali dziki harmider,
k³ócili siê, gestykulowali, wygra¿ali piêœciami, krzyczeli, a¿ na szyje wychodzi³y im ¿y³y, oczy podbiega³y krwi¹.
Na œrodku namiotu sta³a strwo¿ona, chuda koza. Rozgl¹da³a siê niespokojnie, jakby tu uciec, ale
ucieczka nie by³a mo¿liwa: jakiœ ch³opak trzyma³ j¹ krótko na sznurku, który ciasno oplata³ jej szyjê.
Arabowie skubali kozê, aby ustaliæ, ile ma t³uszczu, podnosili j¹ za ogon, aby ustaliæ, ile wa¿y. Ca³y
czas targowali siê o cenê. Chodzi³o o sumê rzêdu 30 dolarów. Patrzy³em na ich twarze. Ile¿ by³o w nich
namiêtnoœci, ile determinacji, ile furii! Œwiat zaczyna³ siê i koñczy³ na tej kozie, koza by³a wszystkim.
Wyszed³em na zewn¹trz. Wokó³ by³a pustynia. Pokrywa³a j¹ siatka ruroci¹gów, którymi p³ynê³a
ropa wartoœci milionów i milionów dolarów. Ale nikt z tych ludzi w namiocie nie myœla³ o tym. Ruroci¹gi i ropa by³y abstrakcj¹ nale¿¹c¹ do innego œwiata. Ich œwiatem by³ namiot, pustynia i koza. Bez
kozy koczownik nie mo¿e ruszyæ w drogê, poniewa¿ zwierzê to niesie w sobie mleko, a mleko gasi
pragnienie, daje ¿ycie. [...]
Dziœ ju¿ nikt nie ma z³udzeñ: ¿yjemy w œwiecie bardzo niesprawiedliwie podzielonym. Jedna
trzecia ludzkoœci ¿yje w dostatku, a dwie trzecie — w ubóstwie. Ten rozziew siê powiêksza, bo wiadomo, ¿e w spo³eczeñstwach ubogich przyrost naturalny jest bardzo wysoki. Zamo¿ne spo³eczeñstwo
Europy Zachodniej jest bez porównania starsze od spo³eczeñstw Afryki i Azji, gdzie blisko 50 proc.
ludnoœci nie ma jeszcze 15 lat — to zwiêksza dramatyzm sytuacji, bo ci m³odzi ludzie nie widz¹ dla
siebie ¿adnych perspektyw. I nic nie wskazuje na to, by coœ mog³o siê zmieniæ. Tym bardziej ¿e
w œrodkach masowego przekazu widaæ w ostatnich latach bardzo powa¿n¹ próbê zmarginalizowania
Archiwum Ilustracji PWN, fot. Rados³aw Nawrocki.
1. galabija — szerokie, wierzchnie okrycie noszone przez Arabów, rodzaj d³ugiej jakby sukni czy koszuli.
66
Ryszard Kapuœciñski (ur. 1932) — publicysta i pisarz. Od 1956 r. pracowa³ jako korespondent, nierzadko nara¿aj¹c w³asne ¿ycie, w najbardziej zapalnych regionach Azji, Afryki,
Ameryki £aciñskiej. Zas³yn¹³ jako wnikliwy obserwator i komentator dramatycznych
przeobra¿eñ spo³eczno-politycznych w krajach Trzeciego Œwiata oraz na obszarze by³ego
Zwi¹zku Radzieckiego. Jego reporta¿e, cenione równie¿ za walory literackie, t³umaczone by³y
na wiele jêzyków. Do najs³ynniejszych dzie³ Kapuœciñskiego mo¿na zaliczyæ: Wojnê futbolow¹
(1978), Cesarza (1978), Szachinszacha (1982), Imperium (1993).
W cyklu To lubiê! lekturê fragmentów jego Imperium proponowano w kl. II gimnazjum,
a lekturê fragmentów Cesarza w kl. I liceum.
W tym podrêczniku zob. równie¿ s. 236.
problemu. Media znajduj¹ siê w rêkach bogatych, którzy nie s¹ zainteresowani dalszym pog³êbianiem
nowego, bardzo wa¿nego zjawiska — budzenia siê œ w i a d o m o œ c i ubóstwa.
Œwiatowe media stosuj¹ trzy metody manipulacji. Po pierwsze wiadomo, ¿e obszary nêdzy to
obszary tzw. Trzeciego Œwiata. Ale mówi siê, ¿e w Trzecim Œwiecie s¹ przecie¿ „azjatyckie tygrysy”,
Singapur czy Tajwan. Ignoruje siê fakt, ¿e w skali ju¿ tylko samej Azji ludnoœæ tych krajów to zaledwie
jeden procent populacji.
Drug¹ manipulacj¹ jest ograniczanie problemu wy³¹cznie do g³odu. A to bardzo istotna ró¿nica:
nie wszyscy ludzie, którzy ¿yj¹ w ubóstwie, s¹ permanentnie g³odni. Sprowadzaj¹c problem wszystkich biednych do problemu g³odu, pomniejsza siê zjawisko niesprawiedliwego podzia³u œwiata.
10 Mówi siê wiêc, ¿e ludzi, którzy g³oduj¹, jest ok. 800 milionów, natomiast ludnoœæ planety dochodzi
do 6 miliardów. W rzeczywistoœci w ubóstwie ¿yj¹ dwie trzecie ludzkoœci, tj. oko³o czterech miliardów.
Trzecia manipulacja, najpowa¿niejsza z punktu widzenia etyki, sprowadza problem g³oduj¹cych
wy³¹cznie do kwestii wy¿ywienia. Ostatni numer „The Economist” [Ryszard Kapuœciñski datuje te
zapiski na rok 1996], pisma wyra¿aj¹cego w³aœnie pogl¹dy bogatych, nosi bardzo charakterystyczny
tytu³: „Jak wykarmiæ œwiat”. Taka postawa redukuje jednostkê wy³¹cznie do jej systemu trawiennego.
¯eby uspokoiæ sumienie, tworzy siê specjalne komórki organizacji miêdzynarodowych, których celem
jest zaopatrzenie g³oduj¹cych w jak¹œ podstawow¹ ¿ywnoœæ. Mamy organizacje, mamy fundusze
i transport, mo¿na wiêc tu i tam dostarczyæ trochê ry¿u i kukurydzy.
Nie mówi siê przy tej okazji ani o korupcji, towarzysz¹cej czêsto pomocy humanitarnej, ani o tym,
20
¿e tego typu traktowanie problemu straszliwie degraduje, wrêcz pozbawia pe³nego cz³owieczeñstwa
ludzi, którym ponoæ chcemy pomóc. Ubóstwo nie jest problemem tylko wy¿ywienia, g³ód, o którym
siê mówi i który chce siê ograniczyæ przez podes³anie tu i ówdzie ¿ywnoœci, to jest tylko szczyt góry
lodowej. Za pojêciem „g³ód” kryj¹ siê straszne warunki ¿ycia i mieszkania, choroby, analfabetyzm,
agresja, rozbicie rodzin, rozluŸnienie wiêzi spo³ecznych, brak przysz³oœci i nieprodukcyjnoœæ. Cz³owiek
raz przyzwyczajony do otrzymywania pomocy (zreszt¹ niewystarczaj¹cej), nawet w tych spektakularnych, organizowanych na u¿ytek mediów akcjach, do koñca ¿ycia bêdzie ju¿ na garnku instytucji
miêdzynarodowych. Widzia³em wiele obozów dla uchodŸców — to, co pokazuje nam telewizja, te
masy ludzkie otrzymuj¹ce gdzieœ pomoc, nie oddaje istoty sprawy — a mianowicie, ¿e w obozach
30 tych miliony ludzi s¹ bezproduktywne, bo odciêto je i pozbawiono warsztatu pracy. Pamiêtajmy, ¿e to
siê dzieje g³ównie w tropikach, gdzie je¿eli ziemiê przestanie siê uprawiaæ choæ na krótko, to ona
zniszczeje. A przecie¿ na ekranie telewizora widaæ, ¿e ci ludzie — przewa¿nie ch³opi — nie maj¹ ze
sob¹ ani byd³a, ani narzêdzi, nawet motyki. Maj¹ tylko maty, na których œpi¹. I bêd¹ ¿yæ tak d³ugo,
jak d³ugo bêd¹ otrzymywaæ pomoc miêdzynarodow¹. To jest problem du¿o powa¿niejszy: g³ód, przy
dobrej woli i przy obecnym stanie techniki, mo¿emy ograniczyæ. A nêdzê?
40
Trzeba pamiêtaæ o tym, ¿e z bied¹ i g³odem wi¹¿e siê poczucie wstydu. Cz³owiek biedny czêsto po
prostu wstydzi siê, czuje siê poni¿ony, a w wielu kulturach bieda jest traktowana jako grzech. I tu
dochodzimy do problemu, który amerykañski antropolog Oscar Lewis 1 nazywa kultur¹ ubóstwa. Za
bied¹ i g³odem kryje siê ca³a kultura, ca³a forma negatywnej, destruktywnej egzystencji. Cz³owiek,
który od pokoleñ ¿yje w kulturze ubóstwa, nie jest ju¿ zdolny funkcjonowaæ w innych warunkach.
John Galbraith 2, autor wybitnej ksi¹¿ki o zjawisku masowej nêdzy, rozró¿nia³ dwa rodzaje ubóstwa:
1. Oscar Lewis — czyt. oskar luis.
2. John Galbraith — czyt. d¿on galbrajt.
67
10
20
30
patologiczne, obejmuj¹ce ludzi, którym nie powiod³o siê w zamo¿nych spo³eczeñstwach, wykolejonych
i bezdomnych, oraz ubóstwo masowe, które dotyczy w³aœnie ca³ych spo³eczeñstw Trzeciego Œwiata.
To Galbraith powiedzia³, ¿e ubóstwo jest najwiêkszym i najpowszechniejszym nieszczêœciem cz³owieka. I to s³owo „nieszczêœcie” przesuwa ca³¹ nasz¹ refleksjê z p³aszczyzny techniczno-bud¿etowej
Narodów Zjednoczonych w stronê tego, co Jaspers 1 nazywa planetarn¹ solidarnoœci¹. To Jaspers
powiedzia³, ¿e jesteœmy odpowiedzialni przez to, ¿e w ogóle istniejemy. Media chc¹ z nas zrzuciæ tê
odpowiedzialnoœæ i przerzuciæ wszystko na technikê i bud¿et.
Jesteœmy w momencie bardzo trudnym, bo w dalszym ci¹gu roœnie ró¿nica miêdzy biednymi
a bogatymi. W spo³eczeñstwach zamo¿nych nastêpuje rozmywanie klasy œredniej i odchodzenie od
formu³y pañstwa opiekuñczego. A w skali planety kraje rozwiniête s¹ coraz zamo¿niejsze, podczas
gdy kraje ubogie — coraz ubo¿sze. [...] Równoczeœnie ogromne pieni¹dze przeznacza siê na badania,
które przyczyniaj¹ siê do zwiêkszenia kontroli bogatych nad œwiatem, np. na systemy telekomunikacji,
cyberprzestrzeni itd., tak¿e na konstruowanie coraz bardziej luksusowych samochodów. Œwiat robi
siê œwiatem dla bogatych, bogaci chc¹ zaw³aszczyæ planetê wy³¹cznie dla siebie.
Mamy dzisiaj do czynienia z nowym zjawiskiem socjologicznym w skali planetarnej (dlatego mówiê: „w skali planetarnej”, ¿e tak to okreœla socjologia amerykañska) — global outerclass 2, czyli
z klas¹ spo³ecznie wy³¹czon¹. U nas siê tego nie rozumie. Dawniej czêsto siê mówi³o: „chcia³bym byæ
takim bezrobotnym jak we Francji czy w Niemczech”, bo tam bezrobotni dostawali ogromny zasi³ek.
Tymczasem przy obecnym postêpie technicznym cz³owiek, który traci pracê, nigdy jej nie odzyska,
bo za rok jego zak³ad bêdzie ju¿ zbyt nowoczesny, jak na jego umiejêtnoœci. Na zachodzie Europy ju¿
dziœ mówi siê, ¿e ka¿dy powinien siê uczyæ dwu zawodów: w momencie, w którym wypadnie z jednego, mo¿e jeszcze próbowaæ w innym. Poza tym w ca³ym œwiecie trwa proces, który w Ameryce
nazywa siê downsiding 3, ciêcia — redukcja etatów i stanowisk, ba, ca³ych zak³adów pracy, firm,
instytucji. Nad ka¿dym wisi topór: jutro w naszym zak³adzie bêd¹ redukcje i ja mogê byæ pierwszy na
liœcie. Dochodzi do tego, ¿e ludzie boj¹ siê iœæ na urlop, bo dobry pracownik nigdy nie wypoczywa.
Urlopowiczów komputer zwalnia w pierwszej kolejnoœci.
Ostatnio we Francji ukaza³a siê bardzo wa¿na ksi¹¿ka. Jej autor — Jeremy Ritkin 4 — da³ jej
znamienny tytu³: La Fin du Travail 5. Jej g³ówna teza: „Praca sta³a, zapewniona, gwarantowana i dobrze p³atna dla wszystkich skoñczy³a siê na zawsze.
Musisz pamiêtaæ, ¿e dziœ pracujesz, ale jutro znajdziesz siê na ulicy. Licz tylko na w³asne podnoszenie kwalifikacji w coraz to nowych dziedzinach. Tylko twój poziom kulturalny decyduje o twojej
przysz³oœci, tylko twoje zdolnoœci”. [...]
Spo³eczeñstwa zamieszkuj¹ce nasz¹ planetê ¿yj¹ w dwóch kontrastowo ró¿nych kulturach: w kulturze konsumeryzmu — a wiêc luksusu, obfitoœci, nadmiaru, oraz/albo w kulturze ubóstwa, tj. niedostatku wszystkiego, lêku o jutro, pustego ¿o³¹dka, braku szans i perspektyw.
Granica miêdzy tymi dwiema kulturami, tak widoczna, kiedy podró¿uje siê po naszym globie, jest
pe³na napiêæ, niechêci, wrogoœci. To najwa¿niejsza i najbardziej dramatyczna granica dziel¹ca dziœ
planetê.
Fragmenty Lapidarium III Ryszarda Kapuœciñskiego. Tekst wed³ug wydania: Czytelnik, Warszawa 1997.
1.
2.
3.
4.
5.
68
Karl Jaspers (1883-1969) — niemiecki filozof i psychiatra, czo³owy przedstawiciel egzystencjalizmu chrzeœcijañskiego.
global outerclass — czyt. gloubal auterklas.
downsiding — czyt. daunsajdin.
Jeremy Ritkin — czyt. d¿eremy ritkin.
La Fin du Travail — czyt. la fê dü trawa. j — koniec pracy.
Cyprian Norwid
(1821-1883)
W cyklu To lubiê! proponowano lekturê nastêpuj¹cych utworów Norwida:
W Weronie — kl. I, Moja piosnka (II) — kl. II gimnazjum, Czu³oœæ, Coœ ty
Atenom zrobi³, Sokratesie..., fragment z listu do Michaliny z Dziekoñskich
Zaleskiej – kl. I liceum. W tym podrêczniku zob. s. 65.
20
30
Na pocz¹tku lat czterdziestych XIX wieku jedn¹ z bardziej
popularnych postaci bior¹cych udzia³ w bujnym wówczas ¿yciu literackim i towarzyskim Warszawy by³ dwudziestoparoletni
m³odzieniec, charakteryzowany we wspomnieniach z tamtego
okresu jako: „[...] cz³owiek m³ody, fizjonomii ujmuj¹cej, pozoru zimnego i flegmatycznego, niezwykle umys³owo i towarzysko wykszta³cony. Bli¿si jego przyjaciele nazywali go Anglikiem,
literaci nadwiœlañscy, pomiêdzy których czasem zachodzi³, daPantaleon Szyndler,
Portret Cypriana Norwida (1882),
wali mu nazwê wykwintnisia, a kobiety tytu³owa³y go poet¹,
Muzeum Narodowe w Warszawie, 10 i zdaje mi siê, ¿e kobiety mia³y s³usznoœæ. Bo chocia¿ nikt go
fot. Teresa ¯ó³towska-Huszcza.
obdartym ani zabrudzonym nie widzia³, chocia¿ w³osy mia³
zawsze starannie wyczesane, chocia¿ wedle potrzeby ubiera³ frak i cienk¹ a czyst¹ bieliznê i — o zgrozo — dopuszcza³ siê tego nie do darowania zbytku, i¿ nos chustk¹ wyciera³, to jednak pod stebnowymi zak³adkami jego koszuli z irlandzkiego p³ótna bi³o poetyczne serce” 1.
Cyprian Norwid, bo o nim mowa, miano dobrze zapowiadaj¹cego siê artysty i salonow¹ popularnoœæ zawdziêcza³ nie tylko uzdolnieniom poetyckim, ale te¿ wielu innym talentom: da³ siê poznaæ
jako malarz, rysownik, rzeŸbiarz... Swe artystyczne zainteresowania rozwija³ w czasie podró¿y po
Europie (1842-49), podj¹³ nawet studia rzeŸbiarskie u florenckiego mistrza Pampaloniego, u którego,
nawiasem mówi¹c, mieszka³ przez jakiœ czas na stancji. Równie¿ w czasie pobytu we W³oszech zawar³
bli¿sz¹ znajomoœæ z piêkn¹ Mari¹ Kalergis, córk¹ genera³a Nesselrode, szefa warszawskiego korpusu
¿andarmów. By³a to najwiêksza — choæ, jak siê okaza³o, niespe³niona — mi³oœæ w jego ¿yciu.
Wa¿nym momentem w biografii Cypriana Kamila Norwida (imiê Kamil poeta przyj¹³ podczas
bierzmowania) okaza³ siê jego pobyt w pruskim areszcie, do którego trafi³ — najprawdopodobniej za
spraw¹ ambasady rosyjskiej w Berlinie — jako podejrzany o kontakty z antycarskimi spiskowcami.
Norwid spêdzi³ siedem dni w surowym wiêzieniu policyjnym „na s³omie i we wilgoci”, w wyniku
czego zapad³ na ostr¹ chorobê uszu, która w póŸniejszym okresie ¿ycia doprowadzi³a go do zupe³nej
niemal g³uchoty.
W 1849 roku poeta osiad³ w Pary¿u, jednak szereg nastêpuj¹cych po sobie wypadków, sprawi³,
¿e autor Vade-mecum popad³ w g³êbok¹ depresjê. Przyczyni³y siê do tego, miêdzy innymi, bardzo
niechêtne i z³oœliwe komentarze w prasie krajowej po ukazaniu siê jego dzie³a Promethidion (1851),
które, zdaniem poety, mia³o zainicjowaæ rozwój nowej polskiej myœli o sztuce. Jeden z felietonistów
pisa³ na przyk³ad: „Zaiste! Bolesno nam czytaæ takie konwulsyjne artyku³y, które jako zawieraj¹ce
1. Opisy bibliograficzne Ÿród³a cytatów zob. s. 72.
Pantaleon Szyndler (1846-1905) — zaprzyjaŸniony z Norwidem artysta malarz.
69
10
20
30
40
niema³o piêknych myœli, warto by by³o na jêzyk polski prze³o¿yæ”. W podobnym duchu publicznoœæ
reagowa³a na póŸniejsze utwory Norwida, jak choæby pewna czytelniczka, która po lekturze Fortepianu Szopena, wiersza ocenianego dziœ jako arcydzie³o, wyznawa³a z rozbrajaj¹c¹ szczeroœci¹: „Pan
Cyprian jest poet¹ przysz³oœci, jak Wagner jej kompozytorem, bo ja go te¿ zgo³a nie rozumiem. Nie
wiem nawet, czy on po polsku pisze, czy te¿ mo¿e jakim jugos³owiañskim narzeczem”. W powszechnym odbiorze poeta zacz¹³ uchodziæ za artystê pisz¹cego ciemno i zawile, jakby pos³ugiwa³ siê staro¿ytnym pismem. „Doœæ przeczytaæ pierwszy ustêp — os¹dza³ jeden z krytyków — aby rêce opuœciæ
i powiedzieæ sobie: na te hieroglify myœli chyba drugi jaki Champollion 1 siê urodzi, jeœli rodziæ siê
warto dla tak ma³ej rzeczy”. Zdezorientowanym czytelnikom Norwid odpowiada³: „Miejcie trochê
pokory i wyznajcie, ¿em nie wariat — ¿e nie ciemno piszê, ale wy ciemno czytacie”. Rozgoryczony
poeta postanowi³ ostatecznie zerwaæ z polsk¹ publicznoœci¹ literack¹; prosi³ nawet przyjació³, ¿eby
spalili jego rêkopisy znajduj¹ce siê w ich posiadaniu, oraz zapowiada³, ¿e poœwiêci siê sztukom
plastycznym, które bêdzie nadal uprawia³, ale dla Francuzów.
Egzystuj¹cy na skraju nêdzy, skonfliktowany ze œrodowiskiem emigracyjnym, zepchniêty na margines ¿ycia artystycznego i towarzyskiego, Norwid marzy³ o wyjeŸdzie z Pary¿a. Okazja nadarzy³a siê
w 1852 roku, kiedy to wystarano siê dla niego o bezp³atne miejsce na okrêcie do Ameryki. Pobyt za
Oceanem w rzeczywistoœci jednak pogorszy³ tylko sytuacjê psychiczn¹ i materialn¹ poety, skar¿¹cego
siê w jednym z listów: „w tak¹ popad³em melancholiê, która ma³o miê od ob³¹kanego odró¿nia³a”.
Dziêki pomocy ksiêcia Lubomirskiego uda³o mu siê wreszcie opuœciæ Amerykê i dotrzeæ pod koniec
1854 roku do Pary¿a. Po drodze zmuszony by³ jednak zatrzymaæ siê w Londynie, gdzie spêdzi³ kilka
miesiêcy w³aœciwie bez œrodków do ¿ycia i sk¹d wydosta³ siê za spraw¹ Zygmunta Krasiñskiego,
który wys³a³ poecie pieni¹dze na powrót.
Po przyjeŸdzie z Ameryki Norwid odnowi³ stare znajomoœci, choæ generalnie jego stosunki z polsk¹ emigracj¹ nie uk³ada³y siê dobrze. Sam zreszt¹ niejednokrotnie wypowiada³ siê o swoich rodakach, zw³aszcza emigrantach, bardzo krytycznie. „Po ró¿nych narodach siê rozejd¹, na boje ró¿ne,
eksterminuj¹c nawzajem jednostronnoœci w³asne... jeden na drugiego szukaj¹c miary swojej: t o t o
j e s t w i e ¿ a o n a B a b e l...” — pisa³ poeta w charakterystycznym dla siebie stylu. Innym razem,
wytykaj¹c polskie wady narodowe, Norwid pos³u¿y³ siê ironiczn¹ parabol¹:
„Kiedy by³em w Pó³nocnej Ameryce, by³o tam dwóch szlachciców, by³ych kapitanów, z w¹sami
sporymi. Ci u³o¿yli siê demokratycznie, ¿e bêd¹ ¿yæ w braterstwie — œwiêtym i ¿e skoro jeden bêdzie
pracowa³ na mieœcie, to drugi ugotuje jemu obiad — a obydwa mieli kuchenne znajomoœci doœæ
rozleg³e, ale obydwaj, mimo amerykañskiego powietrza demokratyczny wp³yw, byli szlachcicami.
I kiedy siê po bratersku u³o¿yli i uœciskali rzewnie, jeden kapitan wyszed³ na miasto, drugi zaœ przygotowywa³ obiad i bardzo cieszy³ siê, wygl¹daj¹c chwili urzeczywistnienia ich wzajemnej konstytucji
gospodarskiej... i przysz³a chwila ta, i oto drugi powraca i zastaje nakryty stó³. Siada — towarzysz,
brat, kapitan, podaje zupê... Ten, który usiad³ do sto³u, zaledwie ³y¿k¹ dotkn¹³ zupy i wargami jej
ch³ypn¹³, odwraca siê do kolegi swego i mówi:
«Có¿ to?? Przydymiona?!»
Na co kapitan-kucharz p a f f ! go w policzek... I t a k s i ê s k o ñ c z y ³ p i e r w s z y
i o s t a t n i o b i a d tych dwóch obywateli, którzy na koñcu œwiata zapomnieæ pierwej nie umieli,
i¿ ka¿dy z nich mia³ by³ kiedyœ kucharza.
1. Jean François Champollion (1790-1832) — czyt. ¿a~ fra~sua sza~poli¹. — francuski egiptolog, który jako pierwszy odczyta³
hieroglificzne pisma egipskie (wyniki swych prac og³osi³ w 1822 r.).
70
10
20
30
[...] to tak prêdko siê zrobi³o, i tak piêknie by³o przygotowane, i takim rozrzewnieniem zobopólnym:
— Przydymiona???
A ten go zaraz za ³eb — i skoñczy³o siê zobopólne demokratyczne braterstwo”.
Szczególnie krytycznie ocenia³ poeta kondycjê polskiej inteligencji, której „bud¿et” w drugiej po³owie XIX wieku przedstawia³ siê wed³ug niego nastêpuj¹co: „Ksiêgarzy czynnych, nak³adców — 2;
Moralistów — 0 (zero); Filozofów — 2 1/3 ; Historyków — 2; Krytyków — 0 (zero); Poetów kilku —
zaœ czytaj¹cych i kupuj¹cych ksi¹¿ki 80 000”.
Relacji Norwida z rodakami nie u³atwia³ równie¿ sposób, w jaki autor Vade-mecum wypowiada³
siê o sobie samym. Znamiennym przyk³adem takiej wypowiedzi jest doœæ niekonwencjonalnie wype³niony przez poetê kwestionariusz do planowanego s³ownika artystów polskich. Ankietowany opatrzy³
ca³oœæ nag³ówkiem: „Cyprian Kamil Norwid (de)”, a w pierwszym punkcie dotycz¹cym roku, dnia
i miejsca urodzenia, objaœnia³: „Przyszed³ na œwiat w Mazowszu we wsi dziedzicznej zwanej L a s k o w o, o mil parê od Warszawy, czasu kiedy w Grecji umiera³ Noël Byron 1, i z tych dwóch wspó³czesnych zdarzeñ nie wie dot¹d, które jest smêtniejszym?!” W postscriptum, wychodz¹cym poza
repertuar standardowych pytañ, informowa³ zaœ, ¿e wywodzi siê z pradawnego normandzkiego rodu,
któremu przys³ugiwa³ „przywilej k s i ¹ ¿ ê c i a (dux)” oraz Kawalerstwo Maltañskie.
Norwid mia³ przy tym niezwykle silne przeœwiadczenie o donios³oœci w³asnych dokonañ artystycznych. Czêsto podkreœla³ odrêbnoœæ swej drogi twórczej, zw³aszcza w kontekœcie dorobku wielkich
poprzedników, to znaczy trzech romantycznych wieszczów: Mickiewicza, S³owackiego i Krasiñskiego.
Bardzo zale¿a³o poecie na wydaniu reprezentatywnego, ca³oœciowego zbioru swych utworów. W roku
1862 ukaza³y siê Poezye Cypriana Norwida nak³adem lipskiego wydawnictwa Brockhaus. Ta sama
firma planowa³a równie¿ wydanie drugiego tomu. Poeta przygotowa³ wiêc zbiór „stu rzeczy drobnych” — jak to ujmowa³, „mistern¹ nici¹ wewnêtrzn¹ zjêtych w ogó³” — z którym wi¹za³ ogromne
nadzieje. Wierzy³, ¿e jego Vade-mecum dokona „skrêtu koniecznego w poezji polskiej”. Jednak dzie³o
to w formie zaprojektowanej przez autora ukaza³o siê, po wielu perturbacjach, dopiero w roku... 1953.
Nierozumiany i odrzucony przez swoich wspó³czesnych poeta popada³ w coraz g³êbsz¹ nêdzê.
Pod koniec 1876 roku, jak napisa³ jeden z badaczy jego dorobku, „ju¿ nie potrafi³ utrzymaæ siê na
powierzchni paryskiego ¿ycia”. Nie by³ te¿ w stanie zrealizowaæ swego pragnienia wyjazdu do „mamki
Italii” i ostatecznie wyl¹dowa³, dziêki protekcji, w Zak³adzie œw. Kazimierza w Ivry 2 pod Pary¿em. By³
to dom opieki prowadzony przez siostry szarytki, w którym do¿ywali swych dni weterani walk o niepodleg³¹ Polskê. Przez ca³e ¿ycie „wy-osobniony” Norwid i tutaj zawsze pozostawa³ samotny. Po
szeœciu latach pobytu w przytu³ku poeta zmar³. „Powiadaj¹ — pisze znawczyni epoki — ¿e sporo
wówczas pi³ i nosi³ siê niechlujnie, wrêcz brudno. Mo¿e umar³by w wieku szeœædziesiêciu dwóch lat
wszêdzie, tak¿e we W³oszech, ukochanym miejscu na miarê marzeñ. Ale zapewne bez tych stygmatów skloszardyzowania, odarcia z dostojeñstwa artysty, do którego tyle razy i tak wymownie przekonywa³ polskie spo³eczeñstwo” 3.
1. George Gordon Byron (1788-1824) — czyt. d¿ord¿ gordon bajron — wybitny poeta angielski, jeden z najwa¿niejszych
twórców europejskiego romantyzmu [zob. kapsu³ka PROCESY I PRZE£OMY KULTUROWE w podrêczniku do kl. I, s. 33-35;
w tej ksi¹¿ce: PLANSZE, s. 310-311 i s. 312-313]; ju¿ za ¿ycia otoczony legend¹, mia³ ogromny wp³yw na literaturê wielu
krajów, równie¿ Polski.
2. Ivry — czyt. iwri..
3. Cytat za: Alina Witkowska, Czeœæ i skandale. O emigracyjnym doœwiadczeniu Polaków, Wydawnictwo s³owo / obraz terytoria, Gdañsk 1997.
71
10
Po piêciu latach od œmierci Norwida up³yn¹³ termin koncesji na grób na cmentarzu w Ivry. Poniewa¿ Komisja Grobów Polskich w Pary¿u nie uiœci³a stosownej op³aty, ekshumowano zw³oki poety
i przeniesiono do Montmorency 1, a nastêpnie pochowano w jednym z polskich grobów zbiorowych.
Musia³o up³yn¹æ prawie sto dwadzieœcia lat, aby „czwarty wieszcz” symbolicznie powróci³ do ojczyzny. Jego prochy z³o¿ono w kryptach katedry wawelskiej obok innych zas³u¿onych Polaków.
Fenomen Norwida, „dziedzica”, a jednoczeœnie „pierwszego wielkiego i namiêtnego krytyka romantyzmu”, w taki oto sposób komentuje Alina Witkowska, wspó³autorka podrêcznika akademickiego z serii Wielka historia literatury polskiej:
„Norwid postêpowa³ jak twórca awangardowy realizuj¹cy swój program bez liczenia siê z tzw.
odbiorc¹ rzeczywistym, a czasem wyraŸnie wbrew niemu. Twórczoœæ sw¹ adresowa³ do czytelnika
projektowanego, «¿yczonego», wirtualnego, wszak¿e autentycznym czytelnikiem pozostaje zawsze
odbiorca realnie istniej¹cy, który mo¿e odrzuciæ propozycje nowatora, przekraczaj¹ce jego horyzont
oczekiwañ. Czytelnicze niepowodzenie Norwida wolno wiêc potraktowaæ jako klêskê awangardzisty,
który radykalnie ³ama³ oczekiwania swoich wspó³czesnych i wspó³porozumienie nawi¹za³ dopiero
z pokoleniami póŸniejszymi — «póŸnym wnukiem» wedle w³asnego okreœlenia Norwida, gdy przysz³oœæ — «korektorka wieczna», skorygowa³a tak¿e gusty, oczekiwania, wpojone przyzwyczajenia estetyczne odbiorców kultury. I gdy pojawili siê krytycy zdolni interpretowaæ Norwida, porzucaj¹cy
monotoniê narzekañ na ciemnoœæ i niezrozumia³oœæ jego twórczoœci” 2.
Opracowano na podstawie literatury przedmiotu: Marek Adamiec, Oni i Norwid: problemy odbioru twórczoœci Cypriana
Norwida w latach 1840-1883, Ossolineum, Wroc³aw 1991 (st¹d pochodz¹ cytowane w biogramie anegdoty);
Wiktor Gomulicki, Cyprian Norwid. Przewodnik po ¿yciu i twórczoœci, PIW, Warszawa 1976; Wiktor Gomulicki,
Wprowadzenie do biografii Norwida, PIW, Warszawa 1965; Józef Fert, Wstêp [do:] Cyprian Norwid, Vade-mecum,
BN I/271, Ossolineum, Wroc³aw-Warszawa-Kraków 1999.
1. Montmorency — czyt. m¹tmorensi..
2. Cytat za: Alina Witkowska, Ryszard Przybylski, Romantyzm, PWN, Warszawa 1997.
Cyprian Norwid, Na wieczorku emigracyjnym, rysunek o³ówkiem.
72
Zbigniew Herbert
Pan Cogito rozmyœla o cierpieniu
Wszystkie próby oddania
tak zwanego kielicha goryczy —
przez refleksjê
opêtañcz¹ akcjê na rzecz bezdomnych kotów
g³êboki oddech
religiê —
zawiod³y
nale¿y zgodziæ siê
pochyliæ ³agodnie g³owê
nie za³amywaæ r¹k
pos³ugiwaæ siê cierpieniem w miarê ³agodnie
jak protez¹
bez fa³szywego wstydu
ale tak¿e bez pychy
Agencja Gazeta
nie wywijaæ kikutem
nad g³owami innych
nie stukaæ bia³¹ lask¹
w okna sytych
piæ wyci¹g z gorzkich zió³
ale nie do dna
zostawiæ przezornie
parê ³yków na przysz³oœæ
przyj¹æ
ale równoczeœnie
wyodrêbniæ w sobie
i jeœli to mo¿liwe
stworzyæ z materii cierpienia
rzecz albo osobê
graæ
z nim
oczywiœcie
graæ
bawiæ siê z nim
bardzo ostro¿nie
jak z chorym dzieckiem
wymuszaj¹c w koñcu
g³upimi sztuczkami
nik³y
uœmiech
Wiersz z tomu Pan Cogito. Tekst wed³ug wydania:
Zbigniew Herbert, Pan Cogito,
Wydawnictwo Dolnoœl¹skie, Wroc³aw 1998.
Zbigniew Herbert (1924-1998) — jeden z najœwietniejszych poetów polskich, eseista, dramatopisarz.
Poniewa¿ w okresie socrealizmu pisa³ „do szuflady”, zmuszony by³ szukaæ innych Ÿróde³ utrzymania.
O Herbercie z tamtych lat tak opowiada³ inny znany pisarz, Leopold Tyrmand: „Oczywiœcie, cierpi nêdzê.
Zarabia kilkaset z³otych miesiêcznie jako kalkulator-chronometra¿ysta w spó³dzielni produkuj¹cej papierowe
torby, zabawki czy pude³ka. Pogoda, z jak¹ Herbert znosi tê mordêgê po ukoñczeniu trzech fakultetów, jest
wprost z wczesnochrzeœcijañskiej hagiografii”.
W cyklu To lubiê! proponowano dot¹d lekturê nastêpuj¹cych wierszy Herberta: Pisanie — kl. I gimnazjum,
G³os wewnêtrzny, Kamyk — kl. II, Pan Cogito a pop, Tren Fortynbrasa, Pan od przyrody, Rozwa¿ania
o problemie narodu — kl. III; w kl. I liceum — Jedwab duszy, Mona Liza, Rozmyœlania Pana Cogito
o odkupieniu, Pan Cogito o postawie wyprostowanej, O dwu nogach Pana Cogito.
73
Zadania
koñcowe
1.
2.
74
W artykule dotycz¹cym idei wolontariatu („Wysokie Obcasy”, nr 48 z 1 grudnia
2001) Janina Ochojska, reprezentuj¹ca Polsk¹ Akcjê Humanitarn¹, pisze:
„Myœlê, ¿e w ¿yciu ka¿dego cz³owieka jest moment, w którym budzi siê potrzeba
zrobienia czegoœ dla innych. Albo przynajmniej zrobienia czegoœ, czego nie da siê
zamieniæ na pieni¹dze. Wtedy pojawia siê pytanie, gdzie i jakie umiejêtnoœci s¹
potrzebne.
Wolontariat nie ma granic. Nie ma takich dziedzin, które by go nie potrzebowa³y.
Od pomocy ludziom starszym, po ochronê œrodowiska i zabytków. Wolontariuszy
potrzebuj¹ niepe³nosprawni, bezdomni, uchodŸcy, dzieci. Myœlê, ¿e najwa¿niejsze
jest jednak, by wolontariusze pojawili siê tam, gdzie wci¹¿ nie wyobra¿amy sobie
ich obecnoœci: w szpitalach, w wiêzieniach, w pomocy spo³ecznej” [Centrum Wolontariatu szacuje, ¿e w Polsce jest ok. 2 mln wolontariuszy, g³ównie kobiet; kontakty: (0-22) 635-27-73; www.wolontariat.ngo.pl].
Cytowan¹ tu wypowiedŸ Janiny Ochojskiej proponujemy potraktowaæ
jako inspiracjê do tego, by:
– zgromadziæ informacje na temat wolontariatu w Polsce i przygotowaæ prezentacjê (dla klasy, szko³y...);
– zebraæ informacje na temat wolontariatu w lokalnym œrodowisku — na terenie
dzielnicy, miasta, gminy, a nastêpnie przedstawiæ je na forum szko³y na przyk³ad w formie folderu, ulotki, publikacji w gazetce lub na tablicy og³oszeñ...;
– zorganizowaæ szkolne spotkanie lub przeprowadziæ wywiad do szkolnej gazety
z osob¹ zaanga¿owan¹ w wolontariat.
Niech ka¿dy z Was — w nawi¹zaniu do tekstów kultury poznanych podczas pracy
nad tym rozdzia³em, z wykorzystaniem w³asnych obserwacji i prywatnych lektur —
napisze esej poœwiêcony jednemu z nastêpuj¹cych zagadnieñ:
– „Ludzkoœæ lubi pieni¹dze...”
– „Do pewnego tylko stopnia czyni maj¹tek cz³owieka niezale¿niejszym, wolniejszym; jeden stopieñ dalej — a maj¹tek staje siê panem, posiadacz jego niewolnikiem” (F. Nietzsche — biogram zob. w podrêczniku do kl. I, s. 254)
– Akcje charytatywne – sposób rozwi¹zywania problemów spo³ecznych?

Podobne dokumenty