To lubiê! 2 lic. kszt. kulturowo
Transkrypt
To lubiê! 2 lic. kszt. kulturowo
1 2 3 Drodzy Uczniowie, przed Wami podrêcznik «To lubiê!» dla drugich klas szkó³ ponadgimnazjalnych. Podobnie jak wszystkie ksi¹¿ki z tego cyklu, zawiera on starannie dobrane teksty kultury, które mówi¹ o zasadniczych problemach ludzkiej egzystencji. Mo¿emy wiêc, tak jak w licie pisanym do Was rok temu, jeszcze raz podkreliæ: bohaterem nie jest tu przede wszystkim literatura ani nawet szerzej kultura, lecz cz³owiek ukazywany poprzez jêzyk, zw³aszcza w literaturze i za pomoc¹ w³aciwych jej, literackich sposobów, cz³owiek, który tworzy kulturê i poprzez ni¹ daje siê poznawaæ. I tym razem tak¿e podrêcznik nasz wyrasta z niepokojów i spraw wspó³czesnego wiata, ale tak, jak w pierwszej klasie ich przyczyn i róde³ bêdziemy szukaæ w przesz³oci, w pamiêci, czyli w³anie w kulturze, bo kultura jest pamiêci¹. Wci¹¿ zatem pozostaje aktualne g³ówne has³o okrelaj¹ce przedmiot naszych zainteresowañ TO¯SAMOÆ I PAMIÊÆ, ale teraz proponujemy szczególn¹ perspektywê ogl¹du interesuj¹cych nas zagadnieñ: DAR I PU£APKI WOLNOCI. Czym jest wartoæ, która przenika istotê ludzkiego bytowania w wiecie dar wolnoci, raczej trudno jednoznacznie okreliæ. Brytyjski filozof, Isaiah Berlin, autor wa¿nych ksi¹¿ek dotycz¹cych wolnoci, pisa³: Prawie wszyscy moralici w dziejach ludzkoci s³awili wolnoæ. Jak szczêcie i dobroæ, jak natura i rzeczywistoæ, podobnie i pojêcie wolnoci ma znaczenie tak mgliste, ¿e poddaje siê niemal ka¿dej interpretacji. I dodawa³, ¿e historycy idei odnotowuj¹ ponad dwiecie znaczeñ s³owa wolnoæ. Ostateczne rozwik³anie tajemnicy wolnoci mo¿e wiêc wydawaæ siê nieosi¹galne, ale to wcale nie obni¿a wagi naszych przeczuæ co do niej i nie zwalnia z obowi¹zku rzetelnego o niej mylenia. Jeli sprawa pozostaje nierozwik³ana mimo czasu powiêconego na jej rozwa¿anie, nie nale¿y s¹dziæ, ¿e wróci³o siê do punktu wyjcia. Nagrod¹ bowiem w takich wypadkach jest zawsze bezcenna wiadomoæ: wiem, czego nie wiem; rozumiem, czego nie rozumiem... Podrêcznik do drugiej klasy sk³ada siê z piêciu rozdzia³ów, w których znajdziecie w ca³oci lub jako starannie wybrane fragmenty arcydzie³a literatury polskiej i wiatowej, a tak¿e reprodukcje wybitnych dzie³ malarskich. Jak zawsze, chodzi o to, by teksty te autentycznie przeczytaæ i rzetelnie przedyskutowaæ. Wasze bêdzie tylko to, co sami poznacie, prze¿yjecie i nazwiecie. Nie szukajcie wiêc w naszej ksi¹¿ce opowieci o literaturze, ale tego, co literatura opowiada o nas, ludziach i o naszych sprawach. Proponujemy jednak równoczenie, abycie dla lepszej orientacji i porz¹dku systematyzowali narastaj¹c¹ wiedzê o kulturze. Temu s³u¿y g³ównie zadanie pierwsze sporód umieszczonych na koñcu podrêcznika. Pragniemy jeszcze zaznaczyæ, ¿e kumulacji ludzkich niepokojów zwi¹zanych z problemami wolnoci w tym podrêczniku szukaæ trzeba w czêci 4. Rangê wielkich kulturowych figur pozwalaj¹cych porozumiewaæ siê na temat wolnoci pe³ni¹ tu bohaterowie wybranego przez nas fragmentu powieci Fiodora Dostojewskiego. Bez nich nasz podrêcznik nie mia³by swego kulminacyjnego punktu, ale lepiej, bycie od razu wiedzieli, ¿e tekst Dostojewskiego jest bardzo trudny tak¿e dla doros³ych. Mo¿ecie podj¹æ próbê zmierzenia siê z nim, ale nie musicie. To jest szansa dla intelektualnie zuchwa³ych. Na koniec mo¿emy tylko wyraziæ najszczersze ¿yczenie: aby praca z naszym podrêcznikiem dostarczy³a Wam tylu emocji, ile nam tworzenie go. Powodzenia! Autorzy 4 Na wielkim targu wiata... Czêæ 1. Quentin Massys [Metsys] (1466-1530) malarz niderlandzki, który w swej twórczoci inspirowa³ siê w³oskim renesansem. Tytu³ obrazu, którego fragment przedstawiamy na planszy, w innym t³umaczeniu brzmi Lichwiarz i jego ¿ona. 5 Quentin Massys, Bankier i jego ¿ona detal (1514), Luwr, Pary¿, fot. BE&W. Zadania wstêpne 6 1. W jednym z prasowych artyku³ów (Z³odzieje dobrych serc, Wprost, nr 36 z 9 wrzenia 2001) czytamy: Nazajutrz po zalaniu pierwszych miejscowoci w Ma³opolsce na ulicach £odzi pojawili siê wolontariusze zbieraj¹cy datki dla powodzian. Dzieñ wczeniej jak zauwa¿yli dziennikarze lokalnej prasy ci sami ludzie kwestowali na rzecz dzieci cierpi¹cych na raka, pora¿enie mózgowe b¹d mieszkaj¹cych w domach dziecka. Gdy powód siê skoñczy³a, ponownie zaczêli zachêcaæ przechodniów do wsparcia chorych i ubogich. Podobnie dzieje siê w innych miastach, zw³aszcza tych wiêkszych. Na nasze ulice i dworce ka¿dego dnia wychodzi coraz wiêcej osób wy³udzaj¹cych pieni¹dze pod pozorem pomagania chorym. Nie sposób ich odró¿niæ od tych, którzy rzeczywicie zbieraj¹ na szczytny cel. Oszustom sprzyjaj¹ przestarza³e i niejasne przepisy. W odwo³aniu do w³asnych obserwacji i wiedzy poddajcie klasowej dyskusji nastêpuj¹ce aspekty sygnalizowanego w cytowanym tekcie zjawiska: rodzaje sytuacji losowych, które bywaj¹ wykorzystywane przez z³odziei ludzkich serc; okolicznoci, które sprzyjaj¹ uprawianiu sygnalizowanego w tekcie procederu; konsekwencje omawianego zjawiska w wymiarze spo³ecznym i indywidualnym; warunki wiarygodnoci rozmaitych akcji charytatywnych; dewaluacja cierpienia wystawianego na widok publiczny (jak najlepiej sprzedaæ cierpienie); problem komercjalizacji innych wartoci buduj¹cych cz³owieczeñstwo mi³oæ, intymnoæ, wstyd... (por. programy telewizyjne z cyklu talk show); mo¿liwe sposoby ochrony ludzkiej godnoci i pielêgnowania ludzkiego mi³osierdzia w kontekcie omawianych kwestii. Pieni¹dze, ach, pieni¹dze! Molier Sk¹piec (fragmenty) AKT I SCENA TRZECIA 10 20 Harpagon, Strza³ka HARPAGON: Precz mi st¹d zaraz, w tej chwili, bez t³umaczeñ! Dalej, zabieraæ mi siê z domu, ty arcyhultaju, ty urodzony wisielcze! STRZA£KA (na stronie): Nie widzia³em w ¿yciu takiej z³ej bestii jak ten przeklêty starzec! Doprawdy, mylê czasem, ¿e on ma diab³a w sobie. HARPAGON: Mruczysz jeszcze? STRZA£KA: Za co mnie pan wygania? HARPAGON: Bêdziesz siê pyta³, za co, obwiesiu jeden? Umykaj czym prêdzej, bo ciê ubijê na miejscu! STRZA£KA: Có¿ ja zrobi³em? HARPAGON: To zrobi³e, ¿e chcê, aby siê wynosi³. STRZA£KA: Mój pan, a syn pañski, kaza³ mi tu czekaæ. HARPAGON: To id, czekaj na ulicy, a nie stercz mi w domu jak szyldwach 1 na warcie, aby podpatrywaæ, co siê dzieje, i ci¹gn¹æ ze wszystkiego korzyci. Nie chcê mieæ bez ustanku pod nosem szpiega, zdrajcy, którego przeklête oczy ledz¹ wci¹¿, co robiê, 10 20 EAST NEWS 1. szyldwach zob. objanienie na s. 173. Molier (1622-1673) w istocie nazywa³ siê Jean Baptiste Poquelin [czyt. ¿a~ batist pokelê.], uchodzi za najwybitniejszego komediopisarza francuskiego. By³ te¿ dyrektorem teatru, re¿yserem i aktorem. W cyklu To lubiê! proponowano lekturê fragmentu jego sztuki Don Juan, czyli Kamienny Goæ w kl. III gimnazjum, a w kl. I liceum lekturê fragmentów sztuki Mieszczanin szlachcicem. 30 po¿eraj¹ wszystko, co posiadam, i myszkuj¹ na wsze strony, czyby siê nie uda³o czego z³asowaæ. STRZA£KA: Jak¿e pan chcesz, u diab³a, aby panu mo¿na by³o co z³asowaæ? Jakim cudem tego dokazaæ, skoro wszystko zamykasz pod kluczem i stoisz na stra¿y we dnie jak i w nocy? HARPAGON: Bêdê zamyka³, co mi siê podoba, i sta³ na stra¿y, ile tylko zechcê. Patrzcie mi wcibskich, którzy czuwaj¹ nad ka¿dym moim krokiem! (po cichu na stronie) Dr¿ê ca³y, czy on nie domyla siê czego o moich pieni¹dzach. (g³ono) Ty mo¿e by³by zdolny rozsiewaæ plotki, ¿e ja mam schowane pieni¹dze? STRZA£KA: Pan ma schowane pieni¹dze? HARPAGON: Nie, ³otrze, nie mówiê tego wcale. (po cichu) To mo¿na oszaleæ! Pytam, ot tak, czy nie puszczasz takich bajeczek, aby mi na z³oæ zrobiæ? STRZA£KA: Ech, có¿ komu na tym zale¿y, czy pan masz, czy nie masz? Dla nas to wychodzi na jedno i to samo. HARPAGON (zamierzaj¹c siê, aby mu daæ policzek): Bêdziesz mêdrkowa³? Ja ci to mêdrkowanie prêdko wybijê z g³owy! Zabieraj siê; ostatni raz powiadam. STRZA£KA: Dobrze wiêc: zabieram siê. HARPAGON: Czekaj: nie wynosisz czego z domu? STRZA£KA: Et! có¿ bym móg³ st¹d wynieæ? HARPAGON: Chod, chod tutaj, niech zobaczê. Poka¿ rêce. STRZA£KA: Oto. HARPAGON: Drugie. STRZA£KA: Drugie? HARPAGON: Tak. STRZA£KA: Oto. HARPAGON (wskazuj¹c na spodnie Strza³ki): Nic tutaj nie schowa³e? STRZA£KA: Niech¿e pan zobaczy. 7 10 20 30 8 HARPAGON (obmacuj¹c spodnie Strza³ki): Te szerokie hajdawery, to jakby stworzone na magazyny z³odziejskie. Bardzo bym rad, aby kogo zaprowadzi³y na szubienicê. STRZA£KA (na stronie): Ach, jak¿e taki cz³owiek wart by³by swego losu i z jak¹¿ radoci¹ okrad³bym go naprawdê! HARPAGON: Hê? STRZA£KA: Co? HARPAGON: Co ty mówisz o okradzeniu? STRZA£KA: Mówiê, ¿e mo¿e pan wszystko przetrz¹sn¹æ, aby siê przekonaæ, czy go nie okrad³em. HARPAGON: W³anie, w³anie. (Harpagon przetrz¹sa kieszenie Strza³ki) STRZA£KA (na stronie): Niechaj zaraza wygniecie sk¹pstwo i dusigroszów. HARPAGON: Hê? Co powiadasz? STRZA£KA: Co powiadam? HARPAGON: Tak; co tam mruczysz o sk¹pstwie i dusigroszach? STRZA£KA: Mówiê, ¿eby zaraza wygniot³a sk¹pstwo i dusigroszów. HARPAGON: O kim¿e to chcesz mówiæ? STRZA£KA: O dusigroszach. HARPAGON: Któ¿ to ci dusigrosze? STRZA£KA: Obrzydliwcy i brudasy. HARPAGON: Ale kogo przez to rozumiesz? STRZA£KA: Có¿ siê pan o to tak troszczy? HARPAGON: Bo mi siê podoba. STRZA£KA: Myli pan, ¿e chcia³em mówiæ o panu? HARPAGON: Mylê, co mylê; ale chcê, aby powiedzia³, do kogo to mówi³. STRZA£KA: Mówi³em... mówi³em do mojej czapki. HARPAGON: Ej¿e, bo ja przemówiê do twojego grzbietu. STRZA£KA: Zabroni mi pan wymylaæ na sk¹pców? HARPAGON: Nie; ale zabroniê odpowiadaæ i byæ zuchwa³ym. Milczeæ! STRZA£KA: Nie wymieni³em nikogo. HARPAGON: Pinij jeszcze, a koci ci po³amiê. STRZA£KA: Uderz w stó³... 10 HARPAGON: Nie zmilczysz? STRZA£KA: Niech stracê. HARPAGON: Ej! ej! STRZA£KA (pokazuje Harpagonowi jeszcze jedn¹ kieszeñ): O, jeszcze jedna: czy pan zadowolony? HARPAGON: Dalej, oddaj bez obszukiwania. STRZA£KA: Co? HARPAGON: To, co wzi¹³e. STRZA£KA: Nic nie wzi¹³em. HARPAGON: Z pewnoci¹? STRZA£KA: Z pewnoci¹. HARPAGON: No to z Panem Bogiem. Ruszaj do wszystkich diab³ów. STRZA£KA (na stronie): £adna odprawa, dajê s³owo! HARPAGON: Odpowiesz za to przed swoim sumieniem. AKT II SCENA PIERWSZA 20 30 Kleant, Strza³ka KLEANT: A niegodziwcze! gdzie¿e ty siê wa³êsa³? Czy nie kaza³em... STRZA£KA: Tak, panie; mia³em te¿ zamiar oczekiwaæ pana niewzruszenie; ale ojciec pañski, jak wiadomo, cz³owiek nieodznaczaj¹cy siê zbytni¹ uprzejmoci¹, przemoc¹ wygna³ mnie z domu. Dobrze, ¿em kijów przy tym nie oberwa³. KLEANT: Jak stoj¹ sprawy? Rzecz nagli bardziej ni¿ kiedy; od czasu, jakemy siê rozstali, odkry³em, i¿ w³asny ojciec jest mym wspó³zawodnikiem. STRZA£KA: Ojciec zakochany? KLEANT: Tak; i ledwie uda³o mi siê ukryæ pomieszanie, o jakie przyprawi³a mnie ta wiadomoæ. STRZA£KA: Jemu wpad³o do g³owy siê zakochaæ! Czy diabe³ go opêta³? Czy on sobie ¿arty stroi? Albo¿ mi³oæ jest dla takich jak on? KLEANT: Trzeba¿ by³o, za moje grzechy, aby go nawiedzi³a i ta namiêtnoæ! STRZA£KA: Ale po có¿ w takim razie kryje siê pan przed nim ze sw¹ mi³oci¹? 10 20 30 KLEANT: Aby nie budziæ podejrzeñ i w danym razie ³atwiej przeszkodziæ temu ma³¿eñstwu. Jak¹¿ odpowied przynosisz? STRZA£KA: Mój Bo¿e, panie, po¿yczaæ to wielka bieda. Dziwne rzeczy musi przejæ, kto, jak pan, zniewolony jest oddaæ siê w ³apy lichwiarzy. KLEANT: Zatem nic z interesu? STRZA£KA: Za pozwoleniem. Imæ Simon, faktor 1, którego nam polecono, cz³owiek ruchliwy i bardzo oddany, mówi, ¿e na g³owie by stan¹³ dla pana, i zapewnia, ¿e sama fizjonomia pañska usposobi³a go jak naj¿yczliwiej. KLEANT: Dostanê zatem te piêtnacie tysiêcy? STRZA£KA: Owszem; ale pod paroma waruneczkami, które trzeba bêdzie przyj¹æ, je¿eli rzecz ma przyjæ do skutku. KLEANT: Czy zaprowadzi³ ciê do osoby, która ma daæ tê kwotê? STRZA£KA: Có¿ znowu! To nie jest takie proste. Ten cz³owiek jeszcze wiêcej od pana stara siê, aby pozostaæ w ukryciu; nie ma pan pojêcia, co to za tajemnica! Chce, aby nazwisko jego by³o zupe³nie nieznane; dzi ma siê spotkaæ z panem w wynajêtym mieszkaniu, aby siê dowiedzieæ o pañskim maj¹tku i stosunkach rodzinnych. Nie w¹tpiê, ¿e samo nazwisko ojca usunie wszelkie trudnoci. KLEANT: Zw³aszcza wobec mierci matki, której schedy nikt nie mo¿e mi odebraæ. STRZA£KA: Oto parê punktów, które sam podyktowa³ porednikowi, aby ten znowu zakomunikowa³ je panu przed rozpoczêciem uk³adów: Przypuciwszy, ¿e wierzyciel znajdzie dostateczne zabezpieczenie i ¿e osoba zaci¹gaj¹ca po¿yczkê jest pe³noletnia, z rodziny posiadaj¹cej maj¹tek znaczny, pewny, niezachwiany, czysty i wolny od wszelkiego obci¹¿enia, spisze siê wyran¹ i szczegó³ow¹ umowê przed rejentem. Rejent ten ma byæ cz³owiekiem ze wszech miar nieposzlakowanym, wybranym w tym celu przez wierzyciela, w jego bowiem interesie le¿y 10 20 30 40 1. faktor tu: porednik w ró¿nych sprawach, który stara siê doprowadziæ do jakiej ugody. przede wszystkim, aby akt sporz¹dzono bez zarzutu. KLEANT: Bardzo s³usznie. STRZA£KA: Aby nie obci¹¿aæ sumienia ¿adnym skrupu³em, wierzyciel ¿¹da od swoich pieniêdzy jedynie jednego denara od omnastu. KLEANT: Jeden od omnastu? Tam do kata! To jaki porz¹dny cz³owiek. Na to nie ma powodu siê ¿aliæ. STRZA£KA: To prawda. Ale poniewa¿ nie rozporz¹dza pomienion¹ sum¹ i, aby ni¹ wygodziæ, zmuszony jest po¿yczyæ j¹ od kogo innego z procentem jednego denara od piêciu, d³u¿nik zmuszony bêdzie pokryæ koszta tego procentu, niezale¿nie od procentu w³aciwego, zwa¿ywszy, ¿e jedynie dla jego dogodnoci bezporedni wierzyciel okazuje gotowoæ zaci¹gniêcia tej po¿yczki. KLEANT: Co u diab³a! to ¯yd, czy Turek jaki! Ale¿ to wiêcej ni¿ dwadziecia piêæ od stu! STRZA£KA: W samej rzeczy; to¿ samo i ja powiedzia³em. Musi siê pan zastanowiæ. KLEANT: Có¿ tu siê zastanawiaæ? Trzeba mi pieniêdzy i muszê zgodziæ siê na wszystko. STRZA£KA: Tak¹ te¿ da³em odpowied. KLEANT: Czy jeszcze co wiêcej? STRZA£KA: Ju¿ tylko jeden punkcik. Z ¿¹danych piêtnastu tysiêcy franków po¿yczaj¹cy dostarczy w gotowinie jedynie dwanacie, w miejsce za pozosta³ej kwoty osoba zaci¹gaj¹ca po¿yczkê przyjmie sprzêty, ubrania i kosztownoci, których spis siê do³¹cza, a które wierzyciel obliczy³ wedle najlepszej wiary, po mo¿liwie najni¿szej cenie. KLEANT: Có¿ to ma znaczyæ? STRZA£KA: Niech pan pos³ucha spisu. Po pierwsze, ³ó¿ko z bardzo kunsztownie haftowanymi zas³onami z sukna oliwkowego koloru; do tego szeæ takich¿e krzese³ i kapa na ³ó¿ko; wszystko w bardzo dobrym stanie, podbite jedwabn¹ czerwono-niebiesk¹ taft¹. Nadto baldachim nad ³ó¿ko ró¿owy, z czystej we³ny, z jedwabnymi frêdzlami. KLEANT: Có¿ ja mam pocz¹æ z tym wszystkim? STRZA£KA: Niech pan czeka. Nadto dywan cienny, przedstawiaj¹cy umizgi Jowisza. Nadto stó³ orze- 9 10 20 30 40 chowy o dwunastu krêconych nogach, rozci¹gany, wraz z odpowiedni¹ iloci¹ krzese³. KLEANT: A có¿ mnie, u diab³a... STRZA£KA: Niech pan bêdzie cierpliwy. Nadto trzy muszkiety wyk³adane per³ow¹ macic¹, wraz z podpórkami. Nadto piec ceglany z dwoma alembikami i trzema zbiornikami, bardzo u¿yteczny dla amatorów destylacji. KLEANT: Diabli mnie bior¹! STRZA£KA: Powoli. Nadto lutnia boloñska, posiadaj¹ca wszystkie lub prawie wszystkie struny. Nadto warcabnica z figurami oraz gra w g¹skê, zabawy stanowi¹ce bardzo mi³e zajêcie w chwilach wywczasu. Nadto skóra jaszczurza, pó³czwartej stopy d³uga, wypchana sianem; osobliwoæ bardzo zdobi¹ca pokój, gdy siê j¹ zawiesi u powa³y. Wszystkie wymienione przedmioty, ³¹cznie warte miêdzy braæmi wiêcej ni¿ cztery tysi¹ce piêæset franków, oddaje siê przez szczególn¹ wzglêdnoæ za sumê tysi¹ca talarów. KLEANT: Niech¿e go zaraza zdusi razem z jego wzglêdnoci¹, tego ³otra, oprawcê! S³ysza³ kto kiedy o tak bezecnej lichwie! Nie doæ mu straszliwego procentu, jaki ze mnie wyciska, ale ¿e chce mi jeszcze wmuszaæ za trzy tysi¹ce franków stare rupiecie, zebrane diabe³ wie sk¹d? Ani dwustu talarów za to nie dostanê, a jednak trzeba mi siê zgodziæ na wszystko, co zechce. W moim po³o¿eniu do wszystkiego mo¿e mnie przymusiæ: wie dobrze ten ³otr, ¿e mam nó¿ na gardle! [...] Oto, dok¹d prowadzi m³odych ludzi przeklête sk¹pstwo ojców; niech¿e siê potem kto dziwi, ¿e im ¿ycz¹ najrychlejszej mierci! STRZA£KA: Trzeba przyznaæ, ¿e ojciec potrafi³by swoim ohydnym sk¹pstwem oburzyæ najspokojniejszego cz³eka. Nikt mi, Bogu dziêki, nie mo¿e zarzuciæ, abym sympatyzowa³ z szubienic¹; poród moich kolegów, którzy nie bardzo przebieraj¹ w rzemios³ach, zawsze umiem siê przyzwoicie wywin¹æ z ka¿dej sztuczki pachn¹cej choæ trochê stryczkiem; ale muszê przyznaæ, ¿e ten stary postêpowaniem swoim budzi we mnie szalon¹ pokusê, aby go okraæ; 10 mniemam, i¿ taka kradzie¿ by³aby naprawdê chwalebnym uczynkiem. KLEANT: Daj no mi tê notatkê; przejrzê jeszcze. SCENA DRUGA 10 20 30 40 Harpagon, Simon, Kleant i Strza³ka w g³êbi sceny SIMON: Tak, panie; to m³ody cz³owiek, któremu gwa³tem potrzeba pieniêdzy; znajduje siê w tego rodzaju po³o¿eniu, ¿e godzi siê na wszystkie warunki. HARPAGON: Ale czy mylisz, Simonie, ¿e nie ma ¿adnego ryzyka? Znasz jego nazwisko, stosunki, rodzinê? SIMON: Nie. Dok³adnych wiadomoci nie móg³bym udzieliæ; wszed³em z nim w stycznoæ jedynie przypadkiem; ale on sam dostarczy panu wyjanieñ. S³u¿¹cy upewnia³ mnie, ¿e pan bêdzie zupe³nie zadowolony. Wszystko, co móg³bym powiedzieæ, to i¿ pochodzi z rodziny bardzo bogatej, matka ju¿ nie ¿yje, gotów za jest zobowi¹zaæ siê, je¿eli pan zechce, i¿ ojciec umrze przed up³ywem omiu miesiêcy. HARPAGON: Hm, to by ju¿ co by³o. Mi³oæ chrzecijañska, Simonie, nakazuje wygodziæ blinim, skoro to w naszej mocy. SIMON: Rozumie siê. STRZA£KA (po cichu do Kleanta, poznaj¹c Simona): Co to mo¿e znaczyæ, przecie¿ to nasz Simon rozmawia z pañskim ojcem? KLEANT (po cichu do Strza³ki): Mo¿e mu kto powiedzia³, kto jestem? Czy¿by ty mnie zdradzi³? SIMON (do Kleanta i Strza³ki): Oho, tak wam by³o pilno! Któ¿ panom powiedzia³, ¿e to tutaj? (do Harpagona) Niech mi pan wierzy, to nie ja wyjawi³em im pañskie nazwisko i mieszkanie; ale jak s¹dzê, nie sta³o siê ¿adne nieszczêcie; ci panowie s¹ dyskretni, mo¿ecie siê wiêc porozumieæ i tutaj. HARPAGON: Jak to? SIMON (wskazuj¹c Kleanta): Oto w³anie osoba, która pragnie u pana po¿yczyæ owe piêtnacie tysiêcy. HARPAGON: Jak to, obwiesiu! to ty siê puszczasz na takie niecne sposoby? KLEANT: Jak to, ojcze! to ty siê plugawisz tak haniebnym rzemios³em? (Simon ucieka, Strza³ka chowa siê) 20 Hieronim Bosch, mieræ sk¹pca (ok. 1490), National Gallery of Art, Waszyngton. 10 Harpagon, Kleant HARPAGON: Wiêc to ty chcesz siê zrujnowaæ tak niegodziwymi po¿yczkami? KLEANT: Wiêc to ty starasz siê wzbogaciæ tak zbrodnicz¹ lichw¹? HARPAGON: Ty miesz jeszcze po tym stawaæ tu przede mn¹! KLEANT: A ty, ojcze, miesz jeszcze pokazaæ siê oczom ludzkim? HARPAGON: Nie wstydzisz siê, powiedz, grzêzn¹æ w takich ³ajdactwach, brn¹æ w straszliw¹ rozrzutnoæ i trwoniæ haniebnie maj¹tek, z trudem uzbierany przez rodziców? KLEANT: Czy ojciec siê nie rumieni poni¿aæ sw¹ godnoæ tego rodzaju rzemios³em? Powiêcaæ honor i dobre imiê nienasyconej ¿¹dzy zbijania talarów? Zdzierstwem swoim przewy¿szaæ niegodziwe sztuczki, wymylone kiedykolwiek przez najs³ynniejszych lichwiarzy? HARPAGON: Precz z moich oczu, ³otrze! Precz z moich oczu! KLEANT: Kto jest wiêkszym zbrodniarzem wed³ug ciebie, ojcze: czy ten, kto drogo nabywa pieni¹dze, których potrzebuje, czy ten, kto kradnie pieni¹dze, nie maj¹c ich na co u¿yæ? HARPAGON: Ruszaj st¹d, mówiê, nie doprowadzaj mnie do ostatecznoci. (sam) Swoj¹ drog¹, sam rad jestem z tego spotkania; to dla mnie przestroga, abym bardziej ni¿ kiedy mia³ oko na jego czynnoci. BE&W SCENA TRZECIA Molier, Sk¹piec. Komedia w piêciu aktach (fragmenty), T³um. i opracowanie: Tadeusz ¯eleñski Boy. Tekst wed³ug wydania: BN II/6, Ossolineum, Wroc³aw-Warszawa-Kraków-Gdañsk 1974. Hieronim Bosch (ok. 1453-1516) malarz flamandzki genialny kaznodzieja dla jednych, ob³¹kany heretyk dla innych. Jego twórczoæ wymyka siê wszelkim jednoznacznym klasyfikacjom i jak przyznaj¹ badacze trudno przypisaæ j¹ okrelonej tradycji malarskiej. Krytycy zwracaj¹ uwagê przede wszystkim na nieokie³znan¹ fantazjê Boscha, wyra¿aj¹c¹ siê w niepokoj¹cych, groteskowych wizjach, a tak¿e na pasjê moralizatorsk¹ flamandzkiego mistrza, któr¹ przepojone s¹ prawie wszystkie jego dzie³a. 11 Ostrze¿enie przed chciwoci¹ Wtedy kto z t³umu rzek³ do Niego: Nauczycielu, powiedz mojemu bratu, ¿eby siê podzieli³ ze mn¹ spadkiem. Lecz On mu odpowiedzia³: Cz³owieku, któ¿ Miê ustanowi³ sêdzi¹ albo rozjemc¹ nad wami? Powiedzia³ te¿ do nich: Uwa¿ajcie i strze¿cie siê wszelkiej chciwoci, bo nawet gdy kto op³ywa [we wszystko], ¿ycie jego nie jest zale¿ne od jego mienia. I opowiedzia³ im przypowieæ: «Pewnemu zamo¿nemu cz³owiekowi dobrze obrodzi³o pole. I rozwa¿a³ sam w sobie: Co tu pocz¹æ? Nie mam gdzie pomieciæ moich zbiorów. l rzek³: Tak zrobiê: zburzê moje spichlerze, a pobudujê wiêksze i tam zgromadzê ca³e zbo¿e i moje dobra. I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr, na d³ugie lata z³o¿one, odpoczywaj, jedz, pij i u¿ywaj! Lecz Bóg rzek³ do niego: G³upcze, jeszcze tej nocy za¿¹daj¹ twojej duszy od ciebie, komu wiêc przypadnie to, co przygotowa³? Tak dzieje siê z ka¿dym, kto skarby gromadzi dla siebie, a nie jest bogaty przed Bogiem». 12 Rembrandt van Rijn, Przypowieæ o niem¹drym bogaczu (1627), Gemäldegalerie, Berlin. EAST NEWS Rembrandt van Rijn (1606-1669) czyt. wan ri:n holenderski malarz, jeden z najwybitniejszych na wiecie. By³ synem m³ynarza, ale sam wola³ zaj¹æ siê sztuk¹. Wczenie debiutowa³ i niemal od razu zdoby³ wielkie uznanie. Malowa³ chêtnie sceny biblijne i mitologiczne. Zas³yn¹³ równie¿ jako twórca ponad 50 autoportretów, które daj¹ wiadectwo jego artystycznej ewolucji i psychicznych przeobra¿eñ. By³ wiadkiem mierci najbli¿szych mu osób: ¿ony Saskii, ukochanej Hendrickje, syna Tytusa. Prowadzi³ wystawny tryb ¿ycia, który ostatecznie doprowadzi³ go do bankructwa. W cyklu To lubiê! prezentowano jego obraz Powrót syna marnotrawnego w podrêczniku do kl. szóstej szko³y podstawowej, Pejza¿ z mi³osiernym Samarytaninem w kl. I gimnazjum, Ofiarowanie Izaaka w kl. I liceum. Tekst wed³ug: Pismo wiête Starego i Nowego Testamentu, [£k 12, 13-21], Wydawnictwo Pallotinum, Poznañ 1991. Piotr Skarga Kazania sejmowe Kazanie ósme. O szóstej chorobie Rzeczypospolitej, która jest dla grzechów jawnych i niekarnoci ich (fragment) * domy potrzebnych potrzebuj¹cych po¿yczki. Warto zaznaczyæ, i¿ Skarga zas³u¿y³ siê przy zak³adaniu banków pobo¿noci, udzielaj¹cych m.in. niskoprocentowych po¿yczek. * Skarga streszcza tu dwa fragmenty z Proroctwa Jeremiasza (oznaczone na marginesie). Odnonik do Proroctwa Amosa jest ozdobnikiem erudycyjnym. * utratami marnotrawstwem. * panosza w pónym redniowieczu cz³onek ni¿szego rycerstwa; panosze s³abi ekonomicznie i spo³ecznie nie uformowali w³asnego stanu. Wiêkszoæ ich spad³a do rzêdu ch³opów; pod koniec XVI w. praktycznie nie istnieli. A lichwy i z³e nabywania majêtnoci jako siê rozmno¿y³y? S¹ ludzie, którzy wszytkie ¯ydy przechodz¹: dziesiêæ i dwadziecia, i trzydzieci od sta bior¹. I gubi¹ domy potrzebnych*, i prawie je po¿eraj¹, a nic z mi³osierdzia nad nêdznym nie uczyni¹. O co siê P[an] Bóg wielce gniewa i srodze takich kradzie¿nych i rozbójnych zysków zakaza³. £akomstwo u wszystkich mówi Prorok na g³owie, od ma³ego do wielkiego pocz¹wszy; wszyscy siê æwicz¹ w z³ym nabywaniu i ³akomym zbieraniu*. ¯aden siê pieniêdzmi, któ10 rych nigdy wiêcej w Polszcze nie by³o, nie nasyci. Nikt nie mówi: dosyæ mam. Ka¿dy przyczyniæ chce, choæ mu zbywa. Jedni, aby chowali i za bogi pieni¹dze mieli. Drudzy, aby hardoci swej i wynios³oci utratami* i pró¿nociami dosyæ czynili. O Bo¿e mój, jakie zbytki w to siê królestwo wnios³y, które mi³osierdzie wszytko wypêdzi³y! Pocz¹wszy od ma³ych a¿ do wielkich, wszyscy miernoæ wiêt¹ i proste u¿ywanie opucili i onym staropolskim a ¿o³nierskim ¿yciem wzgardzili. Ka¿dy chce wino piæ. Ju¿ nie tylo woda, na którejemy przestawali, ale i piwo niezdrowe m³odym i zdrowym. Jedn¹ na dzieñ kwar20 t¹ wina do roku sto z³otych blisko utraci. Rzadki panosz¹* bez 7. Lichwy srogie. Levit. 25 [36]. Deut. 23 [19]. 8. £akomstwo. Jerem. 6 [13] et 8 [10]. Amos 9 [1]. 9. Zbytki i z³e u¿ywanie dostatków. Piotr Skarga, w³ac. Piotr Powêski (1536-1612) pisarz i kaznodzieja królewski, jezuita. Zas³yn¹³ jako ¿arliwy obroñca papiestwa i wiary katolickiej, odgrywaj¹c czo³ow¹ rolê w zwalczaniu reformacji w Polsce. Ogromn¹ popularnoci¹ cieszy³y siê jego ¯ywoty wiêtych (1579), tak¿e w jakiej mierze przystosowane do aktualnych potrzeb kontrreformacji (ka¿da z postaci prezentowana by³a jako przeciwna dzisiejszym heretykom). Skarga piastowa³ wiele znacz¹cych godnoci i funkcji by³ pierwszym rektorem za³o¿onej przez króla Stefana Batorego Akademii Wileñskiej, nastêpnie prze³o¿onym jezuitów w Krakowie (w tym miecie za³o¿y³ kilka bractw nios¹cych pomoc ubogim, a tak¿e w ramach walki z lichw¹ Komorê Potrzebnych udzielaj¹c¹ bezprocentowych po¿yczek pod zastaw), wreszcie przez dwadziecia cztery lata, a¿ do mierci kaznodziej¹ króla Zygmunta III Wazy. W swych Kazaniach sejmowych (1597), które, nawiasem mówi¹c, wcale nie by³y wyg³aszane na sejmie, zawar³ nie tylko potêpienie szlacheckich przywar i wystêpków oraz liczne wskazówki moralne, ale i ca³y program polityczny naprawy kraju. Dzie³o wype³nione icie biblijnymi przepowiedniami zag³ady Rzeczypospolitej odkryto na nowo w XIX w. Mickiewicz uzna³ Kazania sejmowe za dowód daru proroczego ich autora; ju¿ jako m³ody ch³opiec rozczytywa³ siê w nich Jan Matejko. 13 * poszostnych koni szóstki koni. * kotczych powozów, karet. * pierznicy je¿d¿¹cy na poduszkach z pierza. * ferety sprz¹czki, ozdoby ze z³otej blaszki. * co wzi¹æ z poborów i dochodów pospolitych by³y one czêsto rozgrabiane przez niesumiennych poborców. * dla okaza³oci i pychy Skarga ma tu na myli utrzymywanie prywatnych wojsk przez magnateriê. Oddzia³y te, nieraz bardzo liczne, s³u¿y³y nie tylko do parady czy wystêpowania na sejmie, ale i do prowadzenia wojen domowych, czêsto bardzo krwawych i d³ugotrwa³ych. * rêce swoje ma¿¹ kalaj¹ je grabie¿¹ grosza publicznego. * po³owica z ubogich kmiotków i mieszczan Skarga ma na myli po³owê podatków p³aconych przez plebejuszy na rzecz skarbu pañstwa. 14 jedwabiów, bez poszostnych koni*, bez kilkanacie pacho³ków i barwy jedwabnej, bez kolebek i strojnych obitych kotczych* jedziæ nie chc¹. Ju¿ siod³a tylo wonicze zosta³y. W wozie koñ za kilaset z³otych. Z jazdy szlacheckiej stali siê wozownicy, podusznicy, pierznicy*; z ³ó¿kami, z pierzynkami jad¹. Zbrojny i jezdny pacho³ek zgin¹³, i si³a mêska rozkoszami struchla³a. Bia³eg³owy tak w ubiorach i strojach swoich przebra³y, i¿ koñca utratom nie masz. Na jedwabie, z³otog³owy, ogony i ferety*, i karety utrat nie przeliczysz. Na pó³miski i licz10 bê niezwyczajn¹ potraw musi stawaæ, byle siê pokazaæ, a marnoci czci i s³awy ludzkiej, która za nic nie stoi, nabywaæ. A mi³osierdzie zginê³o i ku Rzeczypospolitej. Nikt w takim dostatku zamków i murów nie opatruje. Wszytka Rzeczpospolita uboga, domy tylo pojedyncze bogate. Nie masz czym przykryæ tego, co ojcowie dla obrony pobudowali. Nie masz pieniêdzy na ¿o³nierza, na sypanie wa³ów, na dzia³a i prochy, na opatrzenie twierdzej. Nie masz na kocio³y, na ubogie i nêdzne poddane, i na inne potrzeby pobo¿ne i zbawienne. Wszytko na zbytkach i sprosnych utratach ginie i w chlewach zostaje. 20 I tak siê na nas uiszcz¹ przyczyny zguby sodomskiej, o której Prorok mówi: Ta by³a z³oæ Sodomska: hardoæ, nasycenie chleba i dostatek, i pró¿nowanie, a i¿ z rêki do nêdznego i ubogiego nie ci¹gnêli. O sprosna Sodomo, z utratami i pró¿nowaniem, i zbytkiem twoim, i z okrucieñstwem twoim na poddane i niedostateczne. Jako siê rych³o zapaæ i ogniem zgin¹æ mo¿esz? Nikt z serca Rzeczyposp[olitej] nie mi³uje. Taki siê peculatus, to jest kradzie¿ dóbr pospolitych w tym Królestwie zamno¿y³a, i¿ ludzie o to ledwie jakie sumnienie maj¹. Gdy jest co 30 wzi¹æ z poborów i dochodów pospolitych*, to nasmaczniejsza kradzie¿, o któr¹ siê i karania ¿adnego baæ nie potrzeba. A gdy co dla dobrego pospolitego uczyniæ, wnet ciê¿ko i trudno, i nie masz. Lecz dla pompy i sejmów, i ¿o³nierzów, i hajduków, i pomsty nieprzyjació³, i dla okaza³oci i pychy*, by i wioskami przyp³aciæ, tedy byæ musi. Gdy skarb pospolity piastuj¹, o Bo¿e, jako rêce swoje ma¿¹*, i¿ ledwiej po³owica z ubogich kmiotków i mieszczan* na opatrzenie pospolite dochodzi. Takie niewstydliwe i niemi³osierne ojczyzny i matki mi³ej ob³upienie Miêkkoæ i rozkosz szlachty. Jazda zginê³a. 10. Mi³osierdzie i dobre uczynki zginê³y. Uboga Rzeczypospo[lita], domy tylko bogate. Sodoma zbytki i dostatkiem zginê³a. Ezec. 16 [49]. Niemi³oæ i niechuæ wszystkich ku Rzeczypospolitej. Utraty pró¿ne. * okowy kajdany. * po¿on¹ pogoni¹. * zbrodniów zbrodniarzy (od rzeczownika: zbrodzieñ). * narzekalniczek p³aczek, które za op³at¹ wynajmowano na pogrzeb. nast¹pi³o. Nie masz, jako wiadomi powiadaj¹, ¿adnej tak nieszczêliwej Rzeczypospolitej, która by mniej przyjani u swoich dzieci i synów mia³a, jako ta nasza. [...] Bych by³ Jeremijaszem, wzi¹³bych pêta na nogi i okowy*, i ³añcuch na szyjê i wo³a³bych na was grzeszne, jako on wo³a³: Tak spêtaj¹ pany i po¿on¹* jako barany w cudze strony. I ukaza³bych zbutwia³¹ i zgnojon¹ sukni¹, któr¹ trzasn¹wszy, gdyby siê w perzyny rozlecia³a, mówi³bych do was: Tak siê popsuje i w niwecz obróci, i w dym a w perzynê pójdzie chwa10 ³a wasza i wszytki dostatki i majêtnoci wasze. I wzi¹wszy garniec gliniany, a zwo³awszy was wszytkich uderzy³bych go mocno o cianê w oczach waszych, mówi¹c: Tak was pogruchocê, mówi Pan Bóg, jako ten garniec, którego skorupki spoiæ siê i naprawiæ nie mog¹. I wo³a³bych jako i on, p³acz¹c: Kto g³owie mojej doda wody i rzód³o ³ez oczom moim, abych we dnie i w nocy op³aka³ pobite ojczyzny i narodu mego? Uciek³bych na pustyni¹ i odbie¿a³bych ludu mego, bo wszyscy wyrodkowie (jakoby nie onych dobrych ojców synowie) i skupienie zbrodniów*. 20 Wyci¹gnêli jêzyk swój jako ³uk k³amstwa a nieprawdy. Strze¿ siê ka¿dy brata swego i nadzieje w nim nie miej: w uciech maj¹ pokój a tajemnie sid³a podk³adaj¹. Dlatego mówi Pan Bóg: Nakarmiê ich pio³unem i napój dam im wodê ¿ó³ci. Zwo³ajcie narzekalniczek*, niech nad nami lamentuj¹, mówi¹c: Puszczajcie ³zy oczy nasze, i powieki nasze op³ywajcie wod¹! O jakomy zwojowani i wielce pohañbieni! Przysz³a mieræ przez okna nasze, werwa³a siê w domy nasze, pobi³a przed sieni¹ dzieci i m³odzieñce po ulicach! Trupy jako gnój po polu le¿¹, jako trawa za kosarzem, a nie masz tego, kto by 30 je pogrzeba³. Jerem. 27 [2]. Thren. 1 [6]. Pêta Jeremijaszowe Zbutwia³a suknia. Jerem. 13 [1-12]. Garniec gliniany. Jere. 19 [11]. P³akanie. Jerem. 9 [1-4]. Matactwa i zdrady ludzkie, i nieufnoci. Narzekanie prorockie. Jerem. 9 [18, 21-22]. Tekst wed³ug wydania: Piotr Skarga, Kazania sejmowe, Opracowanie: Janusz Tazbir przy wspó³udziale Miros³awa Korolki, BN I/70, Ossolineum, Wroc³aw-Warszawa-Kraków 1995. 15 Królowa Anna Jagiellonka, wdowa po Stefanie Batorym (zm. 1596). Jej obecnoæ wiadczy o powi¹zaniach dynastycznych Jagiellonów i Wazów. Królewicz W³adys³aw, póniejszy król (ur. 1595). Janusz Radziwi³³, hetman polny litewski, wyznawca kalwinizmu. Stanis³aw Stadnicki, zwany diab³em ³añcuckim, s³ynny warcho³ i pieniacz. Fot. Maciej Bronarski Jan Zamojski hetman, kanclerz wielki koronny (zm. 1605). Hipacy Pociej, metropolita kijowski. Stanis³aw Karnkowski, prymas (zm. 1603). Król Zygmunt III Waza w stroju szwedzkim, syn Katarzyny Jagiellonki (siostry królowej Anny Jagiellonki). Jan Matejko, Kazanie Skargi (1864), Zamek Królewski w Warszawie, depozyt Muzeum Narodowego w Warszawie. 16 Miko³aj Zebrzydowski, marsza³ek wielki koronny, przywódca rokoszu z lat 1606-1607. Jan Matejko, Kazanie Skargi (1861), szkic do obrazu, Muzeum Narodowe w Warszawie. Fot. Piotr Ligier Nuncjusz papieski, Germanico Malaspina (czyt. germaniko malaspina). Jan Matejko biogram zob. ksi¹¿ka do kszta³cenia kulturowo-literackiego, kl. I liceum, s. 176-178. Tam¿e reprodukcje obrazów: Kordecki na murach Czêstochowy..., Matka Boska na Jasnej Górze..., Rejtan upadek Polski, Konstytucja 3 maja 1791 roku, Astronom Kopernik..., Matejko maluj¹cy Kopernika..., Autoportret. Antoni Toborowicz, Piotr Skarga, rzeba, Muzeum Etnograficzne, Toruñ. Antoni Toborowicz (ur. 1941) rzebiarz ludowy, rzebi g³ównie wi¹tki, postacie demonologiczne (diab³y) i ró¿ne figury z ¿ycia wsi. Fot. A. Grodzicki Legat papieski, kardyna³ Enrico Gaetani (czyt. enriko gaetani). 17 Micha³ Bu³hakow Pro UWA t³um ponowa ny f aczy GA! r ag s Obo wi¹z iê w ob ment M r uje jedn êbie tej istr za i Ma³ ak l ektu czêci g pod or zaty ra c rêcz a³ej pow nika. iec i. Ludzkoæ lubi pieni¹dze * Variétés (fr.) czyt. wariete.. Niewysoki cz³owiek o malinowym nosie przypominaj¹cym kszta³tem gruszkê, w dziurawym ¿ó³tym meloniku, w kraciastych spodniach i w lakierkach z cholewk¹ wjecha³ na scenê Variétés* na najzwyklejszym dwuko³owym rowerze. Przy dwiêkach fokstrota zatoczy³ kr¹g, a potem wyda³ zwyciêski okrzyk, co spowodowa³o, ¿e rower stan¹³ dêba. Cz³owieczek przejecha³ kawa³ek tylko na tylnym kole, potem stan¹³ na g³owie, w biegu odkrêci³ przednie ko³o i odturla³ je za kulisy, po czym kontynuowa³ podró¿ na jednym kole, obracaj¹c peda³y rêkami. Na wysokim metalowym maszcie, u szczytu którego by³o siode³ko, wjecha³a na jednym kole pulchna blondynka w trykocie, w krótkiej, usianej srebrnymi gwiazdami 10 spódniczce i zaczê³a jedziæ w kó³ko. Cz³owiek mijaj¹c j¹ wydawa³ okrzyki powitalne i nog¹ zdejmowa³ z g³owy melonik. Wreszcie na malutkim, dziecinnym, dwuko³owym rowerku, do którego kierownicy przymocowano olbrzymi klakson samochodowy, wjecha³ omioletni ch³opczyk o twarzy staruszka i zacz¹³ przemykaæ siê miêdzy doros³ymi. Zrobiwszy kilka okr¹¿eñ, ca³a trupa, przy nerwowym warkocie bêbna z orkiestry, podjecha³a do samej rampy i widzowie z pierwszych rzêdów odchylili siê z okrzykami Archiwum Ilustracji PWN Michai³ Afanasjewicz Bu³hakow (Bu³gakow) (1891-1940) rosyjski dramatopisarz i prozaik, znany równie¿ jako reporter, felietonista, autor filmowych scenariuszy oraz operowych librett. Zanim bez reszty powiêci³ siê pisaniu, ukoñczy³ z wyró¿nieniem studia medyczne i przez jaki czas pracowa³ w zawodzie lekarza. Sukcesy na gruncie literatury nie trwa³y jednak d³ugo: sowiecka krytyka szybko okrzyknê³a go wrogiem klasowym i pisarzem neobur¿uazyjnym, co w praktyce oznacza³o zakaz publikacji jego utworów (od 1926 r.), osamotnienie i wegetacjê na marginesie ¿ycia artystycznego. Niewiele zmienia³ fakt, ¿e jeden z dramatów Bu³hakowa, Dni Turbinów, cieszy³ siê wielkim sentymentem samego Stalina, który widzia³ sztukê podobno kilkanacie razy. Komunistyczna cenzura przez wiele lat nie dopuszcza³a do druku równie¿ najwiêkszego dzie³a wroga klasowego, Mistrza i Ma³gorzaty. Pe³ny tekst, miêdzy innymi ze wzglêdu na zawart¹ w nim wizjê radzieckiej rzeczywistoci, móg³ ujrzeæ w ZSRR wiat³o dzienne dopiero w 1973 r. Autor pracowa³ nad powieci¹ ostatnie dwanacie lat ¿ycia, wielokrotnie j¹ przeredagowywa³, nawet spali³ w niezadowoleniu czêæ rêkopisów. Bu³hakow nie przerwa³ jednak pracy mimo ciê¿kiej choroby licznych poprawek i uzupe³nieñ dokona³ ju¿ na ³o¿u mierci (zmar³ przedwczenie na dziedziczn¹ w jego rodzinie nerczycê), dyktuj¹c tekst swej ukochanej (trzeciej) ¿onie, Helenie Siergiejewnie. I tak nie wszystko zd¹¿y³ zrobiæ. Znana dzi, powszechnie podziwiana i t³umaczona na wiele jêzyków wersja nie by³a jeszcze, w autorskim zamierzeniu, ostateczna. Zdaniem krytyków, w¹tek romansowy dzie³a zawiera wyrane elementy autobiograficzne. Ale nie tylko ten Mistrz i Ma³gorzata bowiem w ca³oci stanowi rodzaj syntezy zarówno tego, co Bu³hakow pozna³ i czego dozna³ w ¿yciu, jak te¿ i tego, co by³o mu bliskie, ale siê nie spe³ni³o. Synteza ma wiêc zarazem charakter rekompensaty. 18 * kraciasty postaæ wystêpuj¹ca w powieci jako Korowiow lub Fagot. lêku, wyda³o siê bowiem publicznoci, ¿e ca³a trójka wraz ze swymi pojazdami spadnie na orkiestrê. Ale rowery zatrzyma³y siê w ostatniej chwili, wtedy kiedy przednie ko³a ju¿-ju¿ mia³y siê zelizgn¹æ w otch³añ ponad g³owy cz³onków orkiestry. Rowerzyci z gromkim okrzykiem Up! zeskoczyli ze swych pojazdów i sk³onili siê publicznoci, przy czym blondynka posy³a³a widowni napowietrzne ca³usy, a ch³opaczek odtr¹bi³ na swoim klaksonie pocieszny sygna³. Okrzyki wstrz¹snê³y budynkiem, z prawej i z lewej ruszy³a b³êkitna kurtyna, która zas³oni³a rowerzystów, zielone wiate³ka z napisami Wejcie zagas³y nad drzwiami i w pajêczynie trapezów pod kopu³¹ zap³onê³y jak s³oñce bia³e kule. Zacz¹³ siê ostatni 10 antrakt. Jedynym cz³owiekiem, którego ani trochê nie interesowa³y owe dziwy techniki rowerowej tria Giugli, by³ Grigorij Dani³owicz Rimski. Siedzia³ w ca³kowitej samotnoci w swoim gabinecie, zagryza³ w¹skie wargi, a po jego twarzy co chwila przebiega³ skurcz. [...] Kiedy nad g³ow¹ dyrektora na znak, ¿e rozpocz¹³ siê antrakt, zapali³a siê i zamigota³a czerwona ¿aróweczka, wszed³ goniec i zameldowa³, ¿e przyjecha³ zagraniczny artysta. Dyrektor wzdrygn¹³ siê z nieznanych powodów i, posêpny jak gradowa chmura, ruszy³ za kulisy, aby powitaæ maga nie by³o bowiem nikogo innego, kto by móg³ to zrobiæ. 20 Z korytarza, na którym terkota³y ju¿ dzwonki, do wielkiej garderoby zagl¹dali pod ró¿nymi pretekstami ciekawi. Byli tu sztukmistrze w krzykliwych kostiumach i w turbanach, mistrz jazdy figurowej na ³y¿wach w bia³ym, rozpinanym swetrze, bia³y od pudru wykonawca monologów i charakteryzator. Przyby³a znakomitoæ oszo³omi³a wszystkich frakiem niespotykanej d³ugoci i przedziwnego kroju oraz tym, ¿e mia³a na twarzy ma³¹ czarn¹ maseczkê. Ale najdziwniejsza by³a para, która towarzyszy³a magowi chudy kraciasty osobnik w pêkniêtych binoklach i t³usty czarny kocur, który wszed³ do garderoby na tylnych ³apach, beztrosko zasiad³ na kanapie i mru¿y³ lepia, bo go razi³y nagie ¿arówki przy s³u¿¹cych do charakteryzacji lustrach. Rimski postara³ siê przywo³aæ na twarz umiech, skutkiem czego 30 twarz ta sta³a siê jaka skwaszona i z³a, wymieni³ uk³ony z milcz¹cym magiem, który siedzia³ obok kota na kanapie. Oby³o siê bez ucisku d³oni. Za to nonszalancki kraciasty * sam siê dyrektorowi przedstawi³ jako ichni asystent. Zdziwi³o to dyrektora finansowego, i to zdziwi³o niemile kontrakt ani s³owem nie napomyka³ o ¿adnym asystencie. Grigorij Dani³owicz oschle i wymuszenie zapyta³ zwalaj¹cego mu siê nagle na g³owê kraciastego, gdzie s¹ rekwizyty artysty. Brylancie ty nasz niebieski, dyrektorze najs³odszy odpar³ skrzecz¹cym g³osem asystent maga nasze rekwizyty zawsze mamy ze sob¹, oto one! Eins, zwei, drei! 19 * monsieur (fr.) czyt. mesjö.. * Woland (w³ac. Voland) jedno z imion Mefistofelesa; s³owo vôlant w jêz. rodkowowysokoniemieckim oznacza³o z³ego ducha, szatana. 20 Pokrêci³ wêlastymi palcami przed oczyma Rimskiego i znienacka wyci¹gn¹³ kotu zza ucha z³oty zegarek z dewizk¹, w³asnoæ dyrektora, zegarek, który Rimski mia³ dot¹d w kieszonce kamizelki pod zapiêt¹ marynark¹ w dodatku dewizka zaci¹ga³a siê pêtl¹ w dziurce od guzika. Rimski mimo woli chwyci³ siê za brzuch, obecni przy tym jêknêli, a zagl¹daj¹cy przez drzwi charakteryzator chrz¹kn¹³ z aprobat¹. To pañski zegareczek? Proszê, oto on umiechaj¹c siê bezczelnie powiedzia³ kraciasty i na brudnej d³oni poda³ os³upia³emu Rimskiemu jego w³asnoæ. Z takim do tramwaju nie wsiadaj cicho i weso³o szepn¹³ charakteryzatorowi 10 do ucha wykonawca monologów. Ale kocur odstawi³ numer lepszy ni¿ ta sztuczka z zegarkiem. Znienacka wsta³ z kanapy, podszed³ na tylnych ³apach do stolika pod lustrem, przedni¹ ³ap¹ wyj¹³ korek z karafki, nala³ sobie wody do szklanki, wypi³, korek wcisn¹³ na miejsce i otar³ sobie w¹sy ciereczk¹ do charakteryzacji. Teraz nikt ju¿ nawet nie jêkn¹³, tylko wszyscy pootwierali usta, a charakteryzator szepn¹³ w zachwyceniu: To jest klasa... Tymczasem dzwonki po raz trzeci zagrzmia³y niespokojnie i wszyscy podnieceni w przewidywaniu interesuj¹cego popisu wysypali siê z garderoby. 20 W minutê póniej zgas³y na widowni kule, rzucaj¹ce czerwonawy odblask na dolne partie kurtyny, zapali³a siê rampa, kurtyna nieco siê rozsunê³a i w owietlonej szparze stan¹³ przed widowni¹ têgi, weso³y jak dziecko, g³adko wygolony mê¿czyzna w wymiêtym fraku z niewie¿ym gorsem. By³ to doskonale znany ca³ej Moskwie konferansjer ¯or¿ Bengalski. A wiêc, obywatele rozpocz¹³ z dziecinnym umiechem Bengalski wyst¹pi teraz przed wami... Tu Bengalski sam sobie przerwa³ i zacz¹³ w innej tonacji: Widzê, ¿e po drugim antrakcie mamy jeszcze wiêcej publicznoci. Zwali³o siê dzi do nas pó³ miasta! Parê dni temu spotykam przyjaciela i pytam: Dlaczego do nas nie zajrzysz? Wczoraj by³o u nas pó³ miasta. A on mi na to: Bo ja mieszkam w tej drugiej po³o30 wie! Bengalski zrobi³ pauzê czekaj¹c na salwê miechu, ale poniewa¿ nikt siê nie rozemia³, ci¹gn¹³ dalej: ...A wiêc wyst¹pi teraz z seansem czarnej magii znakomity artysta zagraniczny monsieur* Woland *. Oczywista, i ja wiem, i pañstwo wiecie tu Bengalski umiechn¹³ siê arcym¹drym umiechem ¿e czarna magia w ogóle nie istnieje i ¿e nie jest to nic innego jak tylko zabobon, za maestro Woland po prostu mistrzowsko opanowa³ technikê tricków, o czym siê zreszt¹ dowiecie w najciekawszej czêci jego wystêpu, to znaczy w czêci demaskuj¹cej ca³¹ tê technikê, no, i poniewa¿ wszyscy jestemy entuzjastami techniki i jej demaskowania, to poprosimy teraz pana Wolanda. * entrée (fr.) czyt. ~atre. wejcie. Wyg³osiwszy wszystkie te niedorzecznoci, Bengalski wzniós³ rêce, splót³ d³onie i potrz¹sn¹³ nimi powitalnie w kierunku szpary w kurtynie, co sprawi³o, ¿e ta ostatnia z cichym szelestem rozjecha³a siê na obie strony. Entrée* maga, któremu towarzyszy³ d³ugi asystent i kot, wchodz¹cy na scenê na tylnych ³apach, ogromnie spodoba³o siê publicznoci. Fotel rzuci³ niezbyt g³ono Woland i w tej¿e chwili, nie wiadomo sk¹d ani jak, pojawi³ siê na scenie fotel, po czym mag w nim zasiad³. Powiedz mi, zacny Fagocie zapyta³ Woland kraciastego rzezimieszka, który widocznie zwa³ siê nie tylko Korowiow jak, twoim zdaniem, mieszkañcy Moskwy bardzo siê zmienili? Mag popatrzy³ na ucich³¹, wstrz¹niêt¹ wydobyciem fotela z powietrza publicznoæ. 10 Tak jest, messer niezbyt g³ono odpar³ Fagot-Korowiow. Masz racjê. Ludnoæ tego miasta bardzo siê zmieni³a... zewnêtrznie, mam na myli... zreszt¹ i samo miasto... O ubraniach nie ma nawet co mówiæ, ale pojawi³y siê te... jak im tam... tramwaje, automobile... Autobusy z szacunkiem podpowiedzia³ Fagot. Publicznoæ przys³uchiwa³a siê uwa¿nie tej rozmowie s¹dz¹c, i¿ to preludium do sztuk magicznych. W kulisach t³oczyli siê aktorzy i ludzie z brygady technicznej, widaæ by³o wród nich blad¹, napiêt¹ twarz Rimskiego. Fizjonomia stoj¹cego z boku sceny Bengalskiego jê³a wyra¿aæ zdumienie. Uniós³ 20 cokolwiek brew i korzystaj¹c z chwili przerwy powiedzia³: Zagraniczny artysta wyra¿a zachwyt nad Moskw¹, która siê tak rozwinê³a w sensie technicznym, a tak¿e mieszkañcami Moskwy tu siê Bengalski dwukrotnie umiechn¹³, najpierw do parteru, potem do balkonu. Woland, Fagot i kot zwrócili g³owy w kierunku konferansjera. Czy¿ wyrazi³em zachwyt? zapyta³ mag kraciastego Fagota. W ¿adnym wypadku, messer, nie by³o mowy o ¿adnym zachwycie odpar³ kraciasty. Wiêc o czym ten cz³owiek mówi? £¿e po prostu! dononie, na ca³¹ widowniê, owiadczy³ kraciasty pomocnik, 30 a zwróciwszy siê do Bengalskiego doda³: Gratulujê wam ³garstwa, obywatelu! Z balkonu chlusn¹³ mieszek, Bengalski za drgn¹³ i wyba³uszy³ oczy. Mnie jednak, oczywicie, interesuj¹ nie tyle autobusy, telefony i inna... Aparatura powiedzia³ kraciasty. W³anie, dziêkujê powoli mówi³ ciê¿kim basem mag ile sprawa niepomiernie istotniejsza: czy mieszkañcy tego miasta zmienili siê wewnêtrznie? Tak, to najwa¿niejsza sprawa, messer. W kulisach patrzono po sobie, wzruszano ramionami, Bengalski sta³ czerwony, Rimski za blady. Lecz wtedy mag, jak gdyby wyczuwaj¹c narastaj¹ce zaniepokojenie, powiedzia³: 21 * avec plaisir (fr.) czyt. awek plezi.r z przyjemnoci¹. 22 Ale my tu gadu, gadu, drogi Fagocie, a publicznoæ zaczyna siê nudziæ. B¹d tak uprzejmy i poka¿ nam na pocz¹tek co prociutkiego. Sala poruszy³a siê. Fagot i kocur rozeszli siê wzd³u¿ rampy w ró¿ne strony. Fagot prztykn¹³ palcami, krzykn¹³ dziarsko: Trzy, cztery!, chwyci³ z powietrza taliê kart, potasowa³ j¹, rzuci³ karty jak wstêga polecia³y w stronê kota. Kot z³apa³ tê wstêgê i odrzuci³ j¹ z powrotem. Zafurkota³ at³asowy w¹¿, Fagot rozdziawi³ siê jak pisklak i po³kn¹³ ca³¹ tê wstêgê, karta po karcie. Po czym kot uk³oni³ siê szuraj¹c praw¹ tyln¹ ³ap¹, co wywo³a³o niewiarygodn¹ owacjê. Klasa! Klasa! krzyczano z zachwytem za kulisami. Fagot za tkn¹³ palcem 10 w parter i owiadczy³: Talia ta, szanowne obywatele, znajduje siê tera w siódmym rzêdzie u obywatela Parczewskiego, jak raz miêdzy banknotem trzyrublowym a wezwaniem do s¹du w sprawie o zaleg³e alimenty dla obywatelki Zielkowej. Na parterze zapanowa³o poruszenie, zaczêto wstawaæ z miejsc, a¿ wreszcie jaki obywatel, który widocznie nazywa³ siê Parczewski, purpurowy ze zdumienia wyj¹³ taliê z pugilaresu i zacz¹³ wymachiwaæ ni¹ w powietrzu nie wiedz¹c, co ma z ni¹ dalej pocz¹æ. Proszê j¹ zachowaæ na pami¹tkê! zawo³a³ doñ Fagot. Nie na darmo mówi³ pan wczoraj przy kolacji, ¿e gdyby nie poker, to pana ¿ycie w Moskwie by³oby 20 zupe³nie nie do zniesienia. Stary kawa³! krzykn¹³ kto z balkonu. Ten na parterze jest z tej samej paczki! Tak pan s¹dzi? zawrzasn¹³ Fagot przymru¿onymi oczyma patrz¹c na balkon. W takim razie pan te¿ do niej nale¿y, poniewa¿ talia znajduje siê w pañskiej kieszeni! Na jaskó³ce powsta³o niewielkie zamieszanie, odezwa³ siê uradowany g³os: Rzeczywicie! Ma! S¹, s¹!... Poczekaj! Przecie¿ to czerwoñce! Ci z parteru poodwracali g³owy. Na balkonie jaki wstrz¹niêty obywatel znalaz³ paczkê banknotów w bankowej banderoli z napisem: Jeden tysi¹c rubli. S¹siedzi t³oczyli siê wokó³ niego, on za ze zdumieniem skroba³ paznokciem banderolê, usi30 ³uj¹c rozeznaæ, czy to prawdziwe ruble, czy te¿ jakie zaczarowane. Jak Boga kocham, prawdziwe! Czerwoñce, same dychy radonie krzyczano z jaskó³ki. Zagraj pan i ze mn¹ takimi kartami! zaproponowa³ weso³o jaki t³ucioch w rodku parteru. Avec plaisir!* odpowiedzia³ Fagot. Ale dlaczego tylko z panem? Wszyscy chêtnie wezm¹ w tym udzia³! I zakomenderowa³: Proszê popatrzeæ w górê! Raz! W jego d³oni znalaz³ siê pistolet. Fagot zawo³a³: Dwa! Lufa pistoletu podskoczy³a do góry. Fagot zawo³a³: Trzy! B³ysnê³o, buchnê³o i zaraz spod kopu³y, nurkuj¹c pomiêdzy podwieszonymi trapezami, zaczê³y spadaæ na widowniê bia³e papierki. Wirowa³y, opór powietrza znosi³ je na boki, spada³y na balkon, do orkiestry i na scenê. Po kilku sekundach coraz rzêsistszy deszcz pieniêdzy dosiêgn¹³ parteru i widzowie zaczêli wy³apywaæ papierki. Wznosi³y siê setki r¹k, widzowie patrzyli poprzez papierki na owietlon¹ scenê i widzieli jak najprawdziwsze, jak najautentyczniejsze znaki wodne. Zapach tak¿e nie pozostawia³ najmniejszych w¹tpliwoci by³ to ów niezrównany, najmilszy na wiecie zapach wie¿o wydrukowanych banknotów. Ca³y teatr ogarnê³a najpierw radoæ, a potem os³upienie. Zewsz¹d hucza³o s³owo czerwoñce, czerwoñce, dobiega³y okrzyki, ach, ach! i radosne miechy. Ten i ów czo³ga³ siê ju¿ w przejciu, maca³ pod 10 fotelami. Wielu sta³o na fotelach i ³owi³o umykaj¹ce, kapryne papierki. Na twarzach milicjantów zaczê³o siê pomaleñku malowaæ zdziwienie, artyci za bezceremonialnie wysunêli siê zza kulis. Z balkonu dobieg³ g³os: Co ³apiesz, co? Mój, do mnie lecia³!, i inny g³os: Nie pchaj siê, bo jak ja ciê popchnê! Nagle rozleg³o siê planiêcie, na balkonie natychmiast ukaza³a siê czapka milicjanta, kogo wyprowadzono. W ogóle narasta³o podniecenie i nie wiadomo, czym by siê to wszystko mog³o skoñczyæ, gdyby nie Fagot, który znienacka dmuchn¹³ w powietrze i powstrzyma³ ow¹ ulewê pieniêdzy. Dwaj m³odzi ludzie, zamieniwszy ze sob¹ znacz¹ce i rozbawione spojrzenia, wstali ze swoich miejsc i udali siê prociutko do bufetu. W teatrze panowa³ 20 ha³as, wszystkim widzom oczy b³yszcza³y z podniecenia. Tak, tak, nie wiadomo, czym by siê to wszystko mog³o skoñczyæ, gdyby Bengalski nie znalaz³ w sobie doæ si³y i nie ruszy³ do akcji. Staraj¹c siê jak najlepiej zapanowaæ nad sob¹, zatar³ z przyzwyczajenia rêce i zacz¹³ najdwiêczniejszym swoim g³osem: Tak wiêc, obywatele, bylimy oto wiadkami tak zwanej masowej hipnozy. Jest to cile naukowe dowiadczenie, które najlepiej dowodzi, ¿e nie ma w magii ¿adnych cudów. Poprosimy teraz maestro Wolanda, ¿eby zechcia³ nam objaniæ to dowiadczenie. Obecnie, obywatele, zobaczycie, ¿e te rzekome banknoty znikn¹ równie szybko, jak siê zjawi³y. I zacz¹³ klaskaæ, ale klaska³ w zupe³nym osamotnieniu, jego miech wyra¿a³ pew30 noæ siebie, ale w oczach nie mia³ tej pewnoci za grosz, patrzy³y one raczej b³agalnie. Przemowa Bengalskiego nie przypad³a publicznoci do gustu. Zapad³a zupe³na cisza, któr¹ przerwa³ kraciasty Fagot. A oto przypadek tak zwanego ³garstwa gromko owiadczy³ kolim tenorem te pieni¹dze s¹ prawdziwe, obywatele. Brawo! wrzasn¹³ krótko bas kêdy z wy¿yn. Nawiasem mówi¹c, obrzyd³ mi ten facet tu Fagot wskaza³ Bengalskiego. Pcha siê ci¹gle tam, gdzie go nie prosz¹, psuje ca³y seans k³amliwymi komentarzami! Co z nim zrobimy? G³owê mu urwaæ! surowo powiedzia³ kto na jaskó³ce. 23 * Behemot (hebr.) dzikie zwierzê, hipopotam; w Ksiêdze Hioba (40,15) wyobra¿a mitycznego potwora. * Sztuczka z odcinaniem i nak³adaniem g³owy zapo¿yczona jest ze redniowiecznej legendy o doktorze Faucie. 24 Jak pan powiada? Fagot natychmiast zareagowa³ na tê niegodziw¹ propozycjê. Urwaæ g³owê? To jest myl! Behemot *! zawo³a³ kota. Do roboty! Eins, zwei, drei! I sta³a siê rzecz nies³ychana. Czarny kot zje¿y³ siê i miaukn¹³ rozdzieraj¹co. Potem sprê¿y³ siê i jak pantera da³ susa prosto na pier Bengalskiego, a stamt¹d przeskoczy³ mu na g³owê. Z pomrukiem wbi³ napuszone ³apy w w¹t³¹ fryzurê konferansjera, dziko zawy³, przekrêci³ tê g³owê raz, przekrêci³ drugi i oderwa³ j¹ od pulchnego karku. Dwa i pó³ tysi¹ca ludzi na widowni krzyknê³o jak jeden m¹¿. Krew z rozdartych têtnic chlusnê³a fontannami, zala³a pó³koszulek i frak. Cia³o bez g³owy bezsensownie 10 poruszy³o nogami i usiad³o na pod³odze. Na sali rozleg³y siê histeryczne krzyki kobiet. Kot poda³ g³owê Fagotowi, ten podniós³ j¹ za w³osy i ukaza³ publicznoci, a g³owa krzyknê³a rozpaczliwie na ca³y teatr: Lekarza! Bêdziesz jeszcze plót³ duby smalone? gronie zapyta³ p³acz¹c¹ g³owê Fagot. Ju¿ nie bêdê! wychrypia³a g³owa. Na litoæ bosk¹, przestañcie go mêczyæ! nagle przekrzykuj¹c ha³as, dobieg³ z lo¿y kobiecy g³os i mag odwróci³ siê na ów g³os. Wiêc jak, obywatele, darowaæ mu czy nie? zwracaj¹c siê do widowni zapyta³ Fagot. 20 Darowaæ, darowaæ! rozleg³y siê najpierw pojedyncze, przewa¿nie kobiece g³osy, które zla³y siê nastêpnie w jeden chór z g³osami mê¿czyzn. Co rozka¿esz, messer? zapyta³ Fagot tego, który by³ w masce. No có¿ odpar³ w zadumie tamten. Ludzie s¹ tylko ludmi. Lubi¹ pieni¹dze, ale przecie¿ tak by³o zawsze... Ludzkoæ lubi pieni¹dze, z czegokolwiek by³yby zrobione, czy to ze skóry, czy z papieru, z br¹zu czy z³ota. Prawda, s¹ lekkomylni... No, có¿... I mi³osierdzie zapuka niekiedy do ich serc... Ludzie jak ludzie... W zasadzie s¹, jacy byli, tylko problem mieszkaniowy ma na nich zgubny wp³yw... I rozkaza³ dobitnie: W³ó¿cie g³owê. Kot starannie siê przymierzywszy nasadzi³ g³owê na kark trafi³a precyzyjnie na 30 w³aciwe miejsce, jakby siê nigdzie nie oddala³a. I, co najwa¿niejsza, na szyi nie by³o nawet blizny*. Kot strzepn¹³ ³apami frak i gors Bengalskiego i zniknê³y z nich lady krwi. Fagot podniós³ siedz¹cego Bengalskiego, postawi³ go na nogi, wsun¹³ mu do kieszeni fraka plik czerwoñców i ze s³owami: Zje¿d¿aj st¹d, bez ciebie bêdzie weselej! przepêdzi³ go ze sceny. Konferansjer potykaj¹c siê i rozgl¹daj¹c bezmylnie dobrn¹³ tylko do krzese³ka stra¿aka, tam zaczê³o z nim byæ le. Zawo³a³ ¿a³onie: Och, moja g³owa, moja g³owa!... Wród innych rzuci³ siê ku niemu Rimski. Konferansjer p³aka³, chwyta³ rêkami powietrze, mamrota³: * grasejowaæ (z fr.) wymawiaæ spó³g³oskê r z wibracj¹ jêzyczka (tzw. r francuskie). * Guerlain, Chanel, Mitsuko, Narcisse Noir (fr.) czyt. g uerlê, szane.l, mitsu.ko, narsi.s nua. r s¹ to nazwy domów mody i perfum francuskich. Oddajcie mi moj¹ g³owê, g³owê mi oddajcie... Zabierzcie mieszkanie, zabierzcie obrazy, ale oddajcie g³owê!... Goniec popêdzi³ po lekarza. Bengalskiego próbowano po³o¿yæ na kanapce w garderobie, ale zacz¹³ siê wyrywaæ, wpad³ w sza³. Trzeba by³o wezwaæ karetkê. Kiedy zabrano nieszczêliwego konferansjera, Rimski pobieg³ z powrotem na scenê i zobaczy³, ¿e dziej¹ siê tam nowe cuda. Nawiasem mówi¹c w tej w³anie chwili, czy mo¿e nieco wczeniej, mag znikn¹³ ze sceny wraz ze swym wylenia³ym fotelem i trzeba tu dodaæ, ¿e publicznoæ w ogóle tego nie zauwa¿y³a, tak by³a zaabsorbowana tym, co wyczarowa³ na scenie Fagot. Fagot, odprowadziwszy poszkodowanego konferansjera, owiadczy³ publicznoci, 10 co nastêpuje: A teraz, skoromy sp³awili ju¿ tego nudziarza, otwórzmy magazyn dla pañ! I natychmiast deski sceny pokry³y perskie dywany, pojawi³y siê olbrzymie lustra owietlone po bokach zielonkawymi rurkami, miêdzy lustrami za witryny, w których mile oszo³omieni widzowie zobaczyli paryskie sukienki najró¿niejszych kolorów i fasonów. Zajmowa³y one czêæ witryn. W innych pojawi³y siê setki damskich kapeluszy, z piórkami i bez piórek, z klamerkami i bez klamerek, a tak¿e setki par bucików czarnych, bia³ych, be¿owych, skórzanych, at³asowych, zamszowych, z rzemyczkami i z kamuszkami. Pomiêdzy pantofelkami pojawi³y siê perfumy w etui, zwa³y torebek ze 20 skóry antylopy, zamszu, z jedwabiu, a miêdzy nimi ca³e sterty szminek w ozdobnych pod³u¿nych z³otych oprawkach. Ruda pannica w czarnej wieczorowej toalecie, pannica, która diabli wiedz¹ sk¹d siê wziê³a i która by³aby bardzo przystojna, gdyby nie szpeci³a jej dziwaczna blizna na szyi, umiecha³a siê obok tych witryn zachêcaj¹cym umiechem w³acicielki. Fagot, s³odko szczerz¹c zêby, owiadczy³, ¿e firma ca³kowicie bezp³atnie wymienia stare sukienki i obuwie na paryskie toalety i równie paryskie pantofelki. Dotyczy to, doda³, równie¿ torebki i ca³ej reszty. Kocur szurn¹³ zadni¹ ³ap¹, przedni¹ wykonuj¹c zarazem jakie gesty w³aciwe otwieraj¹cym drzwi portierom. Pannica grasejuj¹c* odpiewa³a s³odko, aczkolwiek 30 z chrypk¹ w g³osie, co niezupe³nie zrozumia³ego, ale s¹dz¹c po twarzach kobiet na widowni musia³o to byæ co nader nêc¹cego: Guerlain, Chanel, Mitsuko, Narcisse Noir, Chanel numer piêæ*, suknie wieczorowe, sukienki cocktailowe... Fagot wygina³ siê, kocur siê k³ania³, pannica otwiera³a przeszklone witryny. Proszê! dar³ siê Fagot. Bez ¿adnych ceremonii! Proszê siê nie krêpowaæ! Publicznoæ by³a podniecona, ale na razie nikt siê nie kwapi³ z wejciem na scenê. Wreszcie w dziesi¹tym rzêdzie wsta³a jaka brunetka i umiechaj¹c siê na znak, ¿e niby jest jej naprawdê wszystko jedno i w ogóle ma to w nosie, podesz³a i po bocznych schodkach wspiê³a siê na proscenium. 25 * filister (z niem. od biblijnej nazwy szczepowej Filistyn) tu: cz³owiek ograniczony, ma³ostkowy, bez wy¿szych aspiracji. 26 Brawo! zawo³a³ Fagot. Witam pierwsz¹ klientkê! Behemot, fotel dla pani! Zaczniemy od bucików, madame! Brunetka zasiad³a na fotelu, a Fagot natychmiast wysypa³ przed ni¹ na dywan ca³y stos pantofli. Brunetka zdjê³a z nogi swój prawy but, przymierzy³a liliowy pantofel, postawi³a nogê na dywanie i po kilkakroæ poruszy³a stop¹, obejrza³a obcas. A nie bêd¹ cisnê³y? zapyta³a z zadum¹. Fagot na to zakrzykn¹³ z oburzeniem: Co te¿ pani mówi! Kot za tak siê obrazi³, ¿e a¿ miaukn¹³. Wezmê tê parê, monsieur powiedzia³a z godnoci¹ brunetka, wk³adaj¹c tak¿e drugi pantofel. Stare jej pantofle zosta³y wyrzucone za zas³onê, powêdrowa³a tam równie¿ i sama 10 brunetka w asycie rudej pannicy i Fagota, który dwiga³ na ramieniu pewn¹ iloæ sukienek. Kot krz¹ta³ siê, pomaga³, a ¿eby przydaæ sobie powagi, zawiesi³ na szyi centymetr. Po chwili brunetka wysz³a zza zas³ony w takiej sukience, ¿e a¿ przez ca³y parter przetoczy³o siê westchnienie. Dzielna kobieta, która teraz zadziwiaj¹co wy³adnia³a, poprawi³a sobie w³osy na karku i przegiê³a siê, usi³uj¹c obejrzeæ siê od ty³u. Firma prosi, ¿eby zechcia³a pani przyj¹æ to na pami¹tkê powiedzia³ Fagot i poda³ brunetce otwarte etui z flakonem perfum. Merci wyniole powiedzia³a brunetka i zesz³a po schodkach na widowniê. Kiedy sz³a wzd³u¿ rzêdów, widzowie zrywali siê z miejsc, dotykali etui. 20 I w³anie wtedy tamy runê³y i kobiety ze wszech stron wdar³y siê na scenê. W ogólnym rozgwarze, wród powszechnego podniecenia, wród chichotów i westchnieñ rozleg³ siê nagle mêski g³os: Stanowczo ci zabraniam! i g³os kobiecy: Jeste filister* i tyran, puæ, z³amiesz mi rêkê! Kobiety znika³y za zas³onk¹, pozostawia³y tam swoje sukienki i ukazywa³y siê widzom w nowych strojach. Na taborecikach o poz³acanych nó¿kach zasiad³o mnóstwo pañ energicznie tupi¹cych w dywan wie¿o obutymi stópkami. Fagot klêka³, manewrowa³ srebrzyst¹ ³y¿k¹ do butów, omdlewa³ pod zwa³ami pantofli i torebek, miota³ siê od taborecików do witryn i od witryn do taborecików, pannica o zeszpeconej szyi zjawia³a siê, znowu znika³a, wreszcie upad³a tak nisko, ¿e trajkota³a, u¿ywaj¹c ju¿ wy³¹cznie francuszczyzny, przy czym najbardziej zadziwiaj¹ce 30 by³o to, ¿e rozumia³y j¹ w pó³ s³owa wszystkie kobiety, te nawet, które po francusku ani be, ani me. Powszechny podziw wywo³a³ mê¿czyzna, który wdar³ siê na scenê. Owiadczy³ on, ¿e jego ma³¿onka cierpi na grypê i ¿e w zwi¹zku z tym zmuszony jest prosiæ, aby przekazano jej to i owo za jego porednictwem. Obywatel ów, by dowieæ, ¿e rzeczywicie jest ¿onaty, gotów by³ okazaæ swój dowód osobisty. Owiadczenie zapobiegliwego mê¿a przyjête zosta³o chichotami. Fagot za wrzasn¹³, ¿e ufa mu jak samemu sobie nawet bez okazywania dowodu, i wrêczy³ owemu obywatelowi dwie pary jedwabnych poñczoch, a kocur doda³ od siebie parysk¹ szminkê. Spónione kobiety wdziera³y siê na scenê, zbiega³y z niej uszczêliwione, w balowych sukniach, w pi¿amach haftowanych w smoki, w dyskretnych kostiumach wizytowych, w przekrzywionych na bakier kapelusikach. Wówczas Fagot owiadczy³, ¿e z powodu spónionej pory magazyn zostanie zamkniêty a¿ do jutrzejszego wieczora dok³adnie za minutê, i na scenie powsta³ niewiarygodny rozgardiasz. Kobiety popiesznie chwyta³y pantofle bez przymiarki. Jedna wpad³a jak burza za parawan, zdar³a tam z siebie kostium i zaw³adnê³a pierwsz¹ rzecz¹, jaka nawinê³a jej siê pod rêkê jedwabnym szlafrokiem w wielkie bukiety, oprócz tego zd¹¿y³a porwaæ dwa flakony perfum. Dok³adnie w minutê póniej gruchn¹³ wystrza³ pistoletowy, zniknê³y lustra, zapad³y 10 siê pod ziemiê witryny i taboreciki, dywan rozp³yn¹³ siê w powietrzu podobnie jak zas³onka. Jako ostatnia zniknê³a wielgachna góra starych sukien i obuwia, scena by³a znów surowa, naga i pusta. Raptem w³¹czy³a siê do akcji nowa osoba dramatu. Z lo¿y numer dwa dobieg³ mi³y, dwiêczny i bardzo kategoryczny baryton: Mimo wszystko, po¿¹dane by by³o, obywatelu artysto, by zechcia³ pan bez zw³oki zdemaskowaæ wobec publicznoci technikê swoich tricków, a zw³aszcza tego tricku z banknotami. Po¿¹dany by³by tak¿e powrót konferansjera na scenê. Los jego niepokoi widzów. 20 W³acicielem barytonu by³ honorowy goæ dzisiejszego koncertu, przewodnicz¹cy komisji akustycznej teatrów moskiewskich, Arkadiusz Apo³³onowicz Siemplejarow we w³asnej osobie. Siemplejarow przebywa³ w lo¿y wraz z dwiema damami jedna z nich by³a leciwa, drogo i modnie ubrana, druga, m³odziutka i bardzo ³adna, ubrana by³a skromniej. Ta pierwsza, jak siê niebawem przy spisywaniu protoko³u wyjani³o, by³a ma³¿onk¹ Siemplejarowa, druga za jego dalek¹ krewn¹, pocz¹tkuj¹c¹, acz rokuj¹c¹ wielkie nadzieje aktork¹, która przyjecha³a z Saratowa i zatrzyma³a siê w mieszkaniu przewodnicz¹cego i jego po³owicy. Pardon! odpowiedzia³ na to Fagot. Przepraszam, tu nic nie trzeba de30 maskowaæ, wszystko jest jasne. O, nie, proszê mi wybaczyæ, ale nie mogê siê z tym zgodziæ! Zdemaskowanie jest niezbêdne. Jeli nie nast¹pi, pañski znakomity wystêp pozostawi przygnêbiaj¹ce wra¿enie. Masowy odbiorca domaga siê wyjanieñ. Wydaje mi siê przerwa³ Siemplejarowowi bezczelny bufon ¿e masowy odbiorca nie wyra¿a³ takich ¿yczeñ. Ale, Arkadiuszu Apo³³onowiczu, przychylaj¹c siê do pañskiego wielce szanownego ¿yczenia dokonam, oczywicie, demaskacji. Pozwoli pan wszak¿e, ¿e w tym celu zademonstrujemy jeszcze jeden króciutki numerek? Proszê uprzejmie protekcjonalnie odpowiedzia³ Siemplejarow. Ale koniecznie wraz ze zdemaskowaniem. 27 * Oui, madame (fr.) czyt. oui, madam. * Czyste Prudy bulwar nad stawem o tej samej nazwie. 28 Tak jest, tak jest, zrobi siê. A zatem pozwoli pan, Arkadiuszu Apo³³onowiczu, ¿e zapytam, gdzie pan spêdzi³ wczorajszy wieczór? Po tym z pewnoci¹ nietaktownym, a nawet chyba chamskim pytaniu Siemplejarow zmieni³ siê na twarzy, i to nawet bardzo siê zmieni³. Wczoraj wieczorem Arkadiusz Apo³³onowicz by³ na posiedzeniu komisji akustycznej niezmiernie wyniole owiadczy³a ma³¿onka przewodnicz¹cego. Nie rozumiem jednak, jaki to ma zwi¹zek z magi¹. Oui, madame!* przytakn¹³ Fagot. Oczywicie ¿e pani nie rozumie. Co za do posiedzenia, to jest pani w b³êdzie. Wyjechawszy na wy¿ej wzmiankowane posie10 dzenie, które nawiasem mówi¹c, wcale nie by³o na wczoraj wyznaczone, ma³¿onek pani zwolni³ kierowcê przed gmachem komisji akustycznej na Czystych Prudach* (ca³y teatr zamar³), sam za pojecha³ autobusem na ulicê Je³ochowsk¹, by z³o¿yæ wizytê artystce rejonowego teatru objazdowego Milicy Andrejewnie Pokobatko, i bawi³ u niej mniej wiêcej przez cztery godziny. Och! zakrzykn¹³ w zupe³nej ciszy jaki zbola³y g³os. M³oda za kuzyneczka Arkadiusza Apo³³onowicza rozemia³a siê nagle niskim i straszliwym miechem. Teraz wszystko rozumiem! krzyknê³a. Ju¿ od dawna to podejrzewa³am. Teraz rozumiem, dlaczego to beztalencie dosta³o rolê Luizy! I, zamachn¹wszy siê znienacka, krótk¹ i grub¹ parasolk¹ lila uderzy³a przewod20 nicz¹cego komisji akustycznej po g³owie. Pod³y za Fagot, czyli Korowiow, wo³a³: Oto, szanowni obywatele, typowy przyk³ad demaskowania, którego tak usilnie domaga³ siê Arkadiusz Apo³³onowicz! Jak¿e ty mia³a, szelmo jedna, dotkn¹æ Arkadiusza Apo³³onowicza? gronie zapyta³a ma³¿onka Siemplejarowa, powstaj¹c w lo¿y w ca³ej swej olbrzymiej okaza³oci. M³odziutk¹ kuzyneczkê po raz drugi ogarn¹³ napad urywanego satanicznego miechu. Kto jak kto powiedzia³a chichocz¹c ale ja mam odwagê go dotkn¹æ! I rozleg³ siê po raz drugi suchy trzask parasolki odskakuj¹cej od g³owy przewod30 nicz¹cego. Milicja! Aresztowaæ j¹! zawo³a³a ma³¿onka Siemplejarowa g³osem tak strasznym, ¿e niejednemu zrobi³o siê zimno. W dodatku kocur w³anie wtedy rzuci³ siê by³ ku rampie i ludzkim g³osem wrzasn¹³ znienacka na ca³y teatr: Koniec seansu! Maestro! Zasuwaj pan marsza! Og³upia³y dyrygent nie zdaj¹c sobie sprawy z tego, co robi, machn¹³ batut¹ i orkiestra nie zagra³a, nie zagrzmia³a ani nawet nie ³upnê³a, ale w³anie dok³adnie tak, jak to ohydnie okreli³ kot zasunê³a jakiego nieprawdopodobnego i z niczym co do swego wyuzdania nie daj¹cego siê porównaæ marsza. * café chantant (fr.) czyt. kafe. szanta~. gastronomiczny nocny lokal rozrywkowy. Przez moment wydawa³o siê, ¿e kiedy, pod gwiazdami Po³udnia, w jakim café chantant* rozbrzmiewa³y ju¿ trudne do zrozumienia, na wpó³ olep³e, a przecie¿ chwackie s³owa tego marsza: S³aboæ mia³ tak¹ Jego Wysokoæ: lubi³ domowe ptactwo gdy ho¿e dziewczê wpad³o mu w oko, w opiekê bra³ biedactwo! A mo¿e nie by³o ¿adnych takich s³ów, mo¿e by³y jakie inne, napisane do tej¿e muzyki, ju¿ zupe³nie nieprzyzwoite. To niewa¿ne. Wa¿ne, ¿e w Variétés zaczê³o siê 10 po tym wszystkim co w rodzaju istnej wie¿y Babel. Milicjanci biegli w kierunku lo¿y Siemplejarowa, gapie w³azili na porêcze krzese³, s³ychaæ by³o wybuchy piekielnego miechu, oszala³e krzyki, które zag³usza³ z³oty brzêk talerzy orkiestry. I mo¿na by³o zobaczyæ, ¿e scena nieoczekiwanie opustosza³a, ¿e i Fagot-nabieracz, i to bezczelne kocisko, Behemot, rozp³ynêli siê w powietrzu, zniknêli, tak jak znikn¹³ przedtem mag, który siedzia³ w fotelu z wylenia³ym obiciem. Fragment powieci Micha³a Bu³hakowa Mistrz i Ma³gorzata, T³um. Irena Lewandowska, Witold D¹browski. Tekst wed³ug wydania: BN II/229, Ossolineum, Wroc³aw-Warszawa-Kraków-Gdañsk-£ód 1990. Proj. ok³adki Andrzej Dudziñski. W cyklu To lubiê! lekturê fragmentów I czêci Fausta proponowano w kl. III gimnazjum. 29 Wszystko na sprzeda¿? Friedrich Dürrenmatt Wizyta starszej pani (fragmenty) AKT PIERWSZY 10 20 Przed podniesieniem kurtyny s³ychaæ dwiêk dworcowego dzwonka. Potem pojawia siê napis: Güllen 1 zapewne nazwa zrujnowanego, podupad³ego miasteczka, ledwie zaznaczonego w tle. Równie¿ budynek stacyjny zaniedbany, z kontrolowanym lub otwartym przejciem na peron, zale¿nie od kraju, na murze na wpó³ podarty rozk³ad jazdy, zardzewia³a nastawnia, drzwi z napisem: Wstêp wzbroniony. Porodku sceny nêdzna ulica Dworcowa. Tak¿e jedynie zarysowana. Po lewej ma³y domek o go³ych cianach, kryty dachówk¹, na murze bez okien postrzêpione plakaty. Z lewej strony napis: Dla kobiet, po prawej: Dla mê¿czyzn. Wszystko zanurzone w gor¹cym s³oñcu jesiennym. Przed domkiem ³awka, na niej czterech mê¿czyzn. Pi¹ty kompletnie obszarpany, podobnie jak tamci, wypisuje czerwon¹ farb¹ napis na transparencie prawdopodobnie przeznaczonym dla jakiego pochodu: Witaj, Klarciu! S³ychaæ grzmi¹cy, dudni¹cy ³oskot poci¹gu pospiesznego, przeje¿d¿aj¹cego z wielk¹ szybkoci¹. Zawiadowca stacji salutuje. Mê¿czyni siedz¹cy na ³awce zaznaczaj¹ ruchem g³ów z lewej ku prawej, ¿e spogl¹daj¹ za pêdz¹cym ekspresem. Fot. Anna Kowalska, Muzeum Literatury w Warszawie. 1. Güllen czyt. gülen. 10 20 PIERWSZY: Gudrun, Hamburg-Neapol. DRUGI: O godzinie jedenastej dwadziecia siedem przeleci Roland Szalony, Wenecja-Sztokholm. TRZECI: Jedyna przyjemnoæ, jaka nam jeszcze pozosta³a: przygl¹daæ siê poci¹gom. CZWARTY: Piêæ lat temu Gudrun i Roland Szalony stawa³y jeszcze w Güllen. Tak samo Dyplomata i Lorelei 2, same ekspresy o du¿ym znaczeniu. PIERWSZY: O wiatowym znaczeniu. DRUGI: Teraz nie zatrzymuj¹ siê tu nawet poci¹gi osobowe. Tylko dwa z Kaffigen i ten o pierwszej trzynacie z Kalberstadt 3. TRZECI: Kompletna ruina. CZWARTY: Zak³ady Wagnera splajtowa³y. PIERWSZY: Bockmann zbankrutowa³. DRUGI: Hutê Miejsce Pod S³oñcem zamknêli. TRZECI: ¯yje siê z zapomogi dla bezrobotnych. CZWARTY: Zup¹ dla ubogich. PIERWSZY: To siê nazywa ¿ycie? DRUGI: Wegetacja! TRZECI: Zdychanie! CZWARTY: Ca³e miasteczko zdycha! 1. Lorelei czyt. lorelaj. 2. Kalberstadt czyt. kalbersztat. Friedrich Dürrenmatt (1921-1990) czyt. fri:dri dürenmat szwajcarski dramaturg i powieciopisarz, re¿yser i krytyk teatralny; tworzy³ w jêzyku niemieckim. Uznawany za przenikliwego krytyka spo³eczeñstwa europejskiego drugiej po³owy XX w., pos³ugiwa³ siê chêtnie grotesk¹, parodi¹ i fars¹, nazywaj¹c swe utwory komediami tragicznymi. O sztuce, której bohaterk¹ jest bezwzglêdna milionerka, pisa³ w adnotacji do dzie³a: Wizyta starszej pani to sztuka okrutna, w³anie dlatego trzeba j¹ graæ nie w sposób okrutny, lecz jak najbardziej ludzki, ze smutkiem, nie z gniewem, a tak¿e z humorem, bo nic nie mo¿e bardziej zaszkodziæ tej tragicznie koñcz¹cej siê komedii ni¿ zwierzêca powaga. W cyklu To lubiê! lekturê fragmentów Fizyków Dürrenmatta proponowano w kl. III gimnazjum. 30 10 20 30 Dzwonek DRUGI: Czas ju¿ najwiêkszy, ¿eby przyjecha³a miliarderka. Podobno ufundowa³a szpital w Kalberstadt. TRZECI: W Kaffigen ¿³obek, a w stolicy koció³ pami¹tkowy. MALARZ: U tego naturalistycznego malarzyny, Zimta 1, kaza³a sobie zrobiæ portret. PIERWSZY: Kobita z fors¹. Armenian Oil 2, Western Railways 3, North Broadcasting Company 4 i dzielnica rozrywkowa w Hongkongu wszystko to do niej nale¿y. £oskot nadje¿d¿aj¹cego poci¹gu, zawiadowca stacji salutuje. Mê¿czyni ruchem g³owy z prawej ku lewej zaznaczaj¹, ¿e obserwuj¹ bieg ekspresu. CZWARTY: Dyplomata. TRZECI: A przecie¿ nasze miasto by³o kiedy orodkiem kultury. DRUGI: Jednym z przoduj¹cych w kraju. PIERWSZY: W Europie! CZWARTY: Goethe tu nocowa³. W gospodzie Pod Z³otym Aposto³em. TRZECI: Brahms 5 skomponowa³ kwartet. Dzwonek. DRUGI: Bertold Schwarz 6 wynalaz³ proch. MALARZ: A ja, który odnosi³em takie sukcesy w École des Beaux Arts 7, co teraz robiê? Malujê napisy! Dudnienie poci¹gu. Z lewej pojawia siê Konduktor, jakby w³anie wyskoczy³ z wagonu. KONDUKTOR krzyczy przeci¹gle: Gü-llen! PIERWSZY: Osobowy z Kaffigen. Przyby³y podró¿ny przechodzi od lewej strony ko³o ³awki z mê¿czyznami i znika w drzwiach z napisem: Dla mê¿czyzn. 1. 2. 3. 4. Zimt czyt. cimt. Armenian Oil czyt. a:menien ojl. Western Railways czyt. uestern reiluejs. North Broadcasting Company czyt. norf broudkastin kompany. 5. Johannes Brahms (1833-1897) czyt. brams niemiecki kompozytor, pianista, dyrygent. 6. Bertold Schwarz czyt. bertold szwarc. 7. École des Beaux Arts czyt. eko.l de boza.r Szko³a Sztuk Piêknych. 10 20 30 DRUGI: Sekwestrator 8. TRZECI: Zasekwestruje nam ratusz. CZWARTY: Pod wzglêdem politycznym tak¿e jestemy bankrutami. ZAWIADOWCA STACJI podnosi tarczê sygnalizacyjn¹: Odjazd! Od strony miasteczka nadchodz¹: Burmistrz, Nauczyciel, Pastor i Ill, mê¿czyzna prawie szeædziesiêciopiêcioletni, wszyscy biednie ubrani. BURMISTRZ: Dostojny goæ przybêdzie o pierwszej trzynacie poci¹giem osobowym z Kalberstadt. NAUCZYCIEL: Zapiewa chór mieszany i zespó³ m³odzie¿owy. PASTOR: Rozlegn¹ siê dwiêki dzwonu stra¿y po¿arnej. Jeszcze nie jest zastawiony. BURMISTRZ: Na rynku zagra miejska orkiestra, a towarzystwo gimnastyczne utworzy piramidê ku czci miliarderki. Potem uroczysty obiad Pod Z³otym Aposto³em. Niestety, nie starczy³o pieniêdzy na rzêsiste owietlenie katedry i ratusza wieczorem. Sekwestrator wychodzi z domku. SEKWESTRATOR: Dzieñ dobry, panie burmistrzu. Serdecznie pozdrawiam. BURMISTRZ: Po co pan tu przyjecha³, panie sekwestratorze Glutz? 9 SEKWESTRATOR: Pan burmistrz przecie¿ wie. Stojê wobec olbrzymiego zadania. Gdyby tak panu kazali zasekwestrowaæ ca³e miasto. BURMISTRZ: Poza star¹ maszyn¹ do pisania nic pan w ratuszu nie znajdzie. SEKWESTRATOR: Pan burmistrz zapomina o muzeum regionalnym w Güllen. BURMISTRZ: Ju¿ trzy lata temu sprzedane Amerykanom. Nasze kasy wiec¹ pustk¹. Wszyscy zalegaj¹ z podatkami. SEKWESTRATOR: Trzeba to sprawdziæ. Gospodarka w ca³ym kraju kwitnie, dlaczego wiêc w³anie Güllen ze sw¹ hut¹ Miejsce Pod S³oñcem bankrutuje? 8. sekwestrator urzêdnik ci¹gaj¹cy przymusowo nale¿noci od d³u¿ników, komornik. 9. Glutz czyt. gluc. 31 10 20 30 BURMISTRZ: My sami g³owimy siê nad t¹ zagadk¹. PIERWSZY: Wszystko ukartowane przez masonów 1. DRUGI: Namotane przez ¯ydów. TRZECI: Za tym kryje siê wielka finansjera. CZWARTY: Miêdzynarodowy komunizm zarzuca swe sieci. Dzwonek. SEKWESTRATOR: Zawsze co tam wytropiê. Oczy mam jak krogulec. Poszperam wpierw w kasie miejskiej. Odchodzi. BURMISTRZ: Lepiej, ¿eby ograbi³ nas teraz ni¿ po wizycie miliarderki. Malarz ukoñczy³ napis. ILL: Tak nie wypada, panie burmistrzu, to brzmi zbyt poufale. Powinno byæ: Witaj, Klaro Zachanassian! PIERWSZY: Ale¿ to Klarcia! DRUGI: Klarcia Wäscher 2. TRZECI: Tu wyros³a. CZWARTY: Jej ojciec by³ budowniczym. MALARZ: No to po prostu wypiszê na odwrocie: Witaj, Klaro Zachanassian! Je¿eli miliarderka bêdzie wzruszona, zawsze jeszcze zd¹¿ymy odwróciæ ku niej przedni¹ stronê. DRUGI: Gie³dziarz, Zurych 3-Hamburg. Znów poci¹g ekspresowy przeje¿d¿a z prawej ku lewej. TRZECI: Zawsze punktualny, mo¿na wed³ug niego regulowaæ zegarki. CZWARTY: No tak, tylko kto tu ma jeszcze zegarek. BURMISTRZ: Moi panowie, miliarderka jest nasz¹ jedyn¹ nadziej¹. PASTOR: Prócz Boga. BURMISTRZ: Prócz Boga! NAUCZYCIEL: Ale od Pana Boga nie dostaniemy pieniêdzy. BURMISTRZ: Pan by³ z ni¹ zaprzyjaniony, Ill, teraz wszystko w pana rêku. 1. mason objanienie zob. na s. 252. 2. Wäscher czyt. weszer. 3. Zurych czyt. curyh. 32 10 20 30 40 PASTOR: Rozeszlicie siê wówczas. S³ysza³em na ten temat jak¹ niejasn¹ historiê czy ma pan co do wyznania swemu duszpasterzowi? ILL: Bylimy najlepszymi przyjació³mi m³odzi, popêdliwi ostatecznie, moi panowie, czterdzieci piêæ lat temu by³ ze mnie ch³op na schwa³, a ona, Klara... ci¹gle jeszcze widzê, jak jania³a w mroku Piotrowej Stodo³y albo z rozwianymi rudymi w³osami sz³a boso po mchu i zesch³ych liciach w Konradowym Lesie gibka, wysmuk³a, delikatna, piekielnie piêkna czarownica. ¯ycie nas roz³¹czy³o, tylko ¿ycie, tak to siê czasami zdarza. BURMISTRZ: Do mojego krótkiego przemówienia podczas obiadu Pod Z³otym Aposto³em potrzeba mi trochê bli¿szych informacji o pani Zachanassian. Wyjmuje z kieszeni notesik. NAUCZYCIEL: Przejrza³em stare dzienniki szkolne. Stopnie Klary Wäscher by³y niestety, niestety, bardzo z³e. Równie¿ ze sprawowania. Tylko z botaniki i zoologii mia³a dostatecznie. BURMISTRZ zapisuje: To dobrze. Dostatecznie z botaniki i zoologii. To ju¿ dobrze. ILL: Mogê panu burmistrzowi jeszcze trochê dopomóc. Klara kocha³a sprawiedliwoæ. Najwyraniej. Kiedy, gdy zatrzymano jakiego w³óczêgê, cisnê³a w policjanta kamieniem. BURMISTRZ: Umi³owanie sprawiedliwoci. Wcale niele. Zawsze robi wra¿enie. Ale tej historii z policjantem lepiej nie ruszaæ. ILL: By³a tak¿e dobroczynna. Rozdawa³a wszystko, co posiada³a, krad³a kartofle dla biednej wdowy. BURMISTRZ: Zmys³ dobroczynnoci. To, moi panowie, muszê koniecznie uwzglêdniæ. Najwa¿niejsza rzecz. Czy kto sobie przypomina jaki dom zbudowany przez jej ojca? To by siê nadawa³o do przemówienia. WSZYSCY: Niestety, nie. Burmistrz zamyka notesik. BURMISTRZ: Je¿eli chodzi o mnie, jestem przygotowany resztê musi zrobiæ Ill. ILL: Wiem. Klara Zachanassian ma sypn¹æ milionami. BURMISTRZ: Milionami o to w³anie chodzi. NAUCZYCIEL: ¯³obek nas nie uratuje. 10 20 30 BURMISTRZ: Mój drogi Ill, od dawna cieszy siê pan najwiêksz¹ popularnoci¹ w Güllen. Na wiosnê mam zamiar ust¹piæ z urzêdu. Skontaktowa³em siê ju¿ z opozycj¹ i uzgodnilimy, ¿eby zaproponowaæ pana jako mego nastêpcê. ILL: Ale¿, panie burmistrzu... NAUCZYCIEL: Mogê to tylko potwierdziæ. ILL: Proszê panów, do rzeczy. Najpierw porozmawiam z Klar¹ o naszym ¿a³osnym po³o¿eniu. PASTOR: Ale ostro¿nie, taktownie. ILL: Musimy postêpowaæ m¹drze, w sposób psychologicznie trafny. Ju¿ przez samo nieudane powitanie na dworcu wszystko mog¹ wzi¹æ diabli. Orkiestra miejska i chór mieszany to jeszcze nie wszystko. BURMISTRZ: Ill dobrze mówi, powitanie to istotnie wa¿na chwila. Pani Zachanassian stawia stopê na ojczystej ziemi, wraca do domu wzruszona, ze ³zami w oczach, widzi rzeczy dobrze znane z dawnych czasów. Oczywicie nie poka¿ê siê ubrany tak zwyczajnie jak teraz, lecz na czarno, w cylindrze, obok mnie ma³¿onka, przede mn¹ dwie wnuczki, ca³e w bieli, z ró¿ami. Mój ty Bo¿e, ¿eby tylko wszystko by³o na czas gotowe. Dzwonek. PIERWSZY: Roland Szalony. DRUGI: Wenecja-Sztokholm, jedenasta dwadziecia siedem. PASTOR: Jedenasta dwadziecia siedem! Pozosta³y nam jeszcze prawie dwie godziny, ¿eby siê uroczycie przystroiæ. BURMISTRZ: Transparent Witaj, Klaro Zachanassian! unios¹ w górê Kühn 1 i Hauser 2 (wskazuje na Czwartego). Inni niech po prostu powiewaj¹ kapeluszami. Ale bardzo proszê: nie wydzierajcie siê tak jak zesz³ego roku podczas pobytu komisji rz¹dowej. Efekt by³ równy zeru i do dzi nie otrzymalimy subwencji. G³ona radoæ nie jest tu na miejscu, raczej ciche zadowolenie, zduszony szloch, wspó³czuj¹ca czu³oæ dla odzyskanego dzieciêcia 1. Kühn czyt. kün. 2. Hauser czyt. hauzer. 10 20 30 naszych rodzinnych stron. B¹dcie swobodni, serdeczni, ale organizacyjnie wszystko musi graæ, a dzwon stra¿y po¿arnej powinien zabrzmieæ zaraz po wystêpie chóru. Przede wszystkim nale¿y zwróciæ uwagê... W ³oskocie zbli¿aj¹cego siê poci¹gu gin¹ zupe³nie jego s³owa. Zgrzyt hamulców. Wszystkie twarze wyra¿aj¹ bezmierne zdumienie. Piêciu mê¿czyzn zrywa siê z ³awki. MALARZ: Poci¹g ekspresowy! PIERWSZY: Zatrzymuje siê! DRUGI: W Güllen! TRZECI: W najubo¿szej, CZWARTY: Najpodlejszej, PIERWSZY: Najbardziej zapad³ej dziurze na linii Wenecja-Sztokholm! ZAWIADOWCA STACJI: Prawa natury straci³y sw¹ moc. Roland Szalony powinien wynurzyæ siê zza zakrêtu pod Leuthenau 3, przemkn¹æ i znikn¹æ jako ciemny punkcik na nizinie Pückenried 4. Z prawej zjawia siê Klara Zachanassian, lat szeædziesi¹t dwa, rudow³osa, z naszyjnikiem z pere³, z olbrzymimi z³otymi bransoletami, wystrojona krzykliwie, wrêcz dziwacznie, ale jednak wiatowa dama o szczególnym wdziêku, pomimo ca³ej swej groteskowoci. Za ni¹ wita, Ochmistrz Boby lat oko³o osiemdziesiêciu, w czarnych okularach, jej Ma³¿onek Nr VII (wysoki, szczup³y, czarne w¹sy) z kompletem przyborów do ³owienia ryb. Grupie towarzyszy wzburzony Kierownik poci¹gu w czerwonej czapce, z czerwon¹ torb¹. KLARA ZACHANASSIAN: Czy to Güllen? KIEROWNIK POCI¥GU: Pani poci¹gnê³a za hamulec bezpieczeñstwa, madame. KLARA ZACHANASSIAN: Zawsze poci¹gam za hamulec bezpieczeñstwa. KIEROWNIK POCI¥GU: Protestujê! Stanowczo! W tym kraju nigdy nie u¿ywa siê hamulca, nawet w razie niebezpieczeñstwa. Punktualnoæ wed³ug rozk³adu 3. Leuthenau czyt. lojtenau. 4. Pückenried czyt. pükenri:d. 33 10 20 30 jazdy jest tu najwy¿sz¹ zasad¹. Czy mogê prosiæ o wyjanienie? KLARA ZACHANASSIAN: Jestemy jednak w Güllen, Moby. Poznajê tê smêtn¹ dziurê. Tam w oddali Konradowy Las ze strumieniem, w którym mo¿esz ³owiæ sobie ryby, pstr¹gi i szczupaki, a na prawo dach Piotrowej Stodo³y. ILL jakby budz¹c siê: Klara! NAUCZYCIEL: Zachanassian! WSZYSCY: Zachanassian! NAUCZYCIEL: A tu chór mieszany jeszcze nie jest gotowy ani m³odzie¿. BURMISTRZ: Ani gimnastycy, ani stra¿ po¿arna! PASTOR: Zakrystian! BURMISTRZ: Na mi³oæ bosk¹, gdzie mój frak, cylinder, wnuczki! PIERWSZY: Klarcia Wäscher! Klarcia Wäscher! Zrywa siê i biegnie do miasteczka. BURMISTRZ wo³a za nim: Nie zapomnij o mojej ma³¿once! KIEROWNIK POCI¥GU: Czekam na wyjanienie. S³u¿bowo! W imieniu Dyrekcji Kolei. KLARA ZACHANASSIAN: Dureñ z pana. Chcia³am odwiedziæ to miasteczko. Czy mia³am mo¿e wyskoczyæ z pañskiego ekspresu? KIEROWNIK POCI¥GU: Pani zatrzyma³a Rolanda Szalonego tylko dlatego, ¿eby odwiedziæ Güllen? Z trudem opanowuje wzburzenie. KLARA ZACHANASSIAN: Oczywicie. KIEROWNIK POCI¥GU: Madame! Je¿eli pragnê³a pani odwiedziæ Güllen, to proszê bardzo, mia³a pani do dyspozycji poci¹g osobowy z Kalberstadt, dwunasta czterdzieci. Tak jak wszyscy. Przyjazd do Güllen pierwsza trzynacie. KLARA ZACHANASSIAN: Co, ten osobowy, który zatrzymuje siê w Loken, Brunnhübel1, Beisenbach 2 i Leuthenau? Wymaga pan ode mnie, ¿ebym ca³e pó³ godziny t³uk³a siê przez tê okolicê? 1. Brunnhübel czyt. brunhübel. 2. Beisenbach czyt. baizenbah. 34 10 20 30 40 KIEROWNIK POCI¥GU: Drogo pani za to zap³aci, madame. KLARA ZACHANASSIAN: Boby, daj mu tysi¹c. WSZYSCY szeptem: Tysi¹c! Ochmistrz wrêcza Kierownikowi poci¹gu tysi¹c. KIEROWNIK POCI¥GU zdumiony: Madame! KLARA ZACHANASSIAN: I trzy tysi¹ce na fundusz zapomogowy dla wdów po kolejarzach. WSZYSCY szeptem: Trzy tysi¹ce! Kierownik poci¹gu otrzymuje od Ochmistrza trzy tysi¹ce. KIEROWNIK POCI¥GU zak³opotany: Taki fundusz nie istnieje, madame. KLARA ZACHANASSIAN: No to niech go pan za³o¿y. Burmistrz mówi co szeptem do Kierownika poci¹gu. KIEROWNIK POCI¥GU speszony: £askawa pani jest pani¹ Klar¹ Zachanassian? O, pardon! To zmienia zupe³nie postaæ rzeczy. Oczywicie, ¿e zatrzymalibymy siê w Güllen, gdybymy wiedzieli oto pieni¹dze, ³askawa pani, zwracam je cztery tysi¹ce mój Bo¿e! WSZYSCY szeptem: Cztery tysi¹ce! KLARA ZACHANASSIAN: Mo¿e pan zatrzymaæ tê drobnostkê. WSZYSCY szeptem: Zatrzymaæ! KIEROWNIK POCI¥GU: Czy ³askawa pani ¿yczy sobie, ¿eby Roland Szalony czeka³, a¿ pani zwiedzi Güllen? Dyrekcja Kolei z prawdziw¹ radoci¹ wyrazi³aby na to zgodê. Portal katedry jest podobno godny obejrzenia. Gotycki. Z S¹dem Ostatecznym. KLARA ZACHANASSIAN: Odje¿d¿aj pan czym prêdzej tym swoim poci¹giem. M¥¯ VII ¿a³osnym g³osem: Ale¿ prasa, myszko, prasa jeszcze nie wysiad³a. Reporterzy nic nie przeczuwaj¹c jedz¹ obiad tam z przodu, w wagonie restauracyjnym. KLARA ZACHANASSIAN: Niech sobie dalej jedz¹, Moby. Na razie prasa nie jest mi potrzebna w Güllen. A póniej i tak siê zwali. Tymczasem Drugi wróci³ z frakiem Burmistrza. Burmistrz zbli¿a siê uroczystym krokiem do Klary Za- 10 20 30 40 chanassian. Malarz i Czwarty z ³awki unosz¹ w gór¹ transparent z napisem: Witaj, Klaro Zachanassi... Malarzowi zabrak³o czasu, ¿eby go ukoñczyæ. ZAWIADOWCA STACJI podnosi tarczê sygnalizacyjn¹: Odjazd! KIEROWNIK POCI¥GU: Mam nadziejê, ¿e ³askawa pani nie wniesie za¿alenia do Dyrekcji Kolei. To by³o po prostu nieporozumienie. Poci¹g odje¿d¿a powoli. Kierownik wskakuje. BURMISTRZ: Szanowna, ³askawa pani. Jako burmistrz miasta Güllen mam zaszczyt pani¹, ³askawa, szanowna pani, dziecko naszej ojczystej ziemi... W turkocie szybko oddalaj¹cego siê poci¹gu ginie reszta powitalnych s³ów Burmistrza, który nie przerywa swego przemówienia. KLARA ZACHANASSIAN: Dziêkujê, panie burmistrzu, za piêkne przemówienie. Zwraca siê do Illa, który podszed³ do niej trochê zmieszany. ILL: Klara! KLARA ZACHANASSIAN: Alfred! ILL: Cieszê siê, ¿e przyjecha³a. KLARA ZACHANASSIAN: Zawsze mia³am zamiar to zrobiæ. Przez ca³e ¿ycie, odk¹d opuci³am Güllen. ILL z wahaniem: To bardzo mi³o z twojej strony. KLARA ZACHANASSIAN: Ty tak¿e o mnie myla³e? ILL: Oczywicie. Zawsze! Chyba w to nie w¹tpisz, Klaro! KLARA ZACHANASSIAN: Cudownie by³o przez te wszystkie dni, które spêdzilimy razem. ILL z dum¹: No, w³anie. (do Nauczyciela) Widzi pan, panie nauczycielu, ju¿ j¹ mam w kieszeni. KLARA ZACHANASSIAN: Nazywaj mnie tak, jak zawsze mnie nazywa³e. ILL: Moja ³asiczko! KLARA ZACHANASSIAN mruczy: Jak jeszcze? ILL: Moja ma³a czarownico! KLARA ZACHANASSIAN: A ja nazywa³am ciebie moj¹ czarn¹ panter¹. ILL: Jeszcze jestem panter¹. KLARA ZACHANASSIAN: G³upstwa gadasz. Obros³e w t³uszcz. Jeste siwy i zapijaczony. ILL: Za to ty siê nie zmieni³a, moja czarodziejko. 10 20 30 KLARA ZACHANASSIAN: Co tam! Mnie tak¿e przyby³o lat i sad³a. I jeszcze do tego straci³am lew¹ nogê. Wypadek samochodowy. Teraz je¿d¿ê tylko ekspresami. Ale moja proteza jest doskona³a, nie uwa¿asz! (unosi spódnicê w górê i pokazuje lew¹ nogê) Dobrze siê ni¹ rusza. ILL ociera pot: Nigdy bym na to nie zwróci³ uwagi, ³asiczko. KLARA ZACHANASSIAN: Czy pozwolisz, ¿e ci przedstawiê mego siódmego ma³¿onka, Alfredzie? Posiada plantacje tytoniu. ¯yjemy w szczêliwym ma³¿eñstwie. ILL: Bêdzie mi bardzo przyjemnie. KLARA ZACHANASSIAN: Podjed Moby, uk³oñ siê. W³aciwie nazywa siê Pedro, ale Moby brzmi ³adniej. Lepiej te¿ pasuje do imienia Boby, które nosi kamerydner. S³u¿¹cego ostatecznie bierze siê na ca³e ¿ycie, wiêc mê¿owie musz¹ siê dostosowaæ do jego imienia. Ma³¿onek VII k³ania siê. KLARA ZACHANASSIAN: Czy on nie jest mi³y ze swoim czarnym w¹sikiem? Moby, myleæ. Ma³¿onek VII myli. KLARA ZACHANASSIAN: Mocniej! Ma³¿onek VII myli mocniej. KLARA ZACHANASSIAN: Jeszcze mocniej! MA£¯ONEK VII: Ale¿ ja ju¿ nie mogê mocniej, myszko, naprawdê. KLARA ZACHANASSIAN: Naturalnie, ¿e mo¿esz. Spróbuj tylko. Ma³¿onek VII myli jeszcze mocniej. Dzwonek. KLARA ZACHANASSIAN: Widzisz, uda³o ci siê. Czy nie uwa¿asz, Alfredzie, ¿e robi niemal demoniczne wra¿enie? Wygl¹da jak Brazylijczyk. Ale pozory ³udz¹. On jest prawos³awny. Mia³ ojca Rosjanina. Pop dawa³ nam lub. Bardzo interesuj¹ce prze¿ycie. A teraz chcê siê rozejrzeæ po Güllen. Przez lorgnon 1 wysadzane szlachetnymi kamieniami ogl¹da domek znajduj¹cy siê po lewej stronie. 1. lorgnon czyt. lornja~. szk³a oczne albo lornetka z r¹czk¹ do trzymania. 35 10 20 30 KLARA ZACHANASSIAN: Ten przybytek u¿ytecznoci publicznej zbudowa³ mój ojciec, Moby. Porz¹dna robota, starannie wykonana. Kiedy by³am dzieckiem, godzinami wysiadywa³am na dachu i plu³am w dó³. Ale tylko na mê¿czyzn. W g³êbi zebra³ siê tymczasem chór mieszany i zespó³ m³odzie¿owy. Nauczyciel w cylindrze wystêpuje naprzód. NAUCZYCIEL: £askawa pani, jako dyrektorowi gimnazjum w Güllen i mi³onikowi szlachetnej sztuki wokalnej niechaj mi wolno bêdzie przedstawiæ skromn¹ pieñ ludow¹ w wykonaniu mieszanego chóru i zespo³u m³odzie¿owego. KLARA ZACHANASSIAN: No to dalej, nauczycielu, zaczynaj pan tê swoj¹ skromn¹ pieñ ludow¹. Nauczyciel wyci¹ga kamerton, podaje ton, chór mieszany i zespó³ m³odzie¿owy zaczynaj¹ uroczyste pienia, ale w tej chwili z lewej zbli¿a siê nastêpny poci¹g. Zawiadowca salutuje. Chór stara siê przekrzyczeæ turkot kó³. Nauczyciel jest za³amany, wreszcie poci¹g min¹³ stacjê. BURMISTRZ niepocieszony: Dzwon alarmowy, przecie¿ mieli biæ w dzwon jak na po¿ar! KLARA ZACHANASSIAN: Dobrze piewalicie, gülleñczycy. Zw³aszcza ten blondyn na skraju po lewej, ten bas z du¿ym jab³kiem Adama, by³ doprawdy niezwyk³y. Policjant przeciska siê przez chór mieszany, staje na bacznoæ przed Klar¹ Zachanassian. POLICJANT: Wachmistrz policji Hahncke1, ³askawa pani. Jestem do pani dyspozycji. KLARA ZACHANASSIAN mierzy go wzrokiem: Dziêkujê. Nie mam zamiaru nikogo aresztowaæ. Ale miastu Güllen mo¿e pan bêdzie potrzebny. Potrafi pan czasem przymkn¹æ oko na to i owo? POLICJANT: Oczywicie, ³askawa pani. Jak¿e bym sobie inaczej poradzi³ w Güllen? KLARA ZACHANASSIAN: No to niech pan raczej przymknie oba. Policjant stoi trochê speszony. 10 20 30 40 1. Hahncke czyt. ha:nke. 36 ILL mieje siê: Zupe³nie dawna Klara! Prawdziwa ma³a czarownica! Bije siê z zadowolenia po udach. Burmistrz wk³ada cylinder Nauczyciela, przedstawia swoje wnuczki. Siedmioletnie bliniaczki z jasnymi warkoczykami. BURMISTRZ: Moje wnuczki, ³askawa pani, Hermina i Adolfina. Tylko mojej ma³¿onki jeszcze nie ma. Ociera pot z czo³a. Obie dziewczynki dygaj¹ i podaj¹ pani Zachanassian bukiet czerwonych ró¿. KLARA ZACHANASSIAN: Gratulujê panu burmistrzowi dzieciaków. Trzymaj pan! Wsuwa bukiet w rêce Zawiadowcy stacji. Burmistrz podaje za plecami cylinder pastorowi, który nak³ada go na g³owê. BURMISTRZ: Oto nasz pastor, ³askawa pani. Pastor uchyla cylindra, k³ania siê. KLARA ZACHANASSIAN: A, pastor. Czy do pana obowi¹zków nale¿y pocieszanie konaj¹cych? PASTOR zdumiony: Oczywicie. Staram siê to robiæ. KLARA ZACHANASSIAN: Tak¿e tych, których skazano na karê mierci? PASTOR speszony: Kara mierci zosta³a przecie¿ zniesiona w naszym kraju, ³askawa pani. KLARA ZACHANASSIAN: Mo¿e j¹ znów wprowadz¹. Pastor trochê zmieszany oddaje cylinder Burmistrzowi, który go ponownie nak³ada. ILL miej¹c siê: No wiesz, ³asiczko! Có¿ za swawolne ¿arty siê ciebie trzymaj¹. KLARA ZACHANASSIAN: A teraz chcê siê udaæ do miasteczka. Burmistrz podaje jej ramiê. KLARA ZACHANASSIAN: Có¿ pan sobie wyobra¿a, burmistrzu, nie mogê przecie¿ maszerowaæ taki szmat drogi z t¹ moj¹ protez¹! BURMISTRZ przestraszony: Ju¿, ju¿! Zaraz! Doktor ma samochód. Mercedesa z roku trzydziestego drugiego. POLICJANT trzaska obcasami: Zrobi siê, panie burmistrzu. Przyprowadzê wóz urzêdowo na miejsce. KLARA ZACHANASSIAN: Nie potrzeba. Od czasu mojego wypadku u¿ywam tylko lektyki. Roby i Toby, dawaæ j¹. 10 20 30 Z lewej dwa ¿uj¹ce gumê potworne draby o herkulesowej budowie wnosz¹ lektykê. Jeden z nich ma gitarê, przewieszon¹ przez ramiê. KLARA ZACHANASSIAN: To dwaj gangsterzy z Manhattanu, skazani w Sing-Sing na elektryczne krzes³o. Na moj¹ probê wypuszczono ich, ¿eby mogli nosiæ lektykê. Zap³aci³am za to milion dolarów od ³ebka! Lektyka pochodzi z Luwru i jest darem prezydenta Francji. Sympatyczny pan, wygl¹da zupe³nie tak samo jak w gazetach. Zaniecie mnie do miasta, Roby i Toby. OBYDWAJ: Yes, Mam. KLARA ZACHANASSIAN: Ale najpierw do Piotrowej Stodo³y, a potem do Konradowego Lasu. Chcia³abym odwiedziæ razem z Alfredem dawne miejsce naszej mi³oci. Odelijcie tymczasem baga¿e i trumnê do Z³otego Aposto³a. BURMISTRZ zdziwiony: Trumnê? KLARA ZACHANASSIAN: Przywioz³am ze sob¹. Mo¿e mi bêdzie potrzebna. Jazda, Roby i Toby. ¯uj¹ce gumê draby nios¹ Klarê Zachanassian do miasta. Burmistrz daje znak, wszyscy wiwatuj¹, ale owacja przycicha, gdy dwaj tragarze wnosz¹ czarn¹ kosztown¹ trumnê i id¹ z ni¹ w kierunku Güllen. [...] Z lewej czterech obywateli wnosi zwyk³¹ drewnian¹ ³awkê bez oparcia i stawia j¹ po lewej stronie sceny. Pierwszy staje na ³awce, z jego szyi zwisa wielkie kartonowe serce z inicja³ami A.K., pozostali otaczaj¹ go pó³kolem z ga³¹zkami w rêce i markuj¹ drzewa. PIERWSZY: Mymy wierki, sosny, buki. DRUGI: My zielone, ciemne jod³y. TRZECI: Mchy, porosty i g¹szcz bluszczu. CZWARTY: I w podszyciu lisie nory. PIERWSZY: My ob³oki, wiergot ptaków. DRUGI: My gêstwina praniemiecka. TRZECI: Muchomory, sarny p³oche. CZWARTY: Szept ga³êzi, sny odwieczne. Z g³êbi nadchodzi dwóch potwornych drabów ¿uj¹cych gumê, którzy nios¹ lektykê z Klar¹ Zachana- 10 20 30 ssian, obok niej Ill. Za nimi Ma³¿onek VII, a z ty³u Ochmistrz prowadz¹cy za rêce [dwóch] lepców. KLARA ZACHANASSIAN: Oto Konradowy Las. Roby i Toby, zatrzymajcie siê. OBYDWAJ LEPCY: Zatrzymaæ siê, Roby i Toby, zatrzymaæ siê, Boby i Moby. Klara Zachanassian wysiada z lektyki, patrzy na las. KLARA ZACHANASSIAN: Popatrz. Alfredzie, serce z twoim i moim imieniem. Prawie zupe³nie wyblak³e i zatarte. Drzewo uros³o, jego pieñ i ga³êzie zgrubia³y podobnie jak my. Klara Zachanassian idzie w kierunku innych drzew. KLARA ZACHANASSIAN: Prawdziwie niemiecka kêpa drzew. Dawno ju¿ nie by³am w lesie mojej m³odoci, nie brodzi³am po zesch³ym listowiu, wród fioletowego bluszczu. No, prze¿uwacze gumy, wecie lektykê i pospacerujcie sobie trochê tam, za krzakami, nie chcê wci¹¿ patrzeæ na wasze gêby. A ty, Moby, pójd sobie na prawo, nad strumieñ, po³owiæ ryby. Potworne draby odchodz¹ z lektyk¹ na lewo, Ma³¿onek VII na prawo, Klara Zachanassian siada na ³awce. KLARA ZACHANASSIAN: Popatrz, sarna! Trzeci znika w podskokach. ILL: Czas ochronny. Siada obok Klary. KLARA ZACHANASSIAN: Na tym g³azie ca³owalimy siê. Przesz³o czterdzieci piêæ lat temu. Kochalimy siê pod tymi krzakami, pod tym bukiem wród muchomorów, na mchu. Mia³am siedemnacie lat, a ty nie skoñczy³e jeszcze dwudziestu. Potem o¿eni³e siê z Matyld¹ Blumhard, z jej sklepikiem z drobn¹ galanteri¹, a ja wysz³am za starego Zachanassiana, za jego miliardy z Armenii. Z³owi³ mnie w hamburskim burdelu. Starego z³otego ¿uka zwabi³y moje rude w³osy. ILL: Klaro! KLARA ZACHANASSIAN: Henry Claya1, Boby. OBYDWAJ: Henry Claya, Henry Claya. 1. Henry Clay czyt. henry klej marka cygar. 37 10 20 30 Z g³êbi sceny podchodzi Ochmistrz, podaje Klarze cygaro i ogieñ. KLARA ZACHANASSIAN: Bardzo lubiê cygara. W³aciwie wypada³oby, ¿ebym pali³a cygara mego mê¿a, ale nie budz¹ we mnie zaufania. ILL: O¿eni³em siê z Matyld¹ Blumhard przez wzgl¹d na ciebie. KLARA ZACHANASSIAN: Mia³a pieni¹dze. ILL: By³a piêkna i m³oda. Mia³a przysz³oæ przed sob¹. Pragn¹³em twego szczêcia. Musia³em wiêc zrezygnowaæ z mojego. KLARA ZACHANASSIAN: Teraz ta przysz³oæ nadesz³a. ILL: Gdyby st¹d nie wyjecha³a, zesz³aby tak samo na psy jak ja. KLARA ZACHANASSIAN: To ty zszed³e na psy? ILL: Zrujnowany sklepikarz w zrujnowanym miasteczku. KLARA ZACHANASSIAN: Teraz ja mam pieni¹dze. ILL: Odk¹d opuci³a mnie, moje ¿ycie sta³o siê piek³em. KLARA ZACHANASSIAN: A ja sama sta³am siê piek³em. ILL: Wci¹¿ borykam siê z moj¹ rodzin¹, która mi dzieñ w dzieñ wyrzuca nasz¹ biedê. KLARA ZACHANASSIAN: Madziunia nie uszczêliwi³a ciebie? ILL: Najwa¿niejsze, ¿e ty znalaz³a szczêcie. KLARA ZACHANASSIAN: A twoje dzieci? ILL: Nie maj¹ zrozumienia dla idea³ów. KLARA ZACHANASSIAN: Nabior¹ go jeszcze. On milczy. Oboje wpatruj¹ siê nieruchomo w las swojej m³odoci. ILL: Prowadzê ¿a³osne ¿ycie. W³aciwie nawet nie wychyli³em nosa z tej mieciny. Jeden wyjazd do Berlina i jeden do Ticino 1, to wszystko. KLARA ZACHANASSIAN: Bo i po co. Znam wiat. ILL: Bo zawsze mia³a mo¿noæ podró¿owania. KLARA ZACHANASSIAN: Bo jest mój. On milczy, ona pali. ILL: Teraz wszystko bêdzie inaczej. KLARA ZACHANASSIAN: Z pewnoci¹. 10 20 30 40 1. Ticino czyt. ticzino. 38 ILL wyczekuj¹co: Pomo¿esz nam? KLARA ZACHANASSIAN: Nie sprawiê zawodu miasteczku mojej m³odoci. ILL: Potrzeba nam milionów. KLARA ZACHANASSIAN: To niewiele. ILL entuzjastycznie: £asiczko! Wzruszony uderza j¹ rêk¹ po lewym udzie i cofa j¹ z sykiem bólu. KLARA ZACHANASSIAN: To boli. Uderzy³e siê o zawias mojej protezy. Pierwszy wyjmuje z kieszeni spodni star¹ fajkê i zardzewia³y klucz, puka kluczem w fajkê. KLARA ZACHANASSIAN: Dziêcio³! ILL: Jest tak jak wówczas, gdy bylimy m³odzi i odwa¿ni, kiedy szlimy do Konradowego Lasu w dniach naszej mi³oci. S³oñce stoi wysoko nad jod³ami jak jasna tarcza. Z dala przesuwaj¹ siê ob³oki i gdzie w borze nawo³uje kuku³ka. CZWARTY: Ku-ku! Ku-ku! Ill dotyka Pierwszego. ILL: Ch³odne drzewo i wiatr w ga³êziach, szum jakby fale morskie bi³y o brzeg. Jak ongi, wszystko jak ongi. Trzej, którzy markuj¹ drzewa, dmuchaj¹, poruszaj¹ w górê i w dó³ ramionami. ILL: Gdyby mo¿na by³o uniewa¿niæ czas, moja czarodziejko. Gdyby ¿ycie nas nie roz³¹czy³o. KLARA ZACHANASSIAN: Pragn¹³by tego? ILL: Tylko tego, tylko tego jednego. Przecie¿ kocham ciebie! (ca³uje j¹ w praw¹ rêkê) Ta sama ch³odna bia³a d³oñ. KLARA ZACHANASSIAN: Pomy³ka. To tak¿e proteza. Z koci s³oniowej. Ill przestraszony puszcza jej rêkê. ILL: Klaro, czy wszystko u ciebie jest protez¹? KLARA ZACHANASSIAN: Prawie wszystko. Po katastrofie samolotu w Afganistanie. Ja jedna wyczo³ga³am siê spod szcz¹tków. Za³oga równie¿ zginê³a. Mnie mieræ siê nie ima. [...] Rozlegaj¹ siê uroczyste dwiêki muzyki dêtej. Aposto³, emblemat gospody, znów opuszcza siê w dó³. 10 20 30 Gülleñczycy wnosz¹ sto³y. Obrusy ¿a³onie podarte. Nakrycia, potrawy, porodku stó³, z lewej i prawej po jednym stole ustawionym równolegle do publicznoci. Z g³êbi nadchodzi Pastor. Zjawiaj¹ siê inni mieszkañcy Güllen, jeden z nich w koszulce gimnastycznej. Ukazuj¹ siê znowu: Burmistrz, Nauczyciel, Policjant, gülleñczycy bij¹ brawo. Burmistrz przystêpuje do ³awki, na której siedz¹ Klara Zachanassian i Ill. Drzewa przemieni³y siê z powrotem w obywateli, którzy obecnie stoj¹ w g³êbi sceny. BURMISTRZ: Ta burza oklasków by³a przeznaczona dla szanownej, ³askawej pani. KLARA ZACHANASSIAN: Raczej dla miejskiej orkiestry, panie burmistrzu. Dmie doskonale, a piramida w wykonaniu stowarzyszenia gimnastycznego wypad³a przepiêknie. Lubiê mê¿czyzn w koszulkach i krótkich spodenkach. To nadaje taki naturalny wygl¹d. BURMISTRZ: Czy wolno mi poprowadziæ pani¹ do sto³u? Prowadzi Klarê Zachanassian do sto³u stoj¹cego porodku, przedstawia jej swoj¹ ¿onê. BURMISTRZ: Moja ma³¿onka. Klara Zachanassian lustruje ma³¿onkê przez lorgnon. KLARA ZACHANASSIAN: Anetka Dummermuth 1, nasza prymuska klasowa. Burmistrz przedstawia drug¹ kobietê, tak samo wymizerowan¹ i zgorzknia³¹ jak jego w³asna ¿ona. BURMISTRZ: Pani Ill. KLARA ZACHANASSIAN: Madzia Blumhard. Przypominam sobie, jak czatowa³a na Alfreda za drzwiami sklepu. Schud³a i zszarza³a, moja droga. Z prawej wpada Lekarz, piêædziesiêcioletni, przysadzisty mê¿czyzna z w¹sami, czarne ostrzy¿one na je¿a w³osy, blizny na twarzy, stary frak. LEKARZ: W sam raz zd¹¿y³em jeszcze moim starym mercedesem. BURMISTRZ: Doktor Nüsslin 2, nasz lekarz. 1. Dummermuth czyt. dumermut. 2. Nüsslin czyt. nüslin. 10 20 30 Klara Zachanassian przygl¹da siê przez lorgnon Lekarzowi, który ca³uje j¹ w rêkê. KLARA ZACHANASSIAN: Ciekawe. Czy pan wystawia wiadectwa zgonu? LEKARZ zaskoczony: wiadectwa zgonu? KLARA ZACHANASSIAN: Gdy kto zginie tragicznie? LEKARZ: Oczywicie, ³askawa pani. To mój obowi¹zek. Ustawowo nakazany przez w³adzê. KLARA ZACHANASSIAN: W przysz³oci niech pan stwierdzi atak serca. ILL miej¹c siê: Ale¿ to kapitalne, po prostu kapitalne! Klara Zachanassian odwraca siê od Lekarza i przygl¹da siê gimnastykowi w koszulce. KLARA ZACHANASSIAN: Niech siê pan jeszcze trochê pogimnastykuje. Gimnastyk ugina kolana, wymachuje ramionami. KLARA ZACHANASSIAN: Pierwszorzêdne musku³y. Czy rozporz¹dzaj¹c tak¹ si³¹ pan ju¿ kogo udusi³? GIMNASTYK w przysiadzie, skamienia³y ze zdumienia: Udusi³? KLARA ZACHANASSIAN: Niech pan teraz jeszcze raz wyrzuci ramiona do ty³u, panie gimnastyku, a potem niech pan przejdzie do podporu. ILL miej¹c siê: Klara ma z³oty humor! Te jej powiedzonka, mo¿na skonaæ ze miechu. Lekarz wci¹¿ jeszcze speszony. LEKARZ: Bo ja wiem! Od takich ¿artów a¿ mrowie przechodzi. ILL na stronie: Obieca³a miliony! Burmistrz ³apie powietrze. BURMISTRZ: Miliony? ILL: Miliony. LEKARZ: O, do pioruna! Miliarderka odwraca siê od Gimnastyka. KLARA ZACHANASSIAN: A teraz jestem g³odna, panie burmistrzu. BURMISTRZ: Czekamy tylko na pani ma³¿onka, ³askawa pani. KLARA ZACHANASSIAN: Mo¿na nie czekaæ. £owi ryby, a poza tym rozwodzê siê. 39 10 20 30 40 BURMISTRZ: Rozwodzi siê pani? KLARA ZACHANASSIAN: Moby te¿ bêdzie zaskoczony. Wychodzê za m¹¿ za niemieckiego aktora filmowego. BURMISTRZ: Ale¿ pani powiedzia³a, ¿e pani jest szczêliwa w ma³¿eñstwie! KLARA ZACHANASSIAN: Zawsze jestem szczêliwa w ma³¿eñstwie. Ale wymarzy³am sobie w m³odoci, ¿eby wzi¹æ lub w katedrze w Güllen. Marzenia m³odoci nale¿y urzeczywistniaæ. Bêdzie wielka uroczystoæ. Wszyscy zajmuj¹ miejsca. Klara Zachanassian siada pomiêdzy Burmistrzem a Illem. Obok Illa siada Pani Ill, a obok Burmistrz i jego ma³¿onka. Po prawej, przy drugim stole, Nauczyciel, Pastor i Policjant, z lewej czterech obywateli, którzy naladowali las. Inni gocie honorowi wraz z ¿onami w g³êbi, gdzie widnieje transparent: Witaj, Klarciu! Burmistrz wstaje, radonie rozpromieniony z serwetk¹ zawi¹zan¹ pod szyj¹, stuka w kieliszek. BURMISTRZ: £askawa pani, drodzy obywatele miasta Güllen! Czterdzieci piêæ lat temu opuci³a pani nasze miasteczko, za³o¿one przez ksiêcia elektora Hasso, zwanego Szlachetnym, i tak piêknie po³o¿one pomiêdzy Konradowym Lasem a nizin¹ Pückenried. Czterdzieci piêæ lat, wiêcej ni¿ cztery dziesiêciolecia, to szmat czasu. Wiele siê tymczasem wydarzy³o, wiele rzeczy gorzkich. Smutny by³ los wiata, smutny los miasta Güllen. Ale nigdy nie zapomnielimy ³askawej pani, naszej Klarci. (oklaski) Ani pani, ani jej rodziny. Dorodna matka, okaz zdrowia (Ill szepcze mu co do ucha) przez grulicê p³uc niestety zbyt wczenie wyrwana z naszego grona, oraz powszechnie lubiany ojciec, który zbudowa³ przy dworcu bardzo uczêszczany (Ill szepcze co Burmistrzowi do ucha) bardzo ceniony w ko³ach fachowców i laików budynek, ¿yj¹ jeszcze wród nas, w naszych mylach, jako najzacniejsi, najdzielniejsi wspó³obywatele. A któ¿ nie pamiêta pani, ³askawa pani, kiedy jako rozhasany, jasnow³osy (Ill szepcze co do Burmistrza) rudow³osy trzpiot ugania³a po naszych, dzi niestety zaniedbanych ulicach? Ju¿ wówczas ka¿dy wyczu- 40 10 20 30 40 wa³ urok pani osoby, przeczuwa³ jej przysz³¹ drogê ku zawrotnym szczytom ludzkoci. (wyci¹ga notesik) Pamiêæ o pani w nas nie zagas³a. Zaiste. Jeszcze dzi nauczyciele w szkole stawiaj¹ pani osi¹gniêcia za wzór, zw³aszcza w najwa¿niejszym przedmiocie, w botanice i zoologii mia³a pani zdumiewaj¹ce wyniki, co wiadczy³o o wspó³czuciu dla wszystkiego, co ¿yje, co potrzebuje ochrony. Cechuj¹ce pani¹ umi³owanie sprawiedliwoci i zmys³ dobroczynnoci ju¿ wówczas wzbudza³y podziw szerokich rzesz. (burzliwe oklaski) Przecie¿ to nasza Klarcia postara³a siê o po¿ywienie dla biednej wdowy, kupuj¹c kartofle za pieni¹dze zdobyte mozoln¹ prac¹ u s¹siadów i ratuj¹c w ten sposób staruszkê od mierci g³odowej, ¿eby wymieniæ tylko jeden z jej mi³osiernych uczynków. (burzliwe oklaski) £askawa pani, drodzy gülleñczycy! Delikatne kie³ki tych tak chwalebnych sk³onnoci rozwinê³y siê potem bujnie, z trzpiota o rudych lokach wyros³a dama zasypuj¹ca wiat dobrodziejstwami, ¿e wspomnê tylko o urz¹dzeniach spo³ecznych bêd¹cych jej darem, o sanatoriach dla matek i kuchniach dla ubogich, o pomocy dla artystów i ¿³obkach. Pozwólcie mi wiêc wznieæ okrzyk na czeæ tej, która odnalaz³a drogê do rodzinnego gniazda: niechaj nam ¿yje, niech ¿yje, niech ¿yje! Oklaski. Klara Zachanassian podnosi siê. KLARA ZACHANASSIAN: Burmistrzu, gülleñczycy. Jestem wzruszona wasz¹ bezinteresown¹ radoci¹ z powodu moich odwiedzin. Co prawda by³am trochê innym dzieckiem, ni¿ to przedstawi³ burmistrz w swoim przemówieniu, w szkole dostawa³am lanie, a kartofle dla wdowy Boll ukrad³am wspólnie z Illem nie po to, ¿eby ocaliæ star¹ strêczycielkê od mierci g³odowej, lecz ¿eby po³o¿yæ siê raz z nim do ³ó¿ka, gdzie by³o wygodniej ni¿ w Konradowym Lesie czy w Piotrowej Stodole. Aby jednak przyczyniæ siê do waszej radoci, pragnê od razu owiadczyæ, i¿ gotowa jestem podarowaæ miastu Güllen okr¹g³y miliard. Piêæset milionów dla miasta i piêæset milionów do rozdzia³u na wszystkie rodziny. Grobowa cisza. 10 20 30 40 BURMISTRZ zaj¹kliwie: Miliard! Nadal wszyscy trwaj¹ w os³upieniu. KLARA ZACHANASSIAN: Ale stawiam jeden warunek. Wybucha nieopisany entuzjazm. Wszyscy tañcz¹, wskakuj¹ na krzes³a, Gimnastyk wykonuje æwiczenia itd. Ill wali siê z radoci w piersi jak w bêben. ILL: Klara! Zachwycaj¹ca! Wspania³a! Mo¿na oszaleæ ze szczêcia! Wypisz, wymaluj moja dawna czarodziejka! Ca³uje j¹. BURMISTRZ: £askawa pani powiedzia³a: stawiam jeden warunek. Czy mogê wiedzieæ, jaki to warunek? KLARA ZACHANASSIAN: Zaraz powiem. Dam wam miliard i chcê sobie za to kupiæ sprawiedliwoæ. Grobowa cisza. BURMISTRZ: Jak mamy to rozumieæ, ³askawa pani? KLARA ZACHANASSIAN: Tak jak powiedzia³am. BURMISTRZ: Przecie¿ sprawiedliwoci nie mo¿na kupiæ! KLARA ZACHANASSIAN: Wszystko mo¿na kupiæ. BURMISTRZ: Wci¹¿ jeszcze nie rozumiem. KLARA ZACHANASSIAN: Boby, wyst¹p. Ochmistrz przechodzi z prawej strony na rodek, pomiêdzy trzy sto³y, zdejmuje ciemne okulary. OCHMISTRZ: Nie wiem, czy kto z was mnie jeszcze pamiêta. NAUCZYCIEL: Sêdzia Hofer! OCHMISTRZ: S³usznie. Sêdzia Hofer. Przed czterdziestu piêciu laty by³em sêdzi¹ w Güllen, potem za w s¹dzie apelacyjnym w Kaffigen, a¿ dwadziecia piêæ lat temu pani Zachanassian zaproponowa³a mi, ¿ebym pe³ni³ u niej s³u¿bê jako ochmistrz. Wyrazi³em zgodê. To dosyæ osobliwa kariera jak na cz³owieka z wy¿szym wykszta³ceniem, ale zaofiarowana mi pensja by³a tak fantastycznie wysoka... KLARA ZACHANASSIAN: Do rzeczy, Boby. OCHMISTRZ: Jak s³yszelicie, pani Klara Zachanassian proponuje miliard i chce w zamian sprawiedliwoci. Innymi s³owy: pani Klara Zachanassian wyp³aci miliard, je¿eli naprawicie krzywdê, jak¹ wyrz¹dzono jej w Güllen. Panie Ill, czy mogê prosiæ? Ill podnosi siê, poblad³y, przestraszony, a jednoczenie zdziwiony. 10 20 30 ILL: Czego pan chce ode mnie? OCHMISTRZ: Niech pan wyst¹pi, panie Ill. ILL: Proszê. Staje przed sto³em po prawej. Umiecha siê zmieszany. Wzrusza ramionami. OCHMISTRZ: By³o to w roku 1910. Jako sêdzia w Güllen rozpatrywa³em skargê o uznanie ojcostwa. Klara Zachanassian, wówczas Klara Wäscher, skar¿y³a pana, panie Ill, ¿e jest pan ojcem jej dziecka. Ill milczy. OCHMISTRZ: Zaprzeczy³ pan wówczas ojcostwu, panie Ill. Przyprowadzi³ pan dwóch wiadków. ILL: To stara historia. By³em m³ody i nierozwa¿ny. KLARA ZACHANASSIAN: Toby i Roby, wprowadcie Kobyego i Lobyego. ¯uj¹ce gum¹ draby wprowadzaj¹ na rodek sceny obu lepych weso³ych eunuchów, którzy trzymaj¹ siê za rêce. OBYDWAJ: Jestemy ju¿, jestemy ju¿. OCHMISTRZ: Czy pan ich poznaje, panie Ill? Ill milczy. OBYDWAJ: Jestemy Koby i Loby, jestemy Koby i Loby. ILL: Nie znam ich. OBYDWAJ: Zmienilimy siê, zmienilimy siê. OCHMISTRZ: Podajcie wasze nazwiska. PIERWSZY: Jakub Hühnlein 1, Jakub Hühnlein. DRUGI: Ludwik Sparr 2, Ludwik Sparr. OCHMISTRZ: No, panie Ill. ILL: Nic o nich nie wiem. OCHMISTRZ: Jakubie Hühnlein i Ludwiku Sparr, czy znacie pana Illa? OBYDWAJ: Jestemy lepi, jestemy lepi. OCHMISTRZ: Czy poznajecie go po g³osie? OBYDWAJ: Tak, po g³osie, tak, po g³osie. OCHMISTRZ: W 1910 ja by³em sêdzi¹, a wy wiadkami, Ludwiku Sparr i Jakubie Hühnlein. Co zeznalicie pod przysiêg¹ przed s¹dem w Güllen? 1. Hühnlein czyt. hünlajn. 2. Sparr czyt. szpar. 41 10 20 30 OBYDWAJ: ¯e spalimy z Klar¹, ¿e spalimy z Klar¹. OCHMISTRZ: Tak przysiêgalicie przede mn¹. Przed s¹dem, przed Bogiem. Czy to by³a prawda? OBYDWAJ: Fa³szywie zeznawalimy, fa³szywie zeznawalimy. OCHMISTRZ: Dlaczego, Ludwiku Sparr i Jakubie Hühnlein? OBYDWAJ: Ill nas przekupi³, Ill nas przekupi³. OCHMISTRZ: Czym? OBYDWAJ: Litrem wódki, litrem wódki. KLARA ZACHANASSIAN: Opowiedzcie teraz, co z wami zrobi³am, Koby i Loby. OCHMISTRZ: Opowiedzcie. OBYDWAJ: Pani kaza³a nas szukaæ, pani kaza³a nas szukaæ. OCHMISTRZ: Tak jest. Klara Zachanassian kaza³a was szukaæ. Po ca³ym wiecie. Jakub Hühnlein wywêdrowa³ do Kanady, a Ludwik Sparr do Australii. Ale znalaz³a was. Co potem z wami zrobi³a? OBYDWAJ: Wyda³a nas w rêce Tobyego i Robyego. Wyda³a nas w rêce Tobyego i Robyego. OCHMISTRZ: A co zrobili z wami Toby i Roby? OBYDWAJ: Wykastrowali i olepili. Wykastrowali i olepili. OCHMISTRZ: Oto i ca³a historia: sêdzia, oskar¿ony, dwóch fa³szywych wiadków, b³êdny wyrok w 1910 roku. Czy tak nie by³o, oskar¿ycielko? Klara Zachanassian podnosi siê. KLARA ZACHANASSIAN: Tak by³o. ILL tupie nog¹: Przedawnione! Wszystko uleg³o przedawnieniu! Stara g³upia historia. OCHMISTRZ: Co siê sta³o z dzieckiem, oskar¿ycielko? KLARA ZACHANASSIAN szeptem: ¯y³o rok. OCHMISTRZ: Co siê sta³o z pani¹? KLARA ZACHANASSIAN: Zosta³am dziwk¹. OCHMISTRZ: Dlaczego? KLARA ZACHANASSIAN: Wyrok s¹du zrobi³ ze mnie dziwkê. OCHMISTRZ: A teraz pragnie pani sprawiedliwoci, Klaro Zachanassian? 42 10 20 KLARA ZACHANASSIAN: Mogê sobie na to pozwoliæ. Güllen otrzyma miliard, je¿eli kto umierci Alfreda Illa. Grobowa cisza. Pani Ill podbiega do mê¿a, obejmuje go. PANI ILL: Fred! ILL: Ma³a czarownico! Przecie¿ nie mo¿esz stawiaæ takich ¿¹dañ! Przecie¿ ¿ycie pop³ynê³o tymczasem dalej! KLARA ZACHANASSIAN: ¯ycie pop³ynê³o dalej, ale ja wszystko pamiêtam, Ill. I Konradowy Las, i Piotrow¹ Stodo³ê, izbê u wdowy Boll, twoj¹ zdradê. Oboje zestarzelimy siê, ty siê zmarnowa³e, mnie pokrajali chirurdzy, teraz chcê, ¿ebymy siê rozliczyli: wybra³e sobie w³asn¹ drogê, a mnie narzuci³e moj¹. Gdy przed chwil¹ bylimy w lesie naszej m³odoci, pe³nym oznak przemijania, chcia³e, ¿eby czas zosta³ uniewa¿niony. Obecnie ja go przekrelam, obecnie ja chcê sprawiedliwoci, sprawiedliwoci za miliard. Burmistrz wstaje blady, pe³en godnoci. BURMISTRZ: Pani Zachanassian! Jeszcze ¿yjemy w Europie, jeszcze nie stalimy siê poganami. Odrzucam pani propozycjê w imieniu miasta Güllen. W imiê cz³owieczeñstwa. Wolimy klepaæ biedê, ni¿ splamiæ siê krwi¹! Burzliwe oklaski. KLARA ZACHANASSIAN: A ja poczekam. AKT DRUGI 30 Miasteczko. Ledwie zarysowane. W g³êbi hotel Pod Z³otym Aposto³em. Z zewn¹trz zaniedbana secesyjna fasada. Balkon. Po prawej napis: Alfred Ill. Sklep. Pod nim brudna lada, za ni¹ pó³ki z zakurzonymi towarami. Kiedy kto wchodzi przez zamarkowane drzwi, odzywa siê cieniutki dzwonek. Po lewej napis: Policja. Pod nim drewniany stó³ z telefonem. Dwa krzes³a. Jest ranek. Roby i Toby ¿uj¹c gumê wnosz¹ wieñce i kwiaty jak na pogrzeb i przechodz¹ z nimi przez scenê do hotelu. Ill obser- 10 20 30 40 wuje ich przez okno. Jego córka na klêczkach zamiata pod³ogê. Jego syn wk³ada papierosa do ust. ILL: Wieñce. SYN: Co rano przynosz¹ je z dworca. ILL: Na pust¹ trumnê w Z³otym Apostole. SYN: To nikogo nie zastraszy. ILL: Miasteczko trzyma ze mn¹. Syn zapala papierosa. ILL: Czy matka zejdzie na niadanie? CÓRKA: Powiedzia³a, ¿e chce zostaæ na górze. Czuje siê zmêczona. ILL: Macie dobr¹ matkê, dzieci. Naprawdê. Muszê to przyznaæ. Dobra matka. Niech zostanie na górze, powinna siê oszczêdzaæ. Ale my za to razem zjemy niadanie. Dawno tego nie robilimy. Zafundujê jajka i puszkê amerykañskiej szynki. Urz¹dzimy sobie pañsk¹ ucztê. Jak za dobrych czasów, kiedy huta Miejsce Pod S³oñcem jeszcze prosperowa³a. SYN: Bardzo ciê przepraszam, ale niestety... Gasi papierosa. ILL: Jak to, nie chcesz z nami zjeæ, Karolu? SYN: Pójdê na dworzec. Jeden z robotników zachorowa³. Mo¿e potrzeba im kogo na zastêpstwo. ILL: Praca na kolei w taki upa³ to nie jest odpowiednie zajêcie dla mojego syna. SYN: Lepsze takie ni¿ ¿adne. Odchodzi, Córka podnosi siê. CÓRKA: Ja tak¿e pójdê, tato. ILL: Ty te¿. No, no. A dok¹d to, je¿eli wolno panienkê zapytaæ? CÓRKA: Do urzêdu zatrudnienia. Mo¿e zg³oszono jakie wolne miejsce. Córka odchodzi. Ill jest wzruszony, kicha w chusteczkê. ILL: Dobre dzieci, dzielne dzieci. Od strony balkonu rozlegaj¹ siê dwiêki gitary. G£OS KLARY ZACHANASSIAN: Podaj mi moj¹ lew¹ nogê, Boby. G£OS OCHMISTRZA: Nie mogê jej znaleæ. G£OS KLARY ZACHANASSIAN: Le¿y za bukietem zarêczynowym na komodzie. 10 20 30 Do Illa przychodzi pierwszy klient. (Pierwszy) ILL: Dzieñ dobry, panie Hofbauer 1. PIERWSZY: Papierosy. ILL: Te co zawsze? PIERWSZY: Nie, wezmê tamte zielone. ILL: Dro¿sze. PIERWSZY: Niech pan zapisze na rachunek. ILL: No dobrze, poniewa¿ to pan jest, panie Hofbauer, i poniewa¿ musimy trzymaæ siê razem. PIERWSZY: Tam kto gra na gitarze. ILL: Jeden z gangsterów z Sing-Sing. Z hotelu wychodz¹ dwaj lepcy nios¹c wêdki i inny sprzêt do ³owienia ryb. OBYDWAJ: Dobry dzionek, Alfredzie, dobry dzionek. ILL: Niech was diabli wezm¹! OBYDWAJ: Idziemy ³owiæ ryby, idziemy ³owiæ ryby. Odchodz¹ na lewo. PIERWSZY: Id¹ nad Güllenbach. ILL: Nios¹ wêdki jej siódmego mê¿a. PIERWSZY: Mówi¹, ¿e straci³ swoje plantacje tytoniu. ILL: Nale¿¹ równie¿ do miliarderki. PIERWSZY: Za to wyprawi huczne wesele z tym ósmym. Wczoraj odby³y siê uroczyste zarêczyny. Na balkon w g³êbi wychodzi Klara Zachanassian w szlafroku. Porusza praw¹ rêk¹, lew¹ nog¹. Tu ewentualnie wprowadziæ pojedyncze dwiêki gitary, które bêd¹ te¿ towarzyszyæ nastêpnym scenom balkonowym, trochê jak przy recytatywie opery; zale¿nie od treci tekstu mog¹ to byæ walce, urywki ró¿nych hymnów narodowych itd. KLARA ZACHANASSIAN: No, ju¿ jestem zmontowana. Roby, zagraj tê armeñsk¹ piosenkê ludow¹. S³ychaæ grê na gitarze. KLARA ZACHANASSIAN: Ulubiona melodia Zachanassiana. Wci¹¿ kaza³ j¹ sobie graæ. Co rano. To by³ klasyczny mê¿czyzna, ten stary potentat finansowy ze swoj¹ olbrzymi¹ flot¹ tankowców i stajniami wycigowymi, obraca³ miliardami. Z takim ma³¿eñstwo jeszcze siê op³aca³o. Mistrz i nauczyciel by³ 1. Hofbauer czyt. hofbauer. 43 10 20 30 z niego nie lada, zna³ siê na wszelkich diabelskich sztuczkach, podpatrzy³am je co do jednej. Wchodz¹ dwie kobiety. Podaj¹ Illowi bañki na mleko. PIERWSZA KOBIETA: Mleka, panie Ill. DRUGA KOBIETA: Proszê, mój dzbanek, panie Ill. ILL: Dzieñ dobry paniom. Po litrze mleka dla ka¿dej z pañ. Otwiera wielk¹ bañkê i chce zaczerpn¹æ mleka. PIERWSZA KOBIETA: Proszê o pe³ne, panie Ill. DRUGA KOBIETA: Dwa litry pe³nego, panie Ill. ILL: Pe³nego. Otwiera inn¹ bañkê i czerpie mleko. Klara Zachanassian bierze lorgnon i rozgl¹da siê doko³a. KLARA ZACHANASSIAN: Piêkny poranek jesienny. Mgie³ka zasnuwa uliczki, srebrzysty dym, a nad tym fio³kowob³êkitne niebo, takie, jak je malowa³ hrabia Holk, mój trzeci m¹¿, minister spraw zagranicznych. W czasie urlopu zajmowa³ siê malowaniem obrazów. By³y okropne. (siada ociê¿ale) Ten ca³y hrabia by³ okropny. PIERWSZA KOBIETA: I mas³a. Dwadziecia deka. DRUGA KOBIETA: I bochenek pszennego chleba. Dwukilowy. ILL: Panie chyba dosta³y spadek, okr¹g³¹ sumkê. OBYDWIE KOBIETY: Proszê to zapisaæ na rachunek. ILL: Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich. PIERWSZA KOBIETA: Jeszcze czekolady za dwa dwadziecia. DRUGA KOBIETA: Za cztery czterdzieci. ILL: I to te¿ zapisaæ? PIERWSZA KOBIETA: Tak. DRUGA KOBIETA: Zjemy j¹ tu zaraz na miejscu, panie Ill. PIERWSZA KOBIETA: U pana jest najprzyjemniej, panie Ill. Siadaj¹ w g³êbi sklepu i jedz¹ czekoladê. KLARA ZACHANASSIAN: Daj Winstona1. Muszê raz spróbowaæ ulubionego gatunku mego siódmego mê¿a. Teraz, kiedy biedny Moby, namiêtny rybo³ówca, jest 1. Winston czyt. uinston tu: marka cygar. 44 10 20 30 rozwiedziony i pewnie siedzi smutny w ekspresie do Portugalii. Ochmistrz przynosi cygaro, podaje ogieñ. PIERWSZY: Siedzi tam na swoim balkonie i kurzy cygaro. ILL: Zawsze najdro¿sze gatunki. A¿ grzech! PIERWSZY: Rozrzutnoæ! Powinna siê wstydziæ, wko³o tyle biedy. KLARA ZACHANASSIAN pal¹c: Dziwne. Zupe³nie przyzwoite cygaro. ILL: Przeliczy³a siê. Jestem starym grzesznikiem, panie Hofbauer, któ¿ nim nie jest. Zrobi³em jej brzydki kawa³ w m³odoci, to prawda, ale kiedy Pod Z³otym Aposto³em wszyscy gülleñczycy pomimo swej nêdzy jednomylnie odrzucili jej propozycjê, by³a to najpiêkniejsza chwila w moim ¿yciu. KLARA ZACHANASSIAN: Whisky, Boby. Czystej. Przychodzi drugi klient, zubo¿a³y i obszarpany jak wszyscy. (Drugi) DRUGI: Dzieñ dobry. Dzi bêdzie upa³. PIERWSZY: Piêkna pogoda jako siê trzyma. ILL: Ale¿ mam dzi rano klientów a klientów. Przedtem to nikt nawet nie zajrza³, a od kilku dni drzwi siê nie zamykaj¹. PIERWSZY: Bo my stoimy po pañskiej stronie. Po stronie n a s z e g o Illa. Niez³omnie. KOBIETY zajadaj¹c czekoladê: Niez³omnie, panie Ill, niez³omnie. DRUGI: Jeste przecie¿ najpopularniejsz¹ osobistoci¹. PIERWSZY: Najwa¿niejsz¹! DRUGI: Na wiosnê zostaniesz burmistrzem. PIERWSZY: Murowane! KOBIETY jedz¹c czekoladê: Murowane, panie Ill, murowane. DRUGI: Daj butelkê wódki. Ill siêga na pó³kê. Ochmistrz podaje whisky. KLARA ZACHANASSIAN: Obud tego nowego. Nie lubiê, ¿eby moi mê¿czyni sypiali tak d³ugo. ILL: Trzy dziesiêæ. 10 20 30 DRUGI: Nie tej. ILL: Przecie¿ zawsze j¹ pi³e. DRUGI: Daj koniak. ILL: Kosztuje dwadziecia trzydzieci piêæ. Na to nikogo nie staæ. DRUGI: Czasem trzeba sobie na co pozwoliæ. Przez scenê przebiega na wpó³ rozebrana dziewczyna, goni j¹ Toby. PIERWSZA KOBIETA jedz¹c czekoladê: To skandal, jak siê ta Luiza zachowuje! DRUGA KOBIETA jedz¹c czekoladê: A jest przecie¿ zarêczona z tym blondynem, z tym muzykiem z ulicy Bertolda Schwarza. Ill zdejmuje butelkê koniaku. ILL: Proszê. DRUGI: I tytoniu. Do fajki. ILL: Proszê uprzejmie. DRUGI: Importowanego. Ill zlicza wszystko razem. Na balkon wychodzi Ma³¿onek VIII, aktor filmowy, wysoki, szczup³y, rudow³osy, ubrany w szlafrok. Mo¿e go graæ ten sam aktor, który gra³ Ma³¿onka VII. MA£¯ONEK VIII: Hopsi, czy to nie cudowne: nasze pierwsze niadanie jako m³odych narzeczonych. Jak we nie. Ma³y balkon, szumi¹ca lipa, plusk fontanny przed ratuszem, kilka kur przebiegaj¹cych przez jezdniê, gdzie tam zagadane gospodynie z ich drobnymi troskami, a ponad dachami wie¿a katedry! KLARA ZACHANASSIAN: Usi¹d, Hoby, przestañ gadaæ. Krajobraz widzê sama, a mylenie nie jest twoj¹ najmocniejsz¹ stron¹. DRUGI: Teraz jej ma³¿onek te¿ tam usiad³ na górze. PIERWSZA KOBIETA jedz¹c czekoladê: Ósmy. DRUGA KOBIETA jedz¹c czekoladê: Przystojny mê¿czyzna, aktor filmowy. Moja córka widzia³a go w roli k³usownika w filmie wed³ug powieci Ganghofera. PIERWSZA KOBIETA: A ja jako ksiêdza w filmie wed³ug Grahama Greenea 1. 1. Graham Greene czyt. graem grin. 10 20 30 Ma³¿onek VIII ca³uje Klarê Zachanassian. Akord na gitarze. DRUGI: No tak, za pieni¹dze mo¿na mieæ wszystko. Spluwa. PIERWSZY: Ale nie u nas. Uderza piêci¹ w stó³. ILL: Dwadziecia trzy osiemdziesi¹t. DRUGI: Zapisz to. ILL: W tym tygodniu zrobiê wyj¹tek, ale ¿eby mi zap³aci³ na pierwszego, kiedy dostaniesz zapomogê dla bezrobotnych. Drugi idzie w kierunku drzwi. ILL: Helmesberger! Drugi przystaje. Ill podchodzi do niego. Masz nowe buty. Nowe ¿ó³te buty. DRUGI: I co z tego? Ill patrzy na nogi Pierwszego. ILL: Pan tak¿e, panie Hofbauer, pan tak¿e ma nowe buty. (spogl¹da na Kobiety, podchodzi do nich, powoli, przera¿ony) I wy te¿. Nowe ¿ó³te buty! Nowe ¿ó³te buty! PIERWSZY: Nie rozumiem, co w tym takiego. DRUGI: Przecie¿ nie mo¿na ci¹gle nosiæ starych butów. ILL: Nowe buty. Jak to siê sta³o, ¿e moglicie sobie kupiæ nowe buty? KOBIETY: Wziê³ymy na rachunek, panie Ill, kaza³ymy zapisaæ. ILL: Kaza³ycie zapisaæ. U mnie te¿ kazalicie zapisaæ. Lepszy tytoñ, lepsze mleko, koniak. Sk¹d macie nagle kredyt w sklepach? DRUGI: Ty nam przecie¿ tak¿e dajesz na kredyt. ILL: Z czego chcecie za to zap³aciæ? Milczenie. Ill rzuca w klientów towarami. Wszyscy uciekaj¹. ILL: Z czego chcecie zap³aciæ? Z czego chcecie zap³aciæ? Z czego? Z czego? Biegnie w g³¹b sceny i znika. [...] Przy stole po lewej zasiada Policjant. Pije piwo. Mówi powoli, z namys³em. Z g³êbi nadchodzi Ill. KLARA ZACHANASSIAN: Mo¿esz podawaæ, Boby. POLICJANT: Czego pan sobie ¿yczy, Ill? Proszê, niech pan siada. Ill stoi. Pan dr¿y. 45 10 20 30 40 ILL: ¯¹dam aresztowania Klary Zachanassian. Policjant nabija sobie fajkê, zapala j¹ bez popiechu. POLICJANT: Osobliwe. Bardzo osobliwe. Ochmistrz podaje niadanie, przynosi pocztê. ILL: ¯¹dam tego jako przysz³y burmistrz. POLICJANT puszczaj¹c k³êby dymu: Jeszcze nie by³o wyborów. ILL: Proszê natychmiast zaaresztowaæ tê pani¹. POLICJANT: To znaczy, ¿e pan chce z³o¿yæ doniesienie na tê pani¹. Czy j¹ siê potem zaaresztuje, o tym rozstrzygnie policja. A czy co przeskroba³a? ILL: Wzywa mieszkañców naszego miasta do zamordowania mnie. POLICJANT: I ja mam tê pani¹ tak po prostu aresztowaæ. Nalewa sobie piwa. KLARA ZACHANASSIAN: Listy. Od Ikea. Od Nehru. Przesy³aj¹ gratulacje. ILL: To pañski obowi¹zek. POLICJANT: Osobliwe. Bardzo osobliwe. Pije piwo. ILL: Najoczywistsza rzecz w wiecie. POLICJANT: Drogi panie Ill, sprawa wcale nie jest taka oczywista. Rozpatrzmy wszystko na ch³odno. Ta pani zaproponowa³a miastu Güllen, ¿eby w zamian za miliard pana... no, pan ju¿ wie, co mam na myli. To siê zgadza, by³em przy tym. Ale dla policji nie jest to dostateczny powód, ¿eby podj¹æ kroki przeciwko Klarze Zachanassian. Ostatecznie obowi¹zuj¹ nas prawa. ILL: Nak³anianie do mordu. POLICJANT: Niech pan uwa¿a, panie Ill. Nak³anianie do mordu zachodzi³oby tylko w wypadku, gdyby propozycja zabicia pana by³a pomylana na serio. To chyba jasne. ILL: Jestem tego samego zdania. POLICJANT: No, w³anie. Natomiast w danym wypadku nie mo¿e byæ pomylana powa¿nie, gdy¿ cena miliarda jest grubo przesadzona, to musi pan sam przyznaæ, za tak¹ rzecz obiecuje siê tysi¹c, mo¿e dwa tysi¹ce; z pewnoci¹ nie wiêcej, co do tego nie ma dwóch zdañ. To za ponownie dowodzi, ¿e propozycja nie by³a pomylana na serio, a gdyby 46 10 20 30 nawet przyj¹æ, ¿e jest pomylana na serio, policja nie mo¿e z kolei traktowaæ serio tej pani, która najwidoczniej ma hyzia. Kapuje pan? ILL: Propozycja mnie zagra¿a, panie wachmistrzu, bez wzglêdu na to, czy ta pani ma hyzia, czy te¿ nie. To przecie¿ logiczne. POLICJANT: Nielogiczne. Propozycja nie stanowi dla pana zagro¿enia, lecz tylko jej wykonanie. Niech mi pan wska¿e rzeczywist¹ próbê wprowadzenia propozycji w czyn, na przyk³ad cz³owieka, który mierzy³ do pana z karabinu, a wówczas zjawiê siê niezw³ocznie. Ale przecie nikt nie chce propozycji zrealizowaæ, wprost przeciwnie. Manifestacja Pod Z³otym Aposto³em by³a ca³kowicie jednoznaczna. Pan pozwoli, ¿e z³o¿ê spónione gratulacje. Pije piwo. ILL: Nie jestem o tym tak zupe³nie przekonany, panie wachmistrzu. POLICJANT: Nie jest pan przekonany? ILL: Moi klienci kupuj¹ lepsze mleko, lepszy chleb, lepsze papierosy. POLICJANT: No to niech siê pan cieszy! Znak, ¿e pañskie interesy te¿ pójd¹ lepiej. Pije piwo. KLARA ZACHANASSIAN: Boby, ka¿ wykupiæ akcje Duponta 1. ILL: Helmesberger kupi³ u mnie koniak. A przecie¿ od lat nic nie zarabia i ¿yje zupkami z kuchni dla ubogich. POLICJANT: Dzi wieczór spróbujê tego koniaku. Jestem zaproszony do Helmesbergera. Pije piwo. ILL: Wszyscy sprawili sobie nowe buty. Nowe ¿ó³te buty. POLICJANT: Có¿ pan ma przeciwko nowym butom? Ja te¿ chodzê w nowych butach. Pokazuje nogi. ILL: I pan te¿! POLICJANT: Jak pan widzi. ILL: Tak¿e ¿ó³te. I pije pan pilzneñskie piwo. POLICJANT: Znakomite. ILL: Przedtem pi³ pan miejscowe. 1. Dupont czyt. dipa~.. 10 20 30 POLICJANT: By³o obrzydliwe. Muzyka radiowa. ILL: S³yszy pan? POLICJANT: No i co? ILL: Muzyka. POLICJANT: Weso³a wdówka. ILL: Radio. POLICJANT: U Hagholzera, obok. Powinien zamkn¹æ okno. Zapisuje w swoim notesie. ILL: Sk¹d Hagholzer wzi¹³ radio? POLICJANT: Jego rzecz. ILL: A pan, panie wachmistrzu, z czego pan zap³aci za pilzneñskie piwo i nowe buty? POLICJANT: Moja rzecz. Telefon na stole dzwoni. Policjant podnosi s³uchawkê. POLICJANT: Posterunek policji w Güllen. KLARA ZACHANASSIAN: Zatelefonuj do Rosjan, Boby, ¿e zgadzam siê na ich propozycjê. POLICJANT: W porz¹dku. Odk³ada s³uchawkê. ILL: A z czego zap³ac¹ moi klienci! POLICJANT: To policji nie obchodzi. Wstaje i zdejmuje karabin z porêczy krzes³a. ILL: Ale mnie obchodzi. Bo zap³ac¹ mn¹. POLICJANT: Nikt na pana nie dybie. £aduje broñ. ILL: Miasto zad³u¿a siê. Wraz z d³ugami ronie dobrobyt. Wraz z dobrobytem koniecznoæ zabicia mnie. A ta pani mo¿e sobie spokojnie siedzieæ na balkonie, popijaæ kawê, kopciæ cygara i czekaæ. Nic, tylko czekaæ. POLICJANT: Bzdury pan plecie! ILL: Wy wszyscy czekacie. Uderza piêci¹ w stó³. POLICJANT: Za du¿o pan wypi³! Manipuluje przy karabinie. POLICJANT: No, teraz jest na³adowany. Mo¿e pan spaæ spokojnie. Policja jest po to, ¿eby prawu zapewniæ pos³uch, dbaæ o porz¹dek, ochraniaæ obywateli. Zna swoje obowi¹zki. Gdyby gdziekolwiek, z jakiejkolwiek strony pojawi³ siê choæby cieñ podejrzenia, ¿e panu co zagra¿a, panie Ill, policja natychmiast wkroczy, na tym mo¿e pan polegaæ. 10 ILL cicho: Dlaczego wstawi³ pan sobie z³oty z¹b, panie wachmistrzu? POLICJANT: ¯e co? ILL: Nowy, b³yszcz¹cy z¹b. POLICJANT: Czy pan zwariowa³? Ill widzi teraz, ¿e lufa karabinu jest wycelowana w niego i powoli podnosi rêce do góry. POLICJANT: Nie mam czasu dyskutowaæ o pañskich urojeniach, cz³owieku. Muszê iæ. Tej postrzelonej miliarderce uciek³ ulubiony kiciu. Czarna pantera. Muszê na ni¹ zapolowaæ. Wychodzi. ILL: Na mnie polujecie, na mnie! [...] AKT TRZECI 20 30 Piotrowa Stodo³a: Po lewej siedzi w lektyce Klara Zachanassian, nieruchoma, ubrana w bia³¹ sukniê lubn¹, z welonem itd. Jeszcze bardziej na lewo drabina oraz wóz drabiniasty, stara bryczka, s³oma, porodku beczu³ka. Z góry zwisaj¹ szmaty, zbutwia³e worki, wszystko zasnute olbrzymimi pajêczynami. Z g³êbi wy³ania siê Ochmistrz. OCHMISTRZ: Lekarz i nauczyciel. KLARA ZACHANASSIAN: Niech wejd¹. Lekarz i Nauczyciel zjawiaj¹ siê, id¹ po omacku w ciemnoci, wreszcie dostrzegaj¹ miliarderkê, sk³adaj¹ uk³on. Obaj wystêpuj¹ obecnie w bardzo przyzwoitych, po mieszczañsku solidnych, prawie ¿e eleganckich ubraniach. OBYDWAJ: £askawa pani. Klara Zachanassian przygl¹da im siê przez lorgnon. KLARA ZACHANASSIAN: Zakurzylicie siê, panowie. Obaj otrzepuj¹ siê z kurzu. NAUCZYCIEL: Proszê nam wybaczyæ. Musielimy przeleæ przez star¹ bryczkê. KLARA ZACHANASSIAN: Schroni³am siê w Piotrowej Stodole. Potrzeba mi spokoju. lub w katedrze w Güllen by³ bardzo mêcz¹cy. Ostatecznie nie jestem ju¿ taka m³oda. Proszê, niech pan usi¹dzie na beczce. 47 10 20 30 NAUCZYCIEL: Bardzo dziêkujê. Siada. Lekarz stoi. KLARA ZACHANASSIAN: Duszno tutaj. Mo¿na siê udusiæ. Ale lubiê tê stodo³ê, zapach siana, s³omy, smarów do wozu. Wspomnienia. Wszystkie te narzêdzia i sprzêty, wid³y do gnoju, bryczka, po³amany wóz drabiniasty, by³y tu ju¿ za czasów mojej m³odoci. NAUCZYCIEL: Miejsce sk³aniaj¹ce do zadumy. Ociera pot z twarzy. KLARA ZACHANASSIAN: Pastor wyg³osi³ buduj¹ce kazanie. NAUCZYCIEL: Pierwszy List do Koryntian, rozdzia³ trzynasty. KLARA ZACHANASSIAN: Pan tak¿e dobrze siê spisa³ ze swoim chórem mieszanym, panie nauczycielu. piew brzmia³ uroczycie. NAUCZYCIEL: Bach. Z Pasji wiêtego Mateusza. Jestem jeszcze zupe³nie pod wra¿eniem. Obecnoæ ludzi z wielkiego wiata, wiata finansów, filmu... KLARA ZACHANASSIAN: Ca³y ten wielki wiatek pomkn¹³ ju¿ w swoich cadillacach do stolicy. Na weselne przyjêcie. NAUCZYCIEL: £askawa pani. Nie chcielibymy zabieraæ pani wiêcej czasu, ni¿ potrzeba. Ma³¿onek zapewne oczekuje pani niecierpliwie. KLARA ZACHANASSIAN: Hoby? Odes³a³am go z powrotem do Geiselgasteig 1 razem z jego porschem. LEKARZ zdumiony: Do Geiselgasteig? KLARA ZACHANASSIAN: Moi adwokaci wnieli ju¿ sprawê rozwodow¹. NAUCZYCIEL: A gocie weselni, ³askawa pani? KLARA ZACHANASSIAN: S¹ do tego przyzwyczajeni. To jedno z moich najkrótszych ma³¿eñstw. Tylko z lordem Ismaellem trwa³o jeszcze krócej. Co was do mnie sprowadza? NAUCZYCIEL: Przychodzimy w sprawie pana Illa. KLARA ZACHANASSIAN: O, czy¿by umar³? NAUCZYCIEL: £askawa pani! Ostatecznie kierujemy siê pewnymi zasadami, przyjêtymi na Zachodzie. KLARA ZACHANASSIAN: No to czego chcecie? 1. Geiselgasteig czyt. gaizelgasztajg. 48 10 20 30 NAUCZYCIEL: Gülleñczycy niestety sprawili sobie ró¿ne rzeczy. LEKARZ: Dosyæ du¿o rzeczy. Obaj ocieraj¹ pot. KLARA ZACHANASSIAN: Zad³u¿ylicie siê? NAUCZYCIEL: Beznadziejnie. KLARA ZACHANASSIAN: Pomimo zasad? NAUCZYCIEL: Jestemy tylko ludmi. LEKARZ: I musimy teraz sp³acaæ nasze d³ugi. KLARA ZACHANASSIAN: Przecie¿ wiecie, co trzeba zrobiæ. NAUCZYCIEL odwa¿nie: Pani Zachanassian! Pomówmy ze sob¹ otwarcie. Proszê wejæ w nasze smutne po³o¿enie. Od dwóch dziesi¹tków lat staram siê wyhodowaæ w tej zubo¿a³ej gminie delikatne zal¹¿ki szlachetnych, ludzkich uczuæ, a doktor t³ucze siê swoim starym mercedesem, odwiedzaj¹c rachitycznych i chorych na grulicê pacjentów. I po có¿ te ¿a³osne ofiary? Dla pieniêdzy? Chyba nie. Nasze uposa¿enie jest znikome, osobicie bez wahania odrzuci³em propozycjê przeniesienia siê do liceum w Kalberstadt, doktor za nie przyj¹³ stanowiska wyk³adowcy na uniwersytecie w Erlangen. Czy wy³¹cznie z mi³oci bliniego? To by³aby przesada. Nie, wytrwalimy przez te d³ugie, niekoñcz¹ce siê lata, a wraz z nami przetrwa³o miasteczko, poniewa¿ mielimy nadziejê, ¿e od¿yje dawna wietnoæ Güllen, ¿e zyskamy mo¿noæ wykorzystania naturalnych bogactw, które w takim nadmiarze kryje nasza ojczysta ziemia. Nizina Pückenried obfituje w z³o¿a naftowe, teren Konradowego Lasu w rudê. Nie jestemy nêdzarzami, madame, tylko po prostu o nas zapomniano. Potrzeba nam kredytów, zaufania, zamówieñ, a gdy je otrzymamy, rozkwitnie nasza gospodarka, nasza kultura. Güllen mo¿e te¿ co zaoferowaæ: hutê Miejsce Pod S³oñcem. LEKARZ: Fabrykê Bockmanna. NAUCZYCIEL: Zak³ady Wagnera. Jeli je pani kupi i uzdrowi, Güllen znów bêdzie prosperowaæ. Lepiej racjonalnie, z dobrym oprocentowaniem zainwestowaæ sto milionów ni¿ roztrwoniæ miliard! 10 20 30 40 KLARA ZACHANASSIAN: Mam jeszcze dwa. NAUCZYCIEL: Niech pani nie dopuci, ¿eby oczekiwanie, którym ¿ylimy przez lata ca³e, okaza³o siê daremne. Nie prosimy o ja³mu¿nê, proponujemy interes. KLARA ZACHANASSIAN: Rzeczywicie, interes nie by³by z³y. NAUCZYCIEL: £askawa pani! Wiedzia³em, ¿e nas pani nie opuci w potrzebie. KLARA ZACHANASSIAN: Tylko ¿e interes jest nierealny. Nie mogê kupiæ huty Miejsce Pod S³oñcem, poniewa¿ ju¿ jest moj¹ w³asnoci¹. NAUCZYCIEL: Pani? LEKARZ: A Bockmann? NAUCZYCIEL: A Zak³ady Wagnera? KLARA ZACHANASSIAN: Równie¿ nale¿¹ do mnie. Moje s¹ fabryki, nizina Pückenried, Piotrowa Stodo³a, miasteczko, ka¿da jego ulica, ka¿dy dom. Kaza³am wykupiæ przez agentów ca³y ten kram i unieruchomiæ przedsiêbiorstwa. Wasza nadzieja by³a szaleñstwem, wasza wytrwa³oæ nonsensem, wasza ofiarnoæ g³upot¹, zmarnowalicie ¿ycie bez najmniejszego po¿ytku. Cisza. LEKARZ: To przecie¿ potworne! KLARA ZACHANASSIAN: By³a zima, kiedy w marynarskim mundurku, z rudymi warkoczami, w zaawansowanej ci¹¿y opuszcza³am ongi to miasteczko, a jego mieszkañcy spogl¹dali za mn¹ z drwi¹cymi minami. Zmarzniêta siedzia³am w poci¹gu do Hamburga, ale gdy za kwiatami na zamarzniêtych szybach zniknê³y kontury Piotrowej Stodo³y, postanowi³am, ¿e tu jeszcze powrócê. Teraz jestem. Teraz ja wysuwam ¿¹dania, ja dyktujê warunki zawarcia transakcji. (g³ono) Roby i Toby, wracamy Pod Z³otego Aposto³a. Przyjecha³ ma³¿onek numer dziewiêæ ze swymi ksi¹¿kami i rêkopisami. Z g³êbi nadchodz¹ potworne draby i podnosz¹ lektykê. NAUCZYCIEL: Pani Zachanassian! Pani jest kobiet¹, która zosta³a bolenie zraniona w swych uczuciach. ¯¹da pani absolutnej sprawiedliwoci. Przypomina 10 20 mi pani antyczn¹ bohaterkê, Medeê 1. Ale w³anie dlatego, ¿e doskonale pani¹ rozumiemy, zdobywamy siê na odwagê, ¿eby tym wiêcej ¿¹daæ: niech pani zrezygnuje ze zgubnej myli o zemcie, niech pani nie doprowadza nas do ostatecznoci, lecz pomo¿e biednym, s³abym, ale uczciwym ludziom wieæ nieco godniejsze ¿ycie, niech siê pani zdobêdzie na prawdziwe cz³owieczeñstwo! KLARA ZACHANASSIAN: Cz³owieczeñstwo, moi panowie, jest podporz¹dkowane gie³dzie milionerów, jeli kto rozporz¹dza takim kapita³em jak mój, staæ go na stworzenie sobie w³asnego ³adu wiata. wiat zrobi³ ze mnie dziwkê, teraz ja zrobiê z niego burdel. Kto nie mo¿e buliæ, a pragnie uczestniczyæ w rozkoszach ¿ycia, ten musi zgi¹æ kark. Wy pragniecie uczestniczyæ w rozkoszach ¿ycia. Uczciwy jest tylko ten, kto p³aci. A ja p³acê. Miastu Güllen za morderstwo, koniunktur¹ za jednego trupa. Jazda, wy tam! Dwa potworne draby wynosz¹ lektykê. LEKARZ: Mój Bo¿e, co robiæ? NAUCZYCIEL: To, co nam nakazuje sumienie, doktorze Nüsslin. [...] Friedrich Dürrenmatt, Wizyta starszej pani. Tragiczna komedia w trzech aktach (fragmenty), T³um. Irena i Egon Naganowscy. Tekst wed³ug wydania: Friedrich Dürrenmatt, Teatr (Wybór), PIW, Warszawa 1972. 1. Medea (z mit. gr.) czarodziejka, córka króla Kolchidy, w³aciciela z³otego runa. Medea zakocha³a siê w Jazonie i umo¿liwi³a mu zdobycie z³otego runa, broni¹c Argonautów przed pocigiem swego ojca. Gdy Jazon j¹ porzuci³, zabi³a swoj¹ rywalkê oraz w³asne dzieci i uciek³a do Aten, sk¹d zosta³a wypêdzona za próbê zabicia Tezeusza. W cyklu To lubiê! lekturê historii o Argonautach w opracowaniu J. Parandowskiego proponowano w kl. szóstej. 49 Na samym dnie * Hottingen jak wynika z danych w tekcie, miasteczko w Szwajcarii. * Storch czyt. sztorh. * Gehr czyt. ge:r. * sêdzia pokoju funkcja pe³niona przede wszystkim we Francji i Anglii; we Francji sêdzia pokoju rozstrzyga³ drobne spory cywilne (nie karne), w Anglii to urzêdnik o uprawnieniach administracyjnych. * pilastry kolumny, zwykle w formie prostopad³ocianu, wpuszczane w mur. Maria Konopnicka Mi³osierdzie gminy Kartka z Hottingen* Dziewi¹ta dochodzi na zegarze gminy. Przez lekk¹ mg³ê porann¹ przebijaj¹ ciemniejsze lazurowe g³êbie, zapowiadaj¹ce cudown¹ i cich¹ pogodê. Przed kancelari¹ snuj¹ siê gromadki, oczekuj¹c przybycia pana radcy Storcha*, którego szary filcowy kapelusz i laskê ze srebrn¹ ga³k¹ widaæ przed blisk¹ kawiarni¹ Gehra*, u stolika pana sêdziego pokoju*, czytaj¹cego tu przy cienkiej kawie swój poranny dziennik. Pan radca mo¿e przybyæ lada chwila; tak przynajmniej s¹dzi wony, stoj¹cy w pó³urzêdowej postawie na ganku kancelarii i odpowiadaj¹cy na pozdrowienia przechodniów przytkniêciem dwu palców do granatowej z bia³¹ wypustk¹ czapki. 10 Od strony kawiarni Gehra dolatuj¹ rzekie g³osy obu rozmawiaj¹cych panów. Pan radca zatrzyma³ siê tylko na chwilê, nie siada nawet, ale rozmowa z panem sêdzi¹ bawi go widaæ, gdy¿ s³ychaæ od czasu do czasu jego miech swobodny, weso³y, któremu odpowiada krótkim naszczekiwaniem pyszny, brunatny seter w postawie sfinksa u stolika le¿¹cy. Tymczasem ludzie przed kancelari¹ przychodz¹, pozdrawiaj¹ siê wzajem i staj¹ gawêdz¹c niedbale. Niektórzy id¹ wprost do kancelarii, inni przysiadaj¹ na kamiennych, po³¹czonych lunym ³añcuchem s³upkach, które niewielki, ¿wirem wysypany plac przed gmachem od ulicy dziel¹; jeszcze inni, zadar³szy g³owy, przypatruj¹ siê samemu gmachowi. Jest nowy. Stan¹³ wszak¿e na miejscu dawno zadrzewionym, z któ20 rego mu pozostawiono dwa szeroko rozros³e o ³upi¹cej siê, delikatnej korze platany, których ¿yw¹ zieleñ jesienne s³oñce z³ociæ ju¿ nieco zaczê³o. Sam gmach, prosty, szary, kwadratowy niemal, ma na p³askim dachu nisk¹ ¿elazn¹ balustradê o z³oconych ga³kach, a na fasadzie cztery pilastry* i pami¹tkow¹ tablicê z napisem. Napis ten, b³yszcz¹cy weso³o z³oceniem swych liter, przyci¹ga oczy ludzkie. Ka¿dy prawie z przyby³ych podnosi g³owê i odczytuje go z powag¹. Albo¿ nie ma prawa? Wszak ka¿dy na wzniesienie kancelarii da³ swoje trzy grosze, a dom jest wspóln¹ w³as- Muzeum Literatury w Warszawie. Maria Konopnicka (1842-1910) pisarka. Po separacji z mê¿em wychowywa³a samotnie szecioro dzieci. Wra¿liwa na nêdzê spo³eczn¹, powiêci³a temu problemowi wiele wierszy i nowel. Reagowa³a z pasj¹ na aktualne wydarzenia spo³eczne i polityczne, np. anga¿owa³a siê w dzia³ania przeciwko germanizacji narodu polskiego (wiersz O Wrzeni, s³ynna Rota...). Podobnie jak Henryk Sienkiewicz, zosta³a obdarowana przez Polaków dworkiem (w ¯arnowcu ko³o Krosna) zakupionym ze sk³adek publicznych. Jej grób znajduje siê we Lwowie. W cyklu To lubiê! proponowano dot¹d lekturê jednego tylko wiersza Konopnickiej A jak poszed³ król... w kl. III gimnazjum. 50 * cebula tu: gruby zegarek kieszonkowy. * joppy bluzy, kaftany (jupka; w jêzykach europejskich s³owo w ró¿nych odmianach fonetycznych, pochodzenia wschodniego, u¿ywane równie¿ na oznaczenie spódnicy). * dymka barchan. * Blanc czyt. blank. * Höschli czyt. höszli. * kitajka od Kitaj (Chiny), w ró¿nych krajach nazwa ró¿nych tkanin jedwabnych i bawe³nianych; tu: materia³ bawe³niany. * Münster czyt. münster. * * * * * Sprüngli czyt. sprüngli. Kägi czyt. kegi. Mainau czyt. mainau. Dödöli czyt. dödli. Tödi Mayer czyt. tödi majer. * Dörfli czyt. dörfli. * Leu czyt. loj. * s³odownik wytwórca s³odu, produktu niezbêdnego do wyrobu spirytusu i piwa; s³ód zawiera cukier skrobiowy utworzony w wysuszonym kie³kuj¹cym jêczmieniu. noci¹ i wspólnym dzie³em gminy. Nie mniej przyci¹ga oczy zegar, umieszczony w samym ostrzu trójk¹ta opieraj¹cego siê podstaw¹ o p³askie kapitele pilastrów, tylko ¿e wskazówki jego zdaj¹ siê dzi wolniej jako poruszaæ po okr¹g³ej i b³yszcz¹cej tarczy. Tak przynajmniej mniema w³aciciel bliskiej piwiarni, który co chwila dobywa swoj¹ wielk¹ srebrn¹ cebulê* , konfrontuj¹c j¹ z zegarem gminy. Mi³y Bo¿e, po co siê cz³owiek ma pieszyæ. Czas i tak leci. Ju¿ tylko parê minut brakuje do dziewi¹tej; gromadki zaczynaj¹ siê ci¹gaæ przed sam ganek kancelarii, miej¹c siê i rozmawiaj¹c g³ono. Nie ma w tym zebraniu nic uroczystego: jak kto przy robocie sta³, tak przyszed³. Zwyczajnie, za interesem. 10 Codzienne joppy* szarzej¹ siê na grzbietach; rzenik Wallauer przyszed³ w ró¿owym dymkowym* kaftanie, Jan Blanc*, rymarz z Höschli*, w zielonym kitajkowym* fartuchu, spiêtym na mosiê¿n¹ haftkê z ³añcuszkiem; wielu, mimo rannego ch³odu, stawi³o siê na zebranie w kamizelkach tylko; wdowa Knaus, jak sz³a z targu, tak wst¹pi³a z koszykiem ogrodowizny i z now¹ szczotk¹ pod pach¹. A có¿? Wszak tu wszyscy swoi. Nareszcie na kwadratowej wie¿ycy Nowego Münsteru* zaczynaj¹ biæ kwadranse, a jednoczenie daje siê s³yszeæ radosne szczekanie wy¿³a biegn¹cego u nóg pana radcy. Wyprzedza go, wraca, znowu go wyprzedza, znów w paru susach wraca, a¿ weszli razem w wybornych humorach w otwarte drzwi kancelarii. Zaraz za nimi zaczynaj¹ 20 wchodziæ czekaj¹ce przed gmachem gromadki. Wchodz¹ i w sieniach ju¿ dziel¹ siê na dwie partie: ciekawych i interesowanych. Interesowani przepychaj¹ siê zbitym szeregiem do ¿ó³tych drewnianych balasków, dziel¹cych salê na czêæ urzêdow¹ i nieurzêdow¹; ciekawi id¹ wolniej i obsiadaj¹ ³awki, biegn¹ce doko³a pod cian¹. Nie jest to rozdzia³ stanowczy. To z jednej, to z drugiej strony co i raz miano sobie co do powiedzenia; czasem te¿ który z ciekawszych uczuwa³ siê nagle interesowanym i u balasków miejsca sobie szuka³. Cz³owiek mo¿e siê namyliæ i w ostatniej chwili. Interesowanych jest mniej; ci maj¹ wa¿niejsze stanowisko w sali. Jest tu powronik 30 Sprüngli*, który siê niedawno z wdow¹ o¿eni³ i warsztat chcia³ rozwin¹æ; jest Kägi* Tobiasz, w³aciciel piwiarni Pod Zielon¹ Ró¿¹; jest piekarz Lorche; jest ober¿ysta z Mainau*; jest Dödöli*, w³aciciel winnicy; jest Wetlinger Urban, s³odownik*; jest Tödi Mayer*, lusarz; jest kotlarz Kissling; jest ogrodnik Dörfli*; jest stolarz Leu* Peter i kilku innych jeszcze. Ka¿dy z nich potrzebuje pos³ugi to w warsztacie, to w domu, to w roli. Ka¿dy te¿ woli, ¿e mu to taniej przyjdzie, ni¿ gdyby parobka zgodzi³. Porozpierali siê u balasków i gwarz¹ z cicha. Wdowa Knaus tak¿e siê miêdzy nimi rozpar³a. Od czasu, jak siê syn o¿eni³, na imiê boskie nie ma siê kim w domu pchn¹æ. Jest przy tym mi³osiernego serca i chêtnie by biedotê jak¹ wziê³a, ¿eby tylko pos³ugê z tego niezgorsz¹ mieæ mo¿51 * kamlot (z fr.) tkanina z we³ny wielb³¹dziej. 52 na. No i ¿eby dop³ata nie bardzo marn¹ by³a. Nie mo¿e przecie¿ niedo³êgi darmo do domu braæ. Gmina zreszt¹ ma fundusze na to, ¿eby za biedaków, co ju¿ robiæ nie mog¹, p³aci³a. ¯ebraæ przecie¿ nie pójd¹, nie wolno. Czy tylko bêdzie w czym wybraæ?... Pod jesieñ s³abnie to jak muchy. Wola³aby babê... Phi! wemie i dziada, jak baby nie bêdzie. Aby od biedy, aby od biedy! A czy to ma³o tej ho³oty w gminie? Tygodnia nie ma, ¿eby do kancelarii nie ci¹ga³a jaka mizerota, której siê zdaje, ¿e ju¿ nie poradzi robocie. Nieprawda¿? Takiego dobrze docisn¹æ, to i za m³odego obstanie od nag³ego razu. A i to b³ogie, co tam gmina doda. Nie raz, nie dwa, jeszcze taki swego nie przeje, a ju¿ go 10 mieræ cinie. Hoppingerom siê trzydzieci franków po starej Reguli zosta³o, co j¹ na wiosnê z kancelarii wziêli. A Egli? Egli wiêcej ni¿ w parobka w Alojza ora³, a jeszcze po³owy zapomogi nie wyda³, kiedy stary zipn¹³. Pan Bóg mi³osierny niczyjej krzywdy nie chce! Tu wdowa wzdycha, a czarny kamlotowy* kaftan podnosi siê z szelestem na jej szerokich piersiach. Ale jeden i drugi ogl¹da siê ku drzwiom. Czemu nie przyszed³ Probst? Spodziewano siê, ¿e pierwszy do licytacji stanie, a jego dot¹d nie ma. Ucicha nareszcie w sali, a pan radca podnosi g³owê od biurka, przy którym stoj¹c czyta³ papier jaki. Jest to m³ody jeszcze, przystojny i okaza³y szatyn, którego niewielka ³ysina niemal 20 ¿e nie szpeci wcale. Twarz ma miêsist¹, okr¹g³¹, w¹s rudawy, spojrzenie otwarte, jasne. Ubrany z pewnym wykwintem, u szwajcarskich urzêdników niezwyk³ym. Szczególniej uderza nie¿ny gors u koszuli, na którym b³yszcz¹ drobne z³ote spinki. Podniós³szy g³owê pan radca oczy mru¿y i znad z³otych okularów po obecnych patrzy. W tej chwili w³anie wony drzwi zamyka. Zdaje siê, ¿e ju¿ nikt wiêcej nie przyjdzie. No, moi panowie odzywa siê pan radca przeci¹gaj¹c palcem t³ustej, bia³ej rêki pomiêdzy przyciasnym ko³nierzykiem a pe³n¹, nieco nabrzmia³¹ szyj¹. No, moi panowie, mamy dzi, jak wiecie, posiedzenie sekcji dobroczynnoci w gminie. Czy tak? Tak, tak! odzywa siê kilka g³osów z sali. 30 A wiêc, moi panowie dodaje radca, zapuszczaj¹c palec pomiêdzy ko³nierzyk a kark, k³ad¹cy siê na nim fa³d¹ t³ustej skóry wiêc mo¿emy zaczynaæ! Tak, tak! odzywaj¹ siê ponownie g³osy. Ale pan radca, wie¿y urzêdnik z wyborów, nie lubi traciæ sposobnoci do ma³ych przemówieñ, które by gruntowa³y popularnoæ jego. Chrz¹ka tedy i opar³szy obie d³onie na pulpicie swego biurka tak rzecze: Wiadomo panom, jak opiekuñcze s¹ ustawy gminy. Wiadomo panom, ¿e gmina nie dozwala cierpieæ nêdzy ¿adnemu z cz³onków swoich. Ociera ³zy, odziewa nagich, karmi g³odnych, bezdomnym daje dach nad g³ow¹, s³abych wspiera. Tu czuj¹c, ¿e mu siê ten frazes uda³, robi krótk¹, lecz znacz¹c¹ pauzê. Obejmuje potem oczyma obecnych i tak mówi dalej: * koza dawniej: areszt. * uszak nieruchoma czêæ zawiasów w futrynie. * Kuntz Wunderli czyt. kunc wunderli. Ustawy gminy s¹ ustawami chrzecijañskiego mi³osierdzia, s¹ one nie tylko nasz¹ zdobycz¹ cywilizacyjn¹, ale nasz¹ chlub¹! Tak jest, panowie, one s¹ nasz¹ chlub¹! Wiadomo panom, ¿e m³odoæ nie trwa, si³y opuszczaj¹, choroba i bieda ³amie. Jest to powszechne prawo, któremu ulega wiat ca³y. Ale nasza gmina podejmuje walkê z tym prawem. W jaki sposób? W bardzo prosty: przygarnia tych, których skrzywdzi³o ¿ycie, przygarnia nêdzarzy i wydziedziczonych, przygarnia kaleki i niemocne starce. Tu pan radca dziwi siê, ¿e mu tak dobrze idzie, i znów robi pauzê. ¯al mu po prostu, ¿e s³ucha go tak ma³a garstka ludzi. Taka mowa, wypowiedziana na jakim du¿ym zebraniu, zrobi³aby mu imiê. Za czym z wysoka rzuca okiem na salê i tak koñczy: 10 Tak jest, moi panowie! Gmina przygarnia ich i godz¹c rozumn¹ rachubê z porywami serca mówi: starzec ten, nêdzarz ten, ten kaleka nie mo¿e ju¿ wy¿yæ ze swej pracy. Owszem, nie mo¿e ju¿ pracowaæ. Nie ma on rodziny, która by go ¿ywiæ mog³a, lub te¿ ma rodzinê biedn¹, której praca ledwo starczy, by g³odu nie zaznaæ. Mam¿e go puciæ, by siê w³óczy³ po drogach jako wstrêtny ¿ebrak? Nigdy! Potrz¹sa g³ow¹ energicznie i podnosz¹c g³os mówi: Wony, wprowad kandydata! Wony przechodzi szerokim krokiem przez salê i znika w drzwiach bocznych, do ma³ej komórki, s³u¿¹cej niekiedy za kozê*, wiod¹cych; miêdzy zebranymi szerz¹ siê pó³g³one szmery, a pan radca stoi z podniesion¹ rêk¹, ¿eby nie wychodziæ z pozy. 20 Up³ywa krótka chwila. Nagle w drzwiach bocznych ukazuje siê naprzód g³owa, dygoc¹ca na krótkiej, wychud³ej szyi, potem kolana ku przodowi zgiête, potem stopy resztk¹ obuwia ozute, potem rêce zgrabia³e i dr¿¹ce, które siê uszaków* drzwi z obu stron chwytaj¹, ¿eby dopomóc nogom przez próg, a wreszcie grzbiet w pa³¹k zgiêty. Jest to Kuntz Wunderli*, stary tragarz, którego wszyscy znaj¹. W sali zapanowywa szmer g³oniejszy nieco. To kandydat?... Na mi³osierdzie boskie, có¿ to za kandydat? Któ¿ wemie do siebie takiego trupa? Co za pomoc z tego komu? Co za wyrêka? No, no! Ciekawa rzecz, co te¿ gmina myli daæ za wziêcie tego próchna! A toæ skóra i koci! Nic wiêcej! Niezadowolenie siê wzmaga. S¹ tacy, którzy od razu siêgaj¹ po czapki i od balasków 30 odchodz¹. Ale pan radca na szmery te nie zwa¿a i, zaledwie Kuntz Wunderli ukaza³ siê we drzwiach, tak mowê swoj¹ koñczy: Tak jest, moi panowie! Piêkne nasze ustawy wygna³y z ziemi naszej ¿ebraninê, a wprowadzi³y do niej mi³osierdzie. Nie ma ju¿ opuszczonych! Nie ma ju¿ nêdzarzy! Gmina jest ich matk¹, gmina jest ich ¿ywicielk¹. Oto jest starzec niezdolny do pracy. Kto z panów chce go wzi¹æ do siebie? Niejedn¹ pos³ugê mieæ mo¿na jeszcze z niego. Gmina nie wymaga, by jej cz³onkowie czynili to darmo. Gmina gotowa jest, pod³ug ustaw swoich, przyczyniæ siê do utrzymania tego starca. Kandydacie, przybli¿ siê! Panowie, przypatrzcie siê kandydatowi! 53 * fonta tu: finezyjnie zawi¹zana kokarda noszona zamiast krawata. 54 Sk³oni³ g³owê i dobywszy fular otar³ nim czo³o. £atwo siê poci³, a w sali stawa³o siê gor¹co. Tymczasem Kuntz Wunderli, popchniêty nieco z ty³u przez wonego, wydobywa siê szczêliwie zza drzwi i przy progu staje. Pe³ne wiat³o, z otwartego na obszern¹ ³¹kê okna, pada teraz na jego zgarbion¹ i znêdznia³¹ postaæ. Stoi tak przez chwilê, mn¹c w rêku stary pilniowy kapelusz, a chude kolana dr¿¹ mu coraz silniej. Jest wzruszony. Nagle prostuje siê, podnosi g³owê i z umiechem na obecnych patrzy. Umiech ma zachêcaj¹cy, weso³y prawie. Kuntz Wunderli nie wie, kto bêdzie panem jego. Umiecha siê tedy do wszystkich i rano mruga oczyma. Oczy te s¹ zimne, os³upia³e i stroskane. 10 Stary Kuntz usi³uje im wszak¿e nadaæ filuterny, niemal lekkomylny wyraz. Gdy mu siê jedno zmêczy i staje w ciemnym swoim dole nieruchome, martwe, mruga drugim, jakby chcia³ mówiæ: Jeszczem ja mocny! O, i jaki mocny! Chleba darmo nie zjem, pracowaæ bêdê, ka¿dej robocie poradzê. I wody przyniosê, i drew u³upiê, i kartofli naskrobiê, i izbê zamiotê... Du¿¹ si³ê mam jeszcze... du¿¹ si³ê... A gdy tak patrzy z wysi³kiem, stara jego g³owa coraz silniej trz¹æ siê zaczyna, oczy nieruchomiej¹ i zachodz¹ wielkimi ³zami, a rêce szukaj¹ podpory. Jedne tylko w¹skie i zapad³e usta umiechaj¹ siê, ci¹gle siê umiechaj¹, nawet wtedy, kiedy dwie ³zy ciê¿kie i zimne tocz¹ siê z wolna po zmiêtej i zbru¿d¿onej twarzy. Ten, to ów zaczyna mu siê przygl¹daæ. Istotnie, stary wygl¹da wcale jeszcze dobrze. 20 Dzi rano ogoli³ siê w³anie; wony po¿yczy³ mu brzytwy. Le¿y to w interesie gminy, ¿eby taki kandydat jak najlepiej i najraniej siê przedstawia³. Inaczej móg³by nie znaleæ wcale amatora. Nie tylko wiêc wony po¿yczy³ mu brzytwy, ale starego kubraka i niebieskiej chustki na szyjê, które po licytacji znów sobie odbierze. Stary Kuntz Wunderli umie to oceniæ. Wie on, jakie pobudki mia³a gmina w tak ³askawie udzielonej mu pomocy, i rad by przede wszystkim uwydatniæ te piêkne szczegó³y swojego ubrania. Ale rêkawy kubraka s¹ na niego przyd³ugie; sam kubrak, zbyt obszerny, wisi na nim raczej, nili go odziewa, a bujny, niebieski, bawe³niany fonta* dziwnie siê sprzecza z jego wysch³¹, pomarszczon¹ w tysi¹ce szwów szyj¹, któr¹ Kuntz to wyci¹ga, to chowa, nie wiedz¹c, jak lepiej przedstawi siê chustka. W³aciwie mówi¹c, jest w trudnym 30 po³o¿eniu. Trzeba mu i litoæ wzbudziæ, i nie okazaæ siê zbyt niedo³ê¿nym. Wie on, ¿e stoi tu w charakterze starca, niemog¹cego pracowaæ, ale wie tak¿e, i¿ ka¿dy z tych, co tu przyszed³, na rêce jego patrzy, czy siê roboty chwyc¹. Gmina ma nad nim mi³osierdzie, prawda, ale zbyt wiele wymagaæ nie mo¿e... Zmieszany, wzruszony patrzy ludziom po oczach, miarkuj¹c, co który myli; na wonego te¿ rzuca w bok krótkie spojrzenia, jakby dla upewnienia go, ¿e ani brzytwa, ani kubrak, ani chustka nie pójd¹ na marne. Ludzie patrz¹ na starego i gawêdz¹ g³ono. Nie le¿y to w interesie ¿adnego z nich, ¿eby okazywaæ zbyteczny popiech. Staliby tak do po³udnia mo¿e, porozpierani na balaskach i bior¹cy tabakê, ale pan radca nie lubi przewlek³ych posiedzeñ. * Tröndi czyt. tröndi. No, moi panowie odzywa siê g³ono. Czy przypatrzylicie siê kandydatowi? A có¿ mu siê tam przypatrywaæ odpowiada po ma³ym milczeniu kotlarz Kissling. Toæ my go co dzieñ widzimy. Stary i ledwo dycha, nie uci¹gnie, nie dwignie... Jak mylicie, szwagrze i zwróci³ siê do Faustyna Tröndi* bêdzie mia³ z osiemdziesi¹t albo i wiêcej? Stary chrz¹kn¹³. Osiemdziesi¹t dwa skoñczy³, osiemdziesi¹t dwa... Ale umiecha siê tylko i milczy. Ile macie lat, stary? pyta go Tödi Mayer. Kuntz szybko mruga ku wonemu okiem, a potem mówi: 10 Siedemdziesi¹t i cztery, kochanku! Siedemdziesi¹t i cztery! A poka¿ no, stary, zêby? odzywa siê ober¿ysta z Mainau. Kuntz znów rzuca szybkie spojrzenie na wonego i rozszerzywszy zesch³e wargi ukazuje wcale jeszcze zdrowe zêby. Publika zaczyna siê miaæ. Ho! ho! mówi jeden a to by i koæ ugryz³. Chleba siê nie zlêknie! dodaje drugi. Leu Peter, stolarz, przechyla siê ku niemu. A machnij no, stary, piêci¹! Dalej! Wunderli postêpuje krok naprzód, podnosi nieco g³owê, prostuje grzbiet i macha 20 kilka razy rêk¹, której ciniêta piêæ ginie w d³ugim rêkawie po¿yczonego kubraka. Rêka opada mu za ka¿dym razem jak z³amana ga³¹. W stawach s³ychaæ trzask przykry. A co? Niele macha! odzywa siê kto z ³awy. Phi!... dodaje pesymistycznie drugi, wiedz¹c, ¿e uwagi galerii nigdy nie s¹ dla interesowanych stracone. A jak¿e nogi? pyta znów Tödi Mayer, który widocznie na Kuntza ma ochotê. Maszeruj no, stary! Ale stary miesza siê widocznie. Nogi to w³anie najs³absza jego strona. Ba! Gdyby nie nogi!... I nawet nie tyle nogi, co kolana... Na sam¹ myl o wyprostowaniu ju¿ mu w nich co strzyka... Ale Kuntz Wunderli nie zawiedzie gminy. Z najwy¿szym wysi³kiem 30 unosi jedn¹ stopê i stawia j¹ natychmiast w tym samym miejscu. Nie... nie... pomyli³ siê. To nie ta! To gorsza! Podnosi tedy drug¹, lecz jeszcze szybciej spuszcza j¹ z g³onym syknieniem. Co u diaska! Czy to nie tamta? Czy¿by ta w³anie by³a gorsz¹? Interesowani marszcz¹ siê i milcz¹. Galeria, która z ³awek powstawszy podesz³a do balasków, zaczyna siê miaæ g³ono. Dalej! Dalej! wo³aj¹. Maszerowaæ! Maszerowaæ, stary! Pan radca surowo spogl¹da na miej¹c¹ siê galeriê, po czym zwrócony do starego mówi z odcieniem niecierpliwoci: Czego stoisz? Rusz¿e siê z k¹ta! Kuntz Wunderli umiecha siê niemia³o, bolenie. Zaraz, zaraz... Naturalnie! Czegó¿ on stoi? Zaraz siê ruszy... Zaraz... 55 I nagle, zebrawszy si³y, podnosi g³owê, wytrzeszcza sp³owia³e oczy, wyci¹ga jak ¿uraw szyjê, prostuje siê, przyciska rêkami kolana i ku drzwiom maszerowaæ zaczyna. Jest to widok tak pocieszny, ¿e ca³e zgromadzenie wybucha g³onym miechem. Stoj¹cy bli¿ej przy ³awach padaj¹ na nie, chwytaj¹ siê za boki, pan radca zas³ania usta trzyman¹ w rêku ustaw¹, a wony odwraca siê do k¹ta i parska w ku³ak. Dobry! Dobry! wo³aj¹ g³osy z ³awek. Dalej! Dalej! odpowiadaj¹ inne. Stary idzie. Sztywne jego nogi nie zginaj¹ siê wcale; podnosi on je jak kije z niezmiernym wysi³kiem i opuszcza na dó³, rozpaczliwie przyciskaj¹c rêkoma chore 10 i obrzmia³e kolana. Tymczasem, jakby na z³oæ, sala wyd³u¿a siê, ronie, drzwi uciekaj¹ kêdy, ciany nabieraj¹ przeraliwej g³êbi; staremu Kuntzowi zdaje siê, ¿e nigdy, nigdy nie zdo³a dojæ do nich... Czuje wszak¿e, i¿ wszyscy ci ludzie na niego patrz¹, ¿e gmina patrzy. Zaciska tedy zêby i znów podnosi sztywn¹ i ciê¿k¹ nogê. Nagle staje i szeroko otwiera os³upia³e oczy. U drzwi, w gromadzie g³ów ludzkich, widzi g³owê syna. Tego siê nie spodziewa³. Nie, nie! Tego nie... Ciemna czerwonoæ bucha mu na twarz resztk¹ krwi spod serca. Nie s³yszy miechu ludzkiego, nie s³yszy nawet g³osu pana radcy, który go na miejsce wo³a. Widzi tylko syna. Jak urzeczony patrzy na niego i zaczyna dr¿eæ jak na wielkim, wielkim zimnie; 20 wszystkie jego stare koci dygoc¹. Struchla³a twarz blednie, bieleje, staje siê bia³a, bardzo, bardzo bia³a. Na czole rysuje siê dziwnie twarda i surowa bruzda; oczy jego zapalaj¹ siê i gasn¹. Niepocieszone, martwe, stroskane, z dziwem i strachem patrz¹ siê w twarz syna. Nie, nie, on nie chce, ¿eby go syn licytowa³ w gminie... On nie chce! Kurczy siê, odrywa rêce od kolan i zas³ania siê nimi. Nie, nie! On siê boi! On nie chce! Ale wony przystêpuje i bierze go za ramiê. Co u diab³a? Czego stoi jak g³upi? Czy nie widzi, ¿e urz¹d czeka? Dalej naprzód! Stary Wunderli jest wszak¿e w tej chwili tak s³aby, ale to tak s³aby jak dziecko. Po prostu ruszyæ siê nie mo¿e. Nogi mu siê pl¹cz¹, zêby szczêkaj¹, g³owa siê chwieje jak 30 ten liæ jesienny. Wony popycha go przed sob¹, a tak¿e podtrzymuje nieznacznie. Gdyby go nie podtrzymywa³, stary pad³by mo¿e. W duchu nie ma on wielkiej nadziei, ¿eby starego gmina ³atwo pozbyæ siê mog³a. Teraz widzi, ¿e i brzytwa, i chustka, i kubrak tak jak na nic. Zupe³nie jak na nic. Prêdzej! wo³a niecierpliwie pan radca. Kuntz Wunderli opamiêtywa siê jako i znów staje na poprzednim miejscu. Jest ono dobrze wybranym. Z szeroko otwartego na ogród okna pada na nêdzarza pe³ne, z³ote wiat³o. W wietle tym zmartwia³a twarz starego nabiera nieco ¿ycia. Na ³ysej jego czaszce igra odblask cichej i modrej pogody. Os³upia³e renice podnosz¹ siê i zawieszaj¹ kêdy daleko, na szerokim s³onecznym b³êkicie. 56 Kto wie? Mo¿e i niele by³oby, ¿eby siê syn utrzyma³. Kto wie? Synowa z³a i sk¹pa, to prawda. Ale umar³by wród swoich przynajmniej. I wnuki... widzia³by co dzieñ wnuki... renice starego wilgotniej¹, staj¹ siê miêkkie i rzewne; na ustach dr¿y jakie niewymówione s³owo, wielka surowa zmarszczka na czole wyg³adza siê i znika. Stanowczo nie wygl¹da w tej chwili na wiêcej jak siedemdziesi¹t cztery. To o¿ywia nieco zainteresowanych. Nietêgi w nogach! mówi krêc¹c g³ow¹ piekarz Lorche. Co to nietêgi! protestuje kto z ³awy. 10 On nas jeszcze wszystkich przeskoczy! dodaje inny. Zuch stary! wo³a trzeci. Jak¿e mylicie, szwagrze? pyta pó³g³osem Tödi Mayer swojego s¹siada. A có¿? Ja bym bra³. Kiepski w nogach, ale w warsztacie pos³u¿y. Anibym na to chuchro nie spojrza³ mówi³ Dödöli gdyby tu by³ inny. A co? W domu i to siê przyda perswaduje Kissling. Pan radca bystrym okiem po obecnych wodzi. Chwila wydaje mu siê odpowiedni¹ do zagajenia licytacji. I tak sprawa ta przeci¹gnê³a siê nad miarê dzisiaj. Za du¿o by³o ciekawych. Dobywa zegarek, podnosi go blisko do oczu, porównywa ze ciennym zegarem 20 gminy i skin¹wszy na wonego rzecze pe³nym inicjatywy g³osem: Moi panowie, koñczmy! Kandydat, przedstawiony wam przez sekcjê dobroczynnoci gminy, ze wszech miar zas³uguje na wasz¹ uwagê. Zdrów jest, niezbyt podesz³y w latach, si³y dobrze mu s³u¿¹ i do ka¿dej l¿ejszej roboty przydaæ siê w domu mo¿e. Kto z panów reflektuje! I z jak¹ dop³at¹? Cisza nastaje po tych s³owach pana radcy. Jaki taki liczy siê z potrzeb¹ pos³ugi i z groszem. Sprüngli porusza siê i przestêpuje z nogi na nogê. Zauwa¿y³ to pan radca i sk³aniaj¹c siê uprzejmie w stronê powronika rzecze: Moi panowie, pan Sprüngli zaczyna. 30 Panie Sprüngli, prosimy! Jakiej dop³aty ¿¹da³by pan od gminy za przyjêcie w dom swój kandydata? Dwiecie franków! rzecze powronik i urywa niepewny, czy nie za¿¹da³ zbyt ma³o. Co? Dwiecie franków? pyta udaj¹c zdumienie pan radca, po czym zatrzymuje siê na chwilê. Moi panowie! Nic nie by³oby dla mnie milszego nad taki stan finansów gminy, który by sekcji jej dobroczynnoci pozwala³ na podobne kolosalne wydatki. Gdy jednak tak nie jest, musimy to uwzglêdniæ i stawiaæ przystêpniejsze cyfry. Namylcie siê, panie Sprüngli. Jak¿e, moi panowie? Widzielicie, panowie, zêby kandydata? To cz³owiek silny jeszcze! 57 * Hänzli czyt. hencli. 58 I có¿ tam zêby! odzywa siê ober¿ysta z Mainau. To gorzej jeszcze, ¿e zdrowe! Jak siê stary rozje, to go nie natkam, a do roboty nie stanie. Oho! Nie ma biedy! Ju¿ my go napêdzimy! mówi Kägi mrugaj¹c zezowatym okiem. Ja? obrusza siê ober¿ysta. Ja na dziecko nie zakrzywiê palca! No, no! odpiera Kägi. Potraficie w parobka oraæ! Wy co? Czy to ja Probst jestem? Rozemieli siê obaj. Kto tam wie, czy i Probst winien! rzecze Kissling. Dziad napija³ siê mo¿e... Jako ¿ywo! Nikt go pijanym nie widzia³ zaprzecza Lorche. Ale to tam nie Probsta robota, tylko ¿ony! ¯ona jêdza... odzywa siê g³os 10 z ³awy. Baba spod ciemnej gwiazdy! dorzuca kto z k¹ta. Jak by³o, tak by³o mówi Sprüngli doæ, ¿e siê stary Hänzli* u niego powiesi³... Musia³o mu byæ s³odko. Jak to? wo³a rzenik Wettinger. To ja takiego bêdê ¿ywi³, odziewa³, dach mu nad g³ow¹ dawa³ za ten marny grosz z gminy, a do roboty nie bêdzie mi go wolno napêdziæ? No tak... Ale zawsze... Moi panowie przerywa pan radca przystêpujemy do ukoñczenia tej spra20 wy. Czas urzêdowych osób jest ograniczony. Pan Sprüngli poda³ dwiecie franków. Kto z panów licytuje in minus? Cisza. Kto z panów licytuje? pyta ponownie pan radca. Panie Sprüngli, namylcie siê, proszê. Ju¿em siê namyli³ rzecze Sprüngli. Mniej nie mogê nili dwiecie franków. Pan radca odwraca siê od niego. Kto licytuje, panowie? Kto licytuje? Sto osiemdziesi¹t piêæ wezmê! mówi z wolna, cedz¹c zg³oski, piekarz Lorche. Ale niech przynajmniej tê zimê w ubraniu swoim chodzi. U mnie ciep³o. 30 Stary Wunderli spogl¹da po sobie najpierw, potem po sali i nagle dr¿eæ zaczyna. Wydaje mu siê, ¿e mróz ju¿ mu koci siêga. W swoim ubraniu? Có¿ on za ubranie ma? Albo¿ on na ubranie zarobiæ móg³ grosz jaki? Na chleb zaledwie móg³ zarobiæ, a i to z ciê¿koci¹. Bluzê p³ócienn¹ ma, ³atan¹ bluzê tylko. Jak tu zimê w tym przebyæ? Co to za ubranie?... Sto osiemdziesi¹t z tym samym warunkiem! odzywa siê grubym g³osem Dödöli, w³aciciel winnicy. Z tym samym warunkiem? myli stary Kuntz, a nêdzne jego nogi dygoc¹ coraz silniej. Mi³osierny Bo¿e! Po có¿ tu jakie warunki? Wszak stoi tu jak ten £azarz przed ludmi... Có¿ tu za warunki?... Po owiadczeniu Dödölego znów siê cicho robi. Pan radca stoi jak na szpilkach. Chwilê bawi siê koralowym brelokiem, po czym zmuszaj¹c siê do uprzejmego tonu mówi: Dalej, moi panowie! Dalej! Kto licytuje? Sto siedemdziesi¹t i piêæ! mówi dobitnie Tödi Mayer. Potrzeba mu na gwa³t parobka. Robota a¿ kipi w domu. Sto szeædziesi¹t! wo³a kto nagle z k¹ta. Obejrzano siê: nie dowierzano sobie. Zazwyczaj opuszczano po piêæ franków, po siedem zreszt¹. Ale ¿eby kto o piêtnacie od razu mniej chcia³ braæ, tego przyk³adu nie 10 by³o. Sam pan radca spogl¹da ciekawie w k¹t sali; stary Kuntz tak¿e podnosi g³owê i patrzy. Z boku nieco, bli¿ej drzwi, poza ramionami licytantów, u balasków rozparty stoi syn jego, z krótk¹ fajk¹ w zêbach. Za rêkê trzyma najm³odszego ch³opca. Stary otwiera usta i patrzy z mieszanin¹ strachu i nadziei. Syn przeciska siê do balasków, wyjmuje fajkê i w pierwszym rzêdzie staje z podniesion¹ g³ow¹. Nikt mu tego za z³e nie bierze. Dzieciaków gromadê ma, sam ciê¿ko pracowaæ musi. Jedna gêba wiêcej u miski to du¿a rzecz tam, gdzie i ci, co do niej siedli, nie zawsze siê najedz¹. Trzymaæ ojca darmo nie mo¿e. Bóg widzi, jako nie mo¿e! Ale z tym, co gmina doda, spróbuje. Nie wymaga 20 wiele. Od razu trzy razy tyle opuszcza, co ktokolwiek z obcych. Zarabiaæ na gminie i na starym nie chce. Niech tylko mu siê w³asny grosz, choæby i nieca³y, powróci. Wszyscy to rozumiej¹ doskonale; ka¿dy by z nich zrobi³ to samo. Cz³owiek siê tak jak ka¿da rzecz zu¿ywa, a zu¿yty ciê¿y. Kto na to ma, mo¿e i dziada ¿ywiæ, a nie dopiero ojca, ale kto nie ma na to, ju¿ci, kraæ nie pójdzie. Jest to rzecz jasna jak s³oñce. A jednak od tej rzeczy jasnej jak s³oñce pada jaki posêpny cieñ na wszystkie czo³a. Ludzie bokami patrz¹, jakby nie chcieli, nie mogli spojrzeæ sobie oko w oko. Cisza trwa d³u¿ej ni¿ zwykle. W ciszy tej s³ychaæ ciê¿kie, do jêku podobne westchnienie starego Kuntza. Pan radca bystro pogl¹da po ludziach. Widocznie syn siê utrzyma. A wiêc, moi panowie zagaja przemilczawszy nieco a wiêc utrzymuje siê 30 ostatnia oferta: sto szeædziesi¹t franków! Cieszy mnie, bardzo cieszy. Tu urwa³. W³aciwie nie wie, co go tu ma cieszyæ. Tego, i¿ cieszy siê, ¿e sobie wszyscy raz do licha pójd¹, nie mo¿e im przecie¿ tak w oczy powiedzieæ. Ale przemowa ta okazuje siê przedwczesn¹. Sto piêædziesi¹t i piêæ! podbija syna Tödi Mayer i ociera czerwon¹ bawe³nic¹ szerokie, spocone czo³o. Syn cofa siê w milczeniu od balasków i rozdmuchuje przygaszon¹ fajkê. Ale dziecko, które za rêkê trzyma³, spostrzega w tej chwili starego: Dziadu! Dziadu! wo³a cienkim, przenikliwym g³osikiem. 59 * Spengler czyt. szpengler. 60 Stary wnuka nie widzi, s³yszy go tylko; rzewny umiech rozszerza jego zwiêd³e wargi. Potrz¹sa radonie g³ow¹ i robi ruch taki, jakby bra³ tabakê. Idzie to jako, dziêki Bogu, idzie. Wszystko jeszcze mo¿e byæ dobrze! Sto piêædziesi¹t! wo³a syn. Ale Tödi Mayer ust¹piæ nie myli. Zaperzy³ siê; by³ z tych, którzy siê rozpalaj¹ do ka¿dej stawki. Có¿ syn? Syn go móg³ darmo trzymaæ. Za pieni¹dze gminy ka¿dy teraz dobry, ka¿dy ma prawo. Sto czterdzieci i piêæ! wo³a podniesionym g³osem. Syn przechyla g³owê i patrzy na Tödi Mayera z wysoka lekko zmru¿onymi oczyma. 10 Namyla siê chwilê, po czym macha obojêtnie rêk¹. Nie mo¿e ryzykowaæ wiêcej. Zrobi³, co do niego nale¿a³o, ale ryzykowaæ nie mo¿e. Jego czarna, o prostych w³osach g³owa i twarz kwadratowa, drewniana cofa siê z szeregu, a wysoka, kocista, nieco pochylona postaæ posuwa siê ku drzwiom wskro ci¿by. Stary patrzy za nim. Jest niespokojny, otwiera usta i wyci¹ga szyjê, lewa powieka zaczyna mu drgaæ nerwowo. Wygl¹da teraz staro, bardzo staro. Tödi Mayer miarkuje, ¿e niewietny zrobi³ interes, i szepce z kumem Spenglerem*. Tymczasem pan radca uderza d³oni¹ w biurko, przy którym stoi. A zatem odzywa siê dwiêcznym, jasnym g³osem sto czterdzieci i piêæ franków! Po pierwsze... po... 20 Za pozwoleniem! przerywa nagle Tödi Mayer. Czy tylko jopa nale¿y istotnie do starego? Pan radca marszczy piêkne, g³adkie czo³o. To nie mo¿e wchodziæ w zakres roztrz¹sañ gminy! rzecze z godnoci¹, a wony odwraca siê do k¹ta i kaszle g³ono. Jak to nie mo¿e? ujmuje siê za s¹siadem Spengler. Gmina musi wiedzieæ, co daje, a ten, kto bierze, musi wiedzieæ, co bierze. To jasne! Jopa twoja? pyta Tödi Mayer zwracaj¹c siê bezporednio do starego Kuntza. Ale stary Kuntz nie s³yszy. Lewa jego powieka dr¿y coraz silniej, spojrzenie s³upieje. Widzi, jak syn oddala siê 30 i jak we drzwiach znika. W chwilê potem widzi go jeszcze raz przez otwarte okno i s³yszy szczebiot dziecka. Id¹... Przeszli. Stary opuszcza g³owê i trzêsie ni¹ w milczeniu. Potem ciska powieki z ca³ej, z ca³ej si³y. Co mu ¿re oczy; s³onego co, gorzkiego... ¯re i pali... S³yszysz, stary? powtarza Tödi Mayer g³oniej. Po¿yczy³ ci kto jopy czy w³asna? Us³ysza³ wreszcie. Miesza siê, spogl¹da po sobie, zaczyna szybko mrugaæ czerwonymi oczyma i rzuca ukradkiem spojrzenia w k¹t, gdzie wony stoi. Tödi Mayer uderza piêci¹ w balaski. Ale¿ to oszukañstwo! wybucha gniewnie. Tak! Tak! odzywa siê kilka naraz g³osów. Szmer ronie w sali; oburzenie udziela siê wszystkim. Cz³owiek ma mi³osierdzie wo³a Tödi Mayer szeroko rozk³adaj¹c wielkie czerwone rêce bierze sobie za marny grosz taki ciê¿ar na kark, ale chce, ¿eby interes rzetelnie by³ zrobiony. To trudno! Tak! Tak! potwierdza wiêcej jeszcze g³osów. Ponad wszystkimi s³ychaæ g³os Spenglera. Na twarz pana radcy bucha p³omieñ gniewu. ci¹gaj kurtkê! krzyczy na starego, a Kuntz Wunderli z popiechem rozpinaæ j¹ zaczyna. 10 Nie idzie mu to ³atwo. Rêce mu siê trzês¹, pokurczone palce nie trafiaj¹ do guzików od razu; staremu pomaga wony ci¹gaj¹c ze z³oci¹ rêkawy. Jako urzêdnik gminy czuje siê on niemal tak samo dotkniêty jak radca. Kapuciana g³owa! Niedo³êga! szepce przyciszonym, zirytowanym g³osem, szarpi¹c na przemiany to jeden, to drugi rêkaw nieszczêsnej kurty, po której zdjêciu okazuje siê ca³a wyj¹tkowa nêdza zapad³ych piersi i wychudzonych ¿eber kandydata, ledwie co okrytych srodze ³atan¹ koszul¹ i szczêtami letniej kamizelki. Stary Wunderli dr¿y silnie, czêci¹ z ch³odu, a czêci¹ ze strachu. Wyda³o siê... Co teraz bêdzie? Wszystko siê wyda³o... W niezmiernym pomieszaniu podnosi do szyi obie trzês¹ce siê rêce i usi³uje rozplataæ misternie przez wonego zadzierzgniêty fonta. 20 I chustka nie twoja? krzyczy Tödi Mayer zdjêty ostatni¹ pasj¹ w swym rozczarowaniu. Nie moja... odpowiada ledwie s³yszalnym szeptem Kuntz Wunderli. Wony wyszarpuje mu j¹ z rêki. Kapuciana... ola... barania g³owa! mówi przez zêby z naciskiem. Historia z chustk¹ wiêcej go jeszcze gniewa nili historia z kubrakiem. Inicjatorem po¿yczki kubraka nie by³ sam: podsun¹³ j¹ mimochodem pan radca, zwa¿ywszy, i¿ kandydat by³ zbyt le odziany, aby siê móg³ pokazaæ w urzêdowej czêci sali. Ale chustka? Chustka by³a w³asnym pomys³em wonego. Sam j¹ wi¹za³, w³o¿y³ w wi¹30 zanie to co z artystycznych instynktów swoich, co z w³asnej duszy... Zdejmowanie jej nie by³o zreszt¹ rzecz¹ konieczn¹, nikt chustki nie podejrzewa³, nikt nie pyta³ o ni¹. Rozdra¿nienie wonego jest tak wielkie, i¿ zmi¹wszy ten niebieski bawe³niany szmatek w obu rêkach ciska go ze wstrêtem pod wieszad³o u drzwi stoj¹ce. Nie mo¿e w tej chwili daæ dobitniejszego wyrazu oburzeniu swemu i swej wielkiej wzgardzie. Ale Kuntz Wunderli stoi tymczasem przed publicznoci¹, zawstydzony, zgnêbiony, odarty z uroku. Teraz dopiero mo¿na siê przypatrzyæ jego kolanom, tak ku przodowi wygiêtym, ¿e ca³a postaæ przysiadaæ siê zdaje, teraz mo¿na widzieæ jego wykrêcone, ciê¿kie stopy i jasnokociste ³okcie. Najzabawniejsze wszak¿e wra¿enie robi szyja starego. Jest ona tak cienk¹, ¿e, zdaje siê, biczem przetrz¹sn¹æ by j¹ mo¿na. W ogóle czyni ona starego podobnym do oskubanego ptaka; a to tym bardziej, ¿e nie podparta 61 * Ecce homo! (³ac.) czyt. ekce homo Oto cz³owiek! Wed³ug Ewangelii w. Jana (J 19, 5), s³owa Poncjusza Pi³ata, prokuratora Judei, o Jezusie. 62 sztywnym fontaziem g³owa wydaje siê przy tej cienkiej, zwiêd³ej szyi niepomiernie wielka i ciê¿ka. Opada to na jedn¹, to na drug¹, g³êboko zaklês³¹ jamê obojczyka. Weso³oæ teraz wybucha na sali, jedni miej¹ siê dobrodusznie, drudzy z³oliwie, pogl¹daj¹c przy tym na Tödi Mayera. Najlitociwsi kiwaj¹ g³owami i umiechaj¹ siê z lekka. Ecce homo! odzywa siê kotlarz Kissling, który ma brata dozorc¹ w kantonalnej bibliotece i darmo czytuje ksi¹¿ki. Szeroki wybuch miechu przyjmuje to porównanie. Wiêkszoæ mniema, i¿ jest to przymówka do szczytu wznosz¹cego siê poza Mythenami, Du¿ym i Ma³ym, który siê 10 Ecce homo zowie, w przeciwieñstwie do sêkatego Pilatusa; w zgromadzeniu s¹ tacy, którzy górê tê widzieli z bliska. Stary nie ma wprawdzie ¿adnego podobieñstwa do jakiegokolwiek szczytu, ale jest to tym mieszniejsze!... Dalibóg, tym mieszniejsze! Jeden Tödi Mayer nie bierze udzia³u w ogólnej weso³oci. Okr¹g³e jego, wypuk³e i b³yszcz¹ce oczy obiegaj¹ postaæ starego nêdzarza, jak gdyby ka¿d¹ z jego wysch³ych i struchla³ych koci czyni³y odpowiedzialn¹ za tak wielki zawód. Oczyma tymi widruje go jak fa³szywy szel¹g, roztrz¹sa jak stary ³achman, przenika go do ostatniej ¿y³ki, do reszki tchu w piersiach. Cofam s³owo! wo³a wreszcie. Nie mogê braæ tak ma³o! Nie wolno s³owa cofaæ! rzecze z powag¹ pan radca. 20 Jak to nie wolno? Wony nie przybi³ jeszcze. Nie przybi³! Nie przybi³! potwierdzaj¹ g³osy z ³awy, po czym ucisza siê nagle. Wszyscy czekaj¹, jaki obrót sprawa wemie. Pan radca jest niekontent. Rzuca on na obecnych spojrzenia spod oka, marszczy piêkne czo³o i ci¹gnie na dó³ to jednego, to drugiego w¹sa. W takich... ³achmanach nie wezmê dziada i za sto osiemdziesi¹t franków! wo³a rezolutnie Tödi Mayer, czuj¹c za sob¹ zgodê ca³ej sali. Ja bym nie bra³ i za dwiecie popiera go kum Spengler. Co to dwiecie! To i dwiecie dziesiêæ nie by³oby nadto! dodaje ober¿ysta 30 z Mainau. Stary Wunderli s³ucha tego i dusza w nim truchleje. Co to bêdzie? Co to jeszcze z nim bêdzie? A to mo¿e nikt i wzi¹æ nie zechce? A potem, dlaczego a¿ tyle chc¹ braæ? Dlaczego a¿ tyle?... Wielki niepokój i zdumienie odbija siê w jego nêdznej twarzy. Coraz wy¿ej podnosi brwi siwe, patrz¹c w ziemiê, a g³owa coraz szybszym ruchem opada mu to na jedno, to na drugie ramiê. No, panie Tödi Mayer! odzywa siê urzêdnik pojednawczo. Nie rób pan ¿artów i koñczmy, moi panowie. Dobrze! wo³a energicznie lusarz wezmê, ale za równe dwiecie! * spencer (z ang.) krótka dwurzêdowa kurtka. * koneser (z fr.) znawca. Co znowu! Co znowu! odzywa siê trac¹c cierpliwoæ pan radca. Sk¹d gmina mo¿e takie sumy p³aciæ? Czy panowie mylicie, ¿e gmina siedzi na z³ocie? Moi panowie, gmina nie siedzi na z³ocie. Gmina musi siê liczyæ z groszem. Gmina ma wydatki, du¿e wydatki! Mi³osierdzie, moi panowie, jest dla niej rzecz¹ wiêt¹, ale i w mi³osierdziu miarê zachowaæ nale¿y! Jeszcze pan radca nie domówi³ ostatniej sylaby, kiedy drzwi otwieraj¹ siê szeroko i wchodzi Probst. Jest to têgi mê¿czyzna z grubym karkiem i szerok¹, czerwon¹ twarz¹. Jego brunatny rozpiêty spencer* pokazuje pier potê¿nie rozros³¹ i ko³ysz¹cy siê na niej ³añcuszek ze srebrnych ogniwek. Spod niskiego t³ustego czo³a wiec¹ ma³e, bystre 10 oczy; rudawe, kêdzierzawe w³osy zarastaj¹ mu g³êboko skronie. Probst idzie mia³o i macha wielkimi rêkami, które mu po bokach wisz¹ zaciniête w ku³ak; miejsca sobie wszak¿e robiæ bynajmniej nie potrzebuje, gdy¿ ka¿dy usuwa siê przed nim z pewnym rodzajem respektu. Cz³owiek jest silny, têgi, ma spojrzenie ponure i zuchwa³e. Z takim nie zaczynaæ lepiej. Probst dochodzi do balasków, k³ania siê urzêdnikowi i kiwniêciem g³owy pozdrawia kilku obecnych. Pan radca wybaczyæ mu zechce... Spóni³ siê, ale nie winien temu. Ten przeklêty parobek, którego po starym Hänzlim wzi¹³, rozchorowa³ mu siê jak na z³oæ... Sam dzi mleko rozwoziæ musia³, a to piekielny kawa³ z góry i pod górê. Pan radca s³ucha przytakuj¹c; pozdrowieni umiechaj¹ siê ¿yczliwie i krêc¹ g³owami. Sam rozwoziæ musia³?... No, no! Kawa³ drogi! 20 Przez otwarte okno s³ychaæ g³one naszczekiwanie psa, którego wszyscy znaj¹; trzy razy dziennie przybywa on z mlekiem, zaprzê¿ony do wózka pe³nego wysokich blaszanek. Probst piêkn¹ oborê ma... Piêkn¹ oborê! I nagle przejmuje ich uczucie powa¿ania dla tych têgich piêci i grubego karku. Spengler odwraca siê od Tödi Mayera i na Probsta patrzy: lusarz czuje siê ju¿ przez samo przybycie mleczarza jakby na pó³ pobitym. Patrzy to na jednego, to na drugiego z obecnych niby obojêtnie; w rzeczy samej ¿al mu, ¿e targu nie przybi³. Ano, da siê to widzieæ, co bêdzie! Ale Probst czasu nie traci. Opiera siê ciniêt¹ piêci¹ o balaski, wyci¹ga grub¹ 30 szyjê i skubi¹c ¿ó³to zarastaj¹cy podbródek zmru¿a bure oczy i celuje nimi w starego jak wylotem fuzji. Kissling i Dödöli tr¹caj¹ siê ³okciami. Jak ten patrzy! Jak ten bestia patrzy! Toæ, chwa³a Bogu, ka¿dy oczy ma, a nikt tak nimi cz³owieka nie umie na wskro braæ! Ten siê zna! No, ju¿ ten siê zna! Tymczasem izba przybiera ca³kiem inny pozór. Czuj¹ wszyscy, ¿e przyby³ koneser*. Twarze siê o¿ywiaj¹, ci, co siedzieli na ³awie, powstaj¹ i przystêpuj¹ bli¿ej. Chwila zaczyna byæ naprawdê interesuj¹ca. Ale Kuntz Wunderli na widok Probsta porusza siê niespokojnie, nerwowo. Wie on, ¿e Hänzli, tak samo z gminy wziêty, po trzech miesi¹cach powiesi³ siê u Probsta na strychu. Pamiêta, jak Probstowa po nim sprzedawa³a 63 * kozera silna karta w grze, tromf. buty. Pamiêta te¿, jak stary Hänzli obtarte mia³ od szlej ramiona i jak mu u Probsta oczy zapad³y, a twarz sczernia³a i wysch³a. Kurczy siê stary, g³owê w ramiona chowa, przyciska do boków kociaste ³okcie, staje siê ma³ym, bardzo ma³ym, tak ma³ym, ¿e go i niewiele widaæ chyba. Co prawda, rad by siê pod ziemiê ca³kiem, ca³kiem schowaæ. Boi siê tchn¹æ, boi siê poruszyæ, nawet kolana z wielkiego natê¿enia dygotaæ mu przesta³y. Ale Probst zna siê na tym wszystkim dobrze. Licytuje przecie¿ tych hultajów od szeciu czy siedmiu lat w gminie. Wie on, ¿e taka starota to jak pêkniêty garnek: odrutuj, a czasem i za nowy trwa. B¹d co b¹d, najtañszy to robotnik, jakiego znaleæ mo¿na. Czy z³oci¹, czy dobroci¹ zawsze siê z niego tyle roboty wycinie, ile zje, a co 10 gmina doda, to jakby znalaz³. Sarkaj¹ ludzie, ¿e cenê inszym psuje. A co mu tam, byle sobie nie psu³. Niech ka¿dy pilnuje swego i ju¿. Przekrzywia tedy Probst w jedn¹ stronê ciê¿k¹ swoj¹ p³ask¹ g³owê, przekrzywia w drug¹, a potem spojrzawszy bystro w twarz urzêdnika rzecze silnym, dobitnym g³osem: Sto dwadziecia piêæ! S³owa te wywo³uj¹ silne wra¿enie. Najobojêtniejsi nawet krêc¹ g³owami z podziwu. Daj go katu! A to i nie spyta, co kto wiêci, tylko swoj¹ kozer¹* wali z góry jak armatni¹ kul¹! W sali robi siê wielka cisza, w któr¹ wpada natarczywe, zajad³e szczekanie psa, 20 pozostawionego przede drzwiami, przy mleczarskim wózku. Stary Wunderli spogl¹da na lewo i na prawo, jakby szuka³ okiem, którêdy ma uciec. Nie ucieka wszak¿e: stoi, jakby skamienia³, jakby wrós³ w pod³ogê. Tylko coraz ni¿ej opada mu dolna szczêka, a oczy otwieraj¹ siê coraz szerzej. Sto dwadziecia piêæ! wo³a Probst raz jeszcze. Pan radca promienieje. Chwilê wodzi po obecnych o¿ywionym wzrokiem, a gdy nikt nie podbija mleczarza, uderza bia³¹ rêk¹ w le¿¹ce przed nim papiery i daje znak wonemu. Po raz pierwszy! mówi wony stukaj¹c lask¹ w ziemiê i ucicha. Po raz drugi! mówi g³oniej jeszcze, a stary Kuntz Wunderli zmru¿a nagle 30 oczy i kurczy siê bolenie, jakby kij przybijaj¹cy dzie³o mi³osierdzia gminy w niego mia³ uderzyæ. I po raz trzeci! wo³a razem z wonym triumfuj¹cy pan radca. W chwilê potem Kuntz Wunderli stoi u dyszla mleczarskiego wózka, trzês¹c sw¹ nêdzn¹, star¹, siw¹ g³ow¹ i usi³uj¹c dr¿¹cymi rêkami prze³o¿yæ przez siebie parcian¹ szlejê. Z drugiej strony dyszla rzuca siê w podskokach silny kud³aty pies w takiej¿e uprzê¿y, ujadaj¹c g³ono, dononie. Tekst wed³ug wydania: Maria Konopnicka, Nowele, Wydawnictwo Ossolineum, Wroc³aw-Warszawa-Kraków 1993. 64 Cyprian Norwid biogram zob. s. 69-72. * u schodu (dope³niacz w funkcji miejscownika) na schodzie, tj. schodku; albo w formie czasownikowej: podczas schodzenia, schodz¹c. Cyprian Norwid Nerwy By³em wczora w miejscu, gdzie mr¹ z g³odu Trumienne izb ogl¹da³em wnêtrze: Noga powinê³a mi siê u schodu*, Na nie obrachowanym piêtrze! Musia³ to byæ cud cud to by³, ¯e chwyci³em siê belki spróchnia³ej... (A gwód w niej tkwi³ Jak w ramionach k r z y ¿ a!...) uszed³em ca³y! Lecz unios³em... pó³ serca nie wiêcej Weso³oci?... zaledwo lad! Pomin¹³em t³um, jak targ bydlêcy; Obmierz³ mi wiat... Muszê dzi pójæ do Pani Baronowej, Która przyjmuje bardzo piêknie, Siedz¹c na kanapce at³asowej Có¿? powiem jej... ...Zwierciad³o pêknie, * realizm zob. kapsu³kê REALIZM, s. 131-132. * plafon (z fr.) dekoracyjnie wykonany sufit (malowid³a, stiuki albo tapicerka). * postawiê w znaczeniu: w³o¿ê (na g³owê), mowa tu zapewne o sk³adaj¹cym siê p³asko cylindrze, tj. szapoklaku, który przed w³o¿eniem nale¿a³o postawiæ. Kandelabry siê skrzywi¹ na r e a l i z m* I wymalowane papugi Na plafonie* jak d³ugi Z dzioba w dziób zawo³aj¹: S o c j a l i z m! Dlatego usi¹dê z kapeluszem W rêku a potem go postawiê* I wrócê milcz¹cym faryzeuszem Po zabawie. Tekst wed³ug wydania: Cyprian Norwid, Vade-mecum, BN I/271, Ossolineum, Wroc³aw-Warszawa-Kraków-Gdañsk-£od 1990. 65 Ryszard Kapuciñski Kultura ubóstwa 10 20 Oaza Al-Buraymi Id¹c skrajem tej oazy (w pobli¿u Dubaju, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich), zobaczy³em, jak wokó³ jednego z du¿ych namiotów k³êbi siê ruchliwy, rozgor¹czkowany t³um. Wszyscy starali siê wcisn¹æ do rodka, s³ychaæ by³o podniesione, energiczne g³osy, ha³aliwy zgie³k. Podszed³em i próbowa³em przepchaæ siê przez rozognion¹, spocon¹ ci¿bê. W koñcu przedosta³em siê do wnêtrza. W namiocie panowa³ pó³mrok, pod niskim, skórzanym dachem powietrze by³o tak gêste i ciê¿kie, ¿e nie mia³em czym oddychaæ. T³oczyli siê tu mê¿czyni w bia³ych galabijach1, wszczynali dziki harmider, k³ócili siê, gestykulowali, wygra¿ali piêciami, krzyczeli, a¿ na szyje wychodzi³y im ¿y³y, oczy podbiega³y krwi¹. Na rodku namiotu sta³a strwo¿ona, chuda koza. Rozgl¹da³a siê niespokojnie, jakby tu uciec, ale ucieczka nie by³a mo¿liwa: jaki ch³opak trzyma³ j¹ krótko na sznurku, który ciasno oplata³ jej szyjê. Arabowie skubali kozê, aby ustaliæ, ile ma t³uszczu, podnosili j¹ za ogon, aby ustaliæ, ile wa¿y. Ca³y czas targowali siê o cenê. Chodzi³o o sumê rzêdu 30 dolarów. Patrzy³em na ich twarze. Ile¿ by³o w nich namiêtnoci, ile determinacji, ile furii! wiat zaczyna³ siê i koñczy³ na tej kozie, koza by³a wszystkim. Wyszed³em na zewn¹trz. Wokó³ by³a pustynia. Pokrywa³a j¹ siatka ruroci¹gów, którymi p³ynê³a ropa wartoci milionów i milionów dolarów. Ale nikt z tych ludzi w namiocie nie myla³ o tym. Ruroci¹gi i ropa by³y abstrakcj¹ nale¿¹c¹ do innego wiata. Ich wiatem by³ namiot, pustynia i koza. Bez kozy koczownik nie mo¿e ruszyæ w drogê, poniewa¿ zwierzê to niesie w sobie mleko, a mleko gasi pragnienie, daje ¿ycie. [...] Dzi ju¿ nikt nie ma z³udzeñ: ¿yjemy w wiecie bardzo niesprawiedliwie podzielonym. Jedna trzecia ludzkoci ¿yje w dostatku, a dwie trzecie w ubóstwie. Ten rozziew siê powiêksza, bo wiadomo, ¿e w spo³eczeñstwach ubogich przyrost naturalny jest bardzo wysoki. Zamo¿ne spo³eczeñstwo Europy Zachodniej jest bez porównania starsze od spo³eczeñstw Afryki i Azji, gdzie blisko 50 proc. ludnoci nie ma jeszcze 15 lat to zwiêksza dramatyzm sytuacji, bo ci m³odzi ludzie nie widz¹ dla siebie ¿adnych perspektyw. I nic nie wskazuje na to, by co mog³o siê zmieniæ. Tym bardziej ¿e w rodkach masowego przekazu widaæ w ostatnich latach bardzo powa¿n¹ próbê zmarginalizowania Archiwum Ilustracji PWN, fot. Rados³aw Nawrocki. 1. galabija szerokie, wierzchnie okrycie noszone przez Arabów, rodzaj d³ugiej jakby sukni czy koszuli. 66 Ryszard Kapuciñski (ur. 1932) publicysta i pisarz. Od 1956 r. pracowa³ jako korespondent, nierzadko nara¿aj¹c w³asne ¿ycie, w najbardziej zapalnych regionach Azji, Afryki, Ameryki £aciñskiej. Zas³yn¹³ jako wnikliwy obserwator i komentator dramatycznych przeobra¿eñ spo³eczno-politycznych w krajach Trzeciego wiata oraz na obszarze by³ego Zwi¹zku Radzieckiego. Jego reporta¿e, cenione równie¿ za walory literackie, t³umaczone by³y na wiele jêzyków. Do najs³ynniejszych dzie³ Kapuciñskiego mo¿na zaliczyæ: Wojnê futbolow¹ (1978), Cesarza (1978), Szachinszacha (1982), Imperium (1993). W cyklu To lubiê! lekturê fragmentów jego Imperium proponowano w kl. II gimnazjum, a lekturê fragmentów Cesarza w kl. I liceum. W tym podrêczniku zob. równie¿ s. 236. problemu. Media znajduj¹ siê w rêkach bogatych, którzy nie s¹ zainteresowani dalszym pog³êbianiem nowego, bardzo wa¿nego zjawiska budzenia siê w i a d o m o c i ubóstwa. wiatowe media stosuj¹ trzy metody manipulacji. Po pierwsze wiadomo, ¿e obszary nêdzy to obszary tzw. Trzeciego wiata. Ale mówi siê, ¿e w Trzecim wiecie s¹ przecie¿ azjatyckie tygrysy, Singapur czy Tajwan. Ignoruje siê fakt, ¿e w skali ju¿ tylko samej Azji ludnoæ tych krajów to zaledwie jeden procent populacji. Drug¹ manipulacj¹ jest ograniczanie problemu wy³¹cznie do g³odu. A to bardzo istotna ró¿nica: nie wszyscy ludzie, którzy ¿yj¹ w ubóstwie, s¹ permanentnie g³odni. Sprowadzaj¹c problem wszystkich biednych do problemu g³odu, pomniejsza siê zjawisko niesprawiedliwego podzia³u wiata. 10 Mówi siê wiêc, ¿e ludzi, którzy g³oduj¹, jest ok. 800 milionów, natomiast ludnoæ planety dochodzi do 6 miliardów. W rzeczywistoci w ubóstwie ¿yj¹ dwie trzecie ludzkoci, tj. oko³o czterech miliardów. Trzecia manipulacja, najpowa¿niejsza z punktu widzenia etyki, sprowadza problem g³oduj¹cych wy³¹cznie do kwestii wy¿ywienia. Ostatni numer The Economist [Ryszard Kapuciñski datuje te zapiski na rok 1996], pisma wyra¿aj¹cego w³anie pogl¹dy bogatych, nosi bardzo charakterystyczny tytu³: Jak wykarmiæ wiat. Taka postawa redukuje jednostkê wy³¹cznie do jej systemu trawiennego. ¯eby uspokoiæ sumienie, tworzy siê specjalne komórki organizacji miêdzynarodowych, których celem jest zaopatrzenie g³oduj¹cych w jak¹ podstawow¹ ¿ywnoæ. Mamy organizacje, mamy fundusze i transport, mo¿na wiêc tu i tam dostarczyæ trochê ry¿u i kukurydzy. Nie mówi siê przy tej okazji ani o korupcji, towarzysz¹cej czêsto pomocy humanitarnej, ani o tym, 20 ¿e tego typu traktowanie problemu straszliwie degraduje, wrêcz pozbawia pe³nego cz³owieczeñstwa ludzi, którym ponoæ chcemy pomóc. Ubóstwo nie jest problemem tylko wy¿ywienia, g³ód, o którym siê mówi i który chce siê ograniczyæ przez podes³anie tu i ówdzie ¿ywnoci, to jest tylko szczyt góry lodowej. Za pojêciem g³ód kryj¹ siê straszne warunki ¿ycia i mieszkania, choroby, analfabetyzm, agresja, rozbicie rodzin, rozlunienie wiêzi spo³ecznych, brak przysz³oci i nieprodukcyjnoæ. Cz³owiek raz przyzwyczajony do otrzymywania pomocy (zreszt¹ niewystarczaj¹cej), nawet w tych spektakularnych, organizowanych na u¿ytek mediów akcjach, do koñca ¿ycia bêdzie ju¿ na garnku instytucji miêdzynarodowych. Widzia³em wiele obozów dla uchodców to, co pokazuje nam telewizja, te masy ludzkie otrzymuj¹ce gdzie pomoc, nie oddaje istoty sprawy a mianowicie, ¿e w obozach 30 tych miliony ludzi s¹ bezproduktywne, bo odciêto je i pozbawiono warsztatu pracy. Pamiêtajmy, ¿e to siê dzieje g³ównie w tropikach, gdzie je¿eli ziemiê przestanie siê uprawiaæ choæ na krótko, to ona zniszczeje. A przecie¿ na ekranie telewizora widaæ, ¿e ci ludzie przewa¿nie ch³opi nie maj¹ ze sob¹ ani byd³a, ani narzêdzi, nawet motyki. Maj¹ tylko maty, na których pi¹. I bêd¹ ¿yæ tak d³ugo, jak d³ugo bêd¹ otrzymywaæ pomoc miêdzynarodow¹. To jest problem du¿o powa¿niejszy: g³ód, przy dobrej woli i przy obecnym stanie techniki, mo¿emy ograniczyæ. A nêdzê? 40 Trzeba pamiêtaæ o tym, ¿e z bied¹ i g³odem wi¹¿e siê poczucie wstydu. Cz³owiek biedny czêsto po prostu wstydzi siê, czuje siê poni¿ony, a w wielu kulturach bieda jest traktowana jako grzech. I tu dochodzimy do problemu, który amerykañski antropolog Oscar Lewis 1 nazywa kultur¹ ubóstwa. Za bied¹ i g³odem kryje siê ca³a kultura, ca³a forma negatywnej, destruktywnej egzystencji. Cz³owiek, który od pokoleñ ¿yje w kulturze ubóstwa, nie jest ju¿ zdolny funkcjonowaæ w innych warunkach. John Galbraith 2, autor wybitnej ksi¹¿ki o zjawisku masowej nêdzy, rozró¿nia³ dwa rodzaje ubóstwa: 1. Oscar Lewis czyt. oskar luis. 2. John Galbraith czyt. d¿on galbrajt. 67 10 20 30 patologiczne, obejmuj¹ce ludzi, którym nie powiod³o siê w zamo¿nych spo³eczeñstwach, wykolejonych i bezdomnych, oraz ubóstwo masowe, które dotyczy w³anie ca³ych spo³eczeñstw Trzeciego wiata. To Galbraith powiedzia³, ¿e ubóstwo jest najwiêkszym i najpowszechniejszym nieszczêciem cz³owieka. I to s³owo nieszczêcie przesuwa ca³¹ nasz¹ refleksjê z p³aszczyzny techniczno-bud¿etowej Narodów Zjednoczonych w stronê tego, co Jaspers 1 nazywa planetarn¹ solidarnoci¹. To Jaspers powiedzia³, ¿e jestemy odpowiedzialni przez to, ¿e w ogóle istniejemy. Media chc¹ z nas zrzuciæ tê odpowiedzialnoæ i przerzuciæ wszystko na technikê i bud¿et. Jestemy w momencie bardzo trudnym, bo w dalszym ci¹gu ronie ró¿nica miêdzy biednymi a bogatymi. W spo³eczeñstwach zamo¿nych nastêpuje rozmywanie klasy redniej i odchodzenie od formu³y pañstwa opiekuñczego. A w skali planety kraje rozwiniête s¹ coraz zamo¿niejsze, podczas gdy kraje ubogie coraz ubo¿sze. [...] Równoczenie ogromne pieni¹dze przeznacza siê na badania, które przyczyniaj¹ siê do zwiêkszenia kontroli bogatych nad wiatem, np. na systemy telekomunikacji, cyberprzestrzeni itd., tak¿e na konstruowanie coraz bardziej luksusowych samochodów. wiat robi siê wiatem dla bogatych, bogaci chc¹ zaw³aszczyæ planetê wy³¹cznie dla siebie. Mamy dzisiaj do czynienia z nowym zjawiskiem socjologicznym w skali planetarnej (dlatego mówiê: w skali planetarnej, ¿e tak to okrela socjologia amerykañska) global outerclass 2, czyli z klas¹ spo³ecznie wy³¹czon¹. U nas siê tego nie rozumie. Dawniej czêsto siê mówi³o: chcia³bym byæ takim bezrobotnym jak we Francji czy w Niemczech, bo tam bezrobotni dostawali ogromny zasi³ek. Tymczasem przy obecnym postêpie technicznym cz³owiek, który traci pracê, nigdy jej nie odzyska, bo za rok jego zak³ad bêdzie ju¿ zbyt nowoczesny, jak na jego umiejêtnoci. Na zachodzie Europy ju¿ dzi mówi siê, ¿e ka¿dy powinien siê uczyæ dwu zawodów: w momencie, w którym wypadnie z jednego, mo¿e jeszcze próbowaæ w innym. Poza tym w ca³ym wiecie trwa proces, który w Ameryce nazywa siê downsiding 3, ciêcia redukcja etatów i stanowisk, ba, ca³ych zak³adów pracy, firm, instytucji. Nad ka¿dym wisi topór: jutro w naszym zak³adzie bêd¹ redukcje i ja mogê byæ pierwszy na licie. Dochodzi do tego, ¿e ludzie boj¹ siê iæ na urlop, bo dobry pracownik nigdy nie wypoczywa. Urlopowiczów komputer zwalnia w pierwszej kolejnoci. Ostatnio we Francji ukaza³a siê bardzo wa¿na ksi¹¿ka. Jej autor Jeremy Ritkin 4 da³ jej znamienny tytu³: La Fin du Travail 5. Jej g³ówna teza: Praca sta³a, zapewniona, gwarantowana i dobrze p³atna dla wszystkich skoñczy³a siê na zawsze. Musisz pamiêtaæ, ¿e dzi pracujesz, ale jutro znajdziesz siê na ulicy. Licz tylko na w³asne podnoszenie kwalifikacji w coraz to nowych dziedzinach. Tylko twój poziom kulturalny decyduje o twojej przysz³oci, tylko twoje zdolnoci. [...] Spo³eczeñstwa zamieszkuj¹ce nasz¹ planetê ¿yj¹ w dwóch kontrastowo ró¿nych kulturach: w kulturze konsumeryzmu a wiêc luksusu, obfitoci, nadmiaru, oraz/albo w kulturze ubóstwa, tj. niedostatku wszystkiego, lêku o jutro, pustego ¿o³¹dka, braku szans i perspektyw. Granica miêdzy tymi dwiema kulturami, tak widoczna, kiedy podró¿uje siê po naszym globie, jest pe³na napiêæ, niechêci, wrogoci. To najwa¿niejsza i najbardziej dramatyczna granica dziel¹ca dzi planetê. Fragmenty Lapidarium III Ryszarda Kapuciñskiego. Tekst wed³ug wydania: Czytelnik, Warszawa 1997. 1. 2. 3. 4. 5. 68 Karl Jaspers (1883-1969) niemiecki filozof i psychiatra, czo³owy przedstawiciel egzystencjalizmu chrzecijañskiego. global outerclass czyt. gloubal auterklas. downsiding czyt. daunsajdin. Jeremy Ritkin czyt. d¿eremy ritkin. La Fin du Travail czyt. la fê dü trawa. j koniec pracy. Cyprian Norwid (1821-1883) W cyklu To lubiê! proponowano lekturê nastêpuj¹cych utworów Norwida: W Weronie kl. I, Moja piosnka (II) kl. II gimnazjum, Czu³oæ, Co ty Atenom zrobi³, Sokratesie..., fragment z listu do Michaliny z Dziekoñskich Zaleskiej kl. I liceum. W tym podrêczniku zob. s. 65. 20 30 Na pocz¹tku lat czterdziestych XIX wieku jedn¹ z bardziej popularnych postaci bior¹cych udzia³ w bujnym wówczas ¿yciu literackim i towarzyskim Warszawy by³ dwudziestoparoletni m³odzieniec, charakteryzowany we wspomnieniach z tamtego okresu jako: [...] cz³owiek m³ody, fizjonomii ujmuj¹cej, pozoru zimnego i flegmatycznego, niezwykle umys³owo i towarzysko wykszta³cony. Bli¿si jego przyjaciele nazywali go Anglikiem, literaci nadwilañscy, pomiêdzy których czasem zachodzi³, daPantaleon Szyndler, Portret Cypriana Norwida (1882), wali mu nazwê wykwintnisia, a kobiety tytu³owa³y go poet¹, Muzeum Narodowe w Warszawie, 10 i zdaje mi siê, ¿e kobiety mia³y s³usznoæ. Bo chocia¿ nikt go fot. Teresa ¯ó³towska-Huszcza. obdartym ani zabrudzonym nie widzia³, chocia¿ w³osy mia³ zawsze starannie wyczesane, chocia¿ wedle potrzeby ubiera³ frak i cienk¹ a czyst¹ bieliznê i o zgrozo dopuszcza³ siê tego nie do darowania zbytku, i¿ nos chustk¹ wyciera³, to jednak pod stebnowymi zak³adkami jego koszuli z irlandzkiego p³ótna bi³o poetyczne serce 1. Cyprian Norwid, bo o nim mowa, miano dobrze zapowiadaj¹cego siê artysty i salonow¹ popularnoæ zawdziêcza³ nie tylko uzdolnieniom poetyckim, ale te¿ wielu innym talentom: da³ siê poznaæ jako malarz, rysownik, rzebiarz... Swe artystyczne zainteresowania rozwija³ w czasie podró¿y po Europie (1842-49), podj¹³ nawet studia rzebiarskie u florenckiego mistrza Pampaloniego, u którego, nawiasem mówi¹c, mieszka³ przez jaki czas na stancji. Równie¿ w czasie pobytu we W³oszech zawar³ bli¿sz¹ znajomoæ z piêkn¹ Mari¹ Kalergis, córk¹ genera³a Nesselrode, szefa warszawskiego korpusu ¿andarmów. By³a to najwiêksza choæ, jak siê okaza³o, niespe³niona mi³oæ w jego ¿yciu. Wa¿nym momentem w biografii Cypriana Kamila Norwida (imiê Kamil poeta przyj¹³ podczas bierzmowania) okaza³ siê jego pobyt w pruskim areszcie, do którego trafi³ najprawdopodobniej za spraw¹ ambasady rosyjskiej w Berlinie jako podejrzany o kontakty z antycarskimi spiskowcami. Norwid spêdzi³ siedem dni w surowym wiêzieniu policyjnym na s³omie i we wilgoci, w wyniku czego zapad³ na ostr¹ chorobê uszu, która w póniejszym okresie ¿ycia doprowadzi³a go do zupe³nej niemal g³uchoty. W 1849 roku poeta osiad³ w Pary¿u, jednak szereg nastêpuj¹cych po sobie wypadków, sprawi³, ¿e autor Vade-mecum popad³ w g³êbok¹ depresjê. Przyczyni³y siê do tego, miêdzy innymi, bardzo niechêtne i z³oliwe komentarze w prasie krajowej po ukazaniu siê jego dzie³a Promethidion (1851), które, zdaniem poety, mia³o zainicjowaæ rozwój nowej polskiej myli o sztuce. Jeden z felietonistów pisa³ na przyk³ad: Zaiste! Bolesno nam czytaæ takie konwulsyjne artyku³y, które jako zawieraj¹ce 1. Opisy bibliograficzne ród³a cytatów zob. s. 72. Pantaleon Szyndler (1846-1905) zaprzyjaniony z Norwidem artysta malarz. 69 10 20 30 40 niema³o piêknych myli, warto by by³o na jêzyk polski prze³o¿yæ. W podobnym duchu publicznoæ reagowa³a na póniejsze utwory Norwida, jak choæby pewna czytelniczka, która po lekturze Fortepianu Szopena, wiersza ocenianego dzi jako arcydzie³o, wyznawa³a z rozbrajaj¹c¹ szczeroci¹: Pan Cyprian jest poet¹ przysz³oci, jak Wagner jej kompozytorem, bo ja go te¿ zgo³a nie rozumiem. Nie wiem nawet, czy on po polsku pisze, czy te¿ mo¿e jakim jugos³owiañskim narzeczem. W powszechnym odbiorze poeta zacz¹³ uchodziæ za artystê pisz¹cego ciemno i zawile, jakby pos³ugiwa³ siê staro¿ytnym pismem. Doæ przeczytaæ pierwszy ustêp os¹dza³ jeden z krytyków aby rêce opuciæ i powiedzieæ sobie: na te hieroglify myli chyba drugi jaki Champollion 1 siê urodzi, jeli rodziæ siê warto dla tak ma³ej rzeczy. Zdezorientowanym czytelnikom Norwid odpowiada³: Miejcie trochê pokory i wyznajcie, ¿em nie wariat ¿e nie ciemno piszê, ale wy ciemno czytacie. Rozgoryczony poeta postanowi³ ostatecznie zerwaæ z polsk¹ publicznoci¹ literack¹; prosi³ nawet przyjació³, ¿eby spalili jego rêkopisy znajduj¹ce siê w ich posiadaniu, oraz zapowiada³, ¿e powiêci siê sztukom plastycznym, które bêdzie nadal uprawia³, ale dla Francuzów. Egzystuj¹cy na skraju nêdzy, skonfliktowany ze rodowiskiem emigracyjnym, zepchniêty na margines ¿ycia artystycznego i towarzyskiego, Norwid marzy³ o wyjedzie z Pary¿a. Okazja nadarzy³a siê w 1852 roku, kiedy to wystarano siê dla niego o bezp³atne miejsce na okrêcie do Ameryki. Pobyt za Oceanem w rzeczywistoci jednak pogorszy³ tylko sytuacjê psychiczn¹ i materialn¹ poety, skar¿¹cego siê w jednym z listów: w tak¹ popad³em melancholiê, która ma³o miê od ob³¹kanego odró¿nia³a. Dziêki pomocy ksiêcia Lubomirskiego uda³o mu siê wreszcie opuciæ Amerykê i dotrzeæ pod koniec 1854 roku do Pary¿a. Po drodze zmuszony by³ jednak zatrzymaæ siê w Londynie, gdzie spêdzi³ kilka miesiêcy w³aciwie bez rodków do ¿ycia i sk¹d wydosta³ siê za spraw¹ Zygmunta Krasiñskiego, który wys³a³ poecie pieni¹dze na powrót. Po przyjedzie z Ameryki Norwid odnowi³ stare znajomoci, choæ generalnie jego stosunki z polsk¹ emigracj¹ nie uk³ada³y siê dobrze. Sam zreszt¹ niejednokrotnie wypowiada³ siê o swoich rodakach, zw³aszcza emigrantach, bardzo krytycznie. Po ró¿nych narodach siê rozejd¹, na boje ró¿ne, eksterminuj¹c nawzajem jednostronnoci w³asne... jeden na drugiego szukaj¹c miary swojej: t o t o j e s t w i e ¿ a o n a B a b e l... pisa³ poeta w charakterystycznym dla siebie stylu. Innym razem, wytykaj¹c polskie wady narodowe, Norwid pos³u¿y³ siê ironiczn¹ parabol¹: Kiedy by³em w Pó³nocnej Ameryce, by³o tam dwóch szlachciców, by³ych kapitanów, z w¹sami sporymi. Ci u³o¿yli siê demokratycznie, ¿e bêd¹ ¿yæ w braterstwie wiêtym i ¿e skoro jeden bêdzie pracowa³ na miecie, to drugi ugotuje jemu obiad a obydwa mieli kuchenne znajomoci doæ rozleg³e, ale obydwaj, mimo amerykañskiego powietrza demokratyczny wp³yw, byli szlachcicami. I kiedy siê po bratersku u³o¿yli i uciskali rzewnie, jeden kapitan wyszed³ na miasto, drugi za przygotowywa³ obiad i bardzo cieszy³ siê, wygl¹daj¹c chwili urzeczywistnienia ich wzajemnej konstytucji gospodarskiej... i przysz³a chwila ta, i oto drugi powraca i zastaje nakryty stó³. Siada towarzysz, brat, kapitan, podaje zupê... Ten, który usiad³ do sto³u, zaledwie ³y¿k¹ dotkn¹³ zupy i wargami jej ch³ypn¹³, odwraca siê do kolegi swego i mówi: «Có¿ to?? Przydymiona?!» Na co kapitan-kucharz p a f f ! go w policzek... I t a k s i ê s k o ñ c z y ³ p i e r w s z y i o s t a t n i o b i a d tych dwóch obywateli, którzy na koñcu wiata zapomnieæ pierwej nie umieli, i¿ ka¿dy z nich mia³ by³ kiedy kucharza. 1. Jean François Champollion (1790-1832) czyt. ¿a~ fra~sua sza~poli¹. francuski egiptolog, który jako pierwszy odczyta³ hieroglificzne pisma egipskie (wyniki swych prac og³osi³ w 1822 r.). 70 10 20 30 [...] to tak prêdko siê zrobi³o, i tak piêknie by³o przygotowane, i takim rozrzewnieniem zobopólnym: Przydymiona??? A ten go zaraz za ³eb i skoñczy³o siê zobopólne demokratyczne braterstwo. Szczególnie krytycznie ocenia³ poeta kondycjê polskiej inteligencji, której bud¿et w drugiej po³owie XIX wieku przedstawia³ siê wed³ug niego nastêpuj¹co: Ksiêgarzy czynnych, nak³adców 2; Moralistów 0 (zero); Filozofów 2 1/3 ; Historyków 2; Krytyków 0 (zero); Poetów kilku za czytaj¹cych i kupuj¹cych ksi¹¿ki 80 000. Relacji Norwida z rodakami nie u³atwia³ równie¿ sposób, w jaki autor Vade-mecum wypowiada³ siê o sobie samym. Znamiennym przyk³adem takiej wypowiedzi jest doæ niekonwencjonalnie wype³niony przez poetê kwestionariusz do planowanego s³ownika artystów polskich. Ankietowany opatrzy³ ca³oæ nag³ówkiem: Cyprian Kamil Norwid (de), a w pierwszym punkcie dotycz¹cym roku, dnia i miejsca urodzenia, objania³: Przyszed³ na wiat w Mazowszu we wsi dziedzicznej zwanej L a s k o w o, o mil parê od Warszawy, czasu kiedy w Grecji umiera³ Noël Byron 1, i z tych dwóch wspó³czesnych zdarzeñ nie wie dot¹d, które jest smêtniejszym?! W postscriptum, wychodz¹cym poza repertuar standardowych pytañ, informowa³ za, ¿e wywodzi siê z pradawnego normandzkiego rodu, któremu przys³ugiwa³ przywilej k s i ¹ ¿ ê c i a (dux) oraz Kawalerstwo Maltañskie. Norwid mia³ przy tym niezwykle silne przewiadczenie o donios³oci w³asnych dokonañ artystycznych. Czêsto podkrela³ odrêbnoæ swej drogi twórczej, zw³aszcza w kontekcie dorobku wielkich poprzedników, to znaczy trzech romantycznych wieszczów: Mickiewicza, S³owackiego i Krasiñskiego. Bardzo zale¿a³o poecie na wydaniu reprezentatywnego, ca³ociowego zbioru swych utworów. W roku 1862 ukaza³y siê Poezye Cypriana Norwida nak³adem lipskiego wydawnictwa Brockhaus. Ta sama firma planowa³a równie¿ wydanie drugiego tomu. Poeta przygotowa³ wiêc zbiór stu rzeczy drobnych jak to ujmowa³, mistern¹ nici¹ wewnêtrzn¹ zjêtych w ogó³ z którym wi¹za³ ogromne nadzieje. Wierzy³, ¿e jego Vade-mecum dokona skrêtu koniecznego w poezji polskiej. Jednak dzie³o to w formie zaprojektowanej przez autora ukaza³o siê, po wielu perturbacjach, dopiero w roku... 1953. Nierozumiany i odrzucony przez swoich wspó³czesnych poeta popada³ w coraz g³êbsz¹ nêdzê. Pod koniec 1876 roku, jak napisa³ jeden z badaczy jego dorobku, ju¿ nie potrafi³ utrzymaæ siê na powierzchni paryskiego ¿ycia. Nie by³ te¿ w stanie zrealizowaæ swego pragnienia wyjazdu do mamki Italii i ostatecznie wyl¹dowa³, dziêki protekcji, w Zak³adzie w. Kazimierza w Ivry 2 pod Pary¿em. By³ to dom opieki prowadzony przez siostry szarytki, w którym do¿ywali swych dni weterani walk o niepodleg³¹ Polskê. Przez ca³e ¿ycie wy-osobniony Norwid i tutaj zawsze pozostawa³ samotny. Po szeciu latach pobytu w przytu³ku poeta zmar³. Powiadaj¹ pisze znawczyni epoki ¿e sporo wówczas pi³ i nosi³ siê niechlujnie, wrêcz brudno. Mo¿e umar³by w wieku szeædziesiêciu dwóch lat wszêdzie, tak¿e we W³oszech, ukochanym miejscu na miarê marzeñ. Ale zapewne bez tych stygmatów skloszardyzowania, odarcia z dostojeñstwa artysty, do którego tyle razy i tak wymownie przekonywa³ polskie spo³eczeñstwo 3. 1. George Gordon Byron (1788-1824) czyt. d¿ord¿ gordon bajron wybitny poeta angielski, jeden z najwa¿niejszych twórców europejskiego romantyzmu [zob. kapsu³ka PROCESY I PRZE£OMY KULTUROWE w podrêczniku do kl. I, s. 33-35; w tej ksi¹¿ce: PLANSZE, s. 310-311 i s. 312-313]; ju¿ za ¿ycia otoczony legend¹, mia³ ogromny wp³yw na literaturê wielu krajów, równie¿ Polski. 2. Ivry czyt. iwri.. 3. Cytat za: Alina Witkowska, Czeæ i skandale. O emigracyjnym dowiadczeniu Polaków, Wydawnictwo s³owo / obraz terytoria, Gdañsk 1997. 71 10 Po piêciu latach od mierci Norwida up³yn¹³ termin koncesji na grób na cmentarzu w Ivry. Poniewa¿ Komisja Grobów Polskich w Pary¿u nie uici³a stosownej op³aty, ekshumowano zw³oki poety i przeniesiono do Montmorency 1, a nastêpnie pochowano w jednym z polskich grobów zbiorowych. Musia³o up³yn¹æ prawie sto dwadziecia lat, aby czwarty wieszcz symbolicznie powróci³ do ojczyzny. Jego prochy z³o¿ono w kryptach katedry wawelskiej obok innych zas³u¿onych Polaków. Fenomen Norwida, dziedzica, a jednoczenie pierwszego wielkiego i namiêtnego krytyka romantyzmu, w taki oto sposób komentuje Alina Witkowska, wspó³autorka podrêcznika akademickiego z serii Wielka historia literatury polskiej: Norwid postêpowa³ jak twórca awangardowy realizuj¹cy swój program bez liczenia siê z tzw. odbiorc¹ rzeczywistym, a czasem wyranie wbrew niemu. Twórczoæ sw¹ adresowa³ do czytelnika projektowanego, «¿yczonego», wirtualnego, wszak¿e autentycznym czytelnikiem pozostaje zawsze odbiorca realnie istniej¹cy, który mo¿e odrzuciæ propozycje nowatora, przekraczaj¹ce jego horyzont oczekiwañ. Czytelnicze niepowodzenie Norwida wolno wiêc potraktowaæ jako klêskê awangardzisty, który radykalnie ³ama³ oczekiwania swoich wspó³czesnych i wspó³porozumienie nawi¹za³ dopiero z pokoleniami póniejszymi «pónym wnukiem» wedle w³asnego okrelenia Norwida, gdy przysz³oæ «korektorka wieczna», skorygowa³a tak¿e gusty, oczekiwania, wpojone przyzwyczajenia estetyczne odbiorców kultury. I gdy pojawili siê krytycy zdolni interpretowaæ Norwida, porzucaj¹cy monotoniê narzekañ na ciemnoæ i niezrozumia³oæ jego twórczoci 2. Opracowano na podstawie literatury przedmiotu: Marek Adamiec, Oni i Norwid: problemy odbioru twórczoci Cypriana Norwida w latach 1840-1883, Ossolineum, Wroc³aw 1991 (st¹d pochodz¹ cytowane w biogramie anegdoty); Wiktor Gomulicki, Cyprian Norwid. Przewodnik po ¿yciu i twórczoci, PIW, Warszawa 1976; Wiktor Gomulicki, Wprowadzenie do biografii Norwida, PIW, Warszawa 1965; Józef Fert, Wstêp [do:] Cyprian Norwid, Vade-mecum, BN I/271, Ossolineum, Wroc³aw-Warszawa-Kraków 1999. 1. Montmorency czyt. m¹tmorensi.. 2. Cytat za: Alina Witkowska, Ryszard Przybylski, Romantyzm, PWN, Warszawa 1997. Cyprian Norwid, Na wieczorku emigracyjnym, rysunek o³ówkiem. 72 Zbigniew Herbert Pan Cogito rozmyla o cierpieniu Wszystkie próby oddania tak zwanego kielicha goryczy przez refleksjê opêtañcz¹ akcjê na rzecz bezdomnych kotów g³êboki oddech religiê zawiod³y nale¿y zgodziæ siê pochyliæ ³agodnie g³owê nie za³amywaæ r¹k pos³ugiwaæ siê cierpieniem w miarê ³agodnie jak protez¹ bez fa³szywego wstydu ale tak¿e bez pychy Agencja Gazeta nie wywijaæ kikutem nad g³owami innych nie stukaæ bia³¹ lask¹ w okna sytych piæ wyci¹g z gorzkich zió³ ale nie do dna zostawiæ przezornie parê ³yków na przysz³oæ przyj¹æ ale równoczenie wyodrêbniæ w sobie i jeli to mo¿liwe stworzyæ z materii cierpienia rzecz albo osobê graæ z nim oczywicie graæ bawiæ siê z nim bardzo ostro¿nie jak z chorym dzieckiem wymuszaj¹c w koñcu g³upimi sztuczkami nik³y umiech Wiersz z tomu Pan Cogito. Tekst wed³ug wydania: Zbigniew Herbert, Pan Cogito, Wydawnictwo Dolnol¹skie, Wroc³aw 1998. Zbigniew Herbert (1924-1998) jeden z najwietniejszych poetów polskich, eseista, dramatopisarz. Poniewa¿ w okresie socrealizmu pisa³ do szuflady, zmuszony by³ szukaæ innych róde³ utrzymania. O Herbercie z tamtych lat tak opowiada³ inny znany pisarz, Leopold Tyrmand: Oczywicie, cierpi nêdzê. Zarabia kilkaset z³otych miesiêcznie jako kalkulator-chronometra¿ysta w spó³dzielni produkuj¹cej papierowe torby, zabawki czy pude³ka. Pogoda, z jak¹ Herbert znosi tê mordêgê po ukoñczeniu trzech fakultetów, jest wprost z wczesnochrzecijañskiej hagiografii. W cyklu To lubiê! proponowano dot¹d lekturê nastêpuj¹cych wierszy Herberta: Pisanie kl. I gimnazjum, G³os wewnêtrzny, Kamyk kl. II, Pan Cogito a pop, Tren Fortynbrasa, Pan od przyrody, Rozwa¿ania o problemie narodu kl. III; w kl. I liceum Jedwab duszy, Mona Liza, Rozmylania Pana Cogito o odkupieniu, Pan Cogito o postawie wyprostowanej, O dwu nogach Pana Cogito. 73 Zadania koñcowe 1. 2. 74 W artykule dotycz¹cym idei wolontariatu (Wysokie Obcasy, nr 48 z 1 grudnia 2001) Janina Ochojska, reprezentuj¹ca Polsk¹ Akcjê Humanitarn¹, pisze: Mylê, ¿e w ¿yciu ka¿dego cz³owieka jest moment, w którym budzi siê potrzeba zrobienia czego dla innych. Albo przynajmniej zrobienia czego, czego nie da siê zamieniæ na pieni¹dze. Wtedy pojawia siê pytanie, gdzie i jakie umiejêtnoci s¹ potrzebne. Wolontariat nie ma granic. Nie ma takich dziedzin, które by go nie potrzebowa³y. Od pomocy ludziom starszym, po ochronê rodowiska i zabytków. Wolontariuszy potrzebuj¹ niepe³nosprawni, bezdomni, uchodcy, dzieci. Mylê, ¿e najwa¿niejsze jest jednak, by wolontariusze pojawili siê tam, gdzie wci¹¿ nie wyobra¿amy sobie ich obecnoci: w szpitalach, w wiêzieniach, w pomocy spo³ecznej [Centrum Wolontariatu szacuje, ¿e w Polsce jest ok. 2 mln wolontariuszy, g³ównie kobiet; kontakty: (0-22) 635-27-73; www.wolontariat.ngo.pl]. Cytowan¹ tu wypowied Janiny Ochojskiej proponujemy potraktowaæ jako inspiracjê do tego, by: zgromadziæ informacje na temat wolontariatu w Polsce i przygotowaæ prezentacjê (dla klasy, szko³y...); zebraæ informacje na temat wolontariatu w lokalnym rodowisku na terenie dzielnicy, miasta, gminy, a nastêpnie przedstawiæ je na forum szko³y na przyk³ad w formie folderu, ulotki, publikacji w gazetce lub na tablicy og³oszeñ...; zorganizowaæ szkolne spotkanie lub przeprowadziæ wywiad do szkolnej gazety z osob¹ zaanga¿owan¹ w wolontariat. Niech ka¿dy z Was w nawi¹zaniu do tekstów kultury poznanych podczas pracy nad tym rozdzia³em, z wykorzystaniem w³asnych obserwacji i prywatnych lektur napisze esej powiêcony jednemu z nastêpuj¹cych zagadnieñ: Ludzkoæ lubi pieni¹dze... Do pewnego tylko stopnia czyni maj¹tek cz³owieka niezale¿niejszym, wolniejszym; jeden stopieñ dalej a maj¹tek staje siê panem, posiadacz jego niewolnikiem (F. Nietzsche biogram zob. w podrêczniku do kl. I, s. 254) Akcje charytatywne sposób rozwi¹zywania problemów spo³ecznych?