ESEJ - Migotania
Transkrypt
ESEJ - Migotania
SZCZEGÓLNIE POLECAMY: • Poemat: Leszek Żuliński • Proza: Boris Nosik, Dmitrij Lichaczow • O fotografiach S. Storie: Jerzy Suchanek • Dyskusja o poezji w USA: Czesław Karkowski • Felieton: Urszula M. Benka • Poezja: Bohdan Wrocławski, August Stramm Gazeta literacka Nr 4 (37)2012 kwartalnik cena 15 złotych (w tym VAT 8%) • Nowa poezja Katarzyny Boruń-Jagodzińskiej • o Melanii Fogelbaum – Beata P. Klaty, • o Awronie Suckewerze – Natalia Krzemień Język, jeżeli jest dobry, nic lepszego nadeń nie ma, jeżeli zaś zły, nic gorszego nadeń nie ma. (Jalkut Szimoni) Julian Przyboś Nowa róża Stuknij dwa razy w stół, a raz poza – aby zapomnieć wszystkich słów kiedykolwiek użytych, aby chwile rosły, każda oddzielona nową różą na zmiennej łodydze, aby zaczęła się mowa nieznana, której pierwsze słowo jest zawsze ostatnim, która wydłuża cienie alei, a ciebie – Jesteś przywiązany do ojczyzny jak drzewo. Patrz, cyklista, olśniony w światłach reflektorów zając, gdy skończyła się aleja, wjechał na topolę, i pedałuje znikliwie po pniu, pionowo w górę, z kierownicą umajoną liśćmi, wyżej wierzchołek lipy wypuszcza wirujące koło i sylabizuje zagubiony rozmiar. A ja z materii spojrzenia i zmysłu równowagi wznoszę nową wieżę Eiffla, błyskającą tej nocy wysoko nad miastem przejechanym przez sen, wieżę skrwawioną ciałami przelotnych skowronków. Ryc. Małgorzata Rozmarynowska 639 autorów na 10-lecie „Migotań” W numerze obrazy: Małgorzata Rozmarynowska Gazeta literacka 11 Gazeta literacka ISSN 2083-2494 Fundacja Światło Literatury Gdańsk 2012 Małgorzata Szadkowska-Borys Broń biała z nieograniczonym dostępem i nieograniczoną siłą rażenia W rozbawił, ba, dałam lajkiem temu wyraz, rozsyłając tym samym obrazek dalej. I właściwie na tym zakończyłabym tę przygodę i temat, gdyby nie brutalna uwaga znajomej, że przecież to żadna niewinna zabawa, tylko fatalne w skutkach utrwalanie stereotypu głupiej baby. Próbowałam początkowo odeprzeć ten zarzut i nieco osłabić jego wagę - że dystans, że gra słów, że poczucie humoru etc. Nie. Nie, mówi zdecydowanie znajoma, dystans, gra słów i poczucie humoru to Twoje instrumenty, dojrzała, wykształcona kobieto, ale przecież haupt-odbiorca fejsbukowych dżoków to gimnazjalista, którego receptorki są w trakcie szkolenia i nabywania nawyków i dla którego taki przekaz niesie łatwą kliszę w myśleniu. Przesada? Uleganie propagandzie wojującej feministki? Dzielenie włosa na czworo? Cóż, może. O sile słowa, o języku propagandy, o możliwościach manipulacji przez przesunięcie akcentu w wypowiedzi, o uprawomocnianiu się wielokrotnie powtarzanych kłamstw, o wpływie języka na mentalność czy wreszcie - wprost - o zagrożeniu, które rodzi się „między słowami”, powiedziano już wystarczająco wiele i mądrze, by nie została furtka na ucieczkę przed oczywistością wpływu języka na myślenie. I choćbyśmy nie wiem jak bardzo chcieli tego nie widzieć, wystarczy pobieżna refleksja, jak posłusznie ulegamy reklamie, żeby zdać sobie sprawę, że - wracając do źródła tych rozważań - fejsbukowy żart nie jest przyrodzie obojętny. Zasięg, moc i szkodliwość mądrości w typie „kobiety gorzej jeżdżą” budzi refleksję nad efektem motyla takich sobie powiedzonek. Przy całym szacunku dla różnic wynikających z płci mózgu. Matryce w myśleniu, uprzedzenia, przesądy, wszystkie te„Vorurteile”, które tak„pomagają” poruszać się w świecie różnic, które tak„ułatwiają” wyrobienie czarnobiałych sądów o bliźnich, które tak„upraszczają” ich obraz, które wreszcie tak skutecznie i masowo zastępują myślenie. To niesprawiedliwe i groźne. I nawet, jeśli ktoś puka się w czoło pytając o związek miedzy zabawnym hasłem na fejsbuku, a poważnymi socjologiczno-psychologiczno-historycznymi skutkami i komplikacjami, powtarzam - to niesprawiedliwe i groźne. Z nostalgią czytam więc międzywojenne zwiastuny dzisiejszego przemysłu reklamowego, wydają się niewinne i uczciwe. Ale nie udaje mi się jednocześnie zapomnieć, że mowa o języku czasów, na których rewersie była cała rodząca się właśnie nazistowska propaganda, manipulacja semantyczna w wydaniu totalitarnych Niemiec, która ostatecznie doprowadziła do całkowitego wynaturzenia, a wzięła się przecież ze zneutralizowania zła w odbiorze tzw. zwykłych ludzi. Nad tym pracuje się nie gdzie indziej, jak właśnie na poziomie języka. I chyba jednak nie przypadkiem do dziś uznaję LTI Victora Klemperera za jedną z przełomowych lektur mojej młodości. Nowym Jorku, gdzie wystarczy zejść do metra, aby ujrzeć dziesiątki czarnowłosych, uturbanionych nawet muzułmanów i kobiety w ciasno owiniętych białych chustach na znak pobożności. Ludzie ci czują być może to samo, co Irakijczycy, gdy nasi dzielni żołnierze zostali pogonieni z ulic, gdzie raczyli się zimnym piwem. Islam zabrania alkoholu, zabrania wieprzowych kiełbasek. Nawet zakaz noszenia chusty dla muzułmanki to coś, co narusza jej przyzwoitość. Ponieważ w Europie mieszka dziś ponad 50 milionów muzułmanów, populacja niewiele mniejsza niż Ukrainy, demograficznie o wiele prężniejsza niż autochtoni, od wielu lat Europejczyk stoi przed pytaniem jak uzgodnić wzajemne kulturowe nieporozumienia. Można być delikatnym. Nie tak dawno nauczycielka we Włoszech przygotowując z dziećmi szopkę bożonarodzeniową, przez delikatność usunęła z kolęd słowo „Pan Bóg”, bo a nuż mali Libijczycy poczuliby się zranieni. Zastąpiła więc „Pana Boga” terminem neutralnym „Siła Najwyższa”. Mogę to sobie wyobrazić: „W żłobie leży, któż pobieżny pielęgnować Siłę Najwyższą”, albo „Oj, maluśka Siła Najwyższa, maluś- łagru, Rosjanom o łagrach żadnych w ogóle się nie śniło i poniekąd żyją i dziś ludzie, którzy nie wierzą w żadną Kołymę, Katyń – bo to się nie mieści we łbie. Pięć miesięcy normalnego więzienia, gdzie można sobie pisać książki, za obrazę Cerkwi, lecz młode matki upominano tylko i od kary odstępowano. Co nie zmienia faktu, że atak Femenu na krzyż wzniesiony ku czci ofiar stalinizmu przeraża, głównie chyba jako skala komercjalizacji sztuki oraz jako zdryfowanie gniewu w nieprzewidywalnym kierunku. Z drugiej strony, czy to zamach na religię? W Polsce patrzymy na wartość Golgoty często ignorując fakt, iż Golgota i krzyż są miejscem centralnym w katolicyzmie. Prawosławie silniej skupiało wzrok na górze Tabor i cudownym Przemienieniu Pańskim, co przesunęło cały akcent ze śmierci Chrystusa, na jego życie. Można by rzec: to nie śmierć i wyobrażający ją krzyż są najistotniejszym wydarzeniem w życiu Zbawiciela. Najistotniejszym takim wydarzeniem jest zmartwychwstanie oraz jego zapowiedź na Taborze. Chrześcijanie pytali od samego początku, czy krzyż, krzyż mający ka, jako rękawiczka”. Jasne, z kolędami bywa różnie, nasz sarmacki poeta Żabczyc ułożył lubianą, powszechnie po kościołach wyśpiewywaną kolędę o tym, że jak nastała radość w stajence, to „Aniołowie się poupijali, jak barany się tarzali”. Ktoś powie: sarmacka literatura to czas upadku, błędu i wypaczeń, Franciszek Karpiński uzdrowił kolędę, podniósł ją do rangi literackiego arcydzieła. Narodowy polski wieszcz Henryk Sienkiewicz lubił jednak sarmackość i napisał „Gdy Pan Jezus urodził się w Betlejem, pan Lubomirski z Tarnawy był jeszcze Lutrem”. Ja też, przeciwnie niż Stanisław Brzozowski lub Gombrowicz, podobnie natomiast jak Sienkiewicz, Zagłoba, Mickiewicz, Słowacki a nawet prof. Janusz Tazbir, pasjami kocham sarmacką kulturę. Za jej dezynwolturę. Za jej – jeśli się bliżej przyjrzeć – ogromnie ciekawy stop na dnie wielokulturowego tygla, jakim była przedrozbiorowa Rzeczpospolita, ówczesne Stany Zjednoczone Europy. Obraza to herbertowska kwestia smaku. Oburzać może nawet Less-Festiwal, sztuki (literatury, muzyki, plastyki, fotografii, nawet sportu) lesbijek. Niektórych oburzała paraolimpiada. Niektórych promowane w Moskwie wydarzenie kulturalne o nazwie „Mój pierwszy raz z Putinem”. W Wielkiej Brytanii parlament dopuścił obrażanie wartości religijnych. Dlaczego? Bo diabli wiedzą, co jest dla kogo religijne i religijnie pilniejsze: msza czy supermarket, co upaja, a co obraża. Kiedy obraża, a kiedy powie się tylko „take it easy”. Prawo brytyjskie surowo zabrania wzywać i podżegać do obrażania religijnych wartości. Ale Rosja, twierdził znowu Kundera, nie jest Europą. Ubrane w kominiarki członkinie Pussy Riot puściły z cerkiewnego głośnika antyputinowską 5 stycznia 2013 roku zmarł piosenkę w gorącym okresie wyborczym, gdy każdy wiedział, że wybory są ustawione. Że opozycja jest na celowniku. Miały rację. Ledwie ucichła piosenka, sąd, prokurator woła o 5 lat łagru, nawet jeśli kodeks karny Był naszym Przyjacielem i Kolegą redakcyjnym. nie ma artykułu za profanację religijOd początku istnienia pisma współpracował z nami ną. Co tam kodeks! U nas też każdy i był jednym z najważniejszych autorów. wie, subtelności właśnie prawnicze pozwalają, żeby właściciel Amber Jego teksty decydowały o kształcie i wartości kwartalnika. Gold mógł liczyć na odszkodowanie Zawsze mogliśmy liczyć na Jego twórcze pomysły. ze Strassburga, minister zaś sprawiedliwości polecieć na pysk za imienne Będzie nam brakować Jego talentu literackiego i kompetencji badacza. napiętnowanie. Prości ludzie mówią, co myślą, o subtelnościach prawnych i samym prawie też. Uczeńsi – że co Redakcja Gazety Literackiej „Migotania” niezakazane, dozwolone. Jeszcze uczeńsi, że kara za profanację religijną była w carskim kodeksie, ale nie żadne pięć lat, a tylko 5 miesięcy, nie pewne cechy przypadkowości (gdyby zadać sobie pytanie: co by było, gdyby Piłat pozostał niemanipulowalnym sędzią, gdyby Judasz nie zdradził, lub gdyby siepacze, jak zdarza się to wielokrotnie, ubiczowali pojmanego Jezusa na śmierć), może w ostatecznym rachunku stanowić ich kluczowy znak. W istocie pyta się tu o granice wolności woli człowieczej. Jan Kalwin przyjął za pewnik nieugiętość Przeznaczenia. Katolicyzm dowodzi, że to podstawowy błąd, ponieważ każdy wybór moralny byłby szyderstwem. Czyn Judasza, tak samo bezwstydne umywanie rąk przez Piłata, utraciłyby wyrazistość zła. Pytano też, co było ważniejsze: życie Jezusa, czy śmierć. Zycie trwało 33 lata, śmierć, licząc wedle katolickiej tradycji wielkopiątkowej, trwała od godzin porannych do popołudnia, do godziny 15 albo 17. I wreszcie, czy krzyż wyraża przestrzeń bożą, czy ludzką? Jest bez wątpienia grubo starszy od chrześcijaństwa – w Izraelu symbolizował radość i płodność, toteż zdobił koronę króla Salomona, małżonka dziewięciuset kobiet. Chrześcijanie z kolei aż przez trzysta lat za emblemat swojej wiary uznawali rybę, które to słowo w greckim brzmieniu pozwala utworzyć anagram Jezus Chrystus Zbawiciel Świata. Można sobie więc wyobrazić chrześcijaństwo „pierwsze” właśnie, a więc niewinne jeszcze, heroiczne, dalekie od kompromisów polityki oraz ekonomii – bez krzyża. Starałam się podać garstkę argumentów przeciw tezie, iż rozebrane dziewczyny podjęły zamach na religię. Nie było to nawet intencją Femenu. Uderzyły w symbol dzisiaj kojarzony bardziej z Kościołami niż Jezusem. Kościoły, które i w Rosji, i w Polsce, i na Ukrainie (we wszystkich trzech krajach pojawiły się grupy Femenu) nabrały wody w usta w kwestii skazanych za antyputinowski wyskok (wyskok a nie występek) Pussy Riot. Że trafiło w ofiary stalinizmu? Trafiło, bo monumentalny krzyż na jednym z głównych placów Femen odczytały jako triumfalnie zatkniętą dzidę władzy. Gigantyczną dzidę establishmentu, który woli stalinowskie ofiary sakralizować, zamiast uczcić je radykalną demokratyzacją prawa i odstąpieniem raz na zawsze od podziału na równych i równiejszych. Jako artystyczna przy okazji idea budzi powszechny niesmak; problem w tym, że ważna sztuka budzi niesmak. Ważna sztuka nieodmiennie oburzała, łamała normy, wprowadzała jakiś rodzaj szaleństwa a przynajmniej wariactwa. I zawsze miała wyczuwalny związek z religią – jeśli nie oficjalną, panującą religią, to otwierając nową, nieprzeczuwalną przestrzeń sakralnej wrażliwości, zresztą ogół społeczeństw Ziemi wyczuwa zbliżanie się zmiany. Epoka Wodnika, Trzecie Tysiąclecie, Koniec Historii, nawet mityczny 2012 Rok Majów, to hasła powtarzane od wielu, wielu dekad, hasła głęboko utrwalone w popkulturze. Polityka prawie co rok ogłasza jakąś Wiosnę Ludów. Klimat naszej planety także w wymiarze metaforycznym, kulturowym, wyczynia cuda. 1924 r. powstało Biuro Reklama Mechano. Henryk Berlewi z dwójką poetów futurystów, Aleksandrem Watem i Stanisławem Bruczem, stworzyli tym samym pierwszą w Polsce agencję reklamową, która może nawet i była początkowo artystyczną prowokacją, niemniej - prosperowała ponoć bardzo dobrze. Czytam hasła reklamowe agencji: „Jeżeli lubisz czekoladę i pomarańczę, jedz tylko czekoladę pomarańczową” albo „praca jest dobrodziejstwem i świętym obowiązkiem człowieka, ale praca bez czekolady Plutos - jest wycieńczającym ciężarem, istnem utrapieniem człowieka” i myślę, że wszystko się zgadza. Do tego - jeśli lubię czekoladę (a lubię) i pomarańczę (a też lubię) to namawiania mnie na czekoladę pomarańczową nie odczytuję jako szczególnej manipulacji czy ingerencji w podkorowe zasoby. Ale nie będzie dziś o międzywojennych metodach na czekoladowy biznes. Będzie - powiedzmy - o fejsbukowym sposobie na wspólną zabawę. A jest on rzeczywiście nieskomplikowany: wystarczy polubić, ewentualnie polubić czyjeś polubienie i już znajomi widzą, co i jak. Choćby taki żart:„Kto wy jesteście? Kobiety. Czego chcecie? Nie wiemy. Kiedy chcecie to dostać? Natychmiast”. Dowcip o - eufemistycznie mówiąc - kobiecej determinacji w kilka minut obskoczył parę dni temu fesjbukową ścieżką setki czy tysiące komputerów, samosiejąc się wśród znajomych znajomych znajomych. Oczywiście, że mnie Urszula M. Benka N a pytanie, po co jest sztuka, coraz trudniej odpowiadać dorzecznie, Luwr? Proszę bardzo, słynna marmurowa Wenus z Milo, obwiązana niedawno szarfą – przez głowę i obnażone piesi, na znak protestu ze strony Femen. Ta działająca od czterech lat grupa występujących topless ukraińskich studentek, aktywistek z pogranicza kultury i ruchu oburzenia społecznego, zrobiła happening przetwarzając starożytną boginię miłości, dla potomnych kanon kobiecego piękna a może też, przy okazji, i paryskości, tego charme discret de Paris, ale zarazem kobiecości rzadko przez feministki promowanej, bo urokliwie uwodzicielskiej i skierowanej ku mężczyznom.. To skądinąd ciekawe zderzenie: paryskość z jednej strony, a z drugiej brutalne jak najbardziej, wschodnioeuropejskie, by nie rzec: stepowe półnagie, długowłose mołodyce z siekierami – jeśli przywołam niedawną a najsłynniejszą dotąd kontrkulturową akcję Femenu, czyli ścięcie w centrum Kijowa krzyża upamiętniającego ofiary stalinizmu. Powiedziałam: siekiera dla podkreślenia stopnia agresji. Pasuje o tyle, że przepiłowano krzyż w wyrazie poparcia dla dziewczyn z rosyjskiej grupy Pussy Riot. Wenus paryska też została „zdeformowana” w tej samej intencji – proteście przeciw skazaniu na wieloteni łagier rosyjskich dziewczyn za to, że śmiały w katedrze zaśpiewać (w istocie śpiew szedł z taśmy) „Matko Boska, chroń nas przed Putinem”. Który to artystyczny manifest też uznano za nieartystyczny, za politykierstwo, pogoń za rozgłosem, głupotę wreszcie. Femenu pomysł z krzyżem, oczywiście, dla większości komentatorów jest bodaj bardziej jeszcze szokujący od politycznej modlitwy-hucpy Pussy Riot. Idiotyczny w stopniu uprawniającym, aby stawiać pytanie o prawne i moralne granice artystycznej swobody, i postulować jakąś moralną odnowę wartości kulturo-artystycznych. Można by w zatroskaniu potaknąć. Tyle, że natrafiamy tu na założenie, iż nie jest sztuką to, co obraża wartości chrześcijaństwa. Intarsja w Wenus i Luwr odbywa się w obecności fleszy telewizyjnych kamer, i tutaj Femen są zasypywane wywiadami dziennikarzy. Intarsja w krzyż albo sobór wywołuje mnóstwo telefonów na policję, i absurdem wydaje się analiza występku jako dzieła, jako konceptualnego dzieła w stylu da-da i ponowoczesnej formy zeszłowiecznego postulatu Marcela Duchampa, aby artystyczne wydarzenie eksponowało przede wszystkim pierwiastek destrukcyjny, złośliwość i pesymizm co do kondycji ludzkiej. Tak więc musimy być głęboko obrażeni. Ja pozwolę sobie na votum separatum. Po pierwsze, kwestia obrazy jest subiektywna. Czy obrażam islam jedząc na ulicy hot doga? W swoim mieście, Paryżu, Artystyczne występki profesor Andrzej Żurowski 22 Małgorzata Szadkowska-Borys Urszula M. Benka M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 Małgorzata Szadkowska-Borys – Biała broń z nieograniczonym dostępem i nieograniczoną siłą rażenia / Felietonnik .......................................................................................... 2 Urszula M. Benka – Artystyczne występki / Felieton ............. 2 Czesław Karkowski – Schyłek poezji, czy jej rozkwit? Amerykańska dyskusja o poezji dziś i jutro / Esej ............................... 3 Andrzej żurowski – Powidoki (4) / Proza ................................ 6 Krystyna Rodowska – Poezja .................................................... 8 Leszek żuliński – Poemat ........................................................... 9 Kamil Zaszkowski – Poezja ....................................................... 10 Dmitrij Lichaczow – O intelektualnej topografii Petersburga w pierwszym ćwierćwieczu XX wieku (tłum. B. Żyłko) / Proza ........................................................................................... 10 Mariusz Koryciński – Będziemy mieli własny teatr / Esej ........ 12 Bohdan Wrocławski – Poezja ...................................................... 14 Zofia Beszczyńska – Poezja .......................................................... 16 ks. Jan Sochoń – Bóg w kulturze interpretacji / Esej ............... 17 Zbigniew Zawadzki – Peace, love... brave new world. Notatki na marginesie „Cząstek elementarnych” Michaela Houellebecqa / Esej ................................................................................................ 18 Mariusz Cezary Kosmala – Poezja ............................................. 19 Roman Warszewski rozmawia z Isabel Sabogal Dunin-Borkowską – Między Cuzco a Krakowem, czyli o tym, jak rozmawiając z Czesławem Miłoszem, dwa razy zbaraniałam ............................... 20 Patrycja Jarosz – Poezja ................................................................. 21 Roksana Chirowska – Poezja ....................................................... 22 Boris Nosik – Niesławny koniec „równego chłopa” (Siergiej Efron) (tłum. K. Śmiechowicz) / Esej ............................................. 23 Tadeusz Olszewski – Poezja ......................................................... 24 Mieczysław Machnicki – Noblista lingwista / Proza ............. 25 Andrzej C. Leszczyński – Okruchy (19) / Esej .......................... 26 August Stramm – Poezja (tłum. L. Szaruga) ............................ 28 Czesław Dziekanowski – Z lektur do życia / Esej ............. 30 Katarzyna Boruń-Jagodzińska – Poezja ................................ 33 Grzegorz Kociuba – Poezja .......................................................... 34 Maria Jentys-Borelowska – Podbić świat. Przyczynek do biografii Jana Drzeżdżona / Esej ....................................................... 35 Tomasz Sobieraj rozmawia z Januszem Najderem – Krawiec, czyli powrót poematu dygresyjnego .............................................. 36 Natalia Krzemień – Awrom Suckewer jako najważniejszy poeta literatury jidysz XX wieku / Esej ........................................... 38 Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska – Poezja ............... 39 Jan Henryk Cichosz – Poezja ....................................................... 39 Jerzy Suchanek – Ślady w śladach / Esej ................................... 40 Beata P. Klary – Przez życie nie do pary – o wierszach Melanii Fogelbaum / Ocalone ........................................................................ 41 Sławomir Majewski – Piękność zrodzona w burdelu (1) / Esej z cyklu Kobiety ich życia .................................................................... 42 Jakub Antolak – Proust – król słońce?/ Esej .............................. 44 Leszek Szaruga – Wyprasownie (4) Felieton............................. 56 RECENZJE: Maciej Dęboróg-Bylczyński – „W. M. Dęboróg” – zagadkowy pseudonim literacki 47; Zbigniew Zawadzki – Powracanie, powracanie...47; Grzegorz Kociuba – InFEkowanie pola 48; Janusz A. Kobierski – Wiersze jak pomniki 48; Edyta Antoniak-Kiedos – Mają coś do powiedzenia 49; Edyta Antoniak-Kiedos – Wyjęte z „ciemnej luki” 49; Witold Egerth – Heretyk w postetycznym świecie. Rzecz o „Krawcu” Tomasza Sobieraja 50; Izabela Fietkiewicz-Paszek – Tuż po buncie 50; Jerzy Cyngot – Na peryferiach współczesności. O „Siedleckich miniaturach” Artura Ziontka 51; Ewa Opiela – Podróż bez powrotu Ernesta Che Guevary 51; Janusz A. Kobierski – Hymn na cześć życia 52; Andrzej Walter – Nieśmiertelność poza krawędzią czasu 52; Magdalena Boczkowska – Kaftan słów 53; Jan Owczarek – Gdy kusi duch nocy tajemnica ciemną. Bez tabu – w świecie skondensowanych uczuć 53; Teresa Rudowicz – „Chciałabym być kobietą” – o wierszach Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej 54; Jerzy Suchanek – Dybuk do tabletów 55. Zaczęło się od eseju Dany Gioia w „The Atlantic Monthly” z maja 1991 r. Szkic o prowokacyjnym tytule „Can Poetry Matter?” nie spodobał się wielu, zwłaszcza amerykańskim poetom. Posypały się gromy na autora. A może sprawa tak naprawdę rozgorzała znacznie później? W dziesięć lat po wspomnianym artykule, kiedy amerykańskie media zelektryzowała wiadomość o wielkim spadku dla poetyckiego magazynu. Najstarszy w USA miesięcznik „Poetry” otrzymał gigantyczny zapis rzędu 100 milionów dolarów od Ruth Lilly, spadkobierczyni farmaceutycznej fortuny Eli Lilly and Co. Nieoczekiwanie pismo otrzymało pieniądze, o jakich żadnemu poecie nigdy się nawet nie śniło. „Poetry” publikujący i propagujący sztukę wierszotwórczą, weszło w posiadanie bajecznego majątku. Ów testamentowy zapis stał się jakby odpowiedzią na artykuł Dany Gioia sprzed lat: tak poezja ma wielkie znacznie, liczy się jak najbardziej ponad wszelką inną produkcję literacką. Czesław Karkowski Schyłek poezji, czy jej rozkwit? M agazyn „Poetry” założony w 1912 r. przez Harriet Monroe ma ogromne zasługi w propagowaniu twórczości poetyckiej w Stanach Zjednoczonych. Energii założycielki, jak i pasji jej pierwszego londyńskiego korespondenta, Ezry Pounda, zawdzięczać należy, iż miesięcznik zaczął od razu publikować utwory znakomitych autorów, zdobywać uznanie w środowisku literackim. Zawsze jednak borykał się z ogromnymi kłopotami finansowymi. Wychodzi jednak regularnie już od stu lat. Dziś dzięki zapisowi testamentowi nie ma problemów z pieniędzmi. Pozycja miesięcznika wśród amerykańskich publikacji literackich jest zapewniona na dziesięciolecia. W prasie zawrzało. Zapewne zawiść dyktowała słowa wielu komentarzy, których tenor sprowadzał się do stwierdzenia, że poezja może współcześnie istnieć jedynie jako twórczość mocno dotowana. Nikt wierszy nie czyta, nikt takiej sztuki nie chce i nie potrzebuje. Jest to gatunek literacki praktycznie martwy. Powoływano się też przy tej okazji na artykuł Dany Gioia. Rozkwit poezji i jej marginalizacja Ale i autor owego tekstu, biznesmen i poeta, przez parę lat dyrektor federalnej National Endowment for the Arts, dziś wykładowca uniwersytecki, nie był pierwszym, który w Ameryce głosił marginalizację poezji. Jest to więc wątek stary, przewijający się od lat w myśli zainteresowanych literaturą. Gioia opublikował swój artykuł ponad dwadzieścia lat temu, ale jego treść jest wciąż świeża i aktualna. Autor zaczyna od powtórzenia starej tezy głoszonej przez znanych krytyków Josepha Epsteina i wcześniej jeszcze – Edmunda Wilsona, iż poezja nie należy już do głównego nurtu artystycznego i intelektualnego życia kulturalnego Ameryki. Stała się wysoce wyspecjalizowanym zajęciem stosunkowo niewielkiej i wyizolowanej grupy twórców. Jako grupa mają oni stosunkowo mocną pozycję, ale jako indywidualni twórcy są niemal niewidoczni. Sytuacja jest o tyle paradoksalna, że ma ona miejsce w czasie bezprecedensowego rozwoju sztuki wierszotwórczej. Nigdy dotychczas nie publikowano tylu książek, w tym tomów poetyckich, wszelkiego rodzaju antologii wierszy, magazynów literackich. Nigdy też nie było tak łatwo żyć (dobrze) z poezji. Doceniając jej rolę w społeczeństwie Kongres USA ustanowił nawet funkcję (na roczną kadencję) „laureata poetyckiego” – państwowego poety, którego zadaniem jest dbanie o kondycję tej sztuki w Stanach Zjednoczonych. „Narodowy poeta” opłacany z kasy federalnej, urzęduje od 1986 r., ale wcześniej – od 1937 r. istniało stanowisko „konsultanta poetyckiego”. W obu przypadkach to zaszczytne stanowisko przypadło w udziale najwybitniejszym amerykańskim poetom. Także większość stanów USA ma swojego, lokalnego „laureata poetyckiego”; istnieje rozbudowana sieć grantów z pieniędzy publicznych, a także prywatnych. Na wielu uniwersytetach prowadzone są kursy „creative writing”, na których zainteresowani uczą się jak pisać wiersze (prozę, dramat, itp.). Również przyznaje się magisteria w tej dyscyplinie – rocznie w sumie ponad 200. Od czasu opublikowania artykułu Dany Goia w Ameryce znalazło się więc ponad 4000 dyplomowanych poetów. Złote czasy dla poezji, mogłoby się wydawać. Bynajmniej. Produkcja wykształconych w sztuce wierszotwórczej, rozmaitość wszelkiego rodzaju stypendiów i finansowania twórczo- ści i wielość publikacji, stworzyła armię fachowców ulokowanych zwykle przy uczelniach. Grupy te stają się nie tylko głównym „producentem” poezji, ale także jej odbiorcą. Do nich ta twórczość jest adresowana. Innymi słowy, miast kierować swą sztukę, jak kiedyś, „na zewnątrz” w stronę szerokiej publiczności, dzisiejsi poeci coraz bardziej koncentrują się „do wewnątrz”, na własnej grupie pokrewnych im artystów. Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest to, że w miarę jak rośnie wyspecjalizowana publiczność poetycka, kurczy się ogólne czytelnictwo wierszy w społeczeństwie. I po drugie, wraz z generalną migracją poetów i fachowych odbiorców ich twórczości w stronę wyższych uczelni, poezja znikać zaczęła z widoku publicznego. Gremium to rządzi się własnymi interesami. Pisma poetyckie, antologie wierszy, recenzje mają na uwadze tej właśnie zbiorowości interesy. Tutaj Gioia jest szczególnie krytyczny, zresztą nie jest w tej krytyce odosobniony. Wybitny poeta, Robert Bly również nie szczędził cierpkich uwag pod adresem zalewu publikacji złej poezji i zarazem pozytywnych recenzji z takich tomów. Środowisko zawodowych poetów chroni swe interesy. Ponieważ zwykle ci sami ludzie są twórcami, odbiorcami, recenzentami, oraz redaktorami tomów poetyckich, rządzą się więc podstawową zasadą: nie urazić, nikogo nie umniejszać osiągnięć. Skutkiem tego, jak twierdzi Bly w „American Poetry: Wilderness and Domesticity” (HarperCollins 1991) wielu młodych adeptów tej sztuki traci kompletnie orientację w tym, co dobre, a co złe. W jednakim stopniu chwalone są utwory mierne, takie sobie i dobre zebrane razem w antologię, albo wydawane w osobnych tomikach. Kryteria administracyjne miast artystycznych Gioia, zainteresowany bardziej socjologicznym obrazem, uważa, iż produkcja taka motywowana jest wzajemnym wspieraniem się tej specyficznej grupy wspólnego interesu. Antologie poetyckie zawierają więc z reguły wiersze twórców, którzy uczą sztuki pisania poezji. Książki takie sprawiają wrażenie, jakby od samego początku nie były przeznaczone do czytania. Spełniają czysto biurokratyczną funkcję. Obecnie kolegia i uniwersytety oferujące studia magisterskie w dziedzinie poezji zatrudniają około 1800 wykładowców. A wszystkie akademickie programy „creative writing”, czyli dotyczące także innych form literackich, mają ponad 20 tys. pracowników. Każdy z nich ma przynajmniej 15 studentów rocznie, każdy z nich musi publikować, spełnić biurokratyczne warunki zatrudnienia na wyższej uczelni. A tym podstawowym warunkiem są publikacje. Same liczby są oszołamiające. Ponieważ poeci zasadniczo zainstalowali się na wyższych uczelniach i uczenie studentów jest ich głównym zajęciem (przynajmniej za to biorą pensje), przeto muszą być rozliczani podług akademickich kryteriów. Biurokracja z natury nie może brać pod uwagę czegoś tak nieuchwytnego, jak wartość literacka. Zadowala się więc kryteriami ilościowymi. Pod uwagę brane są zatem publikacje, pozytywne recenzje, ewentualne nagrody, stypendia, itp. Wszystko, co da się wyliczyć, pomierzyć, sprawdzić. Zdaniem Dany Gioia, poeci publikują nie dlatego, że akurat skomponowali dobry wiersz, albo skompletowali tomik poezji, ale drukują pod administracyjnym przymusem. Szybko, jak najwięcej. Dzieje się to z ogromną szkodą dla jakości twórczości poetyckiej. [ [ Ryc. Małgorzata Rozmarynowska Gazeta literacka ESEJ SPIS TREŚCI Amerykańska dyskusja o poezji dziś i jutro 33 [ Szalony rozwój czasopism i wydawnictw w USA w ostatnich 30 latach wynika nie z zapotrzebowania społecznego na tego typu sztukę. Bierze się z konieczności piszących nauczycieli akademickich przedstawienia publikacji, co zapewnia im dalszą pracę w uczelni, szkole, w ostatnich latach – nawet w szpitalach czy więzieniach, wszędzie, gdzie uczy się jak pisać wiersze, albo uczy się jak uczyć pisać poezję. Ekonomia i grupowy interes, które rządzą twórczością, spowodowały, że poeci kompletnie wyobcowali się ze społeczeństwa. Publiczność poetycka, widząc zalew mizernej produkcji poetyckiej, coraz mniej czyta poezję; samych poetów sytuacja taka bynajmniej nie martwi, bo przecież racją ich istnienia są „profesjonalne” publikacje, a nie popyt czytelników na ich książki, uznanie społeczeństwa dla ich sztuki. Drogi twórców i czytelników rozeszły się. „Zdrada” poetów Popularność uniwersyteckich programów „creative writing” okazała się, zdaniem Dany Gioia, swoistą pułapką. Zapoczątkowane w latach czterdziestych na amerykańskich uczelniach stwarzały bezpieczne miejsca pracy wykładowcom rekrutowanym zwykle spośród ludzi pióra, zapewniały solidne, niezłe dochody wielu poetom i pisarzom, dotychczas funkcjonującym w środowiskach cyganerii artystycznej, utrzymującym się z dorywczych zajęć. Twórcy ci byli z reguły biedni, dyskutowali, walczyli o uwagę z reguły obojętnego otoczenia. Do rzadkości należały przypadki takie, jak T. S. Eliota, który wyrobił sobie solidną pozycję w banku, a później w wydawnictwie, albo Wallace Stevensa, wiceprezesa kompanii ubezpieczeniowej. Poeci zwykle utrzymywali się z pracy dziennikarskiej, pisali recenzje, eseje, publikowali, gdzie się dało, zabiegali o życzliwość redakcji, o względy czytelników, dbali o najwyższy poziom swej twórczości. Byli przede wszystkim lojalni wobec czytelników, bo od nich zależała ich egzystencja i ich miejsce w społeczeństwie. Odpływ ludzi pióra z miejskiej cyganerii do względnie odosobnionych uczelni wyższych spowodował stopniową, ale po dziesięcioleciach jakościowo ogromną zmianę w roli i miejscu poezji w dzisiejszych realiach. Z wielką szkodą dla ich twórczości. Także ze szkodą dla percepcji poezji wśród szerszej publiczności literackiej, ale winni temu są sami twórcy, którzy sami się zmarginalizowali. Dawniej walczyli o miejsce w społeczeństwie, o własną rolę i znaczenie, teraz dobrowolnie się usunęli w koterie wzajemnej adoracji. Krytyczne uwagi Dany Gioi na temat społecznej roli poetów współcześnie i miejsce ich twórczości dzisiaj, są na pewno przerysowane, bezsprzecznie znaleźć możemy mnóstwo wyjątków, ale generalną tendencję chyba zarysował trafnie. No coż, ewentualnie powiemy: być może społeczna funkcja poezji wyczerpała się, w dzisiejszym świecie opanowanym przez rozmaite środki medialne po prostu już nie ma dla niej miejsca, dla tej najbardziej tradycyjnej, najstarszej ze sztuk słowa. Czy więc potrzebujemy poezji nadal? Bezsprzecznie i co do tego również autor omawianego artykułu nie ma wątpliwości. Poezja jest ważna choćby dla ciągłej odnowy języka, który w bylejakości mediów (prasy, telewizji, internetu, facebooka i pochodnych) zaczyna wyrodnieć, poczwarnieć, degenerować się. Tylko poezja, jak od wieków, może i powinna pełnić tę funkcję. Ale, zdaniem Dany Gioia, przestaje. Jego uwagi stanowią swoiste przypomnienie dawnych ostrzeżeń Juliana Bendy na na temat „zdrady klerków” – współczesnych intelektualistów, którzy sprzeniewierzyli się swej roli strażników etycznego wymiaru ludzkiej egzystencji. A najwyższe wartości, których winni strzec, zawiera platońska trójjednia dobra, prawdy i piękna. Podobnie poeci dziś – wyrzekli się swej społecznej powinności w zamian za bezpieczną, względnie dobrą pracę; w zamian za korzyści materialne zrzekli się straży nad najwyższymi wartościami duchowymi. Sytuacja poezji we współczesnym społeczeństwie amerykańskim jest o tyle też istotna, że poezja nie jest jedyną ze sztuk, która uległa marginalizacji. Także sztuki plastyczne, wiele form współczesnej muzyki, dramat, literatura obsunęły się w dziedziny zainteresowania wąskiej grupy specjalistów. Ta swoista „profesjonalizacja” sztuki, której odbiorcami są profesjonaliści, stwarza niebezpieczny zamknięty krąg, prowadzi do bezprecedensowej w dziejach izolacji działalności artystycznej od społeczeństwa, a także do daleko idącej fragmentaryzacji sztuk na odrębne dziedziny właściwie bez wzajemnego oddziaływania na siebie. National Endowment for the Arts, federalna fundacja zajmująca się finansowaniem i upowszechnianiem sztuki w społeczeństwie, odnotowuje stały spadek uczestnictwa ludzi w kulturze – wszelkiej, nie tylko tzw. wysokiej, będącej przedmiotem zainteresowania Dany Gioia. W raporcie z 2008 r. (ostatnim tego typu dostępnym, poza regularnymi rocznymi sprawozdaniami finansowymi) stwierdza się, iż 35 procent dorosłych Amerykanów odwiedziło muzeum, było na koncercie, czy w teatrze – spadek o pięć procent w porównaniu z 2002 r. To wyraźne ograniczenie uczestnictwa w kulturze może pośrednio potwierdzać diagnozę w odniesieniu wyłącznie do poezji. Ale nie musi. Procesy zachodzące w społeczeństwie, szybkie i głębokie przemiany w kulturze, w tym także sposobu odbioru sztuki (coraz częściej w domu, poprzez telewizję, internet), są zbyt wielkie i skomplikowane, aby podpadały pod jedną prostą formułę auto-marginalizacji sztuk. Paglia o schyłku sztuki Poza tym, krytyczny pod adresem poetów i ich „produkcji” artykuł mocno trąci wyświechtaną już dzisiaj formułą „upadku”, „końca” sztuki. Tyle już napisano na ten temat w przeszłości, że współcześnie trudno traktować poważnie tego rodzaju jeremiady. Słyszeliśmy już nie raz i o upadku Zachodu, i poszczególnych sztuk. Ale jednak temat ciągle powraca. Kilka dni temu (od chwili kiedy zacząłem pisać te słowa) Camille Paglia, jedna z najbardziej znanych w USA krytyków i historyków sztuki, wróciła do tematu na łamach dziennika „The Wall Street Journal”. Odpowiadając na własne pytanie: czy sztuka ma przyszłość? – stwierdza: „sztuki przedstawiające jak opera, teatr, muzyka czy taniec kwitną na całym świecie, ale sztuki plastyczne znajdują się w powolnym upadku od prawie 40 lat. Od pop-artu i narodzin minimalizmu w początkach lat siedemdziesiątych nie pojawił się żaden wielki artysta, który wywierałby głęboki wpływ” („The Wall Street Journal”, 6 października 2012, s. 3). Znajduje dwa główne powody zamierania sztuki czy rzeźby. Pierwszy to detronizacja sztuk plastycznych przez gwałtownie rozwijające się nowe elektroniczne media. Ale drugi, poważniejszy, to utrata przez większość artystów bezpośredniego kontaktu ze społeczeństwem, z odbiorcami, wycofanie się w bezpieczną sferę ideologicznej pustki. Jej diagnoza brzmi podobnie do Dany Gioia sprzed 20 lat. To co on stwierdzał w dziedzinie sobie najlepiej znanej, to samo (z przesunięciem akcentu na kwestie politycznego zaangażowania) potwierdza Paglia w odniesieniu do plastyki, swojej specjalności. Talenty giną w morzu miernoty Tematykę zapoczątkowaną przez artykuł w„The Atlantic Monthly” podejmuje David Alpaugh w artykule „The New Math for Poetry” opublikowanym w znakomitym miesięczniku „The Chronicle of Higher Education”. O ile jednak Dana Gioia negatywnie pisał o współczesnej produkcji poetyckiej, zasadniczo odmawiając jej wartości artystycznych, o tyle Alpaugh, poeta i krytyk literacki, stwierdza, iż po prostu nie jesteśmy w stanie dziś ocenić dobrej poezji. Nie dlatego, że brak nam krytyków, czy narzędzi po temu, ale po prostu ze względu na natłok publikacji zatraciliśmy mechanizm wyławiania prawdziwych talentów, dzieł autentycznie wielkich. Rozwój internetu i publikacji w sieci, a także powstawanie małych wydawnictw pojawiających się jak grzyby po deszczu z uwagi na łatwość poligrafii, spowodował niespotykany dotychczas „zgiełk” wydawniczy – w poezji, ale nie tylko. Same liczby przyprawiają o zawrót głowy. Za wydawnictwem „International Directory of Little Magazines and Small Presses” Alpaugh ocenia, że 50 lat temu funkcjonowało w Ameryce od 300 do 400 literackich magazynów. Według internetowej strony Duotrope, na początku 2010 r. istniało ponad dwa tysiące pism przyjmujących poezję do druku. Przy czym zdumiewający jest rozwój tego rodzaju publikacji: przez ostatnie sześć miesięcy przybywała jedna publikacja dziennie, co – matematycznie – oznaczać by mogło, że dzisiaj, pod koniec 2012 r., mamy ich w Stanach Zjednoczonych około trzy tysiące. Jeśli więc przyjmiemy ostrożne szacunki Alpaugha, że każde z tych pism zamieszcza około 50 wierszy rocznie, więc w 2012 r. ukazało się około 150 000 dłuższych lub krótszych wierszy. Tylko w czasopismach! Kto jest w stanie przebrnąć przez taki gąszcz? Tym bardziej, że renomowane pisma literackie, których jest paręnaście zaledwie, publikują prace znanych i uznanych twórców, ale wcale nie muszą zamieszczać utworów najlepszych. Nie wolno zatem ulegać złudzeniu, że tam właśnie znajdziemy najlepsze wiersze. W tej sytuacji nowe talenty mają tym trudniejszą drogę do przebicia się w górę, toteż ich utwory zapewne ukazywać się będą właśnie w owych marginalnych pisemkach i subkulturowych wydawnictwach o zasięgu kilku-kilkudziesięciu odbiorców. Może więc szukać prawdziwych pereł wśród laureatów konkursów poetyckich? Nic z tego, odpowiada Alpaugh. Pięćdziesiąt lat temu była tylko jedna licząca się nagroda za tom poezji. Obecnie konkursów takich jest ponad trzysta pięćdziesiąt. Łącznie rozpatruje się około dwadzieścia pięć tysięcy nowo opublikowanych tomów. Wszystkie nawzajem się marginalizują i znoszą. Podobnie sprawa się ma z antologiami. Wartość zamieszczanych tam wierszy jest odwrotnie proporcjonalna do liczby takich publikacji. Alpaugh podaje przykładowo, że gdyby jakiś solidny redaktor antologii poetyckiej chciał poświęcić tylko 10 minut na ocenę publikowanego wiersza, to potrzebowałby 16 666 godzin pracy, czyli osiem lat na przygotowanie antologii najlepszych wierszy, które ukazały się w 2010 r. Niemożliwe zadanie. Alpaugh potwierdza stwierdzenie Dany Gioia, że w tej sytuacji redaktorzy poważnych antologii wybierają utwory autorów sobie dobrze znanych, z kręgu przyjaciół, kolegów po piórze, wykładowców innych uczelni. A wybór najlepszych utworów z już oublikowanych antologii nie ma sensu, skoro zbiory te, jak przykładowo: We Used to Be Wives: Divorce Unveiled Through Poetry, Intimate Kisses: The Poetry of Sexual Pleasure, Place of Passage: Contemporary Catholic Poetry, Taste: An Anthology of Poetry About Food, Kindness: A Vegetarian Poetry Anthology, Rubber Side Down: The Biker Poet Anthology zorientowane są nie na jakość, ale na bardzo wąsko określonego odbiorcę tematycznie zainteresowanego. Nie znaczy to, że w zbiorze poezji rowerzystów, czy byłych żon nie mogą pojawiać się wielkie utwory poetyckie. Ale kto ich tam będzie szukał? A to tylko wierzchołek góry lodowej, bo jeszcze istnieje niemożliwa do policzenia liczba poetyckich tomów wydanych coraz popularniejszą metodą własną oraz morze wierszy wkładanych na niezliczone strony internetowe. Tym, którzy by chcieli odrzucić jako bez znaczenia publikacje wydane własnym przemysłem, autor artykułu przypomina tylko, że na przykład William Blake tak właśnie wydał swe “Songs of Innocence and Experience”, a Walt Whitman swoje “Źdźbła trawy”. „Akademicka oligarchia” W obliczu tak ogromnego zalewu sztuki poetyckiej i perspektywy jej szybkiego wzrostu, Alpaquin stwierdza poważnie, iż przyszłe pokolenia zupełnie stracą orientację w tym, co się naprawdę dzieje współcześnie z poezją. I żartobliwie dodaje: „przyszły profesor angielskiego będzie aż do śmieszności musiał ograniczyć zakres swych kursów. Profesor X będzie mógł się specjalizować w maju 2049 roku, zaś profesor Y skoncentruje się na pierwszym tygodniu września 2098 roku.” Wobec owego morza, oceanu produkcji poetyckiej dziedzina ta weszła we władanie „akademickiej oligarchii”, która narzuca własne kryteria. Nie mają one bynajmniej charakteru estetycznego; służą interesom tej grupy. Skoro tak naprawdę nikt nie wie, co się dzieje we współczesnej amerykańskiej poezji, toteż wspomniana “oligarchia” może wkroczyć z własnymi ocenami i sądami, rezerwując przy tym profity (specjalne spotkania autorskie, publikacje, zaszczyty, pomoc finansową) dla ludzi własnego kręgu. Niezależni poeci nie mają szansy na przebicie się. „Gdzie ten poeta uczy?” wydaje się dominującym zagadnieniem, miast kwestii: „jaka jest wartość jego/jej poezji?” No właśnie, przecież w końcu o poezję idzie, nie o socjologię poetów, ani nowe technologie pozwalające na sprawniejsze publikowanie książek. Aczkolwiek sprawy te mają ważne, zdaniem wielu autorów – kluczowe znaczenie dla poziomu wierszy pisanych w dzisiejszych realiach Stanów Zjednoczonych, to jednak tylko pośrednio dotyczą samych utworów. Kicz „dobrze skomponowanego wiersza” Niezbyt życzliwie na ten temat wypowiada się Marjorie Perloff w artykule Poetry on the Brink. Reinventing the Lyric, („Boston Review”, maj/czerwiec 2012). W istniejącej sytuacji – tysięcy absolwentów studiów poetyckich na setkach amerykańskich uczelni – sami poeci piszą swe utwory podług coraz bardziej zestandaryzowanej formuły. Takiej, jakiej ich uczą na studiach, takiej, która zyska im pozytywne recenzje – wpierw nauczycieli, później – krytyków; takiej wreszcie, która stwarza największe szanse na publikacje, a w przyszłości nawet – na wyróżnienia poetyckie. Niezależnie gdzie publikowany i na jaki temat, współczesny „dobrze skomponowany”wiersz będzie się charakteryzował następującymi cechami: 1) nieregularne wersy wolnego wiersza, bez nacisku na konstrukcję samego wersu, ani dbałości o słowa jako takie; 2)składnia prozatorska z mnóstwem przyimkowych i wtrąconych zwrotów, naszpikowana drastycznymi obrazowaniem albo nawet trudnymi metaforami (oznaką „poetyckości”); 3) wyrażenie głębokiej myśli albo małego objawienia zwykle opartych na jakimś konkretnym wspomnieniu, co wynosi podmiot liryczny do rangi wyjątkowo wrażliwej osoby, która autentycznie odczuwa ból”, czegokolwiek doznanie to miałoby dotyczyć. Zapotrzebowanie na określony charakter wiersza, „dobrze skomponowanego”, stworzyło nadzwyczajną jednolitość, uni- [ [ Ryc. Małgorzata Rozmarynowska 44 M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 [ Milofsky w obronie poetów Zupełnie odmienne wnioski wyciąga David Milofsky z tej samej sytuacji, mianowicie gwałtownego rozwoju produkcji poetyckiej. Jak twierdzi ów krytyk ( w artykule Poetry keeping flame alive despite the dark, „Denver Post” 2 maja 2010) publikacje poetyckie stały się w ostatnich 10-20 latach najszybciej rosnącym zjawiskiem „domowego przemysłu literackiego”. Nie przedmiotem zainteresowania wielkich, szacownych wydawnictw, ale zgoła maleńkich domów wydawniczych. Te publikacje w istocie kształtują dzisiaj gust poetycki. Obliczone są na niewielki krąg odbiorców. To bez znaczenia, twierdzi krytyk. Istotne jest to, że łącznie tworzą dobry klimat dla poezji. Ludzie piszą, czytają, publikują, spierają się, komentują. Krąg odbiorców poszczególnych tomików wierszy jest niezmiernie wąski, ale zważywszy na liczbę tego rodzaju wydawnictw – zasięg poetyckiego oddziaływania jest w sumie ogromny; wrażliwość poetycka w społeczeństwie rośnie. W krótkim artykule Milofsky nie zastanawia się nad jakością tego typu publikacji. Mówi o ilości, jakby zakładając, iż w tej masie statystycznie muszą pojawić się wiersze dobre, oprócz wielu średniaków muszą też tworzyć poeci prawdziwie utalentowani. Jego wypowiedź zasadniczo nie zmienia argumentacji Alpaugha. Nadaje tamtej wypowiedzi tylko optymistyczny wydźwięk: tak, zdaje się nam mówić Milofsky, nie jesteśmy w stanie wytropić owych talentów poetyckich, ale „krzywa dzwonu” (krzywa Gaussa obrazująca statystyczną dystrybucję elementów zbioru) przekonuje, że tam gdzie mamy do czynienia z jakimś zjawiskiem, oprócz mnóstwa miernych i wielu średnich dokonań muszą też być osiągnięcia najwyższego lotu. Milofsky jakby kierował się nadzieją (której nie wyraża), iż czas odsieje w końcu ziarno od plewy. Może potrzebować będziemy go więcej niż w odniesieniu do minionych epok, ale możemy być pewni, że z biegiem lat się z tego gąszczu wyłonią zjawiska najlepsze. Epstein o profesjonalizacji poezji Nie jest to odosobniony głos w obronie poezji, ale ważny i wart zaznaczenia przede wszystkim dlatego, że nie kwestionuje przesłanek, jakie przyjmują powszechnie krytycy miejsca i roli poezji we współczesnym społeczeństwie amerykańskim. Ale nie Dana Gioa był tym, który je pierwszy wyłożył. W większości powtarza on argumenty za artykułem znanego krytyka Josepha Epsteina („Commentary”, sierpień 1988, s.13-20). Zmienił jednak nieco akcenty, niektóre kwestie umniejszył, inne wzmocnił. Epstein dowodzi, co później potwierdzają inni autorzy: poezja w Stanach Zjednoczonych kwitnie, ale w swoistej pustce. Odnotowuje szalony rozwój programów „creative writing” na wyższych uczelniach oraz ulokowanie się poetów w uniwersytetach i college’ach. Daje im to stałą pracę, ale skazuje na obracanie się we własnym kręgu podobnych im twórców. Poezja w tym środowisku powstaje i dla tego środowiska jest skierowana. Przestała żywo obchodzić szeroką publiczność. Niektórzy winią za ten stan rzeczy błędy w nauczaniu literatury w szkołach. Podług zasady, iż „wielkim poetą był” i dlatego „zachwyca” – używając słów Witolda Gombrowicza, na którego zresztą Epstein się powołuje w swoim szkicu; nie na „Ferdydurke”, ale na jego esej „Przeciw poetom”, z którego obszerny fragment nawet cytuje. Inni winę zrzucają na wydawnictwa. Niechętnie przymują one poezję do publikacji z uwagi na ryzyko rynkowe takiego przedsięwzięcia. A jeszcze inni w ogóle twierdzą, iż winien jest kapitalizm ze swym naciskiem na zysk, a nie na sztukę, artyzm, piękno. Tymczasem największym problemem współczesnej poezji, uważa Epstein, jest jej profesjonalizacja. Dziś człowiek jest poetą, jak inny – inżynierem, albo lekarzem. Piszący wiersze jest zawodowcem i tylko inni z jego profesji mogą go zrozumieć. Stąd przemawia głównie do ludzi swego zawodu. Poezja, jak budowa mostów czy leczenie wątroby, przestała być sprawą laików. Jej język uległ zawodowej transformacji, stał się trudny, hermetyczny, jej styl i słownictwo nie jest mową potoczną, ale – jak język innych zawodów – może być zrozumiały tylko dla wtajemniczonych; innymi słowy dla tych, którzy przeszli odpowiednie szkolenie poetyckie. Wynika stąd i swoiste lekceważenie dla zwyczajnego, przeciętnego odbiorcy („profana”), oraz dążność do izolowania się, Gazeta literacka czyli uniezależnienia się od gustów, smaków, opinii publiczności literackiej. Przeciętny czytelnik nie zna się na poezji tak, jak nie zna się zwykły człowiek na przęsłach mostu. W jednym i drugim przypadku niech na tematy, co do których się nie orientuje, lepiej się nie wypowiada. Jego opinia nie może w żaden sposób decydować o wartości wiersza, tak jak nie ma znaczenia jego opinia co do budowlanej konstrukcji. Akademizm poezji współczesnej wynika nie tyle z oportunizmu zainteresowanych, jak później twierdzić będzie Dana Gioia, ile z „mechanizacji” (biurokratyzacji?) amerykańskiego życia. Poeta to nie zawód, więc w celu zaszeregowania poetów w kategorii profesji, zaczęto wymagać od nich (i oni sami od siebie) spełnienia kryteriów zawodowych. A ponieważ fachem poety jest język (w przypadku innych – tylko instrumentem), toteż sami zainteresowani zniszczyli to, co jest istotą ich specjalności. Mechanizm tego wyobcowania współczesnej poezji ze społeczeństwa był na pewno bardziej skomplikowany i Epstein wielokrotnie o tym przypomina z powołaniem się m. in. na opinie T. S. Eliota, Randalla Jarrella czy Delmore Schwartza z jego esejem The Isolation of Modern Poetry. Dla tego ostatniego izolacja poezji z głównego nurtu współczesnego życia wynika ze specyfiki nowoczesnego społeczeństwa przemysłowego. Nie ma w nim miejsca na ludzi kultury, ludzi smaku. Z drugiej zaś – pisał Schwarz w 1941 r. – sama kultura, nie widząc dla siebie miejsca w tak zorganizowanym społeczeństwie, stworzyła własny świat i tym samym dobrowolnie usunęła się na margines życia. Znakomity poeta Randall Jarrell w The Obscurity of the Poet utrzymuje, iż niezrozumiałość współczesnej poezji spowodowała kultura masowa (radio, telewizja, film, prasa), bowiem karmiąc ludzi coraz bardziej uproszczoną tematyką przekazywaną coraz prymitywniejszym językiem, siłą rzeczy uczyniła poezję zawiłą i skomplikowaną, choć ta sama w sobie takowa nie jest. Zwiększył się tylko jej dystans wobec sprymitywizowanej mowy potocznej. Dla Eliota trudny charakter nowoczesnej poezji wynika z natury współczesnej cywilizacji. Poezja stała się tak złożona, ponieważ nasze życie w w dzisiejszym świecie jest niezmiernie skomplikowane, że wymaga coraz zawilszego komunikatu poetyckiego. Wilson: proza wypiera poezję Wypowiedzi wspomnianych trzech autorów (spośród wielu innych) służyć mogą jako dowód tego, że dyskusja o marginalizacji, izolacji poezji we współczesnym świecie wyprzedziła komentarz na ten temat Josepha Epsteina. Ważnym i na użytek tego artykułu ostatnim (a właściwie pierwszym) głosem na ten temat były rozważania znanego krytyka amerykańskiego, Edmunda Wilsona, zawarte w jego klasycznym dziś szkicu Is Verse a Dying Technique? (1928 r.) Tak, jego zdaniem, poezja zamiera, kończy się, przestaje być potrzebna. Wieki temu była wyróżnionym sposobem wyrażania najważniejszych treści życia, służyła jako doniosły sposób komunikacji między twórcą a odbiorcami, artystą, a społeczeństwem. Ta forma („technika”) wypowiedzi zaczęła stopniowo ustępować miejsca prozie – praktyczniejszej, bezpośrednio skuteczniejszej. Dla poezji narracyjnej, epickiej, służącej odbiorcom i jako opowieść, i jako źródło przyjemności, doznań estetycznych, zaczęło brakować miejsca. Pojawia się powieść, romans, i ona wypiera poezję z uprzywilejowanego miejsca w społeczeństwie. W sposób nieunikniony powieść przejmuje coraz więcej materiału poprzednio stanowiącego temat dla poezji. Ona sama ulega marginalizacji, z epickiej staje się liryczna. W praktyce oznacza to, że zaczęły powstawać głównie utwory znacznie krótsze, mówiące o przelotnych doznaniach, ulotnych wrażeniach, chwilowych emocjach. Mniejszego ciężaru gatunkowego, lżejszej wagi. Liryka usunęła się w cień epiki. Rozwój i rozrost tej ostatniej spowodował skarlenie, minimalizację wiersza. Dekadencja – wieczny temat Naturalnie i August Wilson powołuje się na wcześniejszych autorów obserwujących upadek poezji, jej zamieranie, utratę znaczenia w społeczeństwie. Zapewne gdyby ktoś chciał prześledzić kolejno ów łańcuch wcześniejszych wypowiedzi na temat zmierzchu poezji, moglibyśmy znaleźć się daleko w minionych wiekach. Może nawet w starożytności. Jest to chyba wątek stale przewijający się w cywilizacji zachodniej. Jej przedstawiciele lubią myśleć o jej (cywilizacji) upadku, uwielbiają samą koncepcję dekadencji, schyłku, końca. Każde pokolenie uważa, iż znajduje się u kresu pewnej drogi, a po nim już tylko zapaść i pustka. Jest świadkiem odchodzenia w cień wielkich mistrzów ich czasów, ubolewa nad własną starością, marginalizacją, skoro nowe pokolenie szturmuje scenę artystyczną (poetycką), choć ta nadchodząca generacja jeszcze nie wyłoniła własnych wielkich nazwisk, znaczących twórców. Poczucie końca, kresu, siłą rzeczy musi być dojmujące. Tym silniejsze chyba obecnie, kiedy mamy do czynienia z ogromną rewolucją komunikacyjną, wkroczeniem na scenę nowych mediów elektronicznych i wielkimi zmianami w sposobie, w jaki ludzie, zwłaszcza młodsze pokolenia, uczestniczą w kulturze. Upadek gazet i tygodników, kurczenie się wielkich wydawnictw, likwidacja księgarń, dramatyczny spadek tradycyjnego czytelnictwa, przenoszenie publikacji (i sprzedaży) do internetu oraz rozkwit „chałupniczych” wydawnictw (zarówno na papierze, jak i w wersji elektronicznej), znaczące przesunięcie nacisku z kultury pisma na kulturę obrazu – to tylko główne cechy nadchodzącej epoki. Nic dziwnego, że w takich warunkach poczucie dekadencji musi być głębokie. Zasadniczo też nie podzielam przeświadczenia o marginalizacji i upadku sztuki poetyckiej. Jestem przekonany (choć jest to przeświadczenie oparte na ograniczonym doświadczeniu, a bardziej wynikające z przesłanek ogólnych), że najbliższa przyszłość będzie wyglądać wręcz przeciwnie od rysowanej przez cytowanych wyżej pesymistów. Wydaje mi się, że w nadchodzących czasach rola poezji będzie (powinna) rosnąć, kosztem marginalizacji prozy (powieści). Nowe elektroniczne media, które dominować będą nad kulturą przyszłości, wymagają wypowiedzi zwięzłej i lapidarnej, krótkiej, treściwej i odkrywczej. Czyli mowy poetyckiej. Choć mamy do czynienia z bezprecedensowym zalewem pustosłowia, to jednak zasadniczo nowe technologie wymagają wypowiedzi lapidarnych, emocjonalnie dogłębnych i poznawczo nośnych. To plus dla poezji, minus dla prozy. Gwałtownie rozszerzająca się propozycja kulturalna dla nowego pokolenia sprawia już teraz, iż ludzie mają coraz mniej czasu, by poświęcić go czytaniu trzytomowej powieści. Wybiorą, a zapewne tendencja ta pogłębi się w przyszłości, wypowiedzi krótkie, ale niosące tyle samo, co powieść, ładunku emocjonalnego i intelektualnego. A taki właśnie komunikat był od zawsze przywilejem poezji. Gdybym więc miał coś wieszczyć, mimo że nie chcę, to bardziej opowiadałbym się za zmierzchem prozy. Powieść powstała w specyficznych warunkach rozwijającego się mieszczaństwa, dostatniego, względnie wykształconego, które potrzebowało rozrywki dla zajęć na coraz więcej wolnego czasu, na długie wolne wieczory. Przemiany społeczne w krajach Zachodu (idącymi w ślad za rewolucją technologiczną przekształceniami społeczeństw postindustrialnych) wymagać będą innego rodzaju rozrywki, odmiennej „strawy intelektualnej”. Jeśli już czegoś, to na pewno nie rozległej epickiej prozy, ale krótkich, intensywnych komunikatów; komunikatów, które zmieszczą się na ekranie przenośnych urządzeń elektronicznych. Sui generis poetyckich. Coraz mniej dla niej (powieści) miejsca w dzisiejszym i jutrzejszym świecie. Jako gatunek literacki powieść powstała stosunkowo późno i być może jej przyspieszony kres się zaczął. Sytuacja w Polsce? Nie czuję się kompetentny, by wypowiadać się na temat sytuacji w poezji polskiej. Trudno mi więc powiedzieć, czy przemiany, o jakich piszą krytycy amerykańscy, dotyczą również Polski. Chyba jeszcze nie. W Polsce nie ma tak rozbudowanych uczelnianych studiów „creative writing”. Poezja nie uległa więc zgubnej „profesjonalizacji”, ani też nie obrosła jeszcze grupą poetyckich interesów. Twórcy w Polsce są ciągle rozproszonym środowiskiem indywidualnych literatów zajętych swoim pisarstwem, nie zaś obroną zawodowej pozycji wykładowców uczących sztuki komponowania wierszy. Wprawdzie przedmioty kształcące styl i umiejętność pisania tekstu prowadzone są na większości uczelni w Polsce, szczególnie na uniwersytetach, są to jednak osobne kursy tylko, nie zaś przedmioty akademickie, z których otrzymuje się magisterium. Nie powstało więc owo sprzężenie zwrotne między nauczycielami akademickimi, premiującymi utwory stworzone podług nauczanych zasad i poetami tworzącymi podług tej receptury. Wspomniana izolacja twórczości poetyckie i jej marginalizacja nie ma więc (jeszcze) miejsca. Poza tym Polska była zawsze krajem poetów, a nie prozaików. Nigdy nie dochowała się doskonałej prozy (z małymi wyjątkami, jak powiedzmy Bolesław Prus), natomiast miała i ma wielu doskonałych poetów. Na światowym poziomie. Dwa literackie Noble w ostatnich dziesięcioleciach tylko za twórczość poetycką o czymś świadczą. Wierzę więc w dobrą kondycję polskiej poezji. Czesław Karkowski 55 ESEJ formizację współczesnej poezji. Ponieważ w jury wszelkich konkursów zasiadają zwykle osoby uczące „creative writing”, one więc stwarzają owo „zapotrzebowanie”, następnie wyróżniając (publikacją, pochlebną opinią, pieniężną nagrodą) takie właśnie utwory, które spełniają uprzednio wpajane na uczelniach zasady „dobrze napisanego wiersza”. PROZA [ powidoki (4) W samo południe udaję się na polowanie. Przy wystawionych na ulicę regałach Strand Books grzebacze już się gromadzą. Składam się, składam – strzał! – i trafiony. Całkiem zabawną książeczkę dla Fila upolowałem. Quiz Book. Packed with Oper 2000 Testing Teasers. Niech się chłopak gimnastykuje, łebski jest. W śmietniku przy jezdni grzebie jakiś gruby czarny. Nawet porządnie ubrany, ze słuchawkami walkmana w uszach, z plecakiem. Nic godnego uwagi w głębi śmietnika nie znalazł. Chwilę obraca w palcach kawałek czerstwego chleba i wrzuca z powrotem do śmieci. Przenosi się na chodnik. Z regału z kryminałami po 48 centów wyjmuje tytuł za tytułem, układa w całkiem spory sztapel. No, wreszcie coś smacznego wypatrzył. * Wygląda na to, że wiosna idzie. Ptaki po skwerach i parkach szaleją, pieprzyć im się chce. Psiaki też jak gdyby rozochocone. Ludzie tylko biegają jacyś tacy jakby czymś zaprzątnięci, skołowani. Zagonione to nowojorskie mrowisko z kretesem. A kotów na Manhattanie co kot napłakał, prawie w ogóle ich nie widuję. Ostatecznie nie jestem więc pewien, czy aby rzeczywiście idzie wiosna. Andrzej Żurowski (1944–2013) trudno się z nimi porozumieć. A stoję pośrodku ulicy i śmieję się jak głupi do sera ani z ropuch, ani z akcentu, tylko z tego, co mi owa żabia dykcja nagle do ucha przywróciła. Roman Szydłowski miał wyjątkowo szerokie usta i gadał, dosłownie, od ucha do ucha. W środowisku żartowało się, iż ktoś poczciwy, kto próbował doradzić, jakby tu Szydłowski mógł co nieco tę swoją rozlazłość dykcji zwęzić i zesznurować, namawiał: – Powiedz, Romek, dżem; krótko i szybko: dżem. A Szydłowski na to: – Marmolaaaaada. No i śmieję się, na dobrą sprawę, nie wiedzieć z czego. Co też za durnoty potrafią człowiekowi po głowie łazić… * Biorę tę książkę do ręki, ot tak, właściwie bez powodu. Żeby ją sobie powąchać. Przez te parę lat jeszcze się biedaczka postarzała, jeżeli to w ogóle możliwe. Nieźle się kiedyś za nią nauganiałem. Drzemie teraz, starowina, w zupełnym opuszczeniu, dogorywa. Ryc. Małgorzata Rozmarynowska * Poproszono mnie o wieczór autorski. Miałem gadać o Modjeskiej, coś tam też wokół mojej monografii MODrzeJEwSKA ShakespeareStar, o amerykańskim teatrze epoki gwiazd. I tak to mniej więcej szło. Aż ci tu ktoś zagadnął o moje nowe książki. Nie było rady, przyszło się i z tego co nieco spowiadać. Dziwnie się Amerykanom opowiada o książkach, które, że napisane po polsku, pal sześć, ale całe w naszych egzotycznych sprawach siedzą po uszy. Jakoś gadałem, trochę po angielsku, trochę – bo ktoś, jeden i trzeci, poprosił – po polsku. O przyjaciołach aktorach opowiadałem, których już nie ma, o naszym teatrze, który wraz z nimi w książce Teatr czyli świat staraliśmy we wspólnych gadułach zatrzymać, choć i jego przecież już nie ma. O biografii inteligenta mojego pokolenia, jak ją chciałem imaginacyjnie naszkicować w Rozmowach z Rafałem. I jakoś to nawet szło. Może dlatego, że tutaj także ludzie lubią egzotykę. Strasznie to wszystko gna. Pejzaże, swojskości, egzotyki. I miesza się w tym moim wieloczasie w nierozerwalne, w coś na kształt coraz bardziej ujednolicającej się smugi. Tak to przecież i niedawno, i tak to już dawno było, niespełna dwa lata temu, kiedy robiłem ostateczną redakcję Rozmów z Rafałem. W Craiovej. Dobrze się tam zwykle czuję, miejsce w miarę oswojone, w końcu – bywałem tu nieraz. Staremu obieżyświatowi debiuty zdarzają mi się już raczej rzadko. Skoro przez blisko pół wieku włóczyło się i tu i tam, krok po kroku przez bez mała połowę państw świata, o dziewictwo niełatwo. No więc, kiedy zdarzy się Craiova, prawie po domowemu rozkładam się w pokoju hotelowym. Może to ten sam; w każdym razie wygląda tak samo jak te z poprzednich pobytów. Nic się nie zmienia, i wszystko się zmienia. Na szczęście. Bogiem a prawdą, ten hotel w Craiovej dosyć paskudny. Ot, soc–moloch do spania i srania, ale jakoś dobrze się tu całymi dniami pracuje, wieczorem do teatru z siedem minut spacerem. A do teatru to tutaj chodzić się chce. Festiwal – palce lizać. Szekspirowski. Co drugą wiosnę, bo to biennale, ciągną tu więc szekspiromaniacy ze wszech stron. Zawszeć to miło spotkać się w swoim gronie 23 kwietnia, w urodziny Wiliama wspólnie wychylić drinka. A mnoży się ten Wiliam i mnoży, że nie do wiary. Że sztuk napisał coś koło trzydziestu sześciu, mniejsza. Że tyle w nich pomieścić zdołasz najrozmaitszych wizji świata, w głowie się czasem nie mieści. I akurat, pod tym właśnie względem, ta edycja Craiova Shakespeare Festival, podczas której przedpołudniami kończyłem redagować Rozmowy z Rafałem, była oszałamiająca. Zatytułowano ją Constalation Hamlet. Słusznie – bo choć na repertuar festiwalu złożyło się coś kilkanaście inscenizacji wyłącznie Hamleta, nie był to bynajmniej festiwal jednej sztuki. Zjechali ze swoimi Hamletami Niemcy i Japończycy, Litwini, Amerykanie, Polacy, Koreańczycy, i ktoś jeszcze, i jeszcze ktoś. I każdy grał swoją opowieść o własnym księciu Danii, który a to tarza się w postmodernistycznym śmietniku, a to obraca się w kategoriach świata jak go pojmuje koreański szamanizm, a to zieje w Elsynorze mrozem, wichrami i ścina lodem pogańskiej litewskiej puszczy, a to ci pojmuje świat takim, jak wyobrażenia o nim i sposoby jego artykulacji ukształtowała sceniczna kultura japońska. Hamlet, Hamlet i Wiliam – wieczni co wieczór debiutanci. Kiedy nowojorską nocą wracam ze swego wieczoru autorskiego przy Madison Avenue, jakoś bliżej mi tym razem do Craiovej niż na Union Squre, bliżej jakoś do tych Hamletów z Seulu, Wilna, z Kioto. Na dobrą sprawę – wszędzie przecież w domu. W każdym razie – jeżeli tylko tego naprawdę chcesz. * Stanąłem pośrodku ulicy i zacząłem się śmiać jak głupi do sera, sam do siebie. Nagle uświadomiłem sobie taką, ot, błahostkę i przecież oczywistość: manhattański akcent ma w sobie coś z dykcji ropuchy. Nie idzie mi, rzecz jasna, o akcent, który spotykasz w posadowionych na Manhattanie uniwersytetach czy w bibliotekach naukowych – chodzi mi o ten powszedni akcent ulicy, ma się rozumieć. To szerokie, rozwarte a jakoś przy tym skrzekliwe aaa–haah–aaa–łaaał, co to i charkocze i bełkotliwe jednocześnie. Nie, żebym miał coś przeciwko ropuchom, skądże – tyle, że raczej 66 Po prawdzie, przesadnym powodzeniem nie cieszyła się nigdy. Ale, zdarzyło się, że trafił maniak na maniaka. Zbierałem wówczas materiały do monografii o Modrzejewskiej jako niezrównanej ShakespeareStar i, pośród innych związanych z tym zatrudnień, koniecznie chciałem odskrobać emocje londyńskich teatromanów sprzed stu kilkudziesięciu lat, kiedy to werońską Julię kreowała przed nimi aktorka z niejako podwójnych rubieży – polska i amerykańska gwiazda. Teksty krytyków angielskich, wszystkie te profesjonalnie wydziergane analizy jajogłowych, którzy ferowali wyroki w szekspirowskiej jaskini lwa, już znałem. Szukałem szeregowego a zaprzysięgłego teatromana, któremu po dziesiątkach lat, na starość w oczach pozostały cienie wielkich dzieł sztuki aktorskiej. Wiedziałem, że takowy jest i tylko gdzieś się przede mną kryje po bibliotecznych kątach. Ćwierć z górą wieku po londyńskiej premierze Julii pani Heleny, w pierwszej dekadzie dwudziestego wieku, stary szekspiromaniak Richard Dickins wydał książkę Forty Years of Shakespeare on the English Stage. Własnym sumptem, w nakładzie – miałem powody przypuszczać – nie nazbyt imponującym. Jest to dzisiaj najprawdziwszy, śnieżnobiały kruk. No, i zaczęły się niezłe z polowaniem na tego kruka tarapaty. Egzemplarz z British Library… zaginął. W katalogu Londyn University Senat House Library, i owszem, jest – ale go w magazynie… diabeł ogonem nakrył. W Cambridge University Library bibliotekarz dwoi się i troi, wreszcie rozkłada ręce, bardzo po angielsku: książka „chwilowo” niedostępna. Czego nie ma nigdzie, przeważnie jest tuż przy Lancaster Square, w antykwariacie David Drummond Theatre Books – nie tym razem: słynny londyński antykwariusz książki Dickinsa nigdy na oczy nie widział. W waszyngtońskiej Library of Congress – ni widu, ni słychu. Wyraźnie mam do Mr. Dickinsa pecha. Wreszcie jest! Na miejscu – w swojskiej mi, z dawna zasiedziałej, nowojorskiej Public Library for the Performing Arts. Że jest, to nieco zbyt śmiało powiedziane – egzemplarz, kiedy go wówczas po raz pierwszy zacząłem obwąchiwać, dosłownie konał mi na rękach. Dogorywał porozrywany, pocięty, sypiący się w pył. No, ale jest! I jest jeszcze teraz, po paru latach. Biorę tę książkę do ręki, ot tak, właściwie bez powodu. Żeby ją sobie powąchać. Bibelot: 22 centymetry wysokości, 157 stron, zasuszone maleństwo. Cały już obsypany drobinami papieru znajduję akapit, za którym przed paru laty tak po obydwu stronach oceanu krążyłem: Przedstawienie było zachwycające. […] Julia Modjeskiej miała momenty genialne. Nigdy nie […]. Na pokruszonej stronnicy brak wielu słów, inne trudno odczytać; trzeba się raczej domyślać. Stopniowo – dzisiaj również, choć dokładnie tak samo było i wów- czas, za pierwszym razem – ogarnia mnie wrażenie uczestnictwa w jakimś seansie spirytystycznym, w przywoływaniu duchów kędyś z bardzo daleka… Nigdy nie […] mogę […] w scenie balowej, oparta o kolumnę, z falującą piersią w milczeniu wpatrywała się w Romea, zdumiona […] przerażona, oniemiała. Albo ten jej cudowny ruch, którym odrzuca z twarzy swe wspaniałe włosy […]. Niania powiedziała: „Przyszedł twój mąż uczynić cię żoną”. Nigdy – puentuje Dickins na nieco czytelniejszym skrawku papieru – nie potrafiłem ostatecznie rozstrzygnąć, czy nie była to najlepsza z moich Julii; na pewno Ellen Terry jest jedyną jej rywalką. Po blisko trzydziestu latach wciąż nie potrafił rozstrzygnąć pomiędzy dwoma zjawiskowymi dlań powidokami… I cóż tu jeszcze rozstrzygać?... Delikatnie składam sypiące się karty książki. Ostatni, per procura, świadek. Późny wnuk niegdysiejszych cieni. Dobranoc. * Coraz rzadziej zdarza mi się radość nurkowania w starych katalogach kartkowych. Tak ongiś w każdej bibliotece zwyczajne, że wręcz niezauważalne, z wolna a potem coraz szybciej zaczęły wymierać. Myślę sobie o nich wszystkich z sentymentem, kiedy teraz na jakiś, może dłuższy czas przychodzi mi się żegnać z zasiedziałymi z dawna miejscami w New York Public Library for the Performing Arts. Coś sobie jeszcze tu i tam sprawdzam w katalogach – kartkowych oczywiście! Prawda, wyprowadzono je z centralnego miejsca na ścianie w dziale teatralnych zbiorów specjalnych na trzecim piętrze. Piętro niżej po środku sali migają i pomrukują sobie z lubością rzędy komputerów, ale do ich wirtualnych katalogów ni myślę się zniżać. Szczęśliwie starym katalogom kartkowym tyle przynajmniej okazano bibliotecznej solidarności, że wprawdzie zepchnięte, bo zepchnięte w kąt drugiego piętra – niemniej możesz je sobie nadal do woli wertować. To i wertuję. Tak jak mi się to jeszcze do niedawna czasem zdarzało i w Warszawie, że kiedy, po dniu spędzonym w nowym gmachu Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego na Powiślu, idę akurat Krakowskim Przedmieściem, niemal bez zastanowienia, z tyluletniego nawyku, skręcę w główną bramę uniwersytetu, przejdę placyk i po skrzypiących schodach starego budynku biblioteki stanę pośród moich od zawsze znajomków – długich szeregów katalogów z fiszkami pracowicie wypisanymi na maszynie, albo i nieraz wykaligrafowanymi ręcznie. Ten zapach starego papieru, atramentu, kurzu, pamięci pokoleń… Niezmienny i w Jagiellonce, i w Bibliotece Gdańskiej, i w Weimarze. Choć w Weimarze, jak mi się ongiś zdało, zapach miał jakąś dodatkową, bardzo swoistą nutę. Czyżby to od jego palców? Wszak Johan Wolfgang Goethe pracował w tej bibliotece ledwie jakieś dwieście lat temu z okładem. Sporo przyszło mu, po niemiecku skrupulatnie, katalogowych fiszek powypełniać. Przewracałem je oczarowany. Dawno to było. Nie wiem, co się dziś z tymi fiszkami bibliotekarza Goethego dzieje. Mam nadzieję, że trzymają się krzepko. Chociaż – odrobiny wątpliwości mi nie brak. Zwłaszcza po niedawnej wizycie w Yale University… Wprawdzie wykład miałem dosyć późno, ale ileż w końcu można w przedwiosenny poranek napawać się pękaniem pierwszych pąków na krzewach czy pierwiosnkami, co to właśnie przebiły się poprzez kożuchy bluszczu zalegające uniwersyteckie podwórce. Zachodzę więc… No gdzieżby? – tak całkiem bezinteresownie to przecież niekoniecznie do nowego gmachu biblioteki sprzed półwiecza zaledwie. Idę do dawnej, szacownej ponad szacowne, Sterling Memorial Library. Nad neogotyckim portalem płaskorzeźby przedstawiają – jak ponad wejściem do przybytku wiedzy i pamięci kultury przystało – skrzydlatego asyryjskiego a może staroperskiego lwa, nieopodal uczonego Egipcjanina, Greka chyba, mędrców starożytności w każdym razie. A tuż obok reliefy z inskrypcjami wykutymi pismem klinowym, egipskimi hieroglifami bodajże, z pewnością i po hebrajsku, i w starożytnej grece. Przechodzę pod portalem i łagodnie zanurzam się w półcieniach wnętrza nasączonego całą barwnością witraży. W niszach na prawo od głównej nawy rzędy czytelniczych stanowisk mrugają poświatą pracujących komputerów, przed którymi siedzą skupieni młodzi ludzie. Z przeciwka wieje cisza – nisze lewej nawy bocznej wypełniają niekończące się rzędy skrzynek katalogów kartkowych. Przetrwały! Podchodzę do pierwszej z brzegu skrzynki, na chybił trafił wysuwam szufladkę. Jest… pusta. Otwieram drugą, trzecią, dziesiątą, szybciej i szybciej przechodzę do kolejnych skrzynek. Staję wreszcie i stoję tak chyba przez dłuższą chwilę – kompletnie otumaniony. Puste są wszystkie katalogi. No, może i słusznie. Po cholerę trzymać te tysiące starych kartek papieru. Tylko kurz się w takich szpargałach lęgnie. W drodze z biblioteki na wykład próbuję dobrać słowa i myśli, którymi za chwilę będę usiłował nawiązać kontakt ze studentami. Trzeba mi mieć tę świadomość, że przyjeżdżam do nich z daleka. Coraz nas mniej i mniej. Późne wnuki Gutenberga padają jak muchy. Przychodzi mi to do głowy, kiedy akurat mijam stary cmentarz. Nie taki znowuż stary, skoro Yale University założono w 1701, a najstarsze płyty grobowe na tym cmentarzu pochodzą ledwie z 1798. Nikt ich szczęśliwie nie rusza. Jak dotąd. Trzeba mi się będzie bardzo na tym wykładzie starać, z roku na rok starać się nam trzeba coraz bardziej – próbujemy wszak rozmawiać z sobą z dwóch przeciwległych brzegów rzeki, która wali pomiędzy nami coraz prędzej. M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 [ [ * Kartki * Siedzimy sobie z Frankiem w jego gabinecie na pogaduchach. Frank, młody rzutki profesor, na wydziale teatrologii w City Univertsity of New York odpowiada między innymi za naukowe wydawnictwo. Robota szacowna i skuteczna – książki tutaj publikowane rozchwytuje wiele placówek na świecie i międzynarodowy szwadron teatromaniaków. O tym sobie gadamy, o owym, to znaczy: o tym, co zwykle, czyli o robotach, w których obaj z radością jesteśmy utopieni po uszy. Frank dopytuje, jak mi idą badania, co słychać u Madame Modjeskiej, a co tam nowego u Edwarda Tuckermana Masona, czy coś znowu w ich manuskryptach odskrobałem i co mi się ma ostatecznie wykluć z tej całej roboty podczas minionych tutaj miesięcy. I tak to sobie plotkujemy o starych znajomych – tych wydziałowych, i tych sprzed stulecia, bibliotecznych. – Musisz to napisać. To może być ważna książka – mówi mi Frank. – Koniecznie, musisz! Nie muszę – myślę sobie. – Ty tego jeszcze, Frank, po prostu nie rozumiesz. Ja już niczego n i e m u s z ę. Kiedyś musiałem. Tak mi się przynajmniej wydawało i bywało, że ta świadomość, ten imperatyw, nieźle dawały w kość. A teraz niczego nie muszę. Teraz już tylko m o g ę. Jeżeli, rzecz jasna, przyjdzie mi taka ochota. Ufff, już mogę sobie na taki luksus pozwolić. Co za ulga! Wiele razy obiecywałem sobie, że któregoś dnia wyskoczę z Paryża i obejrzę katedrę w Chartres. W końcu to żadna podróż – dzień starczy. I jakoś nigdy podczas pobytów w Paryżu nie udawało mi się tych paru godzin wykroić. Nie żałuję. Teraz już nie żałuję. * To są właśnie te paskudne skutki przesadnej skłonności do wolnych skojarzeń. Niby zima w Nowym Jorku nad podziw w tym roku poczciwa, niby ciepławo, słonecznie i tak dalej, a tylko ten nieznośny wiatr od oceanu. Czasem duje tak, że gęsto tu porozstawiane, wielkie pojemniki na śmiecie potrafią latać ulicami niczym byle liście. Wiatr wyjątkowo tutaj upierdliwy, o każdej porze roku. Zwykle się tylko latem, sukinkot, przyczai – właśnie latem, kiedyś go w zatęchłym żarze Manhattanu żądny na lekarstwo. Wiosną i jesienią rozbudzony – rżnie cię po oczach hektolitrami deszczu. A zimą to już nie ma co gadać – do krwi, co tam do krwi: do szpiku, do samego szpiku pokąsać potrafi, i śmichu warte wszelkie podkoszulki czy długie gacie. No i kiedy tak dzień w dzień szamoczę się z tym atlantyckim kąsaczem a to rano, brnąc do Lincolna w górę, a to wieczorem umykając Broadwayem w dół miasta, co rusz w załzawionych oczach mam tamte palmy i plażę. I to beznadziejne oczekiwanie nad basenem na choćby cień cienia czy ślad śladu najbardziej bodaj rachitycznego wietrzyku. Wyciągnięty na leżaku przy hotelowym basenie czytałem wtedy Z pamięci Axera. Kaja opalała się, czasem leniwy spacer do miasta – jak się ono, do licha, nazywa? – jakieś durnowate, tym milsze zakupy. I te na okrągło: śniadanie, obiad, kolacja, śniadanie. I gaduły z Kają, też na okrągło. To były moje, pewnie ostatnie w życiu, tak głęboko czułe wakacje. * Psia krew! Szkło mi w okularach wypadło. I to akurat w holu Metropolitan Museum, gdzie marmurowa podłoga. Szczęście, że wypadło w momencie, kiedy poprawiałem na nosie okulary i, zamiast prosto na posadzkę, zsunęło mi się do dłoni. Nie byłoby czego zbierać. No to i jestem półślepy impresjonista. Może i lepiej, trochę mniej tego całego gówna naokoło rzuca się w oczy. A do ślipienia w bibliotece nad manuskryptami mam drugie, sposobniejsze ku temu okulary. A że po Metropolitan łażę z nosem na obrazach, to i dobrze, bo przynajmniej pilnowaczy budzę na moment z odrętwienia. A zafundowali tu sobie kustosze wystawę jak się patrzy. I to, no właśnie, niezależnie od tego, jak się patrzy – w okularach czy bez. Tu nawet różowych okularów nie trzeba. Wystawa–gigant, a podobie- rane to wszystko, że palce lizać. Temat: portret renesansowy. Proszę bardzo, czemu by nie portret renesansowy. Mam to po ojcu – gdzie bym z nim, od smarkacza, bliżej czy dalej nie pojechał, ojciec zawsze ciągnął mnie po muzeach. Do dzisiaj mam przed oczami tę starą pijaczkę Rembrandta, cośmy ją z tatą oglądali w Pradze, w galerii na Hradczanach, jakieś z górą pół wieku temu. I tak to już potem szło. Bodaj większość, jeśli nie wszystkie najsłynniejsze muzeum świata przeszlifowałem, od Muzeum Złota w Limie po pekiński pałac cesarski, od Krzyku Muncha w Oslo po Tutenhamona w Kairze. I anim od tego mądrzejszy, ni szlachetniej wysublimowany. Lubię, po prostu. Choć jakoś w tokajskim nie byłem, w Seulu i Buenos Aires też do muzeów nie zaszedłem, mała strata. Nie dlatego, że mniej słynne. Ileż można, po prostu. Bo, wstyd przyznać, po prawdzie: trochę znużyło. Za dużo tego dobrego. No, ale lezę. Zaciągnął mnie Daniel Gerould na te renesansowe portrety, to lezę. Z nosem na Boticellich, Bellinich, Hiszpanach rozmaitych; o – jest i Memling, Włochów, rzecz jasna, najwięcej. No i nade wszystko – jest ten cud prawdziwy: Portret damy, jak siniorettę Vespucci uchwycił był Boticelli. Dwa razy ją tak chwytał; wolę tę ze świetlistością w rozwartych oczach. I, jakże by inaczej – kilometry i setki portretów, portrecików, portrecideł klasy legitymacyjnych zdjęć 6x9. Fotografów nie mieli, pacykarze byli nieodzowni, ich szczęście. – A może byśmy tak przy okazji – to Daniel mówi – zajrzeli obok, na wystawę karykatury? Już jakiś czas wisi, byłem, ale mogę z tobą jeszcze raz. Niech będzie, czemu by nie. Nawet zabawne, nawet pouczające – powyciągali tu karykaturzystów – ani się spodziewałem! – od renesansu. Jest Leonardo, jacyś inni, kolejni, Anglików oczywiście coraz więcej. Furda. Nagle staję, stoję i stoję. To ten sam Goya, którego tyle tyle razy oglądem jako paroletni dzieciak. Kiedy leżałem chory, a stale leżałem chory, ojciec dawał mi do oglądania w łóżku rozmaite albumy. Ten także – malarstwa Francisco de Goyi. Szczególnie fascynowały mnie jego Caprichos. A pośród nich i przerażała, i właśnie fascynowała nieodmiennie ta straszliwa stara baba. Bałem się jej jak cholera i nie potrafiłem po tysiąckroć oczu od niej oderwać. No i wróciła starucha – Hesta la muere dopada mnie w Ameryce. Jakoś już nie wystrasza. Andrzej Żurowski Andrzej Żurowski Ryc. Małgorzata Rozmarynowska Gazeta literacka PERSOEZJA Pytasz w mailu, czy dużo chodzę tu do teatru. Otóż – wcale. Ni czasu na to nie mam, ni głowy do tego, ni – szczerze powiedziawszy – ochoty. Teatr nuży mnie coraz bardziej. To nieprawda, że po pierwszych dwóch, trzech tysiącach obejrzanych przedstawień, jakoś to już potem leci. Wręcz przeciwnie – nic nie leci; ciurka coraz żałośniej. No tak! – nieodmiennie fascynują mnie dzieje teatru, jego estetyki, przestrzenie, wydobywanie z mroku niegdysiejszych kreacji aktorów przed stu, dwustu lat. To tak, garściami! To cudowne opętanie. Ale żebym miał pchać się do teatru i pozwalać, aby mnie pan Franek torturował swoją genialną koncepcją inscenizacyjną, a pan Ziutek kładł na łopatki kolejnego Hamleta czy Żyda w beczce… Co to, to nie! Nadojeło. Trzeba długo żyć, aby zdać sobie sprawę, że nie wszystko da się ogarnąć. Ryc. Basha Maryanska 77 [ POEZJA Krystyna Rodowska Na dole ziemia, w górze płomień (z Księgi I-Cing) Człowiek z krwi i kości jest człowiekiem ze snu Octavio Paz, Refreny Henrykowi Wańkowi, oddając to co Jego Nadlatuje feniks zawsze niespodziewany Od jego upierzenia rozpala się przestrzeń Kosmiczne światło błogosławi szczyty występów skalnych wydobytych z mroku Prześwietlony gąszcz lasów łagodnieje Po ludzku oddycha Genius loci Gruby czarny kocur z Domu pod Gęsimi Piórami odrobionymi jak żywe w sękatym drewnianym kałamarzu przed Writers Hause nazywa się Rudy. I to on, a nie goście znikający milczkiem w czeluściach swych przenośnych komputerów jest hipnotycznym Błyskiem ( przymrużonych oczu) z każdego zakątka jadalni i korytarzy Domu: właśnie sunie po schodach na piętro do pokoju nr 7 Wśród wonnych krzaczków Jajko – dziecko ognia i ziemi której przynależy łączy przedtem z potem blaskiem z dołu odpowiada górze Pod powieką (Symetria objaśnia sens wszystkiego co nieprzeniknione Uszczęśliwia) Nad ranem festiwal obecności żywych i umarłych, przenikają się obrazy niewyrażalnego, przekręty języka – jak chciał Lacan – muł z głębi rzeki poruszony fazą aktywną Rem wzbija się ku dziennej niepamięci. Zmartwiałe życie znowu się roziskrza Skrzesane z popiołów Wskrzeszone Dni i noce wietrzą swój przybytek wśród zapisanych i nietkniętych kartek Jest miejsce na feniksa Na rozmowę z pręgą krwi skrytą w Jajku Odradzam się z zapatrzenia Jej wiersze ostatnie (pamięci Barbary Sadowskiej) Garść piór świetlistych w zmiętym powietrzu kartki kołuje nad zgwałconym gniazdem Jej wiersze ostatnie ślepcom znikają z oczu 27. 12. 2009 Dym1 Wspominanie dzieciństwa zaczyna się od pewnego lasu (maliny wtedy jeszcze nie cuchnęły krwią) W tamtym czasie i tam znajdowałam na ścieżkach podkowy księżyca Zaplątana w fałdy zapachu sosen – księżniczek na balach błękitu dotykałam łusek w zbrojach szyszek nim zniżyło się niebo z pomrukiem Mój pierwszy las rośnie teraz w całkiem innym świecie Moja pamięć niepełnosprawna nie dokuśtyka do jego korzeni Tamten las teraz szumi w innym alfabecie Wiersz jak dym wspiął się z ognia Śpią pijani po święcie Październik 2010 Wiersz napisany na motywach wiersza „Elegia”, opublikowanego w zbiorowym tomiku Forum Poetów Hybrydy, 1988. 1 Ryc. Małgorzata Rozmarynowska 88 M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 Leszek Żuliński (poemat agnostyczny) przysiadła na miejskim bruku i zastygła w bezruchu. można ją było pogłaskać albo kopnąć, szybowała już w innej przestrzeni, choć jeszcze trzymała się pazurkami kamienia; nic nie było jej straszne, nawet kot, gdyby się zbliżył. teraz myślę, czy nasze niebo jest wspólne? może świat, niebo i piekło mamy uszyte na miarę? jeśli umiera sikorka, kot, sarna, człowiek, umierają osobne kosmosy. w niebach sikorek wszystko jest tak samo ważne, jak w innych, ani mniejsze ani większe, nawet sens. więcej nie trzeba jednak ci, którzy myślą, że tam się wszyscy spotkamy, mogą się mylić – wspólnota oceanu mieści wyspy osobne; podobieństwo dwóch kropel wody jest połowiczne, ich osobność widoczna gołym okiem. nie wiemy, czy trafiając do jednego dzbana, tracą swoją tożsamość? dusze jak dżiny – każda z nich, zalakowana w osobnej butli, będzie się tłukła jak kropla w wszechświecie. pewnego dnia stałem w Kaliszu pod Domem Pielgrzyma, naprzeciw, po drugiej stronie ulicy, wielkie drzewo; nagle ze wszystkich stron świata zaczęły zlatywać się chmary ptaków, setki może tysiące. obsiadły wszystkie gałęzie, nawet listków nie było widać. posiedziały i po chwili zaczęły odlatywać w strony, z których przybyły. nie wiem, gdzie zniknęły i co dalej się działo. ornitolodzy mówią: sejmik. to zupełnie jak u nas. też nie wiadomo, skąd przybywamy i dokąd odlatujemy. jesteśmy razem, ale osobno. wspólnota gniazd jest chwilowa. sikorka na kaliskim bruku nie należała już do stada. siedziała jak baba na dworcu, przysypiająca w oczekiwaniu na pociąg. nastroszona, bo chłód, ten straszny chłód stawał się coraz bardziej przenikliwy. ten chłód hibernuje świadomość. najpierw się go boimy, potem on rozlewa się ciepłem. bo śmierć jest dobrą oszustką – najpierw otumania, potem wyciąga kosę. jednym cięciem odcina nas od wszystkiego. nie wiemy, co daje w zamian... czerń... czerń oznaczałaby, że jest pustka i próżnia. czerwień – że ogień, płomienie i gorąc. biel – że rozpuszczamy się w bezbarwności przejrzystej. zieleń – nie! ona niemożliwa. zieleń byłaby zaprzeczeniem nicości. ale może być również tęcza, czyli świat taki jak tutaj, oddany nam we władanie. wędrówka dusz jest niejasna. nie można jej wykluczyć; może wcielamy się we wszystkie możliwe byty i musimy przez nie przejść, aby osiągnąć niewiadomy cel. doskonałość, a raczej spełnienie. tylko co dalej? może w tym krążeniu stajemy się wieczni i nieśmiertelni? mój pies patrzy mi w oczy tak, że nasza wspólnota jest oczywista. mamy inny tryb życia, kodeks etyczny oraz listę codziennych spraw. niewiele wiemy o sobie, a jednak czuję, jak wiele nas łączy i jak bywamy podobni. i jaki wspólny los nas czeka. jaka élan vital i élan mort. idziemy tą samą drogą. psia czy ludzka jest wypełnieniem matrycy; przeznaczeniem. nie znamy go i może istnieje powód. Edyp też nie widział, nie znał... szedł... oczy są krótkowzroczne, węch zawsze zbyt słaby, nie zmysły, lecz iluminacje mogą podnieść kurtynę, choć i to wątpliwe. bowiem mur jest nieprzenikalny Gazeta literacka POEZJA Śmierć sikorki i dopiero po jego drugiej stronie zobaczymy ciąg dalszy ciemności. albo czerń, albo czerwień, albo biel. może zieleń. ta sikorka może dzisiaj jest kotem, jutro pumą, pojutrze słoniem, potem mną lub tobą? ale kim będzie ostatecznie? ile murów musi przefrunąć? mgła wschodzi czy opada? im ciemniej, tym jaśniej? nie bójmy się nicości – przecież ją znamy. istnieliśmy w niej zanim się tutaj pojawiliśmy. z nicości przyszliśmy i tam wrócimy. to casus jętki jednodniówki. ale każdy czas jest miarą względną. wszystko jest doznaniem, nie miarą. świat jest twoim wyobrażeniem, niepewnym, rozedrganym, dotykanym palcami ślepca... jesteśmy hermeneutami, jednak nie wiemy, czy my tworzymy język, czy on nas. to drugie byłoby jakąś nitką, pępowiną prowadzącą do łona; źródło słowa rodzi kolejne byty, jest łożyskiem w macicy istnienia, i tak, po kolei, możemy snuć te możliwości, domysły, teorie, a w jaskini filozofów nadal mrok... nawet jeśli zobaczysz cienie na ścianie, nie dowiesz się, czy to my je rzucamy, czy one nas... skąd wiesz, że sikorka nie jest w tej samej sytuacji? ona ma tylko inny kod, jej semiotyka i semantyka są jak język chiński lub węgierski, desygnaty przeglądają się w innych znakach, niekoniecznie uboższych... ...taka sikorka... ona wzleci dwieście metrów nad ziemię i żyje w nawyku innej perspektywy. my nawet z samolotu tego nie pojmiemy. „małe” i „duże”, „długie” i „krótkie” znaczy dla niej co innego. gdzieś może nasze miary mają jednak ten sam sens i ten sam porządek, nie tworzymy ich, lecz one nas. samochód nie wie, kto go stworzył i dlaczego jedzie. ale jest bytem realnym. duszą samochodu jest silnik. nasza – niepojęta. bo tylko ten, który rodzi nowe byty wie, czemu służą. Bóg! tak, to może być On. ale nie zdziwcie się, że gdy Go w końcu pojmiecie, będziecie musieli odrzucić wszystko, w co tutaj wierzycie. On może okazać się demiurgiem Natury, a my w niej jedną z ławic, wtopioną w Całość i pozbawioną wyższości nad pozostałymi. religie i kultury okażą się fizjologią innej prawdy i innego celu. będziecie dziwić się narkozie, w której przeżyliście stadium larwy. może okaże się, że byliśmy tylko planktonem, plemnikiem, jajem, Jonaszem w brzuchu wieloryba, który nie wie, gdzie jest. wszyscy heretycy spaleni na stosach zostaną wynagrodzeni za dar zwątpienia, choć ich sceptycyzm na nic zda się w obliczu prawdy, której może także nie pojmą. widzę kosmiczną trąbę. wielkie virement. hufce obłoków i mezosfer, poplątanie galaktyk, przeciąg nieskończoności i deszcz gwiazd. kłęby kurzu i dymu. słupy światła ginące w czarnej magmie. padające w ruinę świetlne lata przestrzeni. opary mgły i drzazgi miki zimnej jak śniegi Alaski. krystalografię atmosfer i krzemową pustynię bezkresu. na samym końcu tej amfilady mały punkt – sikorka! ta sama! tak, to ona! siedzi, dzióbkiem czesze piórka, napręża lewe skrzydełko, potem prawe, pazurkiem grzebie w popiołach i wyciąga tłuste robaki. to litery! wszystkie litery, które stworzyły szlak naszej wędrówki, pisały nas od prawieków, ustawiały w szeregu sensów i zdarzeń. śniliśmy bunt udorzeczniony, stateczny, dokolny – orły i krogulce w lichym, niskim locie, a wystarczyła jej lekkość i cicha znikomość. bowiem miary są złudne. słabość przekuwa się w siłę, gdy istniejemy jak kropla, źdźbło, ziarno i gałązka. z tej zwyczajności usypuje się pryzma pokoleń, rośnie drabina Jakubowa, Betel wyrasta pod stopami; wspinamy się pod górę, nie ogromniejąc, lecz malejąc do rozmiarów wróbla albo sikorki. z tej perspektywy ogrom świata widać wyraźniej i z większą pokorą. siedzę już na kamieniu, za chwilę będę nią, a ona mną. musimy przejść przez wszystkie bramy bytu, wcielić się w człowieka, ptaka, kota, drzewo i chmurę. wtedy ogarniemy przestrzeń, złamiemy z trzaskiem horyzont i ujrzymy świat nagi. jasny i ostateczny. 99 POEZJA Kamil Zaszkowski Dmitrij Lichaczow Ż Kwitnienia Rutynalia Strumienie oświetlonych ulic w asfaltowych korytach jak pulsująca krew w sękatych dłoniach olbrzyma Bezsenne toczenie się przed siebie W gardła cichych alejek wlewa się stukot obcasów Śmiech jak szkło na bruku Na te poszarpane żagle dawno już wiatr nie spadł jak dłoń na policzek Nie huczy już we fragmentach ciszy Szumi tylko nawiewem klimatyzacji unosząc zapach jaśminu z nowego odświeżacza Kwitnienia 2 Wieczór przegląda się w srebrnych kolczykach kapiących z przebitych uszu metalicznym kołysaniem Monotonny stukot języków wzbija się ponad głowy Pytania odpowiedzi przypuszczenia pewniki nagłe wybuchy śmiechu i tłumione szepty Mgła oddechu unosi małe chmurki dialogów Chłód znalazł swoją ofiarę zgrzyta między zębami Anatomia nocy 1 Przyszła i stanęła okrakiem nad bezbronnym miastem Czarnymi paznokciami wydłubuje resztki świateł Zagubieni prawie martwi odgadujemy kształty Nadsłuchujemy trzepotu skrzydeł ćmy 2 Przyszła i zapadła się w czerń swoich żrenic Mruga ognikami gwiazd Nie mówi snom dobranoc bo mogą się już nigdy nie obudzić Nie ogrzewa się ciepłem krwi tylko świeżo dostarczonym niebieskim płomykiem Przeszły bokiem burze zachwytów sięgające rękami błyskawic po nabiegłe krwią wargi Wyschły rzeki zmysłów pozostał pachnący chlorem strumień ciepłej bieżącej i opłaconej z góry za pół roku Wszystkie drogi po których jeszcze się nie szło wszystkie miejsca do których chciało się iść zacierają po sobie ślady jak idealny morderca Optymalny klimat z wieczorem przy telewizorze wykupione miejsce na cmentarzu Zbrodnia doskonała ycie intelektualne Petersburga w słabym stopniu, ale dotyczyło wszystkich, kto żył w jego granicach. Dlatego nie można wspominać o otoczeniu, ograniczając się tylko do tego, co się widziało i pamiętało bezpośrednio. Mimowolnie życie kulturalne miasta przenikało również do świadomości dzieci i to będzie widoczne szczególnie w następnych rozdziałach, w których zacznę pisać o swoich letniskowych wrażeniach i spotkaniach, spotkaniach w szkole, w uniwersytecie, w więzieniu, na Sołowkach. Dlatego teraz czas na próbę odtworzenia intelektualnego Petersburga, choćby zewnętrznie w jego „intelektualnej topografii”. Jak wiadomo, stare miasta miały społeczne i etniczne zróżnicowanie oddzielnych rejonów. W jednych dzielnicach mieszkała głównie arystokracja (w przedrewolucyjnym Petersburgu arystokratycznym rejonem były okolice ulic Siergijewskiej i Fursztadskiej), w innych – drobni urzędnicy (rejon Kołomny), jeszcze w innych – robotnicy (strona wyborgska i inne rejony zakładów, fabryk oraz obrzeża miasta). W dość zwartej masie mieszkali w Petersburgu Niemcy (Wyspa Wasiljewska: zob. powieść Nikołaja Leskowa „Wyspiarze”; Niemcy zasiedlali oddzielne podmiejskie osady – Grażdankę, rejon Starego Peterhofu, rejon w Carskim Siole). Tymi samymi cechami wyróżniały się także inne miejscowości (na przykład na Siwierskiej mieszkało bogate kupiectwo; wykwalifikowani czeladnicy mieszkali na daczach z tanią parostatkową komunikacją po Newie, jak również na Lachcie, w Kiełomiakach koło siestrorieckiej kolejki wąskotorowej). Były rejony księgarń i„zimnych bukinistów” (okolice prospektu Litiejnego, gdzie od czasów Niekrasowa mieściły się także redakcje czasopism), kin (Wielki Prospekt na stronie Petersburskiej) i inne. Społecznej i narodowościowej topografii Petersburga poświecono sporo szkiców, wyrosłych na gruncie „szkiców fizjologicznych” w połowie dziewiętnastego wieku i ukazujących się aż do 1917 roku. Zwraca uwagę próba zarysowania zmiany społecznego oblicza Newskiego Prospektu w różnych godzinach dnia i nocy w opowieści Mikołaja Gogola Newski Prospekt . Moje zadanie polega na tym, żeby w Petersburgu w pierwszym ćwierćwieczu dwudziestego wieku zaznaczyć obecność ognisk rozmaitej twórczej aktywności. Wyraźna „granica intelektualna” przebiegała w Petersburgu w pierwszym ćwierćwieczu dwudziestego wieku wzdłuż Wielkiej Newy. Na prawym brzegu, na Wyspie Wasiljewskiej, mieściły się placówki z tradycyjnym akademickim naukowym i artystycznym ukierunkowaniem – Akademia Nauk z Domem Puszkinowskim, Muzeum Azji, Kunstkamera, gdzie znajdowała się Biblioteka Akademii Nauk, będąca w tamtych latach znaczącym ośrodkiem naukowym, Akademia Sztuk Pięknych, Uniwersytet, Kursy Biestużewowskie i … żadnego teatru, choć właśnie tutaj, na Wyspie Wasiljewskiej, na Linii Kadeckiej od 1756 roku istniał pierwszy teatr zawodowy – Teatr Korpusu Szlacheckiego, tego Korpusu, w którym uczył się Michaił Chieraskow, Jakow Kniażnin, Władisław Ozierow i inni. Znamienne, że cały ten szereg placówek naukowych po prawej stronie Newy otwierał długi rząd budynków jednej z najznamienitszych placówek naukowych Rosji – Akademii Wojskowo-Medycznej. Inny był charakter intelektualny lewego brzegu Wielkiej Newy. Tutaj w sąsiedztwie pałacu cesarskiego i arystokratycznych rezydencji znalazły sobie miejsce nie tylko cesarskie teatry, trzeba zresztą powiedzieć, niebojące się eksperymentów (wystarczy przypomnieć intensywną działalność baletową Teatru Maryjskiego, inscenizacje Władimira Meyerholda w Teatrze Maryjskim i Aleksandrowskim, teatralną aktywność Małego Teatru Dramatycznego na Fontance i Teatru Michajłowskiego na początku lat dwudziestych). Na lewym brzegu Newy na Wielkiej Morskiej znajdowała się też sala wystawowa Towarzystwa Zachęty. Obok Parku Taurydzkiego istniała słynna „Wieża” Wiaczesława Iwanowa z żurfiksami, na których bywał cały intelektualny Petersburg i nawet realizowano niewielkie inscenizacje i ciekawe wystąpienia. Na Prospekcie Litiejnym zastąpił ją znany „Dom Muruzi”, gdzie zbierali się poeci. Na ulicy Nadieżdinskiej (obecnie Majakowskiego) mieścił się Związek Poetów. Na ulicy Troickiej funkcjonowała „Sala Pawłowej”, gdzie występował Majakowski. Na ulicy Mochowej w auli szkoły Tieniszewskiej odbywały się debaty, w szczególności formalistów z „akademikami”. W sali Dumy Miejskiej występował poeta Aleksandr Tufanow i malarz Kazimierz Malewicz oraz odbywały się, jeśli się nie mylę, przedstawienia Teatru Eksperymentalnego. Na Giełdzie Kałasznikowskiej po przyjeździe do Petersburga występował Marinetti. Duma Miejska i miasteczko Solne były ośrodkami aktywności intelektualnej od końca XIX wieku. Koło Narwskiej Bramy występował Młodzieżowy Teatr Eksperymentalny. Na tym samym lewym brzegu Wielkiej Newy w latach 1909–1911 istniał teatrzyk „Błękitne Oko”, gdzie po raz pierwszy wystawiono „Nieznajomą” Aleksandra Błoka. Przez pewien czas istniał kabaret artystyczny „Nietoperz” (zob.: A. Kugiel, Artisticzeskije kabaczki// „Tieatr i iskusstwo” 1906, nr 33). Znaczącą rolę odgrywał na lewym brzegu Teatr Dramatyczny Wiery Kommisarżewskiej (1904–1910), potocznie nazywany „Teatrem na Oficerskiej”. W innym „Teatrze na Oficerskiej”, ulokowanym na pustkowiu w drewnianej budowli, Ryc. Małgorzata Rozmarynowska 1100 M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 [ [ dnia w przebraniu), wystąpił z prymitywną i niesprawiedliwą krytyką w gazecie. W końcu tego samego, 1926 roku, Instytut został zamknięty, Punin przekazał materiały muzeum do Państwowego Muzeum Rosyjskiego, zaś Nikołaj Sujetin, Anna Leporska, Michaił Matiuszyn, Kazimierz Malewicz przeszli do sąsiedniego Instytutu Historii Sztuk i tutaj zorganizowali „Pracownię Badania nad Formą i Kolorem”. Z tego, co powiedzieliśmy, widać, że prawy i lewy brzeg Newy wyraźnie różniły się między sobą pod względem intelektualnym. Na tyle, że próby Fiodora Sołoguba i Anastazji Czebotariewskiej zorganizowania na stronie petersburskiej własnego kabaretu artystycznego były od samego początku skazane na niepowodzenie. Zresztą odmienność prawego i lewego brzegu Wielkiej Newy nie wykraczała poza jej ujście. Prawy i lewy (południowy) brzeg Zatoki Fińskiej bardzo się różniły, jeśli idzie o ich znaczenie. Na południowym (lewym) brzegu były miejscowości letniskowe, gdzie w otoczeniu historycznych pałaców mieszkali przeważnie malarze z konserwatywnymi dążeniami (cała rodzina Benua – O INTELEKTUALNEJ TOPOGRAFII PETERSBURGA W PIERWSZYM ĆWIERĆWIECZU XX WIEKU z siecią restauracji w złym guście, przeważnie dla „farmaceutów” (jak w „Psie” nazywano bogatych burżuazyjnych klientów): „Akwarium”, „Willa Ernest”, „Willa Rode” (ostatnia – restauracja z Cyganami na odcinku Prospektu Kamiennostrowskiego już w Nowej Wsi). Wszystkie te niewielkie knajpy tylko uwydatniały brak na stronie petersburskiej wielkiego życia artystycznego. Z nielicznych późnych intelektualnych wyjątków na stronie petersburskiej – to dom malarza Michaiła Matiuszyna i Heleny Guro na ulicy Piasecznej na lewym brzegu Małej Newy. Tutaj bywał Fiłonow, Kruczonych, bracia Burlukowie i wielu innych. Na Wielkiej Puszkarskiej zainteresowanie wzbudzało na początku lat dwudziestych „Towarzystwo Malarzy”, mieszczące się w drewnianym domu z salą wystawową, gdzie notabene zorganizowano wystawę obrazów Pawła Fiłonowa (spośród dzieł tego ostatniego zapamiętam słynny obraz „Formuła proletariatu”). Ciekawy wydaje się również następujący fakt. Aleksandr Błok ani razu, jak mówią świadectwa, w odróżnieniu od swojej żony nie bywał w „Bezpańskim psie”. Natomiast lubił spacerować nawet po przeprowadzce na Oficerską po Wielkiej Zieleninej z mostem, prowadzącym na Wyspę Kriestowską (tutaj, na Wielkiej Zieleninej, dzieje się akcja jego „Nieznajomej” i, jak twierdzi Leonid Dołgopołow, akcja „Dwunastu”; zob.: faksymilową reedycję: Aleksandr Błok, „Dwunastu”. Rysunki Jurija Annienkowa, Petersburg 1918, s. 5 i nast.). Miejscem ulubionych spacerów Błoka była Nowa Wieś, Leśny, Pargołowo, Jeziorki, ale nie dalej ujścia Siostry-Rzeki (na północnym brzegu Zatoki Fińskiej – niżej). Błok nie lubił wyrafinowanej intelektualnie publiczności. Teraz przejdźmy do najważniejszego dla badaczy literatury i sztuki faktu. Na lewym brzegu Newy na Placu Isakijewskim mieściły się dwa ośrodki intelektualnego życia Petersburga-Leningradu: Instytut Historii Sztuk (potocznie – „Instytut Zubowa”) i jeden dom dalej na rogu ulicy Pocztowej – „Dom Miatlewów”. Historia i znaczenie Instytutu Historii Sztuk jest dość dobrze znana i w naszych uwagach nie wymaga oświetlenia. Tymczasem nie mniej ważny dla intelektualnego życia miasta jest „Dom Miatlewów”, którego historia w pierwszych latach władzy radzieckiej historykom literatury jest mało znana. Oto niektóre fakty. W „Domu Miatlewów” w 1918 roku został zorganizowany Wydział Oświecenia Ludowego, który następnie do przeprowadzki rządu radzieckiego do Moskwy wszedł w skład Komisariatu Oświecenia Ludowego. Tutaj bywał i Anatol Łunaczarski. Tutaj też dzięki wysiłkom Natana Altmana powstało pierwsze na świecie Muzeum Kultury Artystycznej (otwarto je w 1919 roku). Eksponowano w nim dzieła Kandinskiego, Tatlina, Malewicza, Fiłonowa, Pietrowa-Wodkina. Na bazie muzeum z inicjatywy Fiłonowa tutaj w 1922 roku zorganizowano działy naukowe muzeum. W następnym roku działy te zostały przemienione w Instytut Kultury Artystycznej (dyrektorem był Kazimierz Malewicz, mieszkający w tym samym domu z wejściem od ulicy Pocztowej; w jego mieszkaniu spotykali się malarze i poeci – bywał Chlebnikow, zachodził Matiuszyn z Enderami, poeci-oberiuci; zastępcą Malewicza był Nikołaj Punin). W instytucie wyodrębniono działy: Kultury Malarstwa (kierował nim Malewicz), Kultury Materialnej (kierował nim Matiuszyn), Dział Ogólnej Ideologii (pierwotnie kierował nim Fiłonow, potem zastąpił go Punin). Działem Eksperymentalnym kierował Paweł Mansurow. W 1923 roku w „Domu Miatlewów” w rocznicę śmierci Wielemira Chlebnikowa Tatlin wystawił „Zangezi” z „chlebnikowowską” wystawą Piotra Mituricza. W 1925 roku ten Instytut, zatwierdzony przez Radę Komisarzy Ludowych, zaczął nazywać się Państwowym Instytutem Kultury Artystycznej (GINChUK – nie mylić z moskiewskim INChUK). W 1926 roku w Instytucie zorganizowano ostatnią wystawę malarską, na którą przyszedł krytyk Szary (Ginger) i, wzburzony nieprzychylnym przyjęciem ze strony Tatlina (ten, stojąc w drzwiach, nie przepuścił Szarego, który zjawił się następnego Nikołaj, Leontij, Aleksandr; rodzina Kawos; Jewgienij Łansere, Konstantin Somow, Artiemij Ober, bywał Siergiej Diagilew i inni). Na północnym (prawym) brzegu Zatoki Fińskiej rozrzucone były miejscowości letniskowe, gdzie mieszkała przeważnie inteligencja, skłonna do twórczego buntownictwa. W Diunach mieszkał Wiktor Szkłowski. W Kuokkale znajdowały się „Penaty” Riepina, wokół których grupowała się młodzież, mieszkał Korniej Czukowski, były dacze rodzin Puni i Annienkowów (Annienkowie mieszkali przy Średniej Dróżce i przyjaźnili się z rodziną senatora Siergieja Iwanowa, z którą też byliśmy zaprzyjaźnieni), mieszkał Gorki, mieszkał Kulbin, przez rok mieszkał Aleksiej Riemizow w pensjonacie koło „Młyna”, na Siostrze-Rzece. Dorośli i podrostki urządzali święta, przedstawienia, pisali łobuzerskie wiersze i parodie. W Teatrze Teriokskim działał Wsiewołod Meyerhold, Nikołaj Sapunow, Lubow Błok (o Błoku w Teatrze Teriokskim zob.: Sobranije soczinienij w 8-mi t. T. 7, s. 151 i nast.; t. 8, s. 391 i nast.). Nie sposób nawet wyliczyć tego wszystkiego, z czego są znane w życiu intelektualnym Rosji północne miejsca letniskowe Zatoki Fińskiej. Wróćmy do Petersburga. W 1922 roku dało się zauważyć częściowe odejście Wiktora Żirmunskiego z Instytutu Historii Sztuk i jego zbliżenie się do akademickiego nurtu w nauce o literaturze. Żirmunski przeprowadza się na Wyspę Wasiljewską (do Instytutu Mineralogicznego) i zaczyna więcej wykładać na Wydziale Nauk Społecznych w sekcji romanistyczno-germańskiej. Zaczęły się pojawiać ostre rozbieżności, ujawniające się w dyskusjach w auli szkoły Tieniszewej na Mochowej i w Instytucie Historii Sztuk. Na lewym brzegu Wielkiej Newy Wiktora Żirmunskiego obwiniano o „akademizm”. Na stronie tytułowej swojej „Melodyki rosyjskiego wiersza lirycznego”, która ukazała się wiosną 1922 roku, Boris Eichenbaum napisał następującą wierszowaną dedykację Żirmunskiemu: Ty byłeś świadkiem skromnej tej pracy. Między nami nie było ani lodów, ani rzek; Ach, Wicia, druhu miły! Po coś Przeprowadził się na prawy brzeg? B. Eichenbaum 2 marca 1922 r. Książkę z wierszem Borisa Eichenbauma przechowuje się w rodzinie Niny Żirmunskiej. Odrębność prawego i lewego brzegu Wielkiej Newy wyraźnie odczuwano w swoim czasie. Tak więc, w miastach i w miejscowościach podmiejskich istnieją rejony największej aktywności twórczej. Nie są to po prostu „miejsca zamieszkania”„przedstawicieli inteligencji twórczej”, lecz coś zupełnie innego. Adresy artystów różnych orientacji, pisarzy, poetów, aktorów bynajmniej nie grupują się w jakieś „kępy”. W określone „kępy” zbierają się „miejsca działalności”, dokąd ciągnie, by się zbierać, omawiać prace, rozmawiać, gdzie sytuacja skłania do twórczej szczerości (proszę wybaczyć to nowe, wprowadzane przeze mnie, pojęcie), gdzie można być „bez krawata”, być pod każdym względem nieskrępowanym i w swoim środowisku. Godne odnotowania jest to, że ciążenie ku twórczemu nowatorstwu rodzi się tam, gdzie pojawia się grupa ludzi – ludzi o tych samych poglądach (potencjalnych bądź rzeczywistych). Jakby to nie było paradoksalne, na pierwszy rzut oka może się wydać, że nowatorstwo wymaga kolektywności, zbliżenia i nawet uznania choćby w niewielkim kółku ludzi o zbliżonym poziomie intelektualnym. Choć przyjęło się też sądzić, iż nowatorzy w większości są ludźmi, którzy zdołali wznieść się ponad powszechną opinię i tradycje, jest to nie całkiem tak. Warto temu się przyjrzeć. Zadziwiająca jest „więź czasów”. Czy wiedziałem, wsiadając z niańką do tramwaju konnego za imperiał, żeby się przejechać do Kołomny i z powrotem, że na przystanku naprzeciwko soboru Nikolskiego na prospekcie Jekatierinhofskim mogę zajrzeć wprost do okien mieszkania Benua. Że będę się uczył w starszej przygotowawczej klasie w Gimnazjum Towarzystwa Filantropijnego, gdzie pierwotnie uczył się również Albert Benua. Że potem przeniosę się do gimnazjum i technikum Karla Maya na Wyspie Wasiljewskiej, dokąd sporo lat przede mną przeniósł się i on. Że moim ulubionym miejscem w Peterhofie będzie plac przed pałacem „Mon plaisir” od strony morza, które również Albert Benua uważał za najpiękniejsze miejsce pod Petersburgiem. Że potem będę długo i uparcie zabiegać o wydanie w serii „Zabytki Literatury” jego wspomnień, korespondować z jego córką, Anną Aleksandrowną. I jeszcze jedno. Albert Benua mieszkał w Londynie w 1899 roku w „Boarding place” na„Montague street”, bardzo prawdopodobne tam, gdzie zatrzymywałem się w 1967 roku. Gdybym w 1967 roku wiedział o tym, to bym zupełnie inaczej potraktował swój stary angielski hotel z Biblią, kryminałami na półce nad łóżkiem i kominkiem, przerobionym zresztą na gaz. W tym samym hotelu prawdopodobnie zatrzymywał się również Władimir Sołowjow, kiedy przyjeżdżał do Londynu, żeby pracować w bibliotece Muzeum Brytyjskiego. Wszystko tak blisko i obok siebie. Nawet w przestrzeni historii. Przecież Albert Benua widział w dzieciństwie maleńkiego stuletniego staruszka – pazia Katarzyny II, mieszkającego w jednym ze służbowych skrzydeł pałacu w Peterhofie. Więzi niewielkie, słabe, ale one są i są zadziwiające. Jak bardzo pociągające są dla dzieci obyczaje, tradycje! W Niedzielę Palmową do Petersburga przyjeżdżali Finowie wozić dzieci na swoich chłopskich saniach. Ich konie były gorsze od wspaniałych petersburskich dorożkarskich koni i sanki były uboższe, ale dzieci bardzo je lubiły. Przecież tylko raz w roku można było przejechać się na „wiejce”! „Wiejka” po fińsku oznacza „brat”, „braciszek”. Początkowo tak się zwracano do fińskich dorożkarzy (zresztą pozwalano im przyjeżdżać na zarobek tylko w Niedzielę Palmową), a potem wyraz ten stał się nazwą fińskiego dorożkarza w ogóle z jego chłopską uprzężą. Dzieci lubiły właśnie to, co biedniejsze, ale z wstęgami i dzwoneczkami – byle by bardziej „zabawkowe”. Przełożył Bogusław Żyłko * Jest to fragment tom Wspomnień Dmitrija Lichaczowa przygotowywany do druku w warszawskim wydawnictwie „Sedno”. Ryc. Małgorzata Rozmarynowska Gazeta literacka 111 PROZA była zrealizowana inscenizacja opery „Zwycięstwo nad słońcem” (Kruczonych, Malewicz, Matiuszyn). Również na lewym brzegu istniało, kierowane przez Aleksandra Kugela „Krzywe Zwierciadło” (1908–1910–1918); wznowione w latach 1922–1928, oprócz tego „Stary Teatr” (1911–1912). Wspomnijmy i o słynnym kabarecie artystycznym na Placu Michajłowskim – „Bezpański pies” (1910–1912) i „Popasie komediantów” na polu Marsowym, który zastąpił „Psa”, istniało „Biuro Artystyczne” Nadieżdy Dobyczyninej, gdzie urządzano wystawy artystyczne i miało miejsce pierwsze wystąpienie suprematystów w latach 1915–1916. Prawie wszystkie wystawy „Związku Młodzieży”, w których uczestniczyli młodzi petersburscy i moskiewscy artyści, organizowano na lewym brzegu – przeważnie w rejonie Newskiego Prospektu. Do instytutów, znajdujących się na Placu Isakijewskim, jeszcze powrócimy. Wracając zaś do prawobrzeżnej części Wielkiej Newy, zauważmy, iż na stronie petersburskiej, oprócz ulicy kinoteatrów – Wielkiego Prospektu i Domu Ludowego z przypadkową, epizodyczną twórczą aktywnością, istniał Prospekt Kamiennoostrowski ESEJ Mariusz Koryciński BĘDZIEMY MIELI WŁASNY TEATR P rzeglądając ostatnio „Dialog” ze stycznia 1971 roku, natknąłem się na zapis niezwykle interesującej rozmowy, która – o czym informowała adnotacja pod tekstem – miała miejsce 5 listopada 1970 roku w redakcji tegoż miesięcznika. W rozmowie udział wzięli: Jan Bratkowski, Adam Hanuszkiewicz, Helmut Kajzar, Jan Kłossowicz, Kazimierz Korcelli, Janusz Krasiński, Stanisław Stampf’ oraz Jarosław Marek Rymkiewicz – jak się później (czyli w procesie czytania) okazało – jeden z najaktywniejszych jej uczestników. Inaczej powinienem jeszcze napisać: nie tyle najaktywniejszych, co najbardziej wyrazistych i najwięcej postulujących (czy też najbardziej radykalnych w sądach?) uczestników. Bo zobaczcie, Moi Drodzy, przytoczę Wam kilka reakcji na wypowiedzi Rymkiewicza – sami je oceńcie. Na początek Kajzar: „Boję się, by rozmowa nie nabrała charakteru walki pokoleniowej. Jestem nastawiony raczej pokojowo”. Bratkowski: „Odnoszę wrażenie, że dotychczas mamy do czynienia nie z dyskusją, tylko z czymś, co mógłbym nazwać wyznaniem wiary. Nie wiem, czy na wyznawaniu wiary polega dyskusja…”. I znowu Kajzar: „Pan tutaj wykrzykuje, że chce pan pracować razem”. I wreszcie Hanuszkiewicz: „Mnie się zdaje, że zapędy kolegi Rymkiewicza mają charakter dyktatorski, charakter ograniczeń: nie wolno! My nie pozwolimy!” oraz późniejsze: „Nim odpowiem na lament dramaturga, chciałbym zapytać…” i jeszcze późniejsze: „Jarek mówi agresywnie”. Uff, trochę się tego nazbierało. Ale to nic, poradzimy sobie. Zanim jednak zaczniemy analizować fragmenty wybranych przeze mnie wypowiedzi (oczywiście będziemy to robić wspólnymi siłami – a przynajmniej spróbujemy), chciałbym zapytać Was, Drodzy Czytelnicy (a zwłaszcza Ciebie, Droga Czytelniczko), co o tym wszystkim myślicie (co o tym wszystkim myślisz). Albo inaczej sformułuję moje pytanie: jaki obraz Rymkiewicza wyłania się z reakcji na jego wypowiedzi (reakcji innych osób na wypowiedzi Rymkiewicza)? Weźmy pierwszą z brzegu wypowiedź: Kajzar oznajmia, że jest nastawiony pokojowo – czyli że Rymkiewicz go przestraszył. Zatem autor sztuki Włosy błazna tak bardzo się boi, że może Rymkiewicza jakimś nierozważnym (nierozważnie dobranym) słowem rozdrażnić, że wywiesza flagę z napisem: „Pertraktujmy!”. (Niczym słabszy kolega z boiska – zanim przyjmie cios – zasłania się rękoma, mruży oczy i wykrzykuje, ile sił w piersiach: „Już dobrze, już dobrze, oddam ci tę kanapkę, tylko mnie nie bij!”). Bratkowski z kolei stwierdza, że dla niego wypowiedź Rymkiewicza (i wypowiedź Kajzara chyba też) była (były) wyznaniem wiary (wyznaniami wiary). W tym miejscu należy (no dobrze: nie należy, ale akurat tego mi się chce, taką mam ochotę) zapytać – jak się wyznaje wiarę? Jak się wyznaje wiarę, aby zrobiło to wrażenie na innych osobach? Aby zrobiło to wrażenie na Bratkowskim? Moim zdaniem należy pewne twierdzenia (bo nie wyobrażam sobie wyznania wiary złożonego z pytań) wypowiedzieć z niezwykłą mocą. Bo można wyznać wiarę szeptem, siedząc w kącie – ale czy to zrobi na kimś wrażenie? I czy to w czyichś oczach uniemożliwi dalszą dyskusję? Nie. To musi być stanowcze, z całą mocą wypowiedziane wyznanie wiary – tak, aby słuchającemu nawet przez myśl nie przeszło, że się w czymkolwiek wahamy. Idziemy dalej. Kajzar stwierdza, że Rymkiewicz coś wykrzykuje. Podczas czytania wypowiedzi Rymkiewicza do głowy by mi nie przyszło, że podnosił głos do wyartykułowania swoich twierdzeń. Owszem, nie cackał się z innymi: ale żeby od razu krzyk? No, ale widać Rymkiewicz rzeczywiście musiał krzyczeć, skoro nie zaprzeczył, kiedy Kajzar mu to wypomniał. Bliżej mi już do stwierdzenia Hanuszkiewicza. Nie, jednak źle to napisałem: nie zgadzam się przecież z jego sądem o dyktatorskich zapędach autora Króla w szafie. Chodzi mi raczej o to, że istotnie Hanuszkiewicz trafnie analizuje – jakby trochę emocjonalnie, a trochę publicystycznie – tak w emocjonalno-publicystyczny sposób analizuje wypowiedzi Rymkiewicza i sprowadza je do ich emocjonalno-publicystycznych substytutów:„Nie wolno!” i: „My nie pozwolimy!”. Rzeczywiście, jest coś w tonie wypowiedzi Rymkiewicza – coś niezwykle stanowczego, nieznoszącego sprzeciwu – ale żeby od razu dyktatorskiego? No, nie wiem. Ten dyktator to chyba Hanuszkiewiczowi z niego samego wyskoczył, jemu samemu wyskoczył – mały dyktatorek. I jeszcze jak mówi o Rymkiewiczu: że lamentujący z niego dramaturg, że agresywny z niego rozmówca! No, tak nie wolno, to nie przystoi, panie Hanuszkiewicz. PROKURATOR: Co masz pan na swoją obronę? HANUSZKIEWICZ (milczy) PROKURATOR: Czyli nic nie chcesz pan Wysokiemu Sądowi powiedzieć? (podniesionym głosem) Czy pozwany nazwał Rymkiewicza agresywnym i lamentującym dramaturgiem? HANUSZKIEWICZ (milczy) PROKURATOR: Czy pozwany nazwał Rymkiewicza dyktatorem? HANUSZKIEWICZ (wciąż m i l c z y) Dlaczego Hanuszkiewicz milczy? Dlaczego nic nie mówi? Czy nie ma nam nic do powiedzenia? Ach tak, więc to tak – taki z niego szczwany lis! Powiedział podczas dyskusji w redakcji „Dialogu” co miał do powiedzenia i zamilknął? Tak? Tak to sobie zaplanował? 1122 Chyba teoretycznie tylko. Bo kiedy myślę o tym wszystkim, to zaczynam mieć pewne wątpliwości. Bo czy jest tak, że to Hanuszkiewicz nie chce ze mną rozmawiać, czy też może jest inaczej – że to ja nie chcę dopuścić go do głosu? Bo chcąc obronić Rymkiewicza, odsądzam od czci i wiary Hanuszkiewicza? Tak, chyba zdecydowanie przeszarżowałem. Skrzywdziłem Hanuszkiewicza. Co więc powinienem zrobić, aby zadośćuczynić mu wyrządzoną przeze mnie krzywdę? JA: Wnoszę akt oskarżenia przeciwko obecnemu tu Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi. Oskarżam go o to, że dnia piątego listopada 1970 roku, biorąc udział w dyskusji zorganizowanej przez miesięcznik „Dialog”, w bezpardonowy i agresywny sposób nakrzyczał na Adama Hanuszkiewicza. Oskarżam go także o to… WYSOKI SĄD: Panie Prokuratorze, proszę wolniej, ponieważ pani sekretarz nie nadąża ze stenogramowaniem pańskich słów. JA: Dobrze, będę mówił wolniej. WYSOKI SĄD: „Dobrze, będę mówił wolniej”. (Do PROKURATORA) Proszę kontynuować. JA: Oskarżam pozwanego, że zdenerwował Adama Hanuszkiewicza… WYSOKI SĄD: „Oskarżam pozwanego, że zdenerwował Adama Hanuszkiewicza…”. JA: Że zdenerwował Adama Hanuszkiewicza swoim dramaturgicznym lamentowaniem… WYSOKI SĄD: „Że zdenerwował Adama Hanuszkiewicza swoim dramaturgicznym lamentowaniem…”. JA (z emfazą): I że przestraszył wszystkich obecnych swoimi niebezpiecznymi dyktatorskimi zapędami. WYSOKI SĄD: „I że przestraszył wszystkich obecnych swoimi niebezpiecznymi dyktatorskimi zapędami…”. Nie, już dłużej nie mogę, tak być nie może – i tu coś mi nie gra. Najpierw uderzam w Bratkowskiego – nie wychodzi. Później w Hanuszkiewicza – nic z tego. Na koniec w Rymkiewicza – i znowu nie działa. Ale co nie wychodzi? Co jest nie tak? Co nie działa? Albo inaczej: dlaczego nie działa? Co jest przyczyną, ale taką we mnie przyczyną, mojego niezadowolenia z obranej metody? Odpowiedź będzie prosta: moralność. Tak, jeszcze jakieś jej strzępki posiadam. Więc mój wewnętrzny głos podpowiada mi: „Mariusz, tak nie wolno. Ani Hanuszkiewicz nie jest się w stanie obronić, ani Bratkowski, ani Rymkiewicz. A zwłaszcza ten Bratkowski, któremu tak bezczelnie kazałeś mówić: >>Wy, kolego!<<. Skąd wytrzasnąłeś ten zwrot?” Tak, przyznaję się do błędu, Wysoki Sądzie, obrałem złą metodę. Założyłem fałszywie, w utopijny sposób, że trzeba obronić jednego przed drugim: Rymkiewicza przed Hanuszkiewiczem, a Hanuszkiewicza przed Rymkiewiczem. Założyłem, przyznaję, fałszywie, że wtedy, piątego listopada 1970 roku w redakcji „Dialogu” zebrali się sami nieodpowiedzialni, bezbronni ludzie – zupełnie nieporadni i niewinni. I że trzeba wkroczyć z wyższą instancją, aby ich rozdzielić, ustawić do pionu i porozstawiać po kątach – aby sobie przypadkiem czegoś nie zrobili. A to przecież były dorosłe osoby! Kiedy jeden podniósł głos, inny podniósł go pół tonu wyżej. Kiedy jeden machnął ręką – inny machnął dwa razy, dwoma rękami. Dali sobie radę – nie pozabijali się. A skąd to wiem? Ano właśnie – i tu dochodzę do sedna sprawy, do swoich największych błędów. Po pierwsze: chcąc „odbić” Rymkiewicza w lustrze (co w praktyce oznaczało u mnie próbę stworzenia jego portretu: bazującego na wypowiedziach innych), nie zauważyłem, że odbijam go w popękanym lustrze! (Przeczytałem powyższe zdanie i przyznaję, że jest trochę niezręczne: „odbić Rymkiewicza w lustrze” – też coś! Chciałbym bardzo w tym miejscu przeprosić za tę niezręczność Anię, którą zawsze męczę, żeby mi sprawdzała te moje wypociny – bo Ania to jest najlepszy redaktor na świecie. Droga Aniu, teraz Cię zaskoczę: proszę, nie poprawiaj tej mojej tam niezręczności, niech tekst będzie trochę niedoskonały. A może po prostu: niech będzie niedoskonały? Powracamy do głównego wątku). Nie zauważyłem wreszcie, że jego rozmówcy nie są, n i e m u s z ą b y ć nikim obiektywnym; że jego rozmówcy – przez Rymkiewicza zaatakowani – muszą się bronić. I jeśli brak im merytorycznych argumentów – to dalej, hajda na Soplicę: argumentów poniżej pasa używać! Że krzyczy, że lamentuje, że dyktator. Pomyślcie, Drodzy: jak oni musieli być pewnymi argumentami Rymkiewicza do żywego urażeni! Jak ich to musiało zaboleć, jak ich musiało boleć jeszcze wtedy, gdy mu odpowiadali i długo, długo po wyjściu z siedziby „Dialogu”. Mój błąd polegał więc na tym, że poruszałem się, można powiedzieć, po powierzchni języka. Że dryfowałem wśród tych wszystkich wtrąceń, hiperbol, wykrzyknień – które mają albo wzmocnić przekaz, albo go zastąpić. A gdzie w tym wszystkim meritum? Gdzie sens? Gdzie istota sporu? Dałem się porwać konfekcji językowej i zapomniałem o najważniejszym – co kto ma do powiedzenia. Ale z drugiej strony: czyż ta konfekcja o nas w jakiś przedziwny sposób nie świadczy? Chcę być dobrze zrozumiany: może analiza języka, którym się posługujemy – także podczas sporów, w sytu- acjach publicznych, kiedy się denerwujemy, kiedy nie czujemy się w pełni komfortowo (bądź przeciwnie: gdy czujemy się jak ryba w wodzie) – więc może taka analiza do czegoś nam się przyda? Może powie o nas coś ważnego? Tak przy okazji: czy wiecie, na czym polegała technika „jumpologii” w fotografii? Przedstawił ją swego czasu Philippe Halsman. Ten amerykański fotograf prosił osobę o wykonanie prostej czynności: o podskoczenie. I wówczas robił jej zdjęcie. Twierdził, że w ten sposób przyczynia się do opadnięcia maski z twarzy fotografowanego. Z jednej strony miał rację, z drugiej – mylił się. Jego racja była gdzieś pośrodku. Ale próbował, dążył, drążył. Może i my drążmy. Może i my próbujmy. Nawet jeśli nie otrzymamy wiernego portretu – może uda nam się uniknąć karykatury? Może uda nam się pewne rzeczy wypośrodkować, inaczej rozmieścić akcenty? Może – nie wiem. Dobrze, ustaliliśmy już, na czym w najbliższych akapitach skupimy naszą uwagę: będziemy analizowali wypowiedzi Rymkiewicza. Ale jaki klucz ich doboru przyjmiemy? Według mnie najlepiej będzie, jeśli skupimy się na tych słowach, które tak zabolały Hanuszkiewicza i Kajzara (ale też nie na wszystkich słowach – nie ma na to miejsca, czasu ani zbytniej potrzeby). Mówiąc inaczej – zmieniamy perspektywę. We wstępie cytowaliśmy innych, teraz zacytujmy Rymkiewicza. Może te puzzle się jakoś ułożą? A może tylko ich część będzie do siebie pasować – nieważne, resztę sobie wyobrazimy. Resztę sobie dopowiemy. „Boję się, by rozmowa nie nabrała charakteru walki pokoleniowej. Jestem nastawiony raczej pokojowo” – to, jak pamiętamy, słowa Kajzara. Zastanawialiśmy się na początku, co też ten niedobry Rymkiewicz powiedział, że tak przestraszył swojego rozmówcę. Teraz możemy już przytoczyć jego wypowiedź; a brzmi ona, co następuje: „Powiedzmy sobie tylko otwarcie – wreszcie sobie to powiedzmy – że to, co uprawiają dziś lub chcą uprawiać ci młodzi ludzie, których reprezentuje pan Helmut Kajzar (ale nie tylko on), to nie jest – już nie jest – teatr (…) Niechże więc powiedzą nam wreszcie szczerze i do końca, czego chcą (…) Niech więc wyjdą z tej znienawidzonej przez siebie instytucji i niech założą nowe instytucje. I dopiero wtedy, gdy ci, którzy nienawidzą wiecznej i niezmiennej istoty teatru, odejdą z teatru, pisarze, którzy chcą współtworzyć teatr, będą mogli rozmawiać z ludźmi teatru o roli literatury w teatrze i roli teatru w życiu”. Droga Czytelniczko, powiedz mi teraz, ale powiedz szczerze, czy zastanowiło Cię choć trochę stwierdzenie: „pisarze, którzy chcą współtworzyć teatr”? Nie chciałbym, broń Boże, abyś czuła się, Droga Czytelniczko, zagubiona. Przeciwnie, chcę uniknąć wprowadzenia Cię w stan, jakiego sam doświadczyłem, kiedy po raz pierwszy czytałem przytoczone wyżej słowa, toteż postaram się – pokrótce, rzecz jasna – sprawę wyjaśnić (ale wyjaśnić w taki sposób, by nie przestała intrygować – bo mnie ona intryguje). Chociaż nie, ja postaram się ją n a ś w i e t l i ć – tak, to lepsze słowo, o niebo lepsze. Owóż kiedy czytamy wypowiedź Rymkiewicza możemy mieć wrażenie, iż pisarz ten upatruje siły i istoty teatru w… słowie. W słowie? Tak, dobrze Wam się zdaje – w słowie. (Zawierzmy wreszcie swojej intuicji, przestańmy drżeć w obliczu dzieł sztuki!). Ale po kolei. W 1960 roku Jarosław Marek Rymkiewicz przedstawił w 13. numerze „Współczesności” fragment dramatu zatytułowanego Stary dom. (Swoją drogą – pozostaje dla mnie tajemnicą, czy był to fragment celowy, tzn. z natury swej fragmentaryczny, że tak powiem – gatunkowo fragmentaryczny, czy też była to część większej całości, nigdy wcześniej ani później nie opublikowanej. Rozum nakazuje mi przychylić się do pierwszej możliwości, ale pielęgnować będę w sobie tę drugą.) Całość, jak było się rzekło – fragmentaryczną, opatruje przypisem wyjaśniającym, iż fragment publikuje, aby ukazać „możliwość zinstrumentowania współczesnego wiersza w dramacie”. W tym samym roku, tyle że w „Dialogu” (szczerze – nie wiem, czy wcześniej, czy później; wydaje mi się to ciekawe, ale nie najistotniejsze), ukazuje się Król w szafie – sztuka, której bohaterowie mówią przepięknym, „ciemnym” wierszem. Równie pięknym i ciemnym, jak ten, którym posłużył się Rymkiewicz w tomie Człowiek z głową jastrzębia (a jakże – zbiorze wydanym w 1960 roku). Możemy więc zaryzykować stwierdzenie (przepraszam – co najwyżej ja mogę je zaryzykować), że refleksja nad miejscem słowa we współczesnej dramaturgii zaczęła kiełkować w umyśle autora Thema Regium na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Skąd to wiem? Bo w 1957 roku Rymkiewicz publikuje napisaną prozą sztukę Eurydyka, czyli każdy umiera tak, jak mu wygodniej. Wiem to, ponieważ rok później przedstawia inny dramat, zatytułowany Odys w Berdyczowie, w którym łączy prozę z wierszem. Zdaje się (o, już się ubezpieczam – nie Wam, nie nam, nie mi – lecz jakiejś wyższej, bezosobowej instancji pozatekstowej się zdaje. A tu guzik – to wciąż mi się zdaje), że wówczas – gdy sztuki te powstawały – co innego go interesowało bardziej niż język, bardziej niż słowo. A mianowicie: konwencja i jej modyfikacje. Na przytoczenie zasługują słowa Stanisława Stabryły, który w książce M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 [ On wprost powiedział, żeby ci, którzy nie kochają tradycyjnego teatru, przez tradycję uświęconego i z niej zrodzonego, po prostu ten teatr opuścili, wynieśli się z niego. On stwierdził następująco: z takimi osobami nie ma w ogóle o czym rozmawiać. To jeszcze nie koniec naszych rozważań – idziemy dalej. Idziemy, idziemy, przemierzamy naszą pamięć, w której wszystko się zmienia i miesza, i dochodzimy do głosu Kajzara: „Pan tutaj wykrzykuje, że chce pan pracować razem”. Jaka wypowiedź Rymkiewicza tak go zdenerwowała? Zdaje się, że ta: „Molière przerabiał cudze wątki (…) Ale Molière pracował w teatrze. I jeśli chcemy, żeby nam się Molière urodził, taki Molière, który byłby sobie reżyserom pisarzem, a sobie pisarzowi reżyserem, powinniśmy pracować razem. Bo dłużej już tak być nie może: reżyser pracuje na scenie, a pisarz za biurkiem”. Czy rzeczywiście było się o co denerwować? Bo Rymkiewicz z jednej strony mówił – do tych, którzy niszczyli teatr – idźcie precz; ale z drugiej strony do tych, którzy zostali (a może nawet trochę do tych, których przeganiał; może dawał im ostatnią szansę na opamiętanie się), mówił: „pracujmy razem! Zjednoczmy się! Nie kłóćmy się!”. Czyli jednak wciąż miał nadzieję! Cały czas wierzył, że ukochany przez niego teatr, teatr ze słowa wywiedziony i dla słowa, i przez słowo robiony, można jeszcze praktykować – byle razem, koledzy reżyserzy! Kiedy więc Rymkiewicz wypraszał Kajzara z teatru, jednocześnie zapraszał go do teatru, tyle że innego teatru – według niego do teatru prawdziwego. A właśnie – zapraszał Kajzara do teatru na jego, Rymkiewicza, prawach – i to tak bolało Kajzara. I jeszcze jedna wymiana zdań – już ostatnia – między Rymkiewiczem a Hanuszkiewiczem: RYMKIEWICZ: Będziemy mieli własny teatr. HANUSZKIEWICZ: Na pewno… RYMKIEWICZ: A wy nie będziecie się nazywali teatrem. Drodzy Czytelnicy, zwróćcie uwagę na oba zdania Rymkiewicza: „Będziemy mieli własny teatr” oraz: „A wy nie będziecie się nazywali teatrem”. Kto tak mówi? Po co Rymkiewicz używa czasu przyszłego dokonanego? Moim zdaniem tego typu ton wypowiedzi jest dla niego dość charakterystyczny. I dość często sprawia mu kłopot, bo nie jest to przecież oznaka polubowności. To jest oznaka temperamentu, oznaka chęci do bitki, do walki. – Ale jakiej bitki, czym walki? – myślicie sobie pewnie teraz. Ano – walki językiem, bitki językowej. Tak, tak. Zresztą – sami się o tym za chwilę przekonacie. W wywiadzie udzielonym Beacie Chmiel, zatytułowanym: Jedną mową przemawiają żywi i umarli… („Przegląd Powszechny” 12/85), Rymkiewicz mówił: „Dla mnie był to szalenie ważny pisarz. Walczyłem z nim w sobie, czułem bowiem jego porażający wpływ”. O kim mówił autor Kochanków piekła? O jakim pisarzu? O Stendhalu, Singerze, Prouście? Nie – on o Gombrowiczu mówił! Tak, właśnie o nim – o nikim innym, tylko o autorze Ferdydurke. I coś więcej jeszcze wtedy o nim powiedział: że lubi jego g ł ę b o k i e poczucie w o l n o ś c i. Aby więc wszystko już stało się jasne, ale tak do granic możliwości jasne, przytoczmy i te słowa Rymkiewicza, który – używając mowy pozornie zależnej, mówiąc Gombrowiczem i przez Gombrowicza – mówił jednocześnie, jestem o tym głęboko przekonany, o sobie: „Piszę, co chcę i nic mi nie macie do powiedzenia, bo będę pisał, co chcę”. „Będę pisał, co chcę” – „Będziemy mieli własny teatr” – i nic mi nie zrobicie, co najwyżej tyle (niecenzuralne słowo albo obraźliwy gest). Kto tak mówi: „nic mi nie możecie zrobić, bo JA i tak będę robił, co chcę!”? W jakiej sytuacji ktoś tak mówi? Czy mówi tak w komfortowych warunkach, czy przeciwnie – wówczas, gdy wszystko już zawiodło? Kiedy wszelkie argumenty, prośby i groźby na nic się zdały? Oczywiście – tylko wówczas, gdy brak światełka w tunelu (no, może i jakieś tam się tli – ale tli tylko, nic więcej – a wręcz gaśnie, gaśnie w oczach). Tylko wówczas metafizyk organizujący całość widzialnego świata w języku, chwyta się tego języka i tworzy w nim świat alternatywny. Ale zwykłe wypowiedzenie swoich opinii, gdy jest się otoczonym, gdy jest się w mniejszości – nie wystarczy, bo nie będzie słyszalne, a przez to nie będzie nośne. Potrzebny jest wówczas specjalny ton, ton w tonie Gombrowicza – ton nieznoszący sprzeciwu, ton magiczny, o magicznych właściwościach stwarzania innej rzeczywistości. Rzeczywistości w języku ulokowanej, która w przyszłości – raz pomyślana i raz w języku ulokowana – zmaterializuje się. A zmaterializuje się dzięki językowi i poprzez chcenie tego, który daną opinię wyraża – ale już nie w języku się zmaterializuje, tylko materialnie się zmaterializuje. A dlaczego materialnie się zmaterializuje? Bo jesteśmy częścią wspólnoty – czyli nie jesteśmy sami. I nawet jeśli stanowimy lub stanowić będziemy mniejszość, to za kilka, kilkadziesiąt lub kilkaset lat ktoś z tej mniejszości, ktoś taki, jak my – jak my myślący – podejmie nasz trud i przerzuci pomost między przepaściami. I już nie będzie sam. I my nie będziemy wówczas sami – i to się nazywa nieśmiertelność. A tymczasem dajmy przyszłości świadectwo, dajmy nadzieję potomności, pocieszmy tych, którzy dopiero będą płakać, stwórzmy im azyl – w języku. Skoro coś, co chcemy, aby istniało – nie istnieje, ale tylko na razie, materialnie – stwórzmy to na polu języka. A przy okazji zagramy na nosie barbarzyńcom. Ale i to nie wszystko. Jest jeszcze coś, tak mi się przynajmniej wydaje, co Rymkiewicz Gombrowiczowi zawdzięcza – mianowicie gawędziarski styl pisania. To ciągłe wahanie, to ciągłe tak i nie pisanie, to ciągłe uszczegóławianie, to ciągłe zaczepianie, to siedząc siedzeniem na siedzeniu siadywanie, to czasu wieczne tu i teraz wyciąganie. Choć nie – inaczej muszę to napisać, bliżej prawdy pisząc – Rymkiewicz aż tyle Gombrowiczowi nie zawdzięcza. Albo jeszcze inaczej: nie tyle jemu, ale p r z e z niego zawdzięcza. Bo to ciągłe Rymkiewiczowskie precyzowanie językowe, tak i nie jednocześnie pisanie – to Rymkiewicz po baroku odziedziczył przecież. Ale i Gombrowicz coś z baroku dziedziczył, co najlepiej widać w Trans-Atlantyku. I z polskiej gawędziarskiej tradycji dziedziczył – i z nią się potem szamotał, wadził, z nią walczył, ją chciał zmieść z powierzchni ziemi. I tak szamocząc się z nią, wadząc, walcząc i do fundamentów równając – jednocześnie ją odbudowywał. W 1962 roku Rymkiewicz pisał: „A każdy wiersz powstający tu i teraz dokonuje podobnych spustoszeń w dziele zmarłego. Odpowiedzialność jest więc obustronna”. Że co, proszę? Czyli – proszę mnie, panie Rymkiewicz, z błędu wyprowadzić – że niby Mickiewicz, kiedy pisał Pana Tadeusza był odpowiedzialny za Trans-Atlantyk Gombrowicza? Tak, tak właśnie – i nie inaczej. I więcej jeszcze: ten ktoś, kto repetuje, powtarzając wzór z przeszłości – aby napełnić go współczesnym odcieniem – coś zmienia w tym wzorze, ale i w jego recepcji coś zmienia. To wszystko właśnie świadczy o wzajemnej kulturowej wspólnocie. (A o wspólnocie świadcząc i o odpowiedzialności też świadczy). Jeśli więc Rymkiewicz wadził się z Gombrowiczem, który wadził się z Mickiewiczem, to i Rymkiewicz z tym Mickiewiczem się wadził. I jeśli w jakiś sposób Rymkiewicz czerpał z Gombrowicza (nie wiem jednak, jak bardzo i jak wiele, i czy w ogóle; bo wadzenie się to jeszcze nie czerpanie), to czerpał i z Mickiewicza. A jeśli Gombrowicz wadził się z barokiem, to Rymkiewicz z Gombrowiczem wadząc się – i z barokiem się wadził. I tak dalej, i tak dalej, i znowu, znowu, i znowu, i od początku aż do końca, który końcem nie jest – tylko początkiem jest, od początku do końca swojego zmierzającym, któren jego końcem, tylko jego końcem, nie jest, bo jest początkiem czegoś nowego – na starym ufundowanego. Tymczasem muszę już iść, muszę odejść od komputera, głowa mnie boli i spać mi się chce. I Wy, Drodzy Czytelnicy, też już pewnie jesteście zmęczeni. Więc czy tego chcą, czy też nie, zostawmy ich – Hanuszkiewicza, Rymkiewicza, Kajzara i Bratkowskiego (Gombrowicza i Mickiewicza chyba też) w pewnego rodzaju zawieszeniu. Lecz co ja słyszę? Pan Bratkowski się buntuje? Pan Rymkiewicz protestuje? Pan Kajzar się nie zgadza? O, przepraszam bardzo – to ja was wskrzesiłem, to ja was wyciągnąłem – w tym samym składzie, co przed laty – z pewnego starego pisma, z niepamięci czasu, i ja was teraz zawieszam! Ja was pauzuję. Panie Rymkiewicz, sam pan za kilka lat powie, że przeszłość trzeba kochać, lecz nie trzeba jej szanować. Więc proszę teraz nic nie mówić. Proszę wziąć lepiej przykład z pana Hanuszkiewicza. No dobrze, już dobrze, wygraliście. Rzeczywiście, trochę racji macie. Ale jedyne, co mogę dla was teraz zrobić, to was przeprosić – zgadzacie się? Dobrze, to ja was w takim razie przeproszę raz, dwa i naprawdę już lecę, bo prawie na oczy nie widzę. Więc uważajcie… Ukhm… Przepraszam, panie Hanuszkiewicz, przepraszam panie Rymkiewicz i panów, panowie Kajzar i Bratkowski, także przepraszam. Przepraszam za to, że was kocham, ale że was nie szanuję. (Żartowałem – szanuję, szanuję przecież.) Już? Dobrze? Jesteście zadowoleni? Och Boże, Boże – moje wy biedne żółwiki, moje wy biedne cienie spowijające mój utopijny rozumek. Co my byśmy bez was zrobili? (Co ja bym bez was zrobił?) Przepraszam raz jeszcze i mówię wam: dobranoc! I proszę, nie męczcie nas tak strasznie. Mariusz Koryciński Gazeta literacka 1 31 3 ESEJ Hellada i Roma w Polsce Ludowej pisał, iż „dramaty antyczne” Rymkiewicza eksponują konwencję poprzez wykorzystanie mitu. Co ciekawe, konwencja ta wyeksponowana została w celu odejścia od mitów realizowanych w tych sztukach. W jaki sposób? Choćby poprzez zmianę znaczenia, ale także eksperymenty z formą; dla Stabryły Eurydyka… była np. bardziej „dyskusją sceniczną” aniżeli sztuką sensu stricto. Widzimy więc, że w utworach z ‘57 i ‘58 Rymkiewicz testował możliwości uwspółcześniania mitów, brał na warsztat konwencję – postrzeganą jako pewien wzorzec, kościec fabularno-tematyczny, opukiwał – jak mawiał Herbert – i słuchał, czy i gdzie dźwięczy. W roku 1960 było już inaczej. W roku 1960 Rymkiewicz eksponował nie konwencję, lecz walory językowe utworu. Więcej, nie tylko eksponował, lecz także – co udowadnia komentarz do Starego domu – zauważał już pewien ważny problem z tym związany. Mija dziesięć lat. W maju roku 1970 ukazuje się na łamach „Dialogu” esej Czym jest klasycyzm (w teatrze), w którym Rymkiewicz pyta o miejsce dramatopisarza we współczesnym (ówczesnym) teatrze. I odpowiada sam sobie i nam, czytelnikom, tak: „Dramatopisarz jest więc dziś w teatrze – ludziom teatru – niepotrzebny. Jest niepotrzebny, bo niepotrzebna jest w teatrze fabuła i niepotrzebne są postaci. (…) A także: niepotrzebne są słowa lub, ściślej, słowa znaczące”. Otóż to, Moi Drodzy, jesteśmy w domu. Czyli gdzie? Ano w języku jesteśmy – bo wszystko jest w języku, o czym pisał Rymkiewicz w zbiorze Czym jest klasycyzm. Jesteśmy w domu także z innego powodu – bo stwierdziliśmy, że Rymkiewicz w 1970 roku „pytał i sam sobie odpowiadał”. Jaka zmiana zaszła w nim na przestrzeni dziesięciolecia – że na początku proponował, zachęcał, a pod koniec dekady już sam ze sobą rozmawiał, monologizował – i innych w tym celu nie potrzebował? Teraz jest już chyba dobry moment, abyśmy powrócili do wypowiedzi Rymkiewicza z listopada roku 1970; wypowiedzi, którą analizowaliśmy, chwila, moment, raz, dwa… cztery akapity temu. (Łatwiej będzie, jeśli cofniecie się Państwo i przypomnicie sobie odpowiedni cytat.) Już? Przeczytaliście? Pamiętacie, o czym była wtedy mowa? Świetnie. Teraz możemy zwrócić uwagę na słowa: „wreszcie”, „szczerze” i: „do końca”, użyte przez Rymkiewicza w kontekście reżyserów nienawidzących teatru. Co takiego ważnego mówią nam one o stanie emocjonalnym, w jakim znajdował się wówczas (myśląc o teatrze, rzecz jasna) Rymkiewicz? Mówią nam mniej więcej tyle: był zniecierpliwiony. Widział, że coś jest nie tak z ówczesnym teatrem. Podskórnie czuł, wyczuwał przez skórę albo może po prostu wiedział – tak, on już chyba wiedział – że są tacy reżyserzy teatralni, którzy według niego teatr tradycyjny niszczą i jakiś nowy twór na tym zniszczeniu budują. I to mu się nie podobało – ten nowy twór, ten nowotwór. Po drugie: uważał, że młodzi są nieszczerzy, że nie mówią do końca prawdy – i dlatego może także się złościł. (On ich rozszyfrował – on widział, że spod sztafażu nowoczesności wystaje im czarny płaszcz postromantyka). Choć nie, było jeszcze inaczej – było gorzej. On już nie mógł wytrzymać. Ryc. Małgorzata Rozmarynowska [ POEZJA Bohdan Wrocławski Z praskich przedmieść odnotowani pamięci Krzysztofa Gąsiorowskiego nieczytelnych znakach które niczym linie papilarne gubią się w labiryntach nie do odczytania To nasz konfesjonał zawołasz z śladami wiecznego średniowiecza Nic już nie okrążymy Najbłękitniejsze oceany rozpadły się w nas wczorajszych Przestrzeń którą potrafimy zrozumieć rdzewieje od śmiechu i ironii Dotykam czoła pod opuszkami palców czuję opuchnięcia rdzę tłustą od nadziei i pożądania niechęć do dalszej podróży Tańczymy Zatrzymał nas czyjś krzyk być może coś co w ostatecznym rachunku nas wyzwoli pozbawi snów wieloznaczeń w zapisach nutowych dźwięków których żalu nie potrafimy zrozumieć Przecież obaj znamy ten taniec od wojen punickich Czerwień wsiąka w ziemię czarnieje Nasze gesty stygną Utrwala je zapach roztartej na dłoni kredy zaledwie rysują w wyobraźni samotność odlatujących bocianów Wysp Oceanów Lądów przyczajonych w skrawach opuszczonych serc Spowiadamy dookolną przestrzeń elektrokardiogramem Szmery są jak huk opadającego w nieskończoność wodospadu Mrowiska z opuszczonymi korytarzami samotna królowa kalendarze o twarzach bezbarwnych nasza niechęć w jego mrocznych Nadal biegniemy krawędzią lasu Ty i ja do tego miejsca w którym proscenium budka suflera unerwiają sceną Tworzą poetykę praskich przedmieść w otaczających mgłach Patrz uważnie ta pochyloną nad czcionkami postać to ja Zrozpaczony własną nieobecnością Gutenberg Nadal nie wiem jak mam zapamiętać nas samych w biegu wzdłuż żył występującej z brzegów rzeki Może z opadającymi wciąż kwiatami z przekwitającej jabłoni które swoją bezbronnością krzykiem ranią nas zagubionych w dookolnej przestrzeni A może nie warto pamiętać nic co nie urodziło się bez naszej wczorajszej i jutrzejszej nieobecności Ostatni list Pliniusza Młodszego Naszego życiorysu moich łąk na peryferiach Milanówka Jakiegoś zająca rozszarpanego przez stado psów Ich wycia w ciemnej auli uniwersyteckiej Mój drogi Tacycie mimo że nadal jesteśmy nieobecni wzdłuż naszych żył podróżują popioły Pompei i Herculanum wieczna obojętność pozbawia nas codzienności gestów bardziej oczywistych niż nasze dzieciństwo zesztywniałych od zimna dłoni wkładanych pod togę stukotu drewnianych sandałów o bruk Forum Romanum Książek których istnienia Nie byliśmy w stanie doświadczyć kwaśnego potu oblepiającego ramiona ćwiczących legionistów Ocalić w sobie pamięcią skrzywieniem warg ledwie czytelnym ruchem dłoni tymczasem mój wuj wpłynął statkami w mgły ciepłe od przerażenia ludzkiego płaczu umierających owiec modlitw starców w sen tak okrutny że nie było w nim nieba ziemi tylko powietrze wypełnione śliną atakującego węża i coraz mniej bohaterów rodziły kobiety lądy zbliżały się do siebie czarne lasy Brytanii pełne zgniłej zieleni opanowały betonowe westchnienia na rogu siedemdziesiątej drugiej ulicy Nowego Yorku i paryskiego Montmartu szpalty gazet huk maszyn drukarskich podniecenie które towarzyszy nam w głębiach oceanów wiosenne ciepło alpejskich stoków wszystko to zaświadcza że jeszcze jesteśmy obok najodleglejszych wspomnień zatem pozwól mój Tacycie zapraszam ciebie do kanału grzewczego na przedmieściach Warszawy zaczną a w nas podróżować wszystkie mrowiska ziemi pustynie odległe na nieznanych księżycach wszechświata gwiazdy zbliżające do siebie swym oddechem nasze oczy źródła gorączki trawiącej pustynie i dna wysychających jezior cisza kosmosu w której każde bijące serce zawstydzone umilknie na wieczność znów będziemy pili wino o cierpkim zapachu niedojrzałych jabłek później twoje dłonie wykrzywione artretyzmem o opuszkach pełnych porażek zwycięstw historycznych bitew których nie zapamiętały żadne kroniki znajdą moje listy przysypane popiołami żerańskiego Wezuwiusza będziemy je czytać wzruszeni bliskością wszystkiego tego czego zrozumieć ani dotknąć nadal nie potrafimy Ryc. Małgorzata Rozmarynowska 1144 M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 Wszystkie drogi przysypują je cienie rudych mchów lot jaskółek szybszy niż nasza pamięć do której przedwczoraj zgubiliśmy klucz smugi mew cierpliwie wylegujących się w różnych zakamarkach historii nieobecne są nasze noce pełne tryumfu pochody dzikości także to zapisane w najsmutniejszych pamiętnikach o twarzach wiecznego głodu z dopiero co poznanych skojarzeń ciągle hamletyzującą przestrzeń pełną wapiennych skał których zmarszczki prowadzą do dawno zapomnianych miast dzieciństwa tymczasem maleją marzenia nawet wtedy kiedy chcesz wracać w ich puszystą obecność którą próbujesz skleić fragment po fragmencie wątpliwość po wątpliwości między gwarem wymijanych ulic z przymkniętymi powiekami pełnymi wilgoci od opadających wzdłuż nadbrzeży mgieł zarośniętymi powojem ścieżkami wojen jednak powracasz wciąż do nieistniejącego już Rzymu to dalej niż możesz zapamiętać i bliżej niż możesz dotknąć swoim wzruszonym spojrzeniem jest zima jego drogi są wieczne wszystkie prowadzą do samotności ustawicznej próby rozgrzeszenia na obrzeżu chłopcy palą wyschnięte łęgi czujesz gorycz porażki dymu na środku nieba ktoś wyjątkowo szczęśliwy opowiada o swojej pierwszej miłości trudno ale ta opowieść prowadzi do wspomnień nie akceptujesz jej wychodzisz powracasz do cienia wieczorem pijesz kawę oglądasz obrazy w galerii do której nikt nigdy nie zabłądził ktoś wyjął je z twoich myśli dał im smak barwę niecierpliwość usychających dni później czytasz gazetę żaden fragment nie pozostaje w pamięci Jałmużna Prawdopodobnie tego roku nie było lata nikt nie wyznawał sobie miłości na brzegach opuszczonych przez historie jezior nikt nie podróżował po oceanach zagubione morza i rzeki na moment przestały oddychać ich oczy przysłaniały słone mgły bezsilność twarde cienie linii papilarnych każdy ruch fal był nie do odtworzenia jego geometria pulsowała na najłagodniejszych stokach słońca i księżyca budziła nas wiecznych wygnańców i podróżników niezabliźnione rany świata stały się jeszcze bardziej przerażone gorzkie od żalu bezbronności krzyku myszołowa który spadał w dół niczym sierpniowa gwiazda tak płaczą niemowlęta pozbawione nadziei i zapachu matki nadal na polach chłopcy wypalają łęgi tak z pieśnią odchodzą mężczyźni w ostry zapach krwi pożogi sentymentów smak dymu staje się smakiem twojego życia zaciskając w dłoniach ostatnie fragmenty uciekającego pejzażu i natchnienia w miejsca w których kobiety nie mogą dostrzec ich łez nie wiadomo skąd w zupełnej ciszy przypływają dawno opuszczone miasta zaczynasz się do nich przyzwyczajać odgadywać zaułki fasady budynków z łuszczącymi się tynkami nawet wiesz w którym z nich zamieszkała wieczność czujesz jej pulsowanie kwaśny oddech oczy przymglone wzruszeniem i na wskroś otwarte bramy ciągle jeszcze obecnej w tobie legendy starego Rzymu POEZJA Nadal umierają wszystkie drogi prowadzące do bram Rzymu wszechobecny mróz błądzi w przedsionkach wystraszonych serc dobrze wiesz do tego miejsca nie można podchodzić tak też rodzimy się i umieramy wieczni obrońcy twierdzy Eleazara wzbierają w nas wulkaniczne popioły łagodne niczym nieposkromiony zapach śmierci płonących świec kamyków układanych jeden obok drugiego widać zasychające w nich żyłki niepamięci wodospady pozbawione oddechu i radości stare spróchniałe pnie echo leżące w poprzek drogi którą musimy przebyć ich światło przemierzające nasze aorty peryferie nabrzmiałych od pożądania ciał gdzieś w odmętach wszechświata na jego najbardziej zarysowanej krawędzi ciągle śpią nasyceni krwią legioniści Flawiusza Silwy wydaje się że wraz z nimi cały świat zasnął w ogromnym spokoju granitowe bloki uniosły deszczowe niebo wyżej niż sięgają największe pragnienia zagubionego na pustyni wędrowca nikt nie płakał nie śmiał się nie tańczył wszystkie pragnienia ziemi przybrały wyraz twarzy żebraka któremu wieczność ukradła jałmużnę Bohdan Wrocławski Ryc. Małgorzata Rozmarynowska Gazeta literacka 1 51 5 POEZJA Zofia Beszczyńska Czarownice Podniosłam głowę i zobaczyłam lecące czarownice, długi sznur na tle Księżyca w pełni; ich rozpuszczone włosy strącały gwiazdy w dół i w dół, w rytm infernalnej muzyki Zaświatów. – To nie czarownice – warknął Pies – to wrony! Nagle zaczęły spadać z nieba, jedna za drugą, jak przejrzałe śliwki. Jednorożec Siedzieliśmy przy stole i jedliśmy sałatki. Nagle coś trąciło mnie w nogę. Gładki ciepły pysk. Pies? Nie: z czoła wyrastał mu smukły róg. Z głową na moim udzie, patrzył na mnie przeciągle niebieskimi oczami. – Czy... czy mogę mu coś dać ze stołu? – spytałam po dłuższej chwili. – Nie, nie – odparła gospodyni. – To jednorożec, je tylko świeże mięso. Wstała, okrążyła stół. Szybkim ruchem chwyciła leżący tam nóż i odcięła mi duży płat uda. Luna Krzesła – Halo? – To ja. – ... – Halo? – Tak. – Słuchaj... chcę ci coś powiedzieć. Żałuję tego, co się stało. Chcę się z tobą zobaczyć. Obiecuję... że to się nie powtórzy. – ... – Halo? – Dobrze. – A więc... tam gdzie przedtem? Pamiętasz? ANUL. Nie, nie ANUL: LUNA. Na szybie namalowano księżyc w pełni. Po obu stronach tafli wyglądał tak samo. Ale ja myślałam o jego drugiej, ciemnej twarzy. Której nikt nie zna. – Przyniosę ci kota. Pamiętasz? Czarnego. Nie, nie miał być czarny: biały. – Nie ANUL – powiedziałam. – LUNA. – Nie – odezwał się po chwili. Jego głos był głuchy, schrypnięty. – ANUL. Blisko NACEO. – Nie NAECO: OCEAN. I... nie czarny kot, ale biały. – Nie! – prawie krzyknął. – Pamiętam doskonale. Zresztą kot nie może być biały. Tutaj wszystkie koty są czarne! – Gdzie: tutaj?! – Z trudem złapałam oddech. – Skąd ty do mnie dzwonisz?! Ale nie usłyszałam nic. Usłyszałam NIC. Popołudniami przychodzili adoratorzy. Każdego sadzała na krześle naprzeciw siebie. Zawsze z nadzieją na rozmowę, nigdy niespełnioną. Po kilku wybąkanych słowach lub zdaniach zapadała cisza, której nie mogło przerwać nawet brzęczenie muchy. W tym pokoju nie było much. Tylko cztery ściany, czysto zamieciona podłoga i te krzesła. Cisza pozwalała jej patrzeć. A im bardziej przyglądała się adoratorowi, tym okazywał się nudniejszy. Na co komu nudny adorator? Wystarczyło pstryknięcie palcami. Krzesło unosiło się z podłogi i lądowało pod sufitem. Mocno przyklejone. Patrzyła na nie przez chwilę, potem traciła zainteresowanie. Adorator nawet pod sufitem siedział sparaliżowany, wyglądał na martwego. Bladł i chudł w ciszy, aż stawał się mały jak owad. Gdy przypominał wołka zbożowego, spadał z ledwo słyszalnym chrzęstem. Rozgryzała go białymi ząbkami, krzywiąc się z niesmakiem, taki był suchy. Zaraz za nim spadało krzesło. Puste i takie samotne. A ona otwierała drzwi. Zmory – A myślisz, że mnie jest przyjemnie? – Skrzywił się. Wyciągnął z fałd skóry brzucha kawał żelaza i zabrał się za piłowanie pazurów. Moje uszy zaatakował ohydny zgrzyt, a nozdrza – smród. – Ej tam! – zaprotestowałam słabo. Spojrzał na mnie z obrzydzeniem. – A ty według ciebie to co: wydzielasz zapach fiołków? – Umościł się wygodniej na moim podołku; ciało przeszył mi tępy ból. Zacisnęłam zęby, żeby jękiem nie sprawić mu przyjemności. Zlustrował mnie wzrokiem. – Fiu, fiu – świsnął – jakbym zaczynał cię szanować. – Napijesz się? – I wyjął spod pachy płaską metalową butelkę. Też śmierdziała, ale inaczej. – Nie, to nie! – Przechylił głowę i pociągnął, aż zabulgotało. Ciężar na moim brzuchu podwoił się. Przygryzłam policzki, żeby nie krzyknąć. Ile tak można wytrzymać? – Ile się da! – zaskrzypiał mi nad uchem. – Ale, ale – stropił się nagle – któraż to godzina? No to chyba... – I już go nie było. Odetchnęłam głęboko całą piersią i całym brzuchem i już czułam, jak ogarnia mnie senna ociężałość, gdy... – Uwaga! Zmiana! – zapiszczało w powietrzu. Mały, podobny do stosu igieł stwór z impetem wskoczył mi nad obojczyk. Wrzasnęłam, lecz nic to nie dało. Oczywiście. Ile tak można wytrzymać? – Ile się da! – pisnął przeraźliwie. Zamknęłam oczy. Ryc. Małgorzata Rozmarynowska 1166 M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 ks. Jan Sochoń II Dysponujemy dwiema drogami, które umożliwiają nam orientację w świecie, mianowicie wyjaśnieniami ściśle religijnymi, teologicznymi oraz rozstrzygnięciami, jakie proponuje filozofia1. Z tej drugiej ścieżki rewolucyjne konsekwencje wyciągnęli już wcześni, greccy filozofowie, tacy, jak przykładowo Anaksymander, Parmenides, Anaksagoras czy Arystoteles. Ten ostatni doszedł do wniosku, że istnieje wieczna, nieruchoma i niematerialna substancja, która powoduje zmiany i ruch innych rzeczy, sama pozostając niezmienną. To po prostu Bóg, dysponujący życiem „najlepszym i wiecznym”, kontemplujący, co charakterystyczne, tylko samego siebie, a przez to – paradoksalnie z ludzkiego punktu widzenia – szczęśliwy, pozostający„przedmiotem miłości”, celem dążenia wszelkich rzeczy. W tej koncepcji jednak ginie Bóg religii, a na plan pierwszy wysuwa się Bóg filozofii. Filozof powinien w niego wierzyć, porzucając wiarę w bogów plemiennych. Czy jednak taka postawa jest zasadna, skoro ów Absolut nie jest osobą? On wszak nie stworzył świata, ani człowieka. Będąc przedmiotem miłości, sam nie kocha (chyba że samego siebie), nie zniża się do poziomu ludzkiej przygodności, do przeżyć każdej pojedynczej jednostki. Nie wypada przeto tańczyć przed nim, jak półnagi Dawid, przed figurą z martwego drewna! z nienawiścią do chrześcijaństwa właśnie ze względu na kler. Przywołuje, jakże przewrotnie i opacznie, zdanie św. Jana: „swoi Go nie przyjęli” (J 1, 11). Chrześcijaństwo musi zniknąć, ponieważ Kościół, w węższym sensie, papiestwo wciąż syci się bogactwem, wzmaga się demoralizacja wielu księży, ich uwikłania w aktywność pedofilską i przede wszystkim nadal rozrasta się potęga kościelnych organizacji. Ale nie tylko z tego powodu. Hermeneutyka podpowiada, że Kościół w swej historii nie chciał przyjmować jako pewnej prawdy naukowej, a równocześnie wikłał się w metafizykę obiektywistyczną, wyprowadzając z niej rozległą doktrynę preambula fidei, która miała obowiązywać wierzących i niewierzących, we wszystkich zresztą węzłowych kwestiach życia. Wybuchające w wielu krajach na całym świecie spory wokół zagadnień bioetycznych stanowią teren, na którym owe roszczenia Kościoła do przemawiania w imieniu całej ludzkości, a nie w imię pozytywnego objawienia, przejawiają się z największą mocą6. Kościół nadal nie chce wyzbyć się chęci kontrolowania zachowań seksualnych ludzi, bo przecież gdyby tak uczynił, straciłby naturalnie rację bytu. Trwając przy swej nauce Kościół ujawnia ją jako rażąco niedorzeczną. Być może właśnie bioetyka doprowadzi do załamania postawy Kościoła wobec seksualności. Znaczną rolę w uświadomieniu poruszonej tutaj sprawy odegrał Jacques Derrida, który jako pierwszy zdołał pojednać Freuda z Heideggerem, to zaś pozwoliło mu swobodnie i z poczuciem humoru poruszać się między seksem a metafizyką. Jego prace, z wyraźną satysfakcją mówił Rorty, są nam pomocne w dostrzeżeniu powiązania między tymi dwiema sferami, a tym samym pozwalają lepiej poznać rolę, jaką odgrywają tu Kościoły 7. W takiej sytuacji chęć powołania do życia „nowej religii” wydaje się nieuchronna, ale też apostazja i konieczność zapoczątkowania nowego Kościoła. Jeśli nie podobają się nam dotychczasowe Kościoły, załóżmy nowy. Co to generalnie oznacza? To wyłacznie, że mamy obowiązki tylko wobec współobywateli, naszych bliźnich, i to niezależnie od tego, czy jesteśmy religijni, czy nie. Nie warto też marzyć o konstruktywnym dialogu międzyreligijnym, gdyż jest zwykłą mrzonką. Między mułłami ze świata muzułmańskiego a demokratycznym Zachodem nigdy nie nastąpi, choćby iskierka, porozumienia. Przeszkodą jest chęć zachowywania własnych żywotnych interesów, wiążących się z utrzymaniem władzy i przywilejów. To nazbyt silna pokusa, by można ją było oddalić, w imię, niezbyt przecież silnych, racji religijnych. Bóg w kulturze interpretacji III Teoria Absolutu zaproponowana przez Arystotelesa nie uciszyła toczonych przez wieki dyskusji i wciąż powstających kontrowersji. Wielu ludziom wydawało się czymś niestosownym akceptowanie poglądów odrzucających aktywność Opatrzności Bożej, przyjmujących istnienie wiecznej, nieuformowanej materii czy braku osobowej nieśmiertelności. Bóg-wieczny egoista, zachwycający się i rozkoszujący samym sobą, mógł wywoływać jedynie uczucie irytacji. Nic zatem dziwnego, że pojawienie się chrześcijańskiego Objawienia spowodowało niebywałe poruszenie, przydając dotychczasowej kulturze całkowicie nowego kolorytu metafizycznego. Chrześcijaństwo, w osobie Chrystusa, zaproponowało odpowiedź na pytania o kwestie najistotniejsze i wiążące się z życiem wiecznym. Poprzez Wcielenie Bóg odsłonił swe zdumiewające zamiary. Naśladowanie Logosu- Słowa Bożego stało się odtąd miarą według której należało myśleć i postępować. Bóg nie jest już rozpoznawany jako filozoficznie wykoncypowana zasada, ale jako byt żywy, osoba, stwórca całego kosmosu, który jest jedynym właściwym przedmiotem ludzkiej wiary i czci. Należy więc tak ustanawiać relacje między religią a filozofią, aby nie dochodziło do naruszania autonomiczności obu dziedzin. W umocnieniu i rozpropagowaniu takiego stanowiska znaczną rolę odegrała tradycja wypracowana przez św. Tomasza z Akwinu. Wyakcentowana przez niego tzw. różnica teologiczna, czyli rozdzielenie tego, co przyrodzone, od tego, co nadprzyrodzone, wpłynęła na samo pojmowanie rozumu i jego związków z boskością, a w konsekwencji relacji rozumu i wiary w ogóle. W czasach nowożytnych doszło do zaakceptowania całkowitego rozpadu syntezy wiary i rozumu, czego będą dowodzili zarówno Kant (postulator różnicy epistemologicznej) czy Heidegger (postulator różnicy ontologicznej) oraz ich zwolennicy. Ostatecznie w długim procesie historycznym odseparowały się od siebie wiara i rozum, by w końcu stać się zbędnym balastem nowoczesnej kultury, wiodąc ją trwale na manowce irracjonalizmu. IV Na szczęście pojawiło się pokolenie myślicieli, którzy postanowili przywrócić utraconą jedność wiary i rozumu, wskazać, że wywodzą się one ze wspólnego źródła, które w dziejach zostało zapoznane. Jednym z tych, którzy współtworzą wspomniane grono uczonych był protestancki teolog Paul Tillich (1886-1965). Niemal wszystkie prace autora Teologii systematycznej2 przenika myśl o konieczności zachowania jedności boskości i racjonalności, a więc w najszerszym sensie myślenia religijnego i myślenia filozoficznego, sytuując to zespolenie po tej samej stronie różnicy teologicznej, poddanej zresztą swoistej dekonstrukcji. W jaki to bowiem sposób stary problem utożsamiania tego, co Gazeta literacka Objawienie – w jego ujęciu – ujawnia głębię rozumu i grunt bytu. Prześwieca niejako poprzez język symboliczny, tkany przez szeroko pojęte doświadczenie kulturowe, ale pierwszoplanowo przez przeżycie tzw. troski ostatecznej, należącej do kręgu Heideggerowskich egzystencjałów, które skierowują człowieka na to, co bezwarunkowo najważniejsze, nadające życiu sens i wartość. Czyli praktycznie na Boga. W tym procesie język religijny pozostaje wyjątkowo strategiczny i kluczowy. A mówiąc precyzyjniej, w symbolu i micie dokonuje się swoiste ujęcie Nieuwarunkowanego. Co to bliżej znaczy? Znaczy tyle, że symbol religijny odnosi do świętego obszaru. Nie chodzi tu naturalnie o to, że symbole ukazują realne istnienie Boga. To przekracza ich „siłę”; co najwyżej, a to nie jest mało, umożliwiają one sensowne ukierunkowanie życia w stronę Boga, zaakceptowanie prymarności Nieuwarunkowanego w całej tej, zgoła tajemniej, procedurze. V Okazuje się, iż żadne dowodzenie istnienia Boga w tradycyjnym sensie nie ma najmniejszego sensu, gdyż dowodzić istnienia Boga, znaczy negować Go. Nie należy również utożsamiać pojęcia Nieuwarunkowanego z Bogiem; być może jedynie z koncepcją czystego rozumu przyjmowanego przez Kanta, choć też nie do końca. Może trzeba przychylić się do interpretacji3, według której pod filozoficznym pojęciem Nieuwarunkowanego zawarta jest implicite koncepcja Boga jako Mocy Bycia; Boga obecnego jako podstawa i źródło we wszystkim, co istnieje. Bóg okazuje się byciem-samym, „gruntem bytu”, „mocą bytu”, nigdy zaś bytem. Ze swej istoty opiera się niebytowi i nie podlega żadnym prawom obowiązującym pośród bytów skończonych. Po prostu: j e s t, jako żywy; transcendując jednak to, co osobowe. Z tej perspektywy najróżniejsze„pomysły” postmodernistów, które opisałem w swojej książce4 mogą mieć jedno z ważnych źródeł w tillichowskiej metafizyce. Bo przecież oni wszyscy wołają: tak, czy owak, religia nie umarła, Bóg nadal jest gdzieś blisko między nami5. Dysponujemy darem rozumu, pytamy, wsłuchujemy się w „głos języka”, który – zgodnie ze słynnym hasłem Gadamera – jest bytem, który daje do zrozumienia, możemy tedy – mimo oczywistego kresu metafizyki – przynajmniej pytać o Boga, o Kościół, o przyszłość religijnej obietnicy. Znamienna jest w tej kwestii rozmowa (broń Boże, nie dyskusja), jaka miała miejsce 16 grudnia 2002 roku. Spotkali się dwaj popularni autorzy: Rorty i Vattimo, o niemal przeciwstawnych „obliczach filozoficznych”, jednak akceptujących tezę o oczywistym kryzysie wszelkich tradycji metafizycznych. VI We wspomnianej debacie padło wiele zarzutów wobec tradycyjnej filozofii, religii, także wobec Kościoła, zwłaszcza katolickiego. Wypunktowano je po to, by przekonywać, że gest porzucenia myśli klasycznie metafizycznej jest gestem zasadniczo pozytywnym i niejako automatycznie pozwoli zniszczyć przesłonę, przez tę myśl zbudowaną i zwrócić się w stronę czekającego na człowieka Boga. To dosyć karkołomne przekonanie. Bóg jest, czeka na nas, tylko my nie dopuszczamy Go do siebie, szczególnie wówczas, kiedy struktury Kościoła coraz bardziej stają się władcze i pełne ziemskiej pychy. Vattimo sugeruje: ludzie podchodzą VII Vattimo w swych propozycjach wydaje się bardziej niż Rorty delikatny i poniekąd chrześcijański. Proponuje, by chrześcijaństwo wyzbyło się jakichkolwiek pretensji, co do obiektywności swej dogmatycznej doktryny, a skupiało się na tym, co istotnie ważne, mianowicie na dobroci, miłosierdziu, miłości do Boga, będącej rodzajem poczucia zależności, gdyż nikt z ludzi nie buntuje się przeciw poczuciu zależności wobec kogoś, kogo kocha, co zresztą niesie poważne następstwa dla całościowo pojętego życia społecznego. Dlatego w jego rozpoznaniu trzeba pokładać nadzieję w myśli słabej (pensiero debole), charakteryzującej się tolerancją, brakiem przemocy, otwartością na odmienne sposoby bycia i pojmowania świata. Chrześcijaństwo powinno – właśnie z powyżej wyłożonych racji – wejść w perspektywę myślenia słabego, dziedziczącego przykazanie miłości i odrzucającego wszystkie możliwe formy przemocy i gwałtu. VIII Jaką postawę mamy zająć wobec tych żądań i krytyk? Należy, jak to zaproponował Marek Szulakiewicz8, pozostawiać pytanie o Boga jako pytanie poniekąd zawsze otwarte. Jako że nie z roszczeń i oczekiwań rodzi się religia, ale właśnie z tego, że to człowiek jest „zagarnięty”, przez „coś”, co nie jest nim. W religii chodzi o człowieka, a nie o Boga. Problematyka istnienia (lub nieistnienia) Boga przestaje być priorytetem w doświadczeniu religijnym, jeśli człowiek poszukuje Boga. Czy podołamy temu zadaniu „przywracania Boga do świata? Nie wiadomo. Trzeba jednak pamiętać, że – jak zauważono – nawet tysiącmilowa podróż zaczyna się od pierwszego roku. Ten krok nasza kultura już uczyniła. Dlatego problemem wcale nie jest to, jak odnaleźć Boga, lecz raczej to, jak odzyskać nas samych, gdyż Bóg szuka nas bardziej niż my Jego. Oby wszyscy ludzie, także ci, którzy uznają się za ateistów, nie ignorowali tego rodzaju „doświadczeń”, ale byłoby jeszcze lepiej, gdyby wsłuchując się w głosy świata i w zdobycze kultury chrześcijańskiej, próbowali wyruszyć na poszukiwanie Boga. Takie pragnienie jest wpisane w ludzką naturę i w pełni odpowiada społecznemu wymiarowi życia. A teologia naturalna może okazać się – w podejmowaniu tego rodzaju decyzji – wielce przydatna. ks. Jan Sochoń 1 Szerzej zob. ks. J. Sochoń, Dlaczego Bóg? , „Cywilizacja” 2012 nr 42. 2 Trzytomowe wydanie polskie w tłumaczeniu Józefa Marzęckiego, Kęty 2004-2005. 3 Zob. H. Perkowska, Bóg filozofów XX wieku. Wybrane koncepcje, WarszawaPoznań 2001, s. 214-248. 4 Zob. ks. J. Sochoń, Religia w projekcie postmodernistycznym, Lublin 2012. 5 R. Rorty, G. Vattimo, Przyszłość religii, red. S. Zabala, tłum. S. Królak, Kraków 2010, s. 96. 6 Tamże, s. 59. 7 Tamże, s. 95. 8 Podczas sesji filozoficznej Bóg w kulturze, zorganizowanej w listopadzie 2012 r. przez Katedrę Filozofii Kultury UKSW w Warszawie. 1 71 7 ESEJ I O kulturze, w której przyszło nam żyć, nie sposób powiedzieć, że charakteryzuje ją brak wrażliwości na doświadczenie religijne. Mimo, opisywanej przez wielu badaczy i eseistów w rodzaju Czesława Miłosza, korozji wyobraźni konfesyjnej, teza o końcu czy zaniku religii do szczętu upadła, a ludzie nadal nie mogą obyć się przynajmniej bez odniesień do szeroko pojętej duchowości. Popularna jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku tzw. teza sekularyzacyjna okazała się nietrafna. Parafrazując powiedzenie Habermasa wypada zaznaczyć, że teraz struna religii drży bardzo widocznie i doniośle, choć znaczna część środowisk filozoficznych przyjmuje pogląd, że pojęcie Boga wywiedzione z greckiej metafizyki, oparte na języku bytu, ma niewiele wspólnego z Bogiem Abrahama, Izaaka i Jakuba i w skrajnych przypadkach może prowadzić wprost do idolatrii. Strategia ontologizacyjna wzmaga tylko pytanie: czy Bóg istnieje czy też nie istnieje. A któż z ludzi bez obawy i koniecznej rozwagi zechce odpowiedzieć na to pytanie, bez narażenia się choćby tylko na cień drwiny. wydobyte z medytacji typowo metafizycznej (Bóg filozofii) z tym, co pochodzi z doświadczenia wybitnie religijnego (Bóg religii) można współcześnie ożywić? Tillich wystąpił z pewną całościową wizją, sugerując, że wychodząc od czegoś, co nazwał Nieuwarunkowanym (das Unbdingte) albo Samym Byciem (Sein Selbst) będzie można zbudować taką teorię filozoficzno-religijną, która likwidując wszelkie przeciwieństwa natury i nadprzyrodzoności, ukaże szansę nie tylko ich zbliżenia, ale i otwarcia intelektualnego horyzontu, w świetle którego Bóg może „nawiedzać ludzką myśl”. Zachęcał do wiary absolutnej i męstwa, dzięki czemu człowiek otwiera się na Nieuwarunkowane, niepoddające się żadnym opisom, określeniom, intuicyjnym wglądom, jak również niepodlegające żadnej formie dostępnego człowiekowi doświadczenia. Nieuwarunkowane zyskuje natomiast wymiar ostatecznego warunku możliwości wszystkiego, co istnieje i co wchodzi w zakres relacji człowieka z Bogiem. Bliżej oznacza to tylko i chyba aż tyle, że nasze współczesne zdobycze intelektualne w gruncie rzeczy nie wykraczają poza osiągnięcia teologii apofatycznej, i że postulaty Tillicha należy usytuować nieco ponad filozoficzną ofertą skupioną na koncepcji „ostatniego boga” Heideggera i ponad „heroizmem pustyni” Derridy. Zgoda na męstwo ludzkich ograniczeń, na życia bez żadnych znaków orientacyjnych, być może ufność w jakieś ślady nadchodzącego mesjańskiego pokoju – wszystkie te „pomysły” niewiele odbiegają od propozycji Tillicha, choć jej nad nimi przewaga wynika z faktu, że Tillich, tak bardzo wrażliwy na aporie współczesności, z całych sił stara się łączyć treści teologiczne z filozoficznymi, nie czyniąc z tej przynależności metodologicznego pobojowiska. ESEJ Zbigniew Zawadzki M iesiące letnie to tradycyjnie czas wypoczynku, wakacji, relaksu, rozrywki. Od kilku lat jest to również okres, w którym coraz liczniej odbywają się w naszym kraju z roku na rok ciekawsze pod względem list wykonawców muzyczne festiwale, takie jak choćby gdyński Open’er, reaktywowany Jarocin, czy słynny Przystanek Woodstock Jurka Owsiaka. Tym, co łączy te wszystkie wydarzenia oraz tworzy wokół nich wyjątkowy i specyficzny klimat zabawy, beztroski, wolności i wspólnoty jest niewątpliwie swoista legenda, jaka narosła wokół muzyki rockowej i szerzej: wokół całej formacji kulturowej, która zaczęła się wyłaniać na zachodzie mniej więcej wraz z początkiem lat sześćdziesiątych, i która walnie przyczyniła się do zmian, jakie doprowadzali tłumy nastolatek do orgiastycznych spazmów, a muzycy Led Zeppellin i Black Sabbath epatowali zachwyconą publikę „piekielnymi” dźwiękami swoich gitar, dodatkowo okraszając je okultystyczną symboliką, zaś Jimmi Hendrix odgrywał na Woodstockowej scenie stosunek seksualny z gitarą grając jednocześnie amerykański hymn – wówczas duża część społeczeństw zachodnich była zszokowana i zaniepokojona. Nadchodziło coś nowego i niepokojącego, przy tym jawnie, z otwartą przyłbicą deklarującego zamiar zmiecenia starego porządku i zaprowadzenia nowego, własnego, występującego pod rewolucyjnymi hasłami „nie wierzenia nikomu po trzydziestce”, „życia szybko i umierania młodo” oraz tymi najsłynniejszymi i najbardziej nośnymi: „Make Love Not War” i „Drug, Sex, Rock ‘N’ Roll”. „Nowe” nie przybywało jednak, co obrazują powyższe deklaracje, na czołgach i nie wygrażało karabinami. Zamiast tego wyciągało broń o wiele groźniejszą i, jak się miało okazać, skuteczniejszą – pokusę. Pokusę życia beztroskiego, uwolnionego murzyn ze sceny śmierci matki, sadystyczny rockman David Di Meola), odpowiedzialne za nieprzystosowanie i cierpienia głównych bohaterów, braci Dzierżyńskich (zachłyśnięci hipisowską ideologią rodzice Michela i Bruna, a dokładniej: ich matka). Na przykładzie rodzinnej historii Dzierżyńskich oraz jej historyczno – socjologiczno – kulturowego tła Houellebecq pokazuje, jak w stosunkowo niedługim czasie mentalna i społeczna rewolucja dzieci kwiatów zdołała doprowadzić zachodnie społeczeństwa do stanu całkowitej degradacji i degeneracji; jak ,obalając ancien regime, postawiła całą zachodnią cywilizację przed widmem jej ostatecznego schyłku, od którego nie ma już ucieczki. Autor Możliwości wyspy używa dla opisu tych socjologicznych i aksjologicznych przemian terminu „mutacja metafizyczna”. Czasy nam współczesne to, jego zdaniem, okres schyłku nie tylko naszej cywilizacji, ale człowieka takiego jakim go znamy w ogóle. Doszliśmy do pewnej granicy i jej przekroczenie dokonać się może już wyłącznie poprzez całkowitą przemianę, mutację, która wyłoni Notatki na marginesie cząstek elementarnych Michela Houellebecqa Peace, lOVe …BraVe new wOrld zaszły od tamtego czasu nie tylko w naszych gustach muzycznych, ale we wszystkich właściwie aspektach naszego życia, tak jednostkowego jak i społecznego. Dzisiejsza branża muzyczna otwarcie nawiązuje do tradycji ruchu hippisowskiego i do legend pierwszych festiwali, pełnymi garściami czerpiąc z podstawowych idei i haseł tamtego okresu. Tak się złożyło, że niedawno ponownie sięgnąłem po przeczytaną po raz pierwszy kilka lat temu książkę Michela Houellebecqa pt. Cząstki elementarne. Ta najgłośniejsza (i chyba jak dotąd najlepsza) książka Francuza jest jednym z tych dzieł literackich, które przejmująco, celnie, momentami brutalnie i boleśnie pokazują współczesnego „ducha czasu”, obnażają (w tym przypadku – jednoznacznie żałosną) kondycję człowieka, a przy tym dokonują interesujących, śmiałych i szeroko zakrojonych analiz natury socjologicznej i filozoficznej. Owo zbiegnięcie się w czasie własnej ponownej lektury Cząstek elementarnych i „wysypu” zapowiedzi tegorocznych edycji wspomnianych festiwali oraz imprez, bardziej lub mniej otwarcie nawiązujących i odwołujących się do młodzieżowej kontrkultury drugiej połowy ubiegłego stulecia, skłoniło mnie do przelania na papier kilku refleksji na temat roli oraz wpływu tejże na naszą dzisiejszą rzeczywistość. Książka Houellebecqa stanowi tutaj doskonały punkt odniesienia, przynosi nam bowiem bardzo ciekawe spostrzeżenia w tej materii. Rockowa rewolucja już od ponad czterech dekad przetacza się przez zachodni świat, zyskując bezgranicznie oddanych wyznawców wśród przedstawicieli kolejnych pokoleń Europejczyków, Amerykanów, Azjatów. Jak każda rewolucja, tak i ona z czasem utraciła swój pierwotny drapieżny, burzycielski i skandalizujący wizerunek, przestała szokować i wywoływać kategoryczny sprzeciw statecznych obywateli. Nie jest już wrogiem numer jeden rządzących elit, a pojawiające się jeszcze gdziieniegdzie nieliczne i słabe głosy egzorcyzmujące ją i sugerujące jej czysto nihilistyczny, antyludzki, słowem: demoniczny charakter i cel spotykają się z lekceważącym wzruszeniem ramion oraz ironicznym, pobłażliwym uśmiechem, którym zwykło się obdarzać hasła, postawy i idee marginalne, niepoważne. W tym okresie rock ‘n’ rollowa rebelia dzieci kwiatów dokonała „marszu przez instytucje”, który sprawił, iż niegdysiejsi rewolucjoniści występujący przeciw zastanym wartościom i postawom uosabianym przez dominujący system aksjologiczny, przez rządzące warstwy i elity – sami stanęli na czele rządów, mediów, wielkich korporacji. Kiedy w latach pięćdziesiątych Elvis Presley wykonywał swój słynny taniec bioder wyśpiewując zmysłowym głosem równie nieprzyzwoite (wówczas) zwrotki i kiedy, niewiele później, Beatlesi z ram opresyjnej moralności, pokusę wiecznego dzieciństwa w raju pokoju, miłości i muzyki. Żyjemy obecnie wszyscy w postmodernistycznej (nie)rzeczywistości zdominowanej, czy nam się to podoba czy nie, całkowicie przez popkulturę. To wszystko, co jeszcze trzy bądź cztery dekady temu jawiło się rewolucyjne w sferze polityki i moralności, kiczowate, płytkie i plebejskie w sferze sztuki oraz obrazoburcze na kanwie religijnej – otóż dziś to wszystko, tyle że w jeszcze bardziej zaawansowanej formie, jest elementem naszej codzienności. Wszechobecność oraz faktyczna nieograniczona władza mass mediów, „kosmiczne’ zaawansowanie nauki plus rewolucyjne przemiany obyczajowe, jakie zaszły w zachodnim świecie od czasów ostatniej wojny światowej – tworzą nasze dziś. I jest to dziś, które swoim kształtem, a także niezwykłą dynamiką jak gdyby samoistnie implikuje pytanie o jutro: czy w jakikolwiek sposób będzie ono jeszcze przypominać nasze wczoraj, czy też raczej będzie już rzeczywistością skrajnie odmienną, nie mającą już zgoła nic wspólnego z dawnym światem i dawnym człowiekiem? W Cząstkach elementarnych Michela Houellebecqa jednym z najbardziej uwypuklonych wątków jest niezwykle ostra krytyka, jakiej poddaje autor rolę i dokonania tzw. „pokolenia’68”. Popkultura przyzwyczaiła nas do postrzegania ruchu hipisowskiego niemal wyłącznie w pozytywnym świetle, jako wyrazu tęsknoty idealistycznie nastawionych młodych ludzi za jakże pięknymi i godnymi pochwały wartościami takimi jak miłość, pokój, tolerancja. W powszechnym odbiorze hipisi to szlachetni utopiści w kolorowych ubraniach i z „pacyfką” na szyi; w najgorszym wypadku nieco naiwni, ale ostatecznie nieszkodliwi marzyciele, może tylko trochę zbyt wielką atencją darzący przeróżne środki odurzające i halucynogenne… Taki obraz i odbiór całej młodzieżowej rewolty drugiej połowy ostatniego stulecia został zbudowany i utrwalony w powszechnej świadomości głównie poprzez hollywoodzkie kino, począwszy od takich produkcji jak „Hair” czy „Easy Rider”, a skończywszy (żeby ograniczyć się tylko do kilku wybitnych tytułów) na „Forreście Gumpie”. No i oczywiście nie wolno nam w tym miejscu zapomnieć o samej muzyce i legendach, jakimi obrosły przedwcześnie zmarłe gwiazdy rocka takie jak Jimmi Hendrix, Janis Joplin, Kurt Cobain, Jim Morrison (zresztą tutaj także rola kina jest nie do przecenienia, wystarczy wspomnieć choćby bardzo udany film Olivera Stone’a pt. „The Doors”). Tymczasem oceny Houellebecqa, tego najbardziej przenikliwego chyba dziś wśród literatów obserwatora i komentatora współczesności, idą w zupełnie przeciwną stronę. W Cząstkach elementarnych postaci najbardziej odrażające i antypatyczne to właśnie te związane z ruchem kontestatorskim (blondyn i nową istotę i nową cywilizację, która nie będzie już jednak cywilizacją ludzi. Wszystko bowiem to, co konstytuowało przez wieki istotę człowieczeństwa, a zatem religia i kultura z nieodłącznymi im problemami cierpienia, miłości, śmierci, poświęcenia, wyrzeczenia staje się anachronizmem, niepotrzebnym balastem, który należy raz na zawsze odrzucić, zagrzebać w śmietniku historii. A zaawansowanie techniczne, przede wszystkim w zakresie nauk biologicznych, oraz zaistniały już rozpad tradycyjnych więzi i wartości nie tylko pozwalają na dokonanie tego bezprecedensowego przejścia, ale wręcz wymuszają go, czynią go nieuniknionym. Zakończenie Cząstek… przynosi obraz cywilizacji post-ludzkiej, która charakteryzuje się tym, co przeczuwał już choćby Stanisław Ignacy Witkiewicz – a zatem zanikiem uczuć metafizycznych, któremu u Houelebeqca towarzyszy wyzwolenie z pęt strachu, cierpienia, egoizmu i nienawiści. Mamy więc tu właściwie do czynienia ze stworzeniem warunków rajskich, z nowym, post-ludzkim gatunkiem w roli bogów („Ludziom dawnej rasy nasz świat zdaje się rajem. Zresztą czasem sami sobie nadajemy – w sposób co prawda nieco żartobliwy – nazwę „bogów”, nazwę, która produkowała tyle ich wyobrażeń”1). Skoro już jednak przywołałem w tym miejscu nazwisko Witkacego, nie można tedy pominąć kwestii fundamentalnej. Jak pamiętamy, autor Nienasycenia przyszłość społeczeństwa widział w czarnych barwach, twierdząc, iż pozbawiona metafizycznych dążeń zmechanizowana masa musi oddać się w ręce totalitarnych rządów. Ten dystopijny trop jest w przypadku książki Houellebecqa jak najbardziej uzasadniony, albowiem dziełem, do którego autor wielokrotnie, ustami swoich bohaterów, nas odsyła jest Nowy Wspaniały Świat Aldousa Huxley’a. Ta najsłynniejsza, obok Roku 1984 George’a Orwella, dwudziestowieczna antyutopia w wielu miejscach okazuje się zbieżna z diagnozami Houellebecqa. Zarówno sama napisana w 1932 roku książka, jak i postać jej autora pozwalają dokładniej przyjrzeć się procesom, o których traktują„Cząstki …, a także określić rolę, jaką w ich następowaniu odegrała i odgrywa rewolucja określona przeze mnie na wstępie tego eseju jako „rockowa” – co traktować należy oczywiście jedynie jako synonim innych jej nazewnictw, takich jak „rewolucja obyczajowa”, „seksualna”, „hippisowska” itp. W rozmowie, jaką na temat Huxley’a prowadzą w Cząstkach… Bruno i Michel pada wiele interesujących i trafnych spostrzeżeń dotyczących genialnej intuicji angielskiego pisarza w przewidywaniu kierunku rozwoju naszej cywilizacji, jej dążenia do cielesnej rozkoszy przy jednoczesnych próbach wyeliminowania wszelkich balastów stojących na drodze do jej osiągnięcia, a zatem: bólu, cierpienia i wszelkiej sankcjonującej te niepożądane stany „nadbudowy”, którą od zarania cywilizacji stanowiły religia oraz wyrastająca z niej kultura (można by to zatem, nieco żartobliwie, odczytać jako swoiście cudowne rozwiązanie freudowskiego problemu kultury jako źródła cierpienia…). Najważniejsze, w kontekście naszych rozważań, wydaje się jednak stwierdzenie, jakie pada z ust Michela – że „Aldous Huxley jest niewątpliwie jednym z najbardziej wpływowych myślicieli XX wieku”2. Owa wpływowość wynika nie tyle nawet z samej zaskakującej trafności jego wizji, ale nade wszystko z roli, jaką jego osoba i twórczość wywarły na pokolenie zachodnioeuropejskich kontestatorów lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku, co w oczywisty sposób wpłynęło zasadniczo na kierunek rozwoju naszej kultury, doprowadzając nas do miejsca, w którym się obecnie znaleźliśmy. Wizje Huxley’a bez wątpienia inspirowały bowiem całe rzesze artystów i aktywistów ruchów młodzieżowych3: „(…) poglądy Aldousa Huxley’a stały się głównym zapleczem teoretycznym dla doświadczeń ruchu hipisowskiego. Zawsze był zwolennikiem całkowitej swobody seksualnej i odegrał pionierską rolę w stosowaniu narkotyków psychodelicznych. Znali go wszyscy założyciele ośrodka w Esalen i jego teorie wywarły na nich ogromny wpływ. Twórcze idee z Esalen przejął następnie w całości ruch New Age.”4 Trzeba też sobie jasno powiedzieć, że nazywanie przemian zapoczątkowanych przez ruch hippisowski rewolucją nie jest w żadnym wypadku przypadkiem bądź przesadą. To, czego Fot. Sybilka Storie 1188 M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 [ [ Mariusz Cezary Kosmala DMT Więc? Ładne mam piersi? Dotknij ich, jedz, nie ugryzą przecież. To wszystko twoje. I dla ciebie tylko będę lalką (substancją podaną w zastrzyku). Spójrz, jak mi słowa na twój widok śliną błyszczą. Więc trzeba zajrzeć prawdzie w oczy: jesteś marny? Jesteś marny i więcej nic? Nic więcej zrobić się nie da? Nie pomogą żadne czary-mary? Przecież to wszystko twoje i dla ciebie. Tylko przeistoczysz mnie w przestrzeń z nadwrażliwą skórą. Spójrz, jak mi słowa na twój widok śliną błyszczą. Umiesz tak zrobić, żebym była smagłą smugą? Przeistoczysz mnie w przestrzeń z nadwrażliwą skórą? Więc jednak wiesz, jak zamknąć wszystko w jednym ręku, umiesz tak zrobić, żebym była smagłą smugą i żeby całą czułość umieścić w oddechu więc jednak wiesz. Jak zamknąć wszystko w jednym ręku, jak scałować międzyczas od zmierzchu do krzyku i żeby całą czułość umieścić w oddechu, wielkim jak Droga Mleczna – zapytam po cichu: Jesteś tak marny, że aż zmarły? Nie masz głowy na karku? Wszyscy jakoś żyją, ty udajesz? Że jesz? Więc to pomyłka jest jakaś? Zawody już na starcie przegrane? Życie rozgrzebane przed pogrzebem na skraju ogórka? O, góra! A właściwie pagórek i trawka? Baranek je trawkę? Nie to, co ty? Bo niewarta skórka za wyprawkę na tę tam górkę po to złote runo baranka, który skubie trawkę? Urwać by się mogła ta steczka, która wiedzie w poprzek zbocza? I na manowce? Runąć? Więc tymczasem nie poszedłeś? I poszło na marne? Na gorsze? A najgorsze, że ciągle jeszcze? Kózka? Skacze? jak scałować międzyczas? Od zmierzchu do krzyku będę lalką, substancją podaną w zastrzyku wielkim jak Droga Mleczna. (Zapytam po cichu: Ładne mam piersi? Dotknij ich, jedz, nie ugryzą). Zbigniew Zawadzki 1 Michel Houellebeq, Cząstki elementarne, Warszawa 2006, s. 363. 2 Tamże, s. 179. 3 Jednym z najbardziej znanych i wyeksponowanych śladów tych fascynacji oraz wpływów pozostaje nazwa kultowego, jak to się zwykło dziś określać, zespołu muzycznego z tamtego pionierskiego okresu – The Doors (od dzieła Huxley’a pt. Drzwi Percepcji). 4 Tamże, s. 178-179. 5 Tamże, s. 364. Ryc. Małgorzata Rozmarynowska Gazeta literacka 1 91 9 POEZJA dokonało wprowadzenie w życie haseł wolnej miłości i nieograniczonej wolności („zabrania się zabraniać!”) można na poziomie aksjologicznym i socjologicznym bez ryzyka nadużycia zestawić z przewrotami, jakich na tych płaszczyznach dokonały wcześniejsze wielkie rewolucje: niosąca na swych sztandarach postulaty wolności, równości i braterstwa Rewolucja Francuska oraz głosząca emancypację proletariatu jej duchowa córka, Rewolucja Październikowa. Fakt, że szczęśliwie, w przeciwieństwie do swych głośnych poprzedniczek, rewolta dzieci kwiatów dokonała tego bez użycia brutalnej siły i bez ogromu ofiar w niczym nie zmienia tego stanu rzeczy. Świat dzisiejszego postnowoczesnego konsumenta w równym stopniu, jeśli nawet nie bardziej, różni się od świata mieszkańca przedwojennej Europy co świat obywatela Republiki od poddanego monarchii Burbonów, a homo sovieticusa od polskiego dziewiętnastowiecznego ziemianina. Współczesna kultura (czyli po prostu popkultura, bo istnienie kultury tzw. wyższej można, jak sądzę, rozpatrywać dziś już wyłącznie w kategoriach historycznych) zdaje się być, zgodnie z tezami stawianymi między innymi przez Houllbeque’a, ostatnią fazą upadku i zapowiedzią nadejścia zupełnie nowej formacji. Nawet pobieżna obserwacja dzisiejszych wytworów tej kultury oraz wypływających z niej norm społecznych musi skłaniać do takich wniosków. A argument, że cywilizacja nasza znajduje się na niespotykanie wysokim poziomie rozwoju technicznego i zapewnia społeczeństwom bezprecedensowy w dziejach komfort życia codziennego, co ma jakoby świadczyć o jej potędze i żywotności jest tyleż efektowny, co łatwy do obalenia. Zaś mistrzem w roztaczaniu takich ponurych wizji jest właśnie autor Cząstek elementarnych. Wróćmy jednak do początku tego procesu, do jego korzeni, a więc do Aldousa Huxley’a i jego ideologicznego potomstwa. Amerykańska i europejska kontestacja młodzieżowa drugiej połowy dziewiętnastego stulecia posiadała kilka wyraźnych priorytetowych postulatów, z których właściwie wszystkie można dziś uznać za spełnione. Najważniejszym z nich i zarazem najbardziej brzemiennym w skutki było niewątpliwie żądanie emancypacji seksualnej, czyli oddzielenia seksualnej przyjemności od funkcji rozrodczych, a co za tym idzie podważenie roli małżeństwa i rodziny, słowem: zastąpienie paradygmatu monogeniczno-patriarchalnego paradygmatem hedonistycznym. Poprzez wytwory kultury popularnej (zmysłowa muzyka rock i pop, powiązana z nią moda, wreszcie telewizja i kino) oraz niejako wymuszane przez nią stopniowe forsowanie w parlamentach regulacji prawnych dotyczących takich zagadnień jak antykoncepcja i aborcja, udało się w stosunkowo niedługim czasie diametralnie przekształcić zachodnie społeczeństwa z nadal jeszcze w latach zaraz powojennych chrześcijańskich w jawnie dziś materialistyczne, nastawione właściwie wyłącznie na konsumpcję i rozrywkę. Topniejące z każdym kolejnym rokiem i dekadą szeregi przeciwników tego procesu, obrońców dawnego porządku, skazane były od początku na porażkę. O ile bowiem da się, nawet w sytuacji jaskrawej dysproporcji sił, walczyć (i mieć nadzieję na zwycięstwo) z przeciwnikiem używającym do osiągnięcia swoich celów przemocy i siły, to w sytuacji, kiedy polem starcia staje się kultura, a agresor swoją amunicją czyni pokusę i z niej celuje w masy – wynik zmagania jest z góry przesądzony. Sam wychowałem się w kulcie kultury młodzieżowej lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych (choć moimi idolami byli już w większości artyści z następnych dwóch dekad), rockowe płyty były moimi Mickiewiczowskimi „książkami zbójeckimi”. Jednak z biegiem lat, kiedy na młodzieńczych fascynacjach i ideałach zaczęły pojawiać się pęknięcia i rysy spowodowane obserwacją kierunku, w jakim zmierza zdominowana przez owe kontestatorskie idee i hasła kultura, coraz bardziej zasadne i nurtujące zaczęło być pytanie o cenę, jaką przychodzi nam płacić za realizację tych postulatów. Że jest ona wysoka, widzimy na co dzień dookoła nas: żyjemy jak bohaterowie Houllebecqa – coraz częściej samotnie, z narastającym poczuciem braku wyższego celu i sensu, otoczeni medialnym zgiełkiem i bombardowani przekazem nacelowanym na gromadzenie dóbr konsumpcyjnych i zabawę, zredukowani do cielesności… Jednak spoza ponurych konstatacji wyziera kwestia zasadnicza: czy my aby przypadkiem nie tego właśnie chcemy; czy mechanizacja i banalizacja życia, sprowadzonego do czerpania przyjemności i pozbawionego trosk i dążeń wyższego rodzaju nie jest ostatecznym spełnieniem naszych wyobrażeń o szczęściu? W końcu nie bez powodu wizja zaprezentowana przez Huxley’a w Nowym Wspaniałym Świecie jest często, w przeciwieństwie do jednoznacznie złowrogiego w swej wymowie Roku 1984, odczytywana jako w gruncie rzeczy pozytywna, co więcej: pożądana… Taką też diagnozę stawia ostatecznie w swej powieści Houllebecq, wyraźnie jednak zaznaczając, iż świat w takim kształcie, do jakiego zmierza obecna „mutacja metafizyczna” będzie już inny; nie tyle może „nieludzki”, co po prostu post-ludzki. Jak wyznaje autor w zakończeniu: „Książka ta poświęcona jest człowiekowi”5 A czy wszyscy postrzegamy taką przyszłość i taki świat jako „nowy wspaniały”, to już inna kwestia. Może dla części z nas pozostaje rola Huxley’owskich dzikusów. Tymczasem rozkoszujmy się latem Najlepiej przy dźwiękach któregoś z rockowych evergreenów. Między Cuzco a Krakowem czyli o tym, jak rozmawiając z Czesławem Miłoszem, dwa razy zbaraniałam Z Isabel Sabogal Dunin-Borkowską, tłumaczką i propagatorką poezji Czesława Miłosza w Peru i Ameryce Łacińskiej, rozmawia Roman Warszewski – Kilka miesięcy temu, w Limie, w Pani przekładzie, ukazał się tom „Poesia Escogida” – „Wiersze wybrane” – Czesława Miłosza, pierwszy w Ameryce Łacińskiej przekład wierszy tego poety. Dlaczego właśnie Miłosz? Dlatego, że noblista, czy też ma Pani jakiś szczególny, osobisty stosunek do jego twórczości? Zainteresowałam się nim kiedyś, dlatego że akurat został noblistą. Osobisty stosunek wiąże się z tym, że moja rodzina po kądzieli pochodzi z kresów i że świat, który Miłosz opisuje, jest mi znany. Jak napisałam we wstępie, „kontakt z jego twórczością był więc dla mnie jak kontakt z moimi korzeniami i z sobą samą”. Rok 2011 został ogłoszony rokiem Miłosza i Ambasada RP w Limie zainteresowała się wydaniem tomiku jego poezji w moim tłumaczeniu. nie mówił po polsku, że studiowałam językoznawstwo i literaturę hiszpańskojęzyczną na Uniwersytecie Katolickim w Limie. Pokazałam mu moje ksiązki, wydane w Limie – powieść i wiersze – i wytłumaczyłam mu, że napisałam te książki wprost po hiszpańsku. Miłosz, który przez cały czas patrzył tylko na mojego męża, zapytał wtedy, gdzie się poznaliśmy. „W Limie” – odpowiedziałam. „I co Pani w Limie robiła?” – zapytał Miłosz. Powtórzyłam mu, że urodziłam się w Limie, ale zdaje się, że to do niego nie dotarło. Po raz drugi zbaraniałam, znów mnie zamurowało. Po czym schowałam moje tłumaczenia na dnie szuflady, wróciłam do Peru i zajęłam się innymi sprawami. – Z jakich tomików pochodzą wiersze składające się na przetłumaczony przez Panią wybór? Z następujących tomów: Ocalenie (1945), Wiersze rozproszone (1948–1954), Król Popiel i inne wiersze (1962), Miasto bez imienia (1969), Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada (1974), Hymn o Perle (1982), Wiersze rozproszone (1985) i Kroniki (1987). – Jak wytłumaczyć ten słaby kontakt? Myślę, że człowiek nie pozwala, aby do jego świadomości dotarło to, co nie zgadza się z jego wizerunkiem świata. A ja, mówiąca tak, jak mówię, po polsku, i wyglądająca tak, jak wyglądam, nie pasowałam do jego wyobrażenia o córce Peruwiańczyka, urodzonej w Limie i piszącej książki po hiszpańsku. Dopiero teraz, kiedy o tym mówię, skojarzyłam, że Miłosz chyba podejrzewał, że to mój mąż chciałby się zajmować tłumaczeniami, a nie ja, bo przyniósł nawet kilka książek z przekładami swoich poezji i pokazywał je właśnie mężowi, nie mnie. Tak jakbym ja w całej tej rozmowie była tylko dodatkiem. Odczułam to jako nieco obraźliwe, ale teraz myślę, że po prostu nie spojrzałam na to wszystko jego oczami. – Co w poezji Miłosza jest dla Pani szczególnie ważne i atrakcyjne? Język? Spojrzenie na świat? Ciągle obecna filozoficzna „podszewka”? Myślę, że wszystko. I spojrzenie na świat, i religijna i filozoficzna podszewka. – Czy już poprzednio tłumaczyła Pani polską poezję? Kogo? Tłumaczyłam Baczyńskiego i jeden tylko wiersz Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Zarówno moja powieść, jak i moje wiersze mają motto z Baczyńskiego w moim tłumaczeniu. Oto motto mego tomiku wierszy „Requiebros vanos” (Daremne zrywy) (Lima, Ignacio Prado Pastor Editor, 1988): Tan sólo sabemos: en el último sueño del sufrimiento hay una casa esculpida en el sol y bajo ella la tierra tibia... (Wiemy tylko. To wiemy: w ostatnim śnie cierpienia jest dom rzeźbiony w słońcu, a pod nim ciepła ziemia…) A oto motto mojej powieści „Entre el Cielo y el Infierno, un Universo dividido” (Między Niebem a Piekłem, podzielony Wszechświat) (Lima, Ignacio Prado Pastor Editor, 1989 i 1993): Danos labios como nubes celestes que son puras bajo el trueno cayente. (Daj nam usta jak obłoki niebieskie, które czyste – pod toczącym się gromem.) I jeszcze jeden fragment mojego tłumaczenia, które ukazało się w mojej notatce o Baczyńskim, opublikowanej w sierpniowym numerze „Gazetki Dom Polski” z 2008 roku: A Dios le tenderemos al fin nuestras manos Quemadas por el ala del Anticristo Y Él comprenderá que en medio de aquel horror Nuestra juventud era lo único puro. (Bogu podamy w końcu dłonie spalone skrzydłem antychrysta, i on zrozumie, że ta młodość w tej grozie jedna była czysta.) Notatka znajduje się też w sieci: http://isabelsabogal.blogspot.com/2010/10/sobre-el-poeta-krzysztof-kamil.html – Jak wyglądały Pani kontakty z Miłoszem? Napisałam do niego z Limy w latach osiemdziesiątych, jako wnuczka Piotra Dunin-Borkowskiego, z prośbą o opinię na temat mojego opowiadania napisanego po polsku. Odpowiedział listownie, że pamięta mojego dziadka, ale że opinii na temat twórczości w języku polskim nie wydaje. Wysłałam mu więc opowiadanie napisane po hiszpańsku i na ten list już nie dostałam odpowiedzi. Potem w Krakowie, w latach dziewięćdziesiątych, podeszłam do niego po jakiejś konferencji i się przedstawiłam. Powiedział, że nie pamięta ani mojego dziadka, ani listu, który mi nadesłał. Powiedziałam mu o moich tłumaczeniach jego wierszy, a on odpowiedział, że nie wie, jaka jest moja znajomość hiszpańskiego. Zbaraniałam, na chwilę odebrało mi mowę. W 1998 roku przed naszym powrotem do Peru, po dziewięcioletnim pobycie w Krakowie i okolicach, poszłam do jego mieszkania z mężem, który pochodzi z Arequipy. Wytłumaczyłam mu, że urodziłam się w Limie, że mój ojciec 2200 – Nad wydaniem, czyli... Nad edycją książki. Rysunek na okładce narysował mój siostrzeniec, José Gabriel Alegría Sabogal. Okładkę zaprojektował Rafael Barrio de Mendoza Zevallos, narzeczony mojej córki Ximeny. Ja nad tym wszystkim czuwałam. Korekty szły ode mnie do pani Anety Dukszto, osoby odpowiedzialnej za wydanie książki w wydawnictwie Ediciones del Hipocampo, i z powrotem. – Miłosz w Ameryce Łacińskiej jest znany? W bardzo ciasnym kręgu literaturoznawców znane jest jego nazwisko, choć niekoniecznie jego poezja. Raczej „Zniewolony umysł” i ”Dolina Issy”. Ale dla wielkiej rzeszy Latynosów, literatura polska, łącznie z Miłoszem, jest zupełnie nieznana. Wiąże się to z tym, że wydawnictwa w Hiszpanii mają wyłączność na tłumaczenia rożnych autorów na język hiszpański na skalę światową. To tak, jakby kontrakt na wyłączność tłumaczeń w języku angielskim na całym świecie został podpisany z wydawnictwem w Anglii. Ignorując istnienie Stanów Zjednoczonych, większej części Kanady, Australii i innych państw i wysp, w których obowiązującym językiem jest angielski. Wskazuje to na absolutnie eurocentryczny obraz świata. Miłosz pisze o białych plamach na mapie Europy. Wydaje się, że my, Latynosi, jesteśmy dla Europejczyków taką białą plamą na mapie świata. – W końcu jednak Miłosz się zgodził? Nie. Widząc, że rozmowa do niczego nie prowadzi, pożegnaliśmy się i wyszliśmy. Prawa do przekładu udało się załatwić dopiero w 2012 roku, dzięki Antoniemu Miłoszowi, synowi poety. Jestem mu za to bardzo wdzięczna. – A Pani twórczość własna? O czym są Pani powieści – w Polsce chyba do tej pory nieznane? Ze wszystkich moich powieści jedyna, która się dla mnie liczy, to „Między Niebem a Piekłem, podzielony Wszechświat”, którą napisałam najpierw po polsku, a potem po hiszpańsku. Są to właściwie dwie odmienne powieści na ten sam temat. Traktują o kobiecie, która jest anielicą, diablicą i człowiekiem, i która krąży między Ziemią, Niebem i Piekłem. Są tam rozważania o naturze dobra i zła. Fragmenty powieści można przeczytać na moim blogu. Oto linki do fragmentów polskojęzycznych: http://isabelsabogal. blogspot.com/p/fragment-powiesci-miedzy-niebem-piekem.html, http:// isabelsabogal.blogspot.com/2011/05/ blog-post_07.html. – O czym mówi Pani własna poezja? Moja poezja jest różnorodna. Podobnie jak powieść „Między Piekłem a Niebem”, popwiada o diabłach, aniołach, śmierci, miłości, przemijaniu, mgle, pajęczynach i jeszcze innych tematach. Pisałam ją tylko po hiszpańsku i przetłumaczyłam niektóre wiersze na polski. Oto link do kilku wierszy opublikowanych na blogu: http://isabelsabogal.blogspot.com/p/moja-poezja.html. – Czy doskonałość Pani przekładu Miłosza wynika z tego, że sama jest Pani poetką i pisarką? Tak sądzę. – Jak długo pracowała Pani nad tłumaczeniem wierszy wchodzących w skład niedawno opublikowanego wyboru? Miałam piętnaście wierszy przetłumaczonych w latach osiemdziesiątych i schowanych od tego czasu na dnie szuflady. Od kiedy zaistniała możliwość publikacji książki, pracowałam nad nią bez przerwy od lutego 2011 do lipca 2012 roku. Nie tylko nad wyborem wierszy i przekładem, ale także nad wydaniem. – Chyba niekoniecznie. Wystarczy przypomnieć tak zwany boom na literaturę latynoamerykańską lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w Europie, w Polsce, na świecie... Niby tak... Choć w zeszłym roku musiałam udowadniać, że tłumaczę na ten sam język, którym się mówi w Madrycie – tak jakby boom nigdy nie zaistniał... – Jaka jest recepcja przełożonych przez Panią wierszy Miłosza? Do tej pory słyszałam same dobre opinie, zarówno od ludzi mówiących tylko po hiszpańsku, jak i od ludzi znających oba języki. – Czy zainteresowanie wykracza poza kręgi polonijne? Tak. Na prezentacji w Limie było prawie dwieście osób. Na prezentacji w Cusco około 150 osób. A na prezentacji w Arequipie, gdzie jestem mniej znana, bo nigdy w Arequipie nie mieszkałam, około 40 osób. Książka jest rozdawana za darmo, z czego uczestnicy spotkań bardzo się cieszą, bo książki są w Peru bardzo drogie. M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 [ [ – Czy zamierza Pani dalej tłumaczyć Miłosza? Mam przetłumaczonych kilka jego wierszy, nieopublikowanych w tym tomiku. Ale walka o prawa autorskie była tak męcząca, że w tej chwili nie mam ochoty się tym zająć. Jeżeli już, to Baczyńskim, którego tłumaczenia nie wydalam do tej pory, a którego zaczęłam tłumaczyć trzydzieści lat temu. – A co z prozą Miłosza? Na razie proza mnie nie kusi. Co nie znaczy, że mnie kiedyś nie skusi. – A Szymborska? Nie kusi Pani? Nie. Lubię Szymborską, ale mnie nie kusi. Tłumaczenia jej poezji na hiszpański dotarły z Hiszpanii do Limy. Kosztują, wydaje mi się, około 120 soli, podczas gdy najniższa pensja tutaj to 750 soli, choć dużo ludzi zarabia poniżej tego, pracując na czarno. – Z poezji i jej tłumaczenia, jak wiadomo, trudno wyżyć, zwłaszcza w kraju takim jak Peru. Czym zajmuje się Pani na co dzień? Jestem tłumaczem przysięgłym współpracującym z Ambasadą RP w Limie. Tłumaczę więc dokumenty, takie jak akta urodzin, małżeństwa i inne. Stawiam również horoskopy, bo znam się na astrologii. Mam też dochody z praw autorskich mojego dziadka po mieczu, peruwiańskiego malarza i eseisty José Sabogala. Ale to wszystko są dodatkowe dochody. Tak naprawdę to żyję z pracy mojego męża... – Jakie są Pani związki z Polską? Choć urodziłam się w Limie, moim językiem rodzimym jest polski. W wieku pięciu lat nauczyłam się w szkole czytać równocześnie po francusku i po hiszpańsku, a po polsku z babcią. Uwielbiam literaturę polską i znam na pamięć dużo polskiej poezji romantycznej. Poza tym mieszkałam w Polsce ogółem trzynaście lat – cztery jako dziecko i dziewięć jako osoba dorosła. Czuję się więc bardzo związana z kulturą polską. Ale mentalność ludzi mieszkających obecnie w Polsce jest mi zupełnie obca, a w tej chwili nawet i nieznana, bo nie byłam w Polsce od czternastu lat. – Pani dziadek, Piotr Dunin-Borkowski, znajomy Miłosza, jest dla większości współczesnych Polaków postacią nieznaną. Mogłaby Pani o nim coś opowiedzieć? Mój dziadek po kądzieli, urodzony w 1890 roku we Lwowie, przed wojną był wojewodą lwowskim i poznańskim. Po wojnie został konsulem w Rzymie. Gdy pewnego dnia zażądano, aby wrócił do Warszawy, odmówił. Niedługo potem zmarł. Rodzina była przekonana, że go otruto, ale nigdy tego nie udowodniono. Miał w planach dołączyć do grupy Jerzego Giedroycia w Paryżu, o czym ten ostatni wspomina w swojej książce Autobiografia na cztery ręce. Patrycja Jarosz POEZJA – Domyślam się, że mieszkający w Peru Polacy za bardzo poezją się nie interesują, że inne sprawy zaprzątają ich głowy? Na prezentacji w Limie była tylko garstka Polaków, chociaż akurat tam jest najliczniejsza Polonia. Na prezentacji w Cuzco, która była współorganizowana przez Uniwersytet Warszawski, był wicerektor Uniwersytetu Warszawskiego, archeolodzy z polskiej stacji naukowej w Cuzco i dwóch młodych turystów, będących przejazdem w Cusco. O ile mi wiadomo, innej Polonii w Cuzco obecnie nie ma. Na prezentacji w Arequipie była tylko jedna Polka z mężem Peruwiańczykiem, ale Polonia w Arequipie liczy tylko cztery osoby. Powiedziałabym, że za pewnymi wyjątkami jest o wiele większe zainteresowanie w kręgach niepolonijnych. czasem jestem chory przeczytałem jak zmniejszyć wydatki, nie tracąc stylu i jestem człowiekiem świadomym. być może to dobry czas na wiersz albo seks – zawsze jest jakieś albo i nic nas nie blokuje. rozumiesz? możemy kupić wino, upić się na dachu - to takie romantyczne. możemy oglądać stare zdjęcia i żałować, że kiedyś nie było nas stać na wiele więcej niż teraz; jesteśmy dorośli, mamy jasne plany, sprawne dżipiesy czasem tylko znoszone dżinsy wyłażą z naszych komód, łaszą się do nóg wiersz o zaufaniu - dedykowany nie wierzysz gdy mówią że pearl harbor umarła w czterdziestym pierwszym – to była tylko próba znieczulenia przed ucieczką z tego świata bo choć nasze widzenia sprzężone są od dawna czasem udaje mi się ciebie oszukać mówię: nie było nas na liście zabitych a ty wierzysz święcie że naprawdę żyjemy uśmiechasz się lekko i wkładasz ciasto do pieca powtarzając uparcie najskrytsze zaklęcie w godzinie klęski nie będzie nas w porcie bez tytułu nasze stare twarze na zdjęciach z przedszkola to najcięższe działa wytaczane przeciwko heraklitowi przeciwko poetkom z krakowa ich śmierć w tej dyskusji – argumentum ad misericordiam który nas nie bierze bowiem pamiętamy o logicznych sztuczkach – Niezwykła jest Pani rodzina. Inną niepospolitą jej postacią jest pani Maria Rostworowska Diez de Canseco. To bez wątpienia najwybitniejsza peruwiańska etnolożka, prawdziwa legenda, mentorka wszystkich polskich amerykanistów i archeologów interesujących się Peru kolonialnym i prekolumbijskim... Ciocia Marita Rostworowska – bo tak ją w rodzinie nazywamy – urodziła się w Barranco, które wtedy nie było jeszcze częścią Limy. Jej rodzicami byli urodzony w Polsce Jan Jacek Rostworowski i urodzona w rejonie Puno Rita Ana Tovar del Valle. Wuj Jan, czyli jej ojciec, miał duże koneksje z rządem peruwiańskim dzięki swojemu małżeństwu i był w stanie pomóc, gdy moja rodzina nie miała się gdzie podziać. Siostra mojej mamy, ciocia Maryjka, wyszła za bliskiego jej krewnego, Mikołaja Rostworowskiego. Najpierw przyjechali oni z dziećmi z Chile do Peru, a potem dotarła reszta rodziny z Europy. To Rostworowskim więc zawdzięczam, że moi rodzice się tutaj, w Peru, poznali i że urodziłam się w tak wspaniałym kraju jak ten. Na pewno warto też sięgnąć do wywiadu z ciocią, dostępnego w Internecie pod adresem: http://dompolskiperu.blogspot. com/2010/06/entrevista-de-nelson-manrique-la-dra.html, gdzie można znaleźć więcej interesujących informacji. zawsze trzeba uważać na te drobne znaki jak symbol zaprzeczenia przed własnym adresem jak uśmiech gdy mówi że nie chce się kochać – Czy życie na skrzyżowaniu dwóch kultur niesie tylko i wyłącznie korzyści? Kiedyś było mi z tym bardzo ciężko. Marzyłam o tym, ażeby należeć tylko do jednej kultury. Wszędzie, zarówno w Polsce, jak i w Peru, byłam uważana za obcą. A kiedy ma się „-naście” lat, to potrzeba przynależności do grupy jest bardzo silna. Dlatego miałam bardzo mocną więź z rodziną mojej mamy, mieszkającą w Peru, bo tylko tam nie czułam się obca. Teraz jest mi z tym łatwiej, wydaje mi się że dzięki tłumaczeniom znalazłam drogę do siebie. Wydaje mi się też, że fakt, iż mam męża, który się polskiego nauczył, i dzieci, które się wychowały między Krakowem a Cuzco, czyli między kulturą polską a andyjską, jest mi w tym bardzo pomocny. Czasami myślę, że urodziłam aż sześcioro dzieci, aby móc stworzyć osoby do siebie podobne na świecie. jak wytłumaczyć że nowoczesna medycyna to tylko wymysł tchórzliwych szarlatanów jak wektor zwrócony w przyszłość albo w grób bez tytułu zapraszamy na zniszczenie – mówi kustoszka muzeum wskazując kolejną idiotyczną animację śmiejemy się w mieście trzydziestoletnich zabytków zabytków które jeszcze nie powstały nie wiem tylko co robić z tym wstydem kiedy pyta o czasy gdy umierało się zawsze od trucizny albo ze zmartwienia zaciskam pięści w mieście które nie śmiałoby marzyć o termach dioklecjana teorie eliadego smakują jak opium Arequipa–Lima, 18–27 listopada 2012 r. Ryc. Małgorzata Rozmarynowska Gazeta literacka 2 12 1 POEZJA Roksana Chirowska migawka pierwsza może cię pobłogosławię kubkiem kawy grubą książką przyjdziesz w za dużym swetrze usiądziemy przy pustym stole zniesiesz wszystkie zegarki już nie pytam po co wiem wtedy czujesz się bezpieczny mówisz że kontrolujesz czas snop światła skierujesz na wprost mnie wiązki z zepsutej żaluzji padają równolegle na blat palcem znaczysz linie słoi desek zawędrujesz paznokciem aż do okładki przeczytamy wiersz jeden drugi kolejny pragnę byśmy na chwilę zapomnieli o sobie posłuchaj o czym marzą inni na krawężniku wchłoniemy w fugi bruku migawka trzecia przy niedoprasowanych mankietach zimno nie tak dawno poparzyłam opuszki teraz nie dopinam twojego guzika obok jabłka Adama franca jedna boję się koszula – żelazko pozostał tylko zwis męski ozdobny niepokój kropel Agnieszce ostrzegasz mnie przed mgłą darmowy impresjonizm najwyżej się nie odnajdziemy w mleku niskich tłuszczów zawieszone na pięciolinii powietrza wodne nuty naszych słów nad dużo myślącymi dachami widoczność jest ograniczona najwyższy komin emituje dymy w prostych słupach błagam tylko nie bądźmy dekadentami 2222 Adam Franz migawka czwarta wypowiem się w rodzaju męskim pseudonim: Adam Franz odbiorą lepiej tylko sny mnie zdradzą tam mam kompleks małych piersi od rana błędne decyzje źle wybrane wejście do pociągu siódma zero jeden męskie sutki są nabrzmiałe od hormonów inteligencji istnieje jeden właściwy męskoosobowy przedsionki pełne walizek niedospanych powiek ramiona okryte szalem namiastka ciepła kołdry on oni jego jemu widzę tylko twoje dłonie jaśnieją wśród takich samych te palce molestują klawiaturę pianina nie dziw się że istnieje feminizm to nie jest ręka mężczyzny którego mogłabym kochać feminizm stworzony przez samców dłoń odjechała sama o siódmej dwadzieścia cztery M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 Boris Nosik ę wstrząsającą historię o losach Siergieja Jakowlewicza Efrona i jego rodziny po raz pierwszy usłyszałem kiedyś wczesną wiosną w Koktebelu, tym zupełnie niezwykłym zakątku Wschodniego Krymu, gdzie znajdował się dom poety Maksimiliana Wołoszyna1, a gdzie teraz jest dom-muzeum, a także Dom Pracy Twórczej. Byłem gościem w domu Wołoszyna, w tym samym, w którym gośćmi bywali niegdyś: Nikołaj Gumilow i Marina Cwietajewa, Siergiej Efron i przyszła żona Romain Rollanda Maja Kudaszewa, Wiaczesław Iwanow, Aleksiej Tołstoj, Natalia Kedrowa oraz wielu, wielu innych, ale w tamte dni marcowe, gdy ja tam gościłem – w domu mieszkała jedynie wdowa po Maksimilianie Wołoszynie, Maria Stiepanowna Wołoszyna i mój przyjaciel, dozorca Muzeum Wołoszyna, Wołodia Kupczenko z żoną. Właśnie tam Wołodia opowiedział mi dzieje rodziny Efronów – a ja powtarzam tak, jak zapamiętałem i jeżeli nie jest to zgodne z tym co pisze Ariadna Efron, córka Mariny Cwietajewej, to przecież w historii podawanej przez Ariadnę Siergiejewnę, mamy wiele przemilczeń i niedopowiedzeń, także w innych sprawach, gdy rzecz dotyczy ukochanego ojca. Właśnie o nim będziemy dzisiaj mówić i chociaż nie był on, być może, sławnym bohaterem pierwszej emigracyjnej fali: i być może w ogóle (takie jest moje zdanie) bohaterem był dosyć wątpliwym, to jednak wiele faktów z jego życia, losy tej emigracji nam przybliży. Tak więc zaczniemy od tego co najodleglejsze – czyli od Koktebela i rodziny Efronów. Maks Wołoszyn poznał ich gdzieś za granicą, prawdopodobnie w Paryżu, gdzie często bywał i skąd bezpośrednio wracał do swego domu w Koktebelu, tego domu, który stał samotnie na pustej czarnomorskiej plaży, znanej z opali i karneoli, kamieni najczęściej tam spotykanych (choć były także inne), słynnej swym masywem wulkanicznym, gdzie rzeźba pobliskich górskich zboczy przypominała swoją linią profil poety. Tego miejsca, proszę mi wierzyć, żaden emigrant: ani ci starzy, ani nowi, nikt nie jest w stanie zapomnieć – obojętne kto to będzie: Maja Kudaszewa, Marina Cwietajewa, Efron, czy Aksionow. Około 1909 roku na rodzinę Efronów zaczęły spadać nieszczęścia, jedno po drugim. Głową rodziny był pół-Żyd, natomiast matka, Jelizawieta, pochodziła ze starego szlacheckiego rodu Durnowów; oboje byli rewolucjonistami, narodowolcami. Za działalność rewolucyjną Jelizawieta została aresztowana, więc trzeba ją było ratować z więzienia, a po zwolnieniu, rodzina niezwłocznie wyjechała do Paryża. W Paryżu ojciec Efrona zmarł na chorobę nowotworową, umarła także jedna z sióstr Siergieja, brat zachorował na płuca, drugi popełnił samobójstwo... i na koniec matka odebrała sobie życie... Tak przedstawia to córka Siergieja Efrona, Ariadna. Natomiast Wołodia Kupczenko zapewniał, że wszystkie te śmierci i samobójstwa zaczęły się od zabawy dzieci: braci i sióstr.... W tej rodzinie narodowolców dzieci było dziewięcioro i bawiły się one w taką samą zabawę, w jaką bawili się dorośli – czyli w rewolucję: więc te dzieci, które grały rolę żandarmów zaczęły wieszać tego, któremu przypadła rola schwytanego rewolucjonisty. A wieszały tak jak należy: pętla, taboret, później taboret spod nóg wytrącono i nie miały już siły wysupłać go z tej pętli – więc udusił się, gdy reszta szukała pomocy. Niepocieszeni rodzice zmarli jedno po drugim, a można sobie wyobrazić, jak przeżywały to dzieci... Również w życiu genialnej dziewczynki, Mariny Cwietajewej, był to trudny okres i ona podobno także próbowała popełnić samobójstwo. Więc dobra dusza, Maks Wołoszyn, postanowił wszystkie te okaleczone dzieciaki – i Siergieja Efrona z siostrą, i dwie siostry Cwietajewe – zaprosić do siebie, do Koktebela, by je pocieszyć, wprawić w lepszy nastrój, a jeżeli się uda, być może, nawet uratować. Cała ta hałaśliwa koktebelska bohema udawała jedną wielka rodzinę, strasząc okolicznych, pokojowo nastawionych Greków i Bułgarów, swymi swobodnymi strojami, wprawiając w zdumienie miejscowego stójkowego głośnymi recytacjami wierszy, śpiewem przy akompaniamencie gitary (Marina także umiała grać) i błazeńskimi zabawami. Bardzo młodziutka Marina Cwietajewa zakochała się w jeszcze młodszym Sierioży Efronie, wtedy gimnazjaliście. Młodzi prawie natychmiast wzięli ślub, szybko urodziła im się córka. I być może wszystko to poukładało by się całkiem nieźle, bo kupili dom w Moskwie, następnie szybko z zyskiem sprzedali i wynajęli mieszkanie – lecz przyszła wojna. Sierioża zaczął się wyrywać na front, ale zamiast na front skierowano go do wojskowego szpitala, gdzie pełnił funkcję pomocnika lekarza. Później, wstąpił do szkoły oficerskiej, ale tym razem przeszkodziła rewolucja i wtedy romantyczny junkier stanął, rzecz jasna, po stronie słabszych – czyli po stronie białych, walczył nad Donem, w rosyjskiej Wandei, „Obozie łabędzim”2 Armii Ochotniczej. A Marina została sama w głodującej Moskwie – tam gdzie anarchia i wojna domowa... Ich druga córka umarła w przytułku, Marina została ze starszą3 – a dalej to był już tylko głód i burzliwe życie poetki, w burzliwych porewolucyjnych latach. Po pewnym czasie Ilia Erenburg gdzieś w Berlinie odnalazł Efrona i udało mu się połączyć małżonków, tak oto Marina wyruszyła na emigrację. Początkowo zamieszkali na czechosłowackiej prowincji, pod Pragą. Efron studiował na wydziale prawa. W ramach pomocy „Akcja rosyjska”, życzliwie nastawionego do rosyjskiej emigracji prezydenta Tomasa Masaryka – poetce Marinie Cwietajewej przyznano stypendium. Pomoc pieniężna była bardzo skromna, więc żyli biednie, a do tego dochodziły niewygody związane z mieszkaniem poza miastem. Siergiej Efron był wszechstronnie utalentowany: aktor, reżyser, pisarz – w rozmowie z dziennikarzem Marina Iwanowna, podkreślając liczne talenty męża, oceniła jego opowiadanie Tif 4 jako najlepszy utwór literacki roku – a przecież żyli wtedy i Bunin, i Kuprin, i Remizow, i Nabokov... Przy tak licznych talentach, wiecznym, nie przemijającym idealizmie i ciągłym poszukiwaniu własnego miejsca w życiu – tu oczywiście należy zaznaczyć, że miejsce to winno być: i wyjątkowe, i zauważalne – zawodu, który by mu pozwolił na utrzymanie rodziny, nie zdobył. Na dodatek absorbowały go poszukiwania nowych idei – gdyż idee białych same się wypaliły. Tymczasem Rosja podąża za bolszewikami i nie wiadomo dokąd zmierza; niszczy cerkwie, ale się nie rozpada, nie rozsypuje i prawdopodobnie buduje nowe życie, staje się coraz silniejsza, a czyż prawda nie leży w sile? Tuż obok obcy, obojętny Zachód – nie jest nasz i nie jest nam potrzebny, a i my jemu też nie jesteśmy potrzebni. W Pradze rozwija się nurt eurazjatycki, którego idee szerzy wybitny uczony lingwista, książę Nikołaj Trubieckoj. Rosja to nie Europa, a Rosjanie nie są Europejczykami, więc niech będzie przeklęty Piotr Pierwszy. Rosjanie są Euroazjatami i pierwsi zrozumieli to bolszewicy, właśnie dlatego naród poszedł za nimi. Rosja musi iść swoją własną, niezależną drogą, drogą eurazjatycką. Z Pragi Efronowie przenoszą się do Paryża, tam Siergiej zostaje jednym z redaktorów pisma propagującego tę ideologię, do tego dochodzi jeszcze popieranie smienowiechowstwa5, jakieś osobiste porażki, jakieś osobiste zagadkowe sowieckie sukcesy, bo to one coraz bardziej i bardziej skłaniały lewy odłam do sankcjonowania wszystkiego co dzieje się w Rosji Sowieckiej, powodując, że coraz mocniej zacieśniają się kontakty z ludźmi, którzy stamtąd przyjeżdżają, coraz większa jest tęsknota za ojczyzną, gdzie wszystko idzie wspaniale, bo być inaczej nie może, a ci którzy mówią, że panuje tam nędza, są obozy, wszechogarniający strach, że panoszy się donosicielstwo i niegodziwość – tym nie należy wierzyć – bo to wszystko są kłamstwa monarchistów i zawistników. Siergiej Efron zostaje członkiem Związku Przyjaciół Ziemi Rosyjskiej i przewodniczy Unii na Rzecz Powrotu do Ojczyzny, spotyka się z wysoko postawionymi wysłannikami z Moskwy; ale w końcu co komu do tego; jeden lubi Moskwę i nową ojczyzną, drugi Waszyngton., a jeszcze inny – Jerozolimę, są i tacy, którzy do dziś pogrążeni w smutku opłakują śmierć carskiej rodziny (o tym także dużo pisała Marina Cwietajewa), i w takim pluralizmie niczego złego by nie było, gdyby posłańcy z Moskwy nie przywozili ze sobą jednej – jedynej, niezmiennie tej samej propozycji – skoro tak kochasz ojczyznę i chciałbyś jej pomóc, to spróbuj pomóc także GPU6 – to przecież też dla ojczyzny, przecież my – to ojczyzna. Odkupisz swoją białogwardyjską przeszłość i wtedy będziesz mógł wrócić, a i teraz mógłbyś coś dostać, choćby „na mleczko” dla dzieci. Wyróżniający się zdolnościami, uzbrojony w wiele talentów Efron, w ciągu wielu lat życia na emigracji nie nauczył się jednak, na to życie zarabiać. Córka w pracowni krawieckiej za grosze przyszywała uszy zającom. Marina za nędzne grosze robiła tłumaczenia, aż z trzech języków i gdzie tylko było można dawała do druku swoje wiersze, organizowała recytacje. Jednak wszystko to za grosze, gdyż taka praca na zachodzie nie ma uznania, a wydatków było dużo – pieniądze potrzebne były na mieszkanie, ogrzewanie, jedzenie, naukę syna, bo przecież bez pieniędzy nic załatwić nie można, a na dodatek z powodu wyjazdu do Francji, stracili nawet czeskie stypendium przyznane Marinie. Więc jeśli „rekompensata za usługi” od szczodrego sowieckiego wywiadu przydawała się nawet bogatej pieśniarce Plewickiej i jej mężowi, generałowi, to jak mogła nie przydać się niedorajdzie Efronowi, który obdarzony został licznymi talentami, poza tym jednym – zarabianiem na życie. Ale nowa sytuacja pochlebiała mu: coś robi, czymś kieruje, ma jakieś swoje tajemnice. W ten oto sposób spełniały się jego marzenia; miał się czym szczycić… pomagał ojczyźnie. Niedawno w Paryżu spotkałem Dimitrija Sezemana7, przyjaciela syna Efrona i bez szczególnych wstępów zapytałem, jak to było naprawdę; czy nie było im wstyd? Zaśmiał się tylko! – Ależ skąd! Oni byli z tego dumni! Więc pytałem dalej: czy wiedziała o tym Marina, bo większość znawców jej twórczości twierdzi, że wiedzieć nie mogła, gdyż pomimo łączącej ich miłości, małżeństwo nie było typowym, to przecież była bohema: egzaltowaną Marinę, ciągle zaprzątała jakaś nowa miłość, mąż mężem, ale zainteresowana kimś musiała być zawsze: platonicznie, listownie, w poczuciu szczęścia, lub nieszczęśliwa, ale zawsze zakochana. A on także nie był obojętny kobietom, więc każde z nich miało własne bogate życie i własne życiowe doświadczenia... Czy mogło być tak, że Marina nie wiedziała o jego sprawach? Na to pytanie Sezeman znowu się roześmiał mówiąc, że jego zdaniem, nie mogła nie wiedzieć. A więc to tak było... No cóż, szkoda! Natomiast zupełnie niedawno w moskiewskim czasopiśmie „Litieraturnaja gazieta” zostały opublikowane listy córki Efrona, z których wynika, że także i ona miała w tym swój udział. W Hiszpanii trwała wojna domowa i Efronowi powierzono zadanie werbowania na terenie Francji ochotników dla wsparcia hiszpańskich republikanów, o czym wspomina były czekista, Chenkin, który zwerbowany przez Efrona, w Hiszpanii znalazł się w oddziałach specjalnych. Teraz już można przeczytać o tym (na przykład w książce W. W. Kostikowa poświęconej życiu emigracji) w jaki sposób organizowały to nasze służby specjalne, do których także należał Siergiej Efron. Natomiast inna była o nim opinia w Paryżu, wśród licznych znajomych uważany był za utalentowanego i uroczego człowieka... Z kolei, wielu emigrantów w związku z jego „nową pozycją” (tak to wtedy eufemicznie określano) i probolszewickimi sympatiami, odsunęło się od nich, mając zupełnie poważne podejrzenia co do istoty rzeczy. Całkiem niedawno opowiadał mi jeden ze starych emigrantów, że Siergiej Efron bywał u niego z żoną i pewnego razu w rozmowie z gospodarzem rzucił od niechcenia, „pan dużo podróżuje służbowo, dlaczego by przy okazji nie zbierać informacji – ja podpowiem jakie, w ten sposób mógłby pan przydać się ojczyźnie...”. Usłyszawszy ostrą ripostę, Efron odwrócił się i wyszedł, więcej w tym domu się nie pojawił. W taki właśnie sposób przeszedł Siergiej Efron swoją tragiczną drogę od białego rycerza – do pracownika służb specjalnych (współpracownika rosyjskich organów). A koniec jego także był typowy. W Paryżu, pewna starsza pani opowiadała mi, że w 1937 roku, „tak jakoś we wrześniu”, przyjaciel jej męża podczas rozmowy, wyraził zdziwienie „Jak to Michale Andriejewiczu, pan nie zna Siergieja Efrona? Dużo pan traci... Równy z niego chłop! Przyprowadzę go do pana w poniedziałek.” Ale jeszcze przed poniedziałkiem wszyscy dowiedzieli się, że w Szwajcarii w bestialski sposób został zamordowany sowiecki zbieg, Ignacy Reiss (Porecki) i że w tym samym czasie zniknął także Efron. Wszczęto śledztwo, Marina przesłuchiwana na policji, przez całą noc oszalałemu z wściekłości komisarzowi czytała na głos Puszkina... ale cóż innego mogła ona robić! Nic innego jej nie pozostało! A Efron, przedostał się do Moskwy, stamtąd wysłano go do sanatorium dla uprzywilejowanych, następnie czekając na żonę zamieszkał na letnisku w budynku należącym do NKWD, lecz jeszcze przed przyjazdem Mariny uświadomił sobie, że gra skończona (a co się z nim teraz stanie?). Podobno płakał, gdy zrozumiał co zrobił.. Zabrali go zaraz po przyjeździe żony. Zabrali także Ariadnę i siostrę Mariny. Tak Efron podzielił los tych, którym udało się ocaleć w Hiszpanii, i tych, którzy po prostu zbyt dużo wiedzieli. Nie był jedynym takim emigrantem... Jego towarzysz broni, książę Dymitr Światopełk-Mirski8, współpracownik eurazjatyckiej gazety.. także powrócił do Rosji... Zginął, także Ustriałow i wielu innych idealistów. Jednak nie poddając w wątpliwość idealizmu Efrona, nie podejmujemy się rozeznać w tej plątaninie, ludzkich emocji, namiętności, rozterek, zwrotów losu – gdzie był czysty idealizm, gdzie ambicje poniżonego emigranta, a gdzie jeszcze żałosna konwersja waluty... Przełożyła Krystyna Śmiechowicz Fragment pochodzi z książki Borisa Nosika Привет эмигранта, свободный Париж!, Москва 1992. Wołoszyn (właśc. Kirijenko-Wołoszyn) Maksimilian Aleksandrowicz (1877-1932).Poeta, malarz, krytyk literacki. Ukochał dwa miejsca: Koktebel i Paryż. Zmarł w Koktebelu – w samo południe 11 sierpnia. Pochowany na skalistym zboczu, w miejscu, które sobie wybrał, i gdzie rzeźba skał przypomina profil poety. [Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza] 2 „Obóz łabędzi” – to tytuł poematu Cwietajewej, który poświęciła bohaterom białej armii i tamtej wojnie. 3 Do przytułku dla dzieci w miejscowości Kuncewo, Cwietajewa oddała dziecko w przekonaniu, że tam Irina będzie lepiej odżywiana. 4 Tyfus. 5 mienowiechowcy – popularni wśród białych emigrantów, popierali politykę współpracy z władzą radziecką, mając nadzieję na przekształcenie nowo powstałego państwa w państwo burżuazyjne. 6 GPU – Gosudarstwiennoje Politiczeskoje Uprawlenije, Państwowy Zarząd Polityczny. 7 Przybrany ojciec D. Sezemana przyjaźnił się z Siergiejem Efronem. 8 Dymitr Światopełk–Mirski, profesor w Instytucie Slawistyki w King’s College (Londyn), po powrocie do ZSSR, aresztowany, osądzony za szpiegostwo zmarł w obozie pod Magadanem. 1 Ryc. Małgorzata Rozmarynowska Gazeta literacka 2 32 3 ESEJ T Niesławny koniec „równego chłopa” (Siergiej Efron) POEZJA Tadeusz Olszewski San Francisco Nic Przeglądam fotografie i mapy z zaznaczonymi miejscami w których byliśmy razem Chciałbym do nich wrócić ale nie umiem już sam podróżować boję się lotnisk kontroli paszportowych nieba nad pustynią Ty potrafiłeś to wszystko oswajać żadnych porachunków ze światem wszystko przekreślić zdać się na nieodwołalne i niczego nie zaczynać od nowa pożegnać las łąkę twój oddech i to niewielkie znamię na przedramieniu które budziło moją czułość Myślę więc że lepiej nie ruszać się z pustego domu gdzie na dnie szafy leży twoja szczoteczka do zębów i koszulka z nadrukiem I love San Francisco pochylić się nad zamilkłym ciałem trwać w próżni Utrata Te wszystkie rzeczy które pozostały też stały się martwe Są jak eksponaty w muzeum pozbawione zapachu chłodne z dnia na dzień coraz bardziej obojętne W końcu pokrywa je kurz rdza lub cienka warstwa lodu Tylko niekiedy przypadkowo dotknięte parzą dłonie i kaleczą palce Zachód słońca w Kościelisku To co było kochane zastygło w dawnym kształcie ale straciło smak i zapach Stało się bibelotem ołtarzykiem okrytym srebrnoszarym kurzem albo suchą gałązką konwalii zapomnianą między pożółkłymi stronicami książki po którą nikt nie sięga To co było niezbędne już do niczego nie jest przydatne spłowiało zepsuło się lub po prostu wyszło z mody zalega gdzieś na strychu albo w piwnicy i jest bo jest Jeżeli coś pozostaje ważne to tylko ta chwila kiedy nagle zaczynają drżeć wargi gdy czerwona kula słońca powoli chowa się za Osobitą Zasnąć We śnie bez snów niczego nie pamiętać, o niczym nie wiedzieć. Trwać w milczeniu, nie bać się dzwonka do drzwi, hałasu za oknem, własnego oddechu. Nie myśleć co zrobić z przedmiotami które stały się zupełnie nieprzydatne. Co z koszulami przesiąkniętymi zapachem gorzkiej wody kolońskiej i potu. Z klatką dla kanarka, nieczynnym telefonem, kartkami zapisanymi nieczytelnym pismem, brudną szklanką. Zapomnieć wszystkie imiona, gesty, wyznania. Zanurzyć się w chłodną ciemność. Jest noc Nikt Noc niespokojnie oddycha łowi każdy szelest słyszy pisk nietoperzy i szum krwi w żyłach tych którzy nie mogą zasnąć Czasami płacze razem z nimi częściej milczy Dom stał się za duży Umilkły rozmowy i śmiech czasami słychać tylko suchy kaszel a przy stole wystarcza jedno nakrycie Nikt nie zbiera okruchów nie odkurza książek nie przywołuje kota Jedynie niekiedy zapala się światło w najmniejszym pokoju Jest mgła albo księżyc albo chmury goniące po ciemnym niebie jest blade ciało którego nikt nie dotyka jest próżnia prawie tak doskonała jak w chemicznej retorcie Jest noc która drży i nie umie odpowiedzieć na żadne pytanie Z daleka dom jest prawie niewidoczny Ponad miarę wyrosły otaczające go leszczyny dziki bez i bodiaki Sąsiedzi mówią że nikt tam nie mieszka Ryc. Małgorzata Rozmarynowska 2244 M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 Mieczysław Machnicki icho nie śpi, postanowiłem więc zawczasu przygotować przemówienie noblowskie. O czym powinien powiedzieć prześwietnej publiczności nagrodzony milionem dolarów zakłopotany autor (czy we fraku są dostatecznie głębokie kieszenie, czy nie ma ich wcale?) jak nie o swoich klęskach, upadkach i niepowodzeniach. Grzesznych niespełnieniach, zawiedzionych powinnościach. Równy bogom, ale przecież poniżony jak ludzie, kryształ, ale zwyczajnie pęknięty. Okołoliteracka gawiedź to lubi. Tylko wtedy szanowni państwo, czekający niecierpliwie na królewski posiłek, przełkniecie kosteczkę niezgody na własną niedoskonałość. Zamiast mi zazdrościć, z nieuzasadnioną odrobiną pogardy w ślinie, dojdziecie do wniosku, że nagroda równie dobrze jak mnie, mogła przypaść każdemu z was, gdyby tylko oderwał się od kieratu wyuczonego rzemiosła i zaufał swym skrytym twórczym możliwościom. Postanowiłem opowiedzieć, jak nie poradziłem sobie z własnym lingwistycznym urojeniem. Choć po pierwszej klasie liceum mówiłem po łacinie niemal tak dobrze, jak Wespazjan, ba, sam Wezuwiusz, tak, ten sam, wyrzucający pod upalne niebo Rzymu skłębione obłoki lawy, skąpanej w parze jak wyłaniająca się z piany Afrodyta. Zasługa to była wymagającego nauczyciela, który mnie polubił, a ja niebacznie jego. Nigdy nas razem nie widziano, choć ktoś znajdował na plaży dwie pary porzuconych slipek i sandałów, i wrzucał je do morza, słysząc zuchwale biegnące po falach z wnętrz zjednoczonej duszy błagalne: disce puer latine, ego faciam te mościpanie. A ktoś drugi, chłopięcym głosem, wznosił pod niebo ręce i dukał: In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Amen. Chyba nie przypadkiem, lecz nieubłaganą logiką wyobraźni, znaleźliśmy się tu razem, państwo i ja, tu więc na jednej z wielu, przez bogów zasiedlonych, wysp na morzu Egejskim. Przypominam otóż sobie, jak to w klasycznych czasach moja greka, dojrzewająca jak oliwki na oliwnikach, zadudniła niby beczka, pchnięta chudą ręką Diogenesa. To moja greka domagała się nieskażonym heksametrem, żeby Greka jednak nie udawać, ale w obcym języku się rozsmakowywać, do źródeł śliny docierać, będąc gnanym ciekawością niby nowo narodzona dusza. Nie chcę, drodzy czytelnicy moich upiornych szortów, zdradzać wszystkich tajemnic twórczości. Zapytajcie zakurzonej klawiatury komputera, pozbawionej mądrości greckich znaków, jak mimo to, jak wbrew temu, długo jeszcze recytowałem przez sen, mówiła mi żona, strofy Iliady poświęcone Helenie. Mój Parysie, wdzięczyła się, słodko i namiętnie, bo przecież wiecie ze szczytów swej doskonałości, jak zachowują się żony, uwiedzione przez literacko boskich kochanków-egoistów. Zwierzam się memu komputerowi z najbardziej intymnych pomysłów na życie bogate i szczęśliwe, on zaś czasem marudzi, NOBLISTA linGwiSta Zawsze mnie fascynowało pytanie, dlaczego wygłodzone dzieciaki w jednym afrykańskim kraju mówią po francusku, w drugim zaś posługują się biegle angielskim, a po rodzimym afroamerykańskim ani dudu? Ciesz się, że nie goworisz po rusku lub nie szprechasz po niemiecku w jednym z krajów Europy Wschodniej, mówił mi dziadek, znany z umiejętności austriackiego gadania, wyniesionej z okopów I wojny. Jak to, a takie Achtung banditen, Hände hoch!, Juden raus, Hitlet kaputt, wyznaczające złamany promień koła krótkiej historii? Ocalałem prowadzony na rzeź, pisał wielki polski poeta, nieskuteczny od lat kandydat do nagrody imienia wielkiego szwedzkiego dynamitarda. Ja powiem skromnie, ocalałem, wydobyty spod gruzów wieży Babel. Nie wiem, z którego piętra tej wieży wypadłem, najważniejsze, że na główkę, najważniejsze, że dziś z państwem tu jestem, mogąc świadczyć o wielkości ludzkiego ducha, zresztą nie tylko, moi drodzy przyjaciele, bo zarazem o ułomności ludzkich języków, poza jednym, ciemnym języku literatury, który nas jednoczy, dążąc do jasności. Z łaciny łatwo przeszedłem na włoski, gdy tylko w domu wuja wpadły mi w ręce typowe obrazki porno, zyskujące na eleganckim papierze właściwości nieruchomego wideo. Były to opowieści od a do z, jak filmy ponadgodzinne w necie, z umówionym pukaniem do drzwi, z pukaniem właściwym ludzkiemu gatunkowi, w końcu z płukaniem wyczerpanych ust. Amore i l’amoroso, tutti frutti, tutti quanti, niosło się znad Tybru nad Odrę, swoją drogą ciekawe, gdzie więcej było bzyczących komarów. Mój język mimowolnie układał się w rurkę jak makaron. Wertowałem fotograficzny komiks seksualny w tempie 24 obrazków na sekundę, żeby uzyskać złudzenie, że oglądam hard porno w 3D. Po polsku – w trzy dupy. Całkiem możliwe, że tę samą metodę rozruchu i ruchania posiadł był w swym dzieciństwie Maestro Fellini. Ja jednak nie zostałem ważnym reżyserem, a tym bardziej reżyserem filmów klasy C, bo mówiąc bez bicia konia, czarnowłosa uroda Włoszek nie przekonała smarkacza. Przeważył zresztą drobny szczegół socjologicznej natury, w moim biednym po wojnie kraju, nie umęczonym fircykowatą dyktaturą Duce, trudno było znaleźć pod zieloną bluzą funkcjonariuszki postępowej organizacji młodzieżowej frywolnie bijące serce bezpruderyjnie zboczonej panienki. Ach te Hiszpanki! „Piękne, ale szybko i brzydko się zestarzeją”, ktoś mnie pouczył w necie. Tu estas hermoza la muchacha, powtarzałem komplement klasowym koleżankom, osobiście ułożony ze słówek, jakie znalazłem w „Samouczku języka hiszpańskiego dla bezrobotnych”, wydanym najpewniej w czas krwawej wojny domowej i światowego kryzysu, zakupionym w antykwariacie przy bocznej uliczce Rynku. Po to, rzecz jasna, żeby przekonany o swej lingwistycznej doskonałości młodzieniec swobodnie przyśpiewywał na Camp Nou: O le le, O la la, ser del Barça és el millor que hi ha. Jeśli tylko na którejś z półek odnajdę zakurzony egzemplarz samouczka, prześlę go bezrobotnym Hiszpankom, umęczonym dziś przez zachłanne banki. Towarzyszko Dolores, no pasaran! Byłem stanowczo za młody, by uczestniczyć w radosnym międzynarodowym festiwalu młodzieży w oczyszczonej dopiero co ze spryskanych krwią gruzów nieujarzmionej Warszawie. Ale pojedyncze słowa freedom i swoboda, peace i mir, pobieda i oswobożdienie przelewały mi się od ucha do ucha, i choć nie mam słuchu do pamięci, czasem któreś z nich wyrwie mi się z piersi w środku nocy. Patrzcie jednak państwo, jak niewiele obcych słów trzeba, by zaiste wielką była polska literatura, którą dziś osobiście na klatę biorę i pozwalam wpiąć sobie w klapę miniaturkę wspólnego sukcesu i dalszych nadziei na pokój i rozwój. Chciałbym przy okazji pozdrowić dumny naród szwedzki, z którym łączy Polaków wspólny szlak bojowy. Nie pytajcie mnie, gdzie jest złoto z Amber Gold, bo ja wiem: jest na Jasnej Górze. Wielce szanowna królowo szwedzka, pani Sylwio, mówiąca w sześciu językach: szwedzkim, niemieckim, francuskim, hiszpańskim, portugalskim i angielskim, a także płynnie posługująca się szwedzkim językiem migowym, oraz wy, ladies and gentlemens, meine damen und herren, dorogije towariszczy, panie i panowie, pozwólcie, że będę mówił po polsku, unikając wyklętych makaronizmów, bo ni chuja nie rozumiem z waszej pokrętnej mowy, która nie jest jak Pan Bóg przykazał tak tak nie nie, mam w dupie wasz milion dolarów (Var ligger närmaste bankomat? – Gdzie jest najbliższy bankomat?), tylko rzekoma polska zawiść skłania mnie do tego, bym pokazał ziomkom pisarsko wyostrzonego fiuta. Nie będę przepraszał, bo wulgaryzmy są to wypolerowane do gównianego połysku perełki humanistycznej literatury znad Wisły. Wszakże za to zostałem przez fachowców i znawców z akademii doceniony i zaszczycony. Tu podziękuję za burnyje apłodismienty, prochodiaszczije w owacju... Mieczysław Machnicki Fot. Sybilka Storie Gazeta literacka 2 52 5 PROZA L wcale mu się nie uśmiecha, że wymienię go na doskonalszy model, który pozwoli mi pisać biegle we wszystkich językach świata. Nie dopuści, bym z powodu mojej komicznej, pełnej skłonów tułowia japońszczyzny, popełnił harakiri. Poprawi czeskie błędy w moim umyśle, zanim zacznę śmigać samymi oczami po popstrzonej tłustym palcem powierzchni monitora. A mój angielski! Mama nie musiała tracić na laryngologa, już po kilku lekcjach konwersacji dowiadywałem się, że mam zatkane uszy i nie dość, że nie słyszę i nie rozróżniam słówek, to jeszcze ich nie rozumiem. Jestem pełen podziwu dla Angielek, które rozumieją Anglików i nawet się zgadzają pójść z nimi do łóżka. S EZ JA P RE O Andrzej C. Leszczyński Okruchy (19) Okruchy (19 Okruchy (19) Okruchy (19) Okruchy (19) Przełomy Zdaniem Janusza Tazbira o minionych epokach mówi się z reguły źle. Chciałby nawet to opisać – jak w baroku oceniano odrodzenie, w oświeceniu barok, co później pisano o oświeceniu itp. Można sądzić, że najgorzej mówi się o epokach domykanych poprzez akty rewolucyjne. Sądzi tak Jerzy Topolski (Mity a problem prawdy historycznej): „Istotą mitu rewolucji […] jest przeświadczenie o istnieniu w historii zdarzeń, faktów, procesów itd., mających moc dzielenia procesu historycznego na odcinki, w których wyraźnie wskazuje się na różnice między »przed« i »po«”. Wtedy było tak, teraz jest inaczej, odwrotnie, czyli dobrze. Narodzinom porewolucyjnej rzeczywistości towarzyszą namaszczone określenia w rodzaju „nowy początek”, pojawia się nowa numeracja bytów ustrojowych, wszystko po to, by podkreślić szczególny (metafizyczny) charakter dokonującego się przełomu. Dla uwyraźnienia cezury między „przed” i „po” trzeba znaleźć dające się określić konkrety, które stanowiłby wyrazistą egzemplifikację przezwyciężonego szczęśliwie okresu. Potrzebny jest wróg legitymizujący zmianę. Mary Douglas w pracy pt. Czystość i zmaza stwierdza, że dla określenia własnej tożsamości należy skonstruować taki świat zewnętrzny, od którego – jako od wstrętnego, wywołującego złe emocje – można się odróżnić. Byłoby najlepiej, gdyby nie było żadnego „przed”, gdyby przeszłość stanowiła tylko pozór istnienia. Można by wtedy rewolucyjną zmianę uznać za akt prawdziwie boski, coś w rodzaju creatio ex nihilo. Marian Massonius (O bolszewictwie) pisał, że podstawowym celem rewolucji bolszewickiej jest „jak najzupełniejsze zniszczenie całego dotychczasowego składu życia. Nie tych jego składników i czynników, które z jakiegokolwiek punktu widzenia okazałyby się niepożądane, lecz jego całości. Zniszczenie tak gruntowne, aby uniemożliwiało ono zupełnie jego choćby częściowe odbudowanie, rozpylenie na drobny proszek, roztarcie na miazgę”. Od samych fundamentów chcieli budować sztukę piewcy nowego wspaniałego świata, Aleksander Rodczenko, Włodzimierz Majakowski czy Gustavs Klucis. W PRL-u nie negowano realności „przed”, za to konsekwentnie ją deprecjonowano. Budowano negatywny mit Polski międzywojennej, którą opisywano przy pomocy takich jednostronnych, powtarzanych nachalnie kalek językowych, jak analfabetyzm, bezrobocie, głód, Brześć, Bereza Kartuska, szosa zaleszczycka itp. Określenie: „za sanacji” mówiło samo za siebie. I oto – nihil novi sub sole! – sam za siebie ma dziś mówić zwrot: „za komuny”. Może dziwić i zasmucać powtarzalność tego perswazyjnego chwytu, tym bardziej, że do mało kogo trafiał i trafia. I wtedy i dzisiaj było (jest) różnie, sądzi rozsądnie większość ludzi. David Ost (Klęska Solidarności) wspomina o dodatkowym sensie zabiegów mających kształtować negatywną wobec PRL-u świadomość. Sens ten, zdaniem amerykańskiego politologa, sprowadza się do łagodzenia nastrojów i tłumienia społecznej frustracji. Wielu środowiskom i grupom zawodowym, dla których transformacja ustrojowa z 1989 roku okazała się źródłem klęsk życiowych (bezrobocie, wykluczenie, dziedziczenie biedy, rozwarstwienie ekonomiczne, edukacyjne i kulturowe itp.), można w ten sposób łatwo przypiąć łatkę peerelowskiej mentalności, co z góry ma je pozbawić wiarygodności i kapitału symbolicznego. W ten deprecjonujący mechanizm wyraziście wpisuje się retoryka Leszka Balcerowicza, nagminne przywoływanie w moralistyce społecznej ukutego przez Aleksandra Zinowiewa zwrotu homo sovieticus itp. Tomasz Żukowski (socjolog) pisze, że obraz PRL-u „odgrywał i wciąż odgrywa bardzo ważną rolę w uciszaniu części polskiego społeczeństwa. Skoro PRL jest uosobieniem wszelkiego zła, wystarczy powiedzieć, że ci, którym nie podobają się przemiany, są pogrobowcami PRL, boją się wolności, nie potrafią sobie poradzić w ustroju premiującym przedsiębiorczość, inicjatywę, pracę i dojrzałość, bo są bierni, leniwi i roszczeniowi”. Wychodzi na to, że takimi sierotami po Peerelu jest prawie ćwierć miliona fanów profilu „Born in the PRL” na Facebooku. Marksistowskie opracowania dokonywały zazwyczaj łopatologicznych, czytelnych ideologicznie podziałów na to co słuszne i niesłuszne, prawdziwe i fałszywe, postępowe i reakcyjne itp. W Słowniku filozofii marksistowskie pisze prof. Jan Legowicz: „[…] przyjmuje się zasadniczo dwa rodzajowe człony w dziejach rozwoju myśli filozoficznej: myśl filozoficzna w okresie przed powstaniem filozofii marksistowskiej i filozofia epoki myśli marksistowskiej”. Le style c`est l´homme même? Niedawno miałem w ręku napisane w podobnym duchu opracowanie mówiące o stanie powojennej filozofii gdańskiej, w tytule którego pojawił się zwrot: „sytuacja przed i po 1989 roku”. Autorka – zastrzegając, że chodzi jej wyłącznie o zabieg porządkujący, służący jasności wywodu – określa dwie te sytuacje mianem „historii haniebnej” i „historii chwalebnej”. Jak można w tak silnie wartościujących, 2266 określeniach znaleźć jakiekolwiek narzędzia wyjaśniające, trudno pojąć. Co zaś do meritum: sytuacja filozofii gdańskiej nie była chyba szczególnie odmienna od sytuacji filozofii w Polsce. Dobrze w takim razie pamiętać, że skoro w „haniebnym” okresie – poza ewidentnymi szaleństwami w latach 1951 – 1955 (ataki na szkołę lwowsko-warszawską, tomizm czy fenomenologię, pozbawienie prawa nauczania najwybitniejszych myślicieli, zamykanie periodyków itp.) – powstawały tak znaczące w skali światowej pisma, jak „Studia Logica”, „Ruch Filozoficzny”, „Studia Estetyczne”, „Etyka” , „Archiwum Historii Filozofii i Myśli Społecznej” i inne; skoro rozpoczęła działalność edytorską znakomita Biblioteka Klasyków Filozofii, by ograniczyć się do tych tylko przykładów, nie był to może okres tak całkiem haniebny. Nie wszystko też było i jest chwalebne w okresie późniejszym (sesję pt. „Komunizm jako domknięcie dialektycznej logiki dziejów” [1952] zastępuje sesja pt. „Wiedza Boga” [2012]; można dyskutować, w tytule której mieści się więcej tupetu i absurdu). O uproszczeniach w opisie i ocenie okresu sprzed 1989 roku mówił Michał Głowiński otwierając konferencję „Opowiedzieć PRL” (Instytut Badań Literackich PAN, 21-23 luty 2011 r.). A przecież niektóre z tamtych uproszczeń także zostały uznane za niewystarczające. III RP zbyt wiele miała w sobie trujących miazmatów odziedziczonych po PRL-u, by można było uznać ją za właściwy kształt bytu politycznego. Rewolucyjna czujność domaga się kolejnych rozróżnień – dotychczasową, pozbawioną przymiotników politykę zastąpiono więc „nową polityką historyczną”. Powołany w grudniu 1998 roku Instytut Pamięci Narodowej dopiero siedem lat później mógł pokazać swą ideową przydatność. Rozpoczęła się „walka o pamięć” – źródło spójności narodowej, a zarazem instrument przebudowy państwa i świadomości jego obywateli. Walka o pamięć opierała się na mitologizacji przeszłości heroicznej i martyrologicznej, zgodnie z zasadą, że historię piszą zwycięzcy. Źródłem tożsamości miała stać się definiowana na nowo tradycja narodu związanego z Kościołem. Miejsce historyczno-krytycznego badania dziejów (nauki) zastąpiła dydaktyka społeczna (ideologia), czyli kształtowanie pamięci zbiorowej. Liczne głosy przestrzegające przed utożsamianiem pamięci (selektywnych wspomnień, wyobrażeń i przedstawień przeszłości) i historii (krytycznej rekonstrukcji i interpretacji minionych wydarzeń) zostały zignorowane. Wtedy właśnie większość badaczy uznała za oksymoron określenie „historyk z IPN”. Zwrócono też uwagę na fakt, że historykami z IPN są najczęściej działacze PRL-owskiej opozycji, co znaczy, że „zwycięzcy” sądzą intelektualnie i moralnie „zwyciężonych”, są więc sędziami we własnej sprawie. Jak zauważył Paweł Machcewicz (Spory o historię 2000-2011), „»Polityka historyczna« stała się narzędziem wykluczania przeciwników poza wspólnotę narodową, orzekania, kto jest dobrym patriotą, a kto nie zasługuje na to miano, wreszcie budowania nowej wizji historii podporządkowanej współczesnym potrzebom i podziałom. [to] godzi w samą istotę powołania badacza”. Już wcześniej, 4 czerwca 1992 r. premier Jan Olszewski swe wystąpienie sejmowe zakończył pytaniem, które uznał za najistotniejsze w politycznej aksjologii: czyja będzie Polska? Przypomina to kłótnię w piaskownicy o to, czyje jest wiaderko. Podobne pytanie za nic ma Konstytucję RP, która w pierwszym artykule mówi, że Polska jest dobrem wspólnym wszystkich swoich obywateli, co znaczy, że nie może być przedmiotem zawłaszczeń i targów. Cezura między „przed” i „po”, między „było” i „jest” traci na ważności, gdy zwycięska rewolucja zaczyna zjadać swe dzieci walczące o uznanie za prawowitych sukcesorów zmiany. W miarę budowania nowej rzeczywistości społecznej zaostrza się – zupełnie tak, jak chciał tego Józef Stalin – walka klasowa. Ranga tamtych wertykalnych podziałów blednie wraz z rosnącą rywalizacją niedawnych sprzymierzeńców. Nie ma już „przed” („było”), liczy się horyzontalne „jest”. W jego obrębie szuka się nowych wyróżników tożsamościowych: my – oni; swoi – obcy; u nas – u nich; nasi – wasi itp. Jeśli sięga się do przeszłości, to jedynie z powodów taktycznych, by zdeprecjonować obecnych przeciwników. W PRL patrioci narodowi przeciwstawiani byli szydercom. Dzisiejsze przeciwstawienia są dość podobne: z jednej strony historia monumentalna (historia chwały) – Westerplatte, Monte Cassino, Katyń, Powstanie Warszawskie. Z drugiej szargająca świętości historia krytyczna (historia hańby) – Jedwabne. Albo: pedagogika dumy (krzywda, heroizm, ewentualne przebaczenie) – pedagogika wstydu (wina, skrucha, pokuta, kara). Tylko pierwsze człony opozycji wyrażają topos Polaków rozumianych nie opisowo, ale normatywnie („prawdziwych”). Drugie wskazują co najwyżej na tutejszych, (Odrobużanie), krajowców, przypadkowe (nie obudzone) społeczeństwo, obóz zaprzaństwa, pseudoelity z tytułami naukowymi, turystów, lemingów, postpolskie mutanty lub prepolskie larwy (powyższe określenia przytaczam za publicystyką autorów sympatyzujących z normatywistami, tzw. dziennikarzy tożsamościowych). Rafał A. Ziemkiewicz posłużył się parazytologicznym terminem „polactwo”, dźwiękonaśladowczym wobec robactwa. Norman Davies sądzi, że wszystkie te opinie wyrażają poczucia podstawowe: „Oni są przekonani, że to oni są narodem. A jako naród mają prawo decydować, jaka naprawdę była historia i kto do Polaków się nie zalicza”. Na znanej fotografii nad uczestnikami marszu „prawdziwych” Polaków unosił się wielki napis: „Herr Tusk und Sikorski dość zdrady Polski. Służcie Niemcom w Berlinie, a Polskę zostawcie Polakom”. Irena Kamińska-Szmaj – badaczka języka wypowiedzi politycznych – zauważa, że takie zdanie przypomina czasy PRL, tyle tylko, że „[…] wtedy kreowało się wrogów ludu określeniami: agent imperializmu, zgraja najmitów amerykańskich, zapluty karzeł reakcji”. Również zdaniem Jerzego Szackiego współczesna polityka historyczna powtarza PRL-owskie obsesje, takie jak zagrożenie niemieckie, niechęć do regionalizmu, pochwałę centralizmu władzy itp. Do niewesołej refleksji powinny skłaniać zapożyczenia dotyczące metod walki z politycznym przeciwnikiem. Dość wspomnieć bolszewicką z ducha autolustrację (uznaną w większej części za bezprawną przez Trybunał Konstytucyjny w 2007 roku), tzw. dziką lustrację (kontrolowane wycieki z list esbeckich), publiczne stygmatyzowanie funkcjonariuszy w formie wywieszania ich fotografii (robiono tak w ZSRR w latach trzydziestych) itp. Wielokrotnie zwracano uwagę, że ideologiczna selekcja faktów historycznych stanowi podstawowe narzędzie panowania w systemach totalitarnych. W PRL-u wyolbrzymiano i gloryfikowano rolę Armii Ludowej unieważniając udział w czynie niepodległościowym innych formacji. Dzisiaj w podobny sposób przedstawia się „żołnierzy wyklętych”. Miejsce pomników Janka Krasickiego zajmują pomniki Józefa Kurasia („Ognia”), przez ludność Podhala, Orawy i Spiszu uznanego za okrutnego bandziora (w Zakopanem i w Nowym Targu są monitorowane w obawie przed reakcjami mieszkańców). Peerelowska historiografia zamazywała nieprawości stalinizmu i realnego socjalizmu – postulowana dziś brązownicza historia monumentalna nie chce zbyt wnikliwie zajmować się Berezą, procesem brzeskim, zamachem majowym, powstaniem chłopów bieszczadzkich (1932), strajkami chłopskimi w Małopolsce (1937), mordowaniem Żydów czy choćby rzetelnym obrazem Powstania Warszawskiego. Trudno nie zgodzić się z Elżbietą Janicką (Festung Warschau), że wszelka polityka historyczna z konieczności zaciemnia przeszłość. Historia chwały przypomina często historię strusią, polegającą na chowaniu głowy przed samowiedzą, gdy jest mało przyjemna. Antypatriotyczna prawda, patriotyczny fałsz? Nie uciekali przed trudną prawdą o wojnie Niemcy, dość powszechnie wypierali ją Austriacy. Strach pomyśleć, jakiego rodzaju tożsamość wyrasta z tak zideologizowanego obrazu dziejów. Wracają pytania dotyczące nauki historycznej. Czy ma pozostać nauką i rozjaśniać przeszłość – czy kreować ją na potrzeby ideologii? Trzeba by w związku z tym wrócić do takich kategorii, jak rzetelność metodologiczna, kompetencje warsztatowe (faktografia, źródła), obiektywizm poznawczy i dążenie do prawdy bez względu na to, czy będzie miła, czy wręcz przeciwnie. Ideologia z założenia chce budować krzepiący, czarno-biały obraz dziejów. Nauka historyczna, przeciwnie, pokazuje skomplikowanie badanej rzeczywistości, w której nic nie jest jednowymiarowe, jednoznaczne, „całkiem jakieś”, chwalebne albo haniebne. Tragedia, groteska Nie najlepsza pora, nie najlepsze miejsce do oglądania tego filmu. Łagodna melancholia sobotniego przedpołudnia, jesienne słońce pobłyskujące w zrudziałych już ostatecznie liściach drzew. Multikino we Wrzeszczu, w którym nie ma możliwości, by skryć się przed półgodzinnym blokiem głupawych jak zawsze reklam. Siedzimy w ósemkę, daleko od siebie, porozrzucani na wielkiej widowni. Siedzimy do końca kiedy idą końcowe napisy, może dopiero wtedy pojawia się coś, co łączy ośmiu samotnych, nieznających się mężczyzn, choć nie jest to pewne. Pewne jest tylko to, że redaktora Zdorta nie było na tym seansie. Dominik Zdort napisał w sobotnio-niedzielnym dodatku do „Rzeczpospolitej” że się wstydzi: „Wstyd się przyznać, ale w czasie oglądania najbardziej poważnych i dramatycznych scen tego filmu nie mogłem powstrzymać się od śmiechu”. Nie jest źle, można by pomyśleć, skoro ktoś wyznaje swój wstyd. Patrzę na fotografię zaokrąglonej twarzy autora tekstu, zamieszczoną obok jego nazwiska, próbuję wyobrazić sobie, jak mogła wyglądać podczas śmiechu. Może był to trudny do opanowania śmiech histeryczny? Może śmiech obronny, pokrywający lęk związany z pojawieniem się tego, co nieakceptowane? Oswajający to, co nieoczekiwane? Wtedy powód do wstydu byłby oczywiście znacznie mniejszy. Jednak nie, nic z tych rzeczy, Zdort tylko ironizuje na temat swojego wstydu. Śmiał się zwyczajnie, poczciwie i beztrosko, szczerze ubawiony „karykaturalnie wyolbrzymioną” historią przedstawioną na ekranie. „Jeśli [autorzy] narysują ją zbyt grubą kreską, wychodzi groteska. Niezamierzona”. Cóż, szkoda dalszych dywagacji, skoro ironista nie potrafi zobaczyć, że „wychodzi” coś całkiem, ale to całkiem innego. Nie groteska, ale tragedia. I to jak najbardziej zamierzona. Na temat istoty tragedii i tragiczności napisano – poczynając od Arystotelesa (Poetyka) aż do czasów najnowszych – niezliczoną ilość dzieł i komentarzy. Sięgam do niewielkiej objętościowo, uchodzącej jednak za rzecz fundamentalną w tej dziedzinie, pracy Jacqueline de Romilly pt. Tragedia grecka. Czytam o tragedii zdecydowanie odwróconej od jakiegokolwiek realizmu, najczęściej pozbawionej wyjaśnień psychologicznych – choć angażującej podstawowe ludzkie uczucia. O tragedii skłaniającej M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 [ [ jąca w tej roli Jessica Lange) ujawnia dawne zbrodnie wojenne swego ojca, szanowanego powszechnie obywatela, dlatego że go kocha i po to, by mogła go nadal kochać miłością przekraczającą naturę (związek krwi) na rzecz elementarnej aksjologii. Dla osób wierzących ważne są słowa: „Moją matką i moimi braćmi są ci, którzy słuchają słowa Bożego i wypełniają je”. Bicie się we własne piersi: chyba tylko we własne można się bić. Nie chodzi w tym wypadku o rozliczanie się z innymi, ważenie wzajemnych przewin i zasług, ale o rozliczenie się z sobą. Inni, Żydzi, niech sami się o siebie troszczą. Dwa cytaty wydają mi się na miejscu. Timothy Snyder: „Dla Żydów Polska to przeszłość. Przyszłością jest Ameryka albo Izrael. Ale Polacy mieszkają nadal w Polsce i jeśli utożsamiają się z narodem polskim, to muszą brać pod uwagę, co tu robili ci wszyscy ludzie mówiący po polsku. To przede wszystkim problem polsko-polski i dyskusja polsko-polska”. I Leszek Kołakowski: „Antysemityzm w Polsce Żydom nie szkodzi, lecz tylko Polakom: wydobywa na wierzch wszystko, co w naszym życiu jest najpodlejsze, najnikczemniejsze”. Chodzi o oczyszczenie się z samozatrucia, tak, jak to się dzieje podczas spowiedzi powszechnej, gdzie przecież wyznaje się winy nie tylko Bogu, ale i ludziom. Tłumienie, dławienie w sobie, zgodnie z opisanymi dość szczegółowo mechanizmami resentymentu i przeniesienia, wywołuje zastępczą agresję wobec innych. Chodzi więc w ostateczności o odszukanie siebie, ja rzeczywistego, zastępowanego dotąd przez ja fasadowe, czyli przez dulszczyznę. Bogać tam, dulszczyznę! U Dulskiej, we własnym domu, brudy jednak prano – dziś uznaje się je za czystość, a piorący przypominają wyłącznie sienkiewiczowskich Kiemliczów. Katharsis Bohdan Dziemidok w znakomitym studium pt. Katharsis jako kategoria estetyczna pisze, że tradycja psychoanalityczna łączy katharsis z terapią, z odreagowaniem i uwolnieniem tego, co nierozładowane. Podstawowym mechanizmem oczyszczającym jest zastępcze uczestniczenie w losie bohatera – bezpieczna rola widza pozwala na imitowanie roli uczestnika wydarzeń. Rzeczywiście, Zbigniew Zapasiewicz przyznał w jakimś wywiadzie, że powodem, dla którego wybrał zawód aktora, była możliwość grania postaci, którymi nie odważyłby się być w prawdziwym życiu. Czytałem gdzieś o badaniach pokazujących, że widzowie opuszczający kino przez pewien czas poruszają się tak, jak poruszał się bohater filmu i byle cherlak może poczuć się szeryfem granym przez Gary Coopera. Doznałem czegoś podobnego na filmie, którego tytułu nie pamiętam. Bohater grany przez Sylvestra Stallone z widocznym zadowoleniem daje wycisk jadącym w autobusie agresywnym prymitywom. Tłucze ich po pyskach, łamie kości, jednego chyba nawet wyrzuca na zewnętrz, po czym z grymasem mającym oznaczać uśmiech prosi napastowaną wcześniej pasażerkę, by zajęła swoje miejsce. Nie powiem, podobało mi się i nie miałbym nic przeciwko temu, by ktoś podobny do Stallone pojawił się od czasu do czasu w autobusie albo w tramwaju, którymi jeżdżę. Moja satysfakcja była jednak niepełna, bo widziałem, że tamtych przygłupów nie załatwia ktoś wyrachowany intelektualnie, bogaty duchowo i moralnie, lecz mięśniak lepiej od nich rozwinięty i wyćwiczony. Od pewnego czasu chodzą mi po głowie obrazy i sytuacje, które mogłyby złożyć się na opowieść będącą źródłem radości znacznie głębszej. Agresywne prymitywy zostają bez zmian, za to umięśnionego Stallone zastępuje ktoś zupełnie inny. Ktoś niepozorny, niby zwyczajny, ale czuje się, że zwyczajność ta skrywa coś niezwyczajnego. Jest chyba magiem, może przybyszem z innego wymiaru, bo zamiast walić po łbach i łamać kości – dotyka przeciwnika palcem. To wystarczy, by padł niczym porażony prądem. (Nie opuszcza nas przy tym wrażenie, że w podobny sposób potrafiłby umarłemu przywrócić życie). Padają więc po kolei i nie mogą uwierzyć, że padają z powodu byle dotknięcia. Myślą, że to przypadek, rzucają się na niepozornego, znowu padają. Nie mogą zrozumieć, co się dzieje. Siedzą oszołomieni na podłodze, wyzbyci wszystkiego, co stanowiło ich dotychczasowy wyraz. Pytają go o nazwę tego sposobu walki, o to, czy mogliby się nauczyć tej techniki. Mówi że owszem, mogliby, że tajemnica tkwi w czytaniu odpowiednich książek. Na niewielkiej kartce papieru zapisał kilka tytułów, podał jednemu z nich. Niedopite piwo, popielniczka pełna niedopałków. Czyta poruszając od czasu do czasu ustami: „Bo któż kto cokolwiek o znaczeniu jakimkolwiek pojął nie jest świadom że owa zewnętrzna wspaniałość może być powłoką kryjąca głębie mrocznej rzeczywistości lub przeciwnie któż jest tak nieoświecony by nie mógł pojąć że skoro żaden z darów natury nie może kierować się przeciw wybujałości rozmnożenia przeto godzi się by każdy sprawiedliwy obywatel był ekshortatorem bliźnich napominających i by drżał że to co w przeszłości tak doskonale przez naród poczętym zostało może w przyszłości być z nie tak wielką doskonałością wykonywane jeśli bezwstydny nałóg stopniowo odmieni szacowne przez przodków przekazane obyczaje sprowadzając je ku takiemu pohańbieniu…”. Andrzej C. Leszczyński Ryc. Małgorzata Rozmarynowska Gazeta literacka 2 72 7 ESEJ do odniesień współczesnych (są tam „idee czy problemy, które nagle wiążą się z teraźniejszością”) – wypełnionej aluzjami, transpozycjami, nastawieniami polemicznymi lub apologetycznymi. Tragedia mówi o tym, co konieczne (los, fatum, boskie wyroki), lecz ujawniające się w ludzkich wyborach i czynach („To Medea ukuła swój własny los – nie znaczy to jednak, że mogła go uniknąć”). Tragedia – by nie przeciągać tej charakterystyki – jest zorganizowana wokół „czynu do spełnienia”: w tragedii walczy się, podejmuje wysiłek, cóż z tego, że daremny. Tragedia, najbardziej nawet krwawa, kończy się tak, że światło dominuje nad mrokiem, życie nad nicością. Jacqueline de Romilly kończy swą książeczkę cytatem z Elektry Jeana Giraudoux, kodą, która domyka tę sztukę: „Jak to się nazywa, gdy wstaje dzień, jak dzisiaj, a wszystko jest zniszczone, w ruinie – a jednak jakoś się oddycha; wszystko stracone, miasto płonie, niewinni zabijają się nawzajem – lecz i zbrodniarze konają w mdłym brzasku wschodzącego dnia”. Stary Żebrak, do którego kierowane jest to pytanie, odpowiada: „To się nazywa: jutrzenka”. Tę jutrzenkę Arystoteles określał mianem katharsis: tragedia przez to, że wzbudza litość (eleos) i trwogę (phobos) prowadzi do oczyszczenia. Trzeba być ślepym, by nie dostrzec większości wskazanych wyżej cech w Pokłosiu Władysława Pasikowskiego. Dominik Zdort zobaczył na ekranie groteskę, bo chciał ją zobaczyć, bo taki już jest. Wielu mądrych ludzi – Eklezjasta, św. Alfons Liguori, Immanuel Kant, Johann Wolfgang Goethe, Heinrich Heine, Anthony de Mello, Tzvetan Todorow i inni – zwracało na to uwagę: że widzimy rzeczy i ludzi nie takimi, jakimi są, ale takimi, jakimi my sami jesteśmy. Widzi więc Zdort Pokosie zapewne jako film antypolski, bo przecież bicie się we własne piersi zamyka oczy na cudze winy i niszczy polską godność, a rozpowszechnianie obrazu polskiego antysemityzmu szkaluje Polskę i Polaków. Drugi zarzut nie brzmi poważnie, bo o polskim antysemityzmie mówi się w świecie od dawna. Krytyczna samowiedza związana z antysemityzmem nie szkaluje, ale budzi szacunek dla odwagi i wielkości (do dziś pamiętam słowa mamy mówiącej do kilkuletniego chłopca, że tylko tchórz nie potrafi się przyznać do winy). Nie obniżył prestiżu Francji Jacques Chirac przepraszając za łapankę Żydów w lipcu 1942 roku (obława Vel’d’Hiv), nie poniżył Niemiec Willy Brandt klękając przed pomnikiem Bohaterów Getta Warszawskiego; nie sprzeniewierzył się chrześcijaństwu Jan Paweł II przepraszając za antysemityzm (i inne grzechy) Kościoła. W wielu krajach europejskich podejmowane są próby uporania się z nieprostą przeszłością sprzed kilkudziesięciu lat, dość wskazać Austrię, Szwajcarię czy – ostatnio – Szwecję. W Pozytywce Constantina Costy-Gavrasa (1989) córka (wstrząsa- POEZJA August Stramm LUDZKOŚĆ Łzy krążą po tej przestrzeni! Te łzy te łzy Te ciemne łzy Te złote łzy Świetliste łzy Fale pełzną Blaski kopcą Te łzy te łzy Te łzy Iskrzą Pękają oraz drgają Drgają drgają W wirach błyszczą W wirach ciekną W wirach skaczą Świadczą Znów i znów i znów Po tysiąckroć Po milionkroć W błysk! Te łzy te łzy Te łzy iskrzą Oczy świecą Oczy oczy Mgły zwisają W głąb nurkują Ssą mrugają Ciężka ciężka Ślepa Głębia Ku dołowi Do dna nocy Szarpie Rwie! Cienie dymią Miękkie blade Płyną płyną Kipią falą Srogo srożej Krągłe formy Niespieszliwe Niemilknące Ciała Ciała Toczą toczą W kroplach lecz się Łączą stronią Płodzą pchają Spieszą gapią Wzlot upadek W ten Wrzask! Mordy Zieją Zieją wznoszą Wznoszą czerpią Czerpią Ludzie Ludzie ludzie Strzygą uchem Słyszą słyszą Ostrzą słyszą Milkną wrzaski Dźwięki dźwięki 2288 Krzyki krzyki Wznoszą czystość Brzęczą tony Warczą bzyczą Mruczą warczą Gruchot grzechot Dszą dszą Kszlą kszlą Żerrzą żerrzą Żerrzą żerrzą Zbiórka zbiórka Zbiórka zbitka Słowa słowa słowa Słowo To słowo! Słowa słowa Słowa słowa Wiążą Patrzą Czują Błądzą Wznoszą Słowa słowa słowa Myślą Straszą budzą lęk Znoszą Pomoc wsparcie jadło Wiją Wstęgi pętle więzy Drgają Cieszą i klną ból Tworzą Obraz Obraz formy Budzą żywią Żywią mnożą Pomagają Uczą Stają Uczą uczą Stawiać prosto Ducha Ludzi! Toczą toczą Błądzą walczą Stają kantem Leżą wznoszą Człapią wstają W lękach żyją Idą W przód do tyłu W lewo w prawo W górę Na dół Po omacku W tej ciemności Tworzą Kuśtyk Kuśtyk kuśtyk Mosty wznoszą Roją roją Roją głębie Roją wzniosłość Roją lęki Roją mrzonki Roją kary Roją zyski Z tej Krwi własnej Drobią przestrzeń Na rojenia Rwą z przestrzeni Swoje Ja! Wydzierają z Ja To Co wokół Co wokół Rwą To Co wokół Co wokół Rwą Się Sami sami sami Rwą Te formy Zwą To Co wokół Zwą To Co wokół Zwą Się Sami sami sami Daj Dłoń! Dłonie Walczą Walczą walczą Krwawią modły Niosą życie Grzmocą duszą I mordują Głaszczą pieszczą Mszczą się mszczą się Strzegą bronią Pędzą pchają Pędzą Stopy Poprzez Pola Pola pola Piachy lasy Rozkładają Nogi uda M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 Grzmocą mózgi Karmią paszcze Szyją słowa Duszą ciała Niszczą formy Bronią cieni Te łzy cisną Te łzy te łzy Te łzy te łzy Groza groza Wielka groza Ciągną rosną Rosną dążą Dojrzewają Ich owoce Moc dojrzewa Prężą Czas Prężą Czas Prężą Czas Prężą czas Pełni istnień Prężą czas Pełni grozy Prężą czas Pełni mocy Prężą czas W mocne wodze Przeogromne Drobniuteńkie Wodze Czas pojmują W sztywną masę Czas pojmują Wkoło Gwiazdy gwiazdy Więżą Gwiazdy Gwiazdy Z tej przestrzeni Gwiazdy gwiazdy Gwiazdy gwiazdy Grzebią gwiazdy W ramionach Gwiazdy światy Światy I Wyłapują Ich Tajniki Ich tajniki Ich tajniki Pełne grozy I Mglistych tropów Przestrzeń przestrzeń Przestrzeń przestrzeń Wokół wokół Wyższe głebie Chuda grubość Tylko Przestrzeń przestrzeń Przestrzeń przestrzeń Drgają pędy Pędzą drgania Wkoło Przestrzeń Przestrzeń W przestrzeni Pną się szpony Twarde twardsze Drżą dygoczą Pną się szpony Jeden w drugi Bez wyboru W górze w dole W dole w górze Pęd i przestrzeń Wir i przestrzeń Pędzą zwody Zwodzą zrzuty Pną się pną się Pną się pną się Ludzie ludzie Ponad Ludzi Kości kości Ponad Kości Nogi nogi Głowy głowy Ręce ręce Mózgi mózgi Serca serca Ciała ciała Ciasno w tłoku Tłum zmieszany Zamęt miary Z tyłu znaki Flagi flagi Bębniąc łamiąc Klnąc się modląc Mord i pożar Lecząc godząc Ciesząc gasząc Matki dzieci Małżonkowie Bliscy obcy Wrodzy bracia Siostry kurwy Narzeczone Wojownicy Zbrodniarz czciciel Upadają Sypią drogi Upadają Drogi drogi Żwir na drogi Drogi drogi Nowe drogi Drogi Drogi Poprzez nędzę Poprzez grozę Poprzez krzywdę Poprzez oddech Pełni śmierci Poprzez oddech Pełni życia Przez te łzy Te łzy te łzy Przez Te Noce noce Noce Naprzód naprzód W górę znaki Naprzód naprzód Dreszcze drgania Naprzód naprzód Wrzask i głusza Naprzód naprzód W rozziewanie Naprzód naprzód Prosto w pustkę Naprzód naprzód Do kołyski Naprzód naprzód Do grobowca Koło w koło Koło w koło Naprzód naprzód Do początku Naprzód naprzód Aż do kresu Naprzód naprzód Do przepaści Naprzód naprzód Na wyżyny Naprzód naprzód W umieranie Naprzód naprzód W przyszły rozwój Koło w koło W przyszły rozwój W ten Rozwój rozwój rozwój W te Kręgi kręgi kręgi We łzy Te łzy te łzy W te łzy W przestrzeń W przestrzeń W przestrzeń Łzy krążą po tej przestrzeni! Tłum.: Leszek Szaruga Fot. Sybila Storie Gazeta literacka 2 92 9 ESEJ Czesław Dziekanowski T ego lata niespodziewanie wylądowałem w czystym, śródziemnomorsko ufryzowanym Sopocie. Dokoła przytulne wczasy, sezon, jak otwarcie na kampingu się mówi, pomidorowoogórkowy. Moim, z lądu przywiezionym marzeniem jest wypoczywać na plaży, po kolana grzęznąć w sypkim i do czerwoności rozgrzanym piasku. Niepostrzeżenie zasypiać w poszumie południowobałtyckich fal i amortyzująco, bez koszmarów, po prostu płynnie się budzić. Oto jestem człowiekiem wolnym, bytem powolnym, donikąd się nie spieszącym. Ale wilka ciągnie do księgarni. Niby wypoczynek, a tymczasem w ręce mi wpada nie chude warzywo, tylko coś wielkiego, coś tłustego do czytania, coś wysoce kalorycznego do duchowej konsumpcji. Przyglądam się z odległości pięciuset metrów i widzę: Ojciec człowieka, prawie 500-stronicowe dzieło, któremu towarzyszy podtytuł: Szkice afiniczne (słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2012). do jego pisanych przekazów. W to miejsce wstawia „ożywczość”. No więc malarstwo jest dlań ożywcze o tyle, o ile jest fowistyczne, agresywne, pozbawione bieli. Być może rzeczywiście biel nastraja pokojowo, łagodzi zadawane ciosy, upotulnia świat, więc lepiej żeby jej nie było w zasięgu wzroku autora Ojca człowieka Właśnie chcę Ojca człowieka wziąć w kontuzjowane dłonie, lecz szybko się przekonuję, że jest on nie do udźwignięcia. Nie kilo, on dla mnie w tej chwili przysłowiową tonę waży. Dzieje się tak, ponieważ obok wymiaru fizycznego w grę tu wchodzi tak zwana merytoryka, zwyczajowy ciężar intelektualizmu. Już nie na pierwszy (ten przeminął), tylko na drugi rzut oka widać, że poprzez to dzieło mam do czynienia z summą – całościowym dorobkiem Leszczyńskiego jako autora i, śmiem twierdzić, jako człowieka. Przerzucając dwie pierwsze stroniczki, natrafiam na dedykację. Komu? „Dzieciom. Elizie, Wojtkowi, Klementynie”. To ciekawe. Nawet bardzo, bardzo ciekawe. Ze wszech miar intrygujące. Leszczyński, skądinąd poważny człowiek i hermetyczny filozof, wysokiej klasy nauczyciel akademicki, a jednak swoją opasłą Gramolę się na plażę i rzucam się na piasek. Ciągle mam na uwadze tytuł i dedykację. Zderzając i łącząc je ze sobą, z przyzwyczajenia szukam ich utajonego znaczenia. Usypia, to znów rozbudza mnie myśl, że wiele zależy od tego, jak pojmujemy, a pojmując, jak zarazem padamy ofiarą rozczarowania, gdyż okazuje się, że ciągle nie rozumiemy człowieka. W kontekście owego nierozumienia warto zwrócić uwagę na „Wstęp”, który chce być wprowadzeniem minimalistycznym, ograniczonym do rzeczy najniezbędniejszych. No więc uczula się w nim przede wszystkim na trudność, wręcz na niemożliwość oddzielenia filozofii od życia. Naszym podstawowym zadaniem jest, jak się domyślam, trwać na tym świecie, ale nie inercyjnie, nie byle jak. W każdym razie z dala od rozleniwiającej i tym samym zniewalającej pomroczności. Jako cenne w grę wchodzi istnienie świadome, gdyż tylko takie jest zdolne wyrażać się na różne, atrakcyjne duchowo i społecznie pożądane sposoby. Pytając o siebie, człowiek pyta o świat. Pytając o świat, spodziewam się zuniwersalizowanej wieści o sobie, po prostu pragnę wiedzieć, jakie miejsce w nim zajmuję. Według Andrzeja Leszczyńskiego filozofowanie nie oznacza wyłącznie studiowania ksiąg ani wpisywania się w określone już myślowe nurty: „To raczej każdy akt świadomej i poszukującej sensu obecności w życiowych czynnościach, nawet najbardziej zwyczajnych. Można filozofować, czytając poezję, oglądając sztukę teatralną, wychowując dzieci, rozmawiając z sąsiadem, uprawiając ogródek, smakując wino czy ogarniając przed zasnięciem miniony dzień”. Z LEKTUR DO ŻYCIA Afiniczne, afiniczne. Nie znam terminu, jakieś nowe pojęcie, o którym nie mam nawet zielonego wyobrażenia. Nic dziwnego, że umieram z ciekawości. Sorry, było trochę inaczej. W pierwszej chwili – w akcie zarozumiałości – wydaje mi się, że wiem, jak to się je, czyli co ten określnik znaczy. Ale już w następnej zaczynam wątpić. Kogo by tu zapytać? Najlepiej samego autora, ale nie ma go w pobliżu. No więc, mój Boże, szkice afiniczne. Obiecuję sobie o własnych siłach (w miarę uskutecznianej lektury) dojść do zrozumienia tej enigmatycznej kwalifikacji. A nawiasem mówiąc, jestem pełen uznania dla autora, który w moich oczach zachowuje się niczym rybak: jako przynętę podsuwa czytelnikowi słowną zagadkę. I ja natychmiast daję się na to nabrać, co więcej, jestem szczęśliwy, że połknąłem intrygujący mnie rodzaj niewiedzy. Tymczasem żal mi się zrobiło samego siebie. Postanowiłem cofnąć się, zawrócić do początku, do swobodnych rąk, a raczej dłoni, w których zamiast księgi trzymałem bezcenne morskie powietrze. Poczułem się szczęśliwy, gdy z drobną stratą w antykwariacie pozbyłem się dzieła. W to miejsce postawię sobie dziesięć kaw espresso. Hulaj dusza, „ojca człowieka” nie ma! Jednak w nocy nie mogłem zasnąć. Z powodu czarnych wyrzutów sumienia. Znów poczułem moc brutalnego zewu – wyobrażone, lecz nieustępliwe, co tu ukrywać, natychmiastowe wezwanie do księgarni. Ojciec człowieka – z witryny, przy której przystanąłem, mignął mi (jeszcze nie swojski, ale już znajomy) tytuł książki Andrzeja C. Leszczyńskiego. Pomyślałem, że Leszczyńskiego jako człowieka znam umiarkowanie, ale jako autora pojmuję niedostatecznie. A przecież warto byłoby się z nim zmierzyć, i to w całej rozciągłości, naprawdę warto. Tkwiłem w miejscu i się gapiłem – na tę zagadkową irytację, gdyż tytuł publikacji Andrzeja drażnił mnie zuchwałą dziwacznością, niepoczytalnym wybrykiem antropologicznym. Mówiąc wprost, nie podobał mi się, i to do obrzydzenia. Niemniej, już będąc buńczucznie sprowokowany tą wydawniczą nowością, z impetem wszedłem do księgarni i od razu podpłynąłem do filozoficznego stoiska, jakbym chciał je podpalić. Było dla mnie z jakiegoś powodu jasne, że ostatnio za dużo drukuje się książek o człowieku. Że w ten nadgorliwy sposób dewaluuje się – rozwadnia, rozwiewa – tajemnica człowieczeństwa. Słowem, podśpiewywałem sobie drwiąco, z człowiekiem trzeba postępować ostrożnie, nie nadużywać jego imienia, nie przesadzać z jego metaforycznym znaczeniem. Bracia i siostry, w myślach modliłem się żarliwie, gorąco, lecz na chybił, trafił, kochani w Chrystusie, człowieka należy krzyżować skromnie. książkę dedykuje nie Dorosłym, tylko Dzieciom. Tak oto mam przed sobą tytuł i dedykację. I właśnie nachodzi mnie myśl, że ich obecność – ich sąsiedztwo – jest znacząca. Ojciec dzieciom dedykuje człowieka! Nie tyle czytam, co oglądam, wręcz medytuję te słowa. I raptem uświadamiam sobie, że stronę tytułową traktuję jak obraz, jak w biegu zatrzymany kadr. A więc jest ich trójka. Najstarsza w tym momencie ma czterdzieści lat, średni trzydzieści, najmłodsza dwadzieścia. Jednak nie są rodzeństwem w ścisłym tego słowa znaczeniu. Każde dziecko pochodzi od innej matki. Sąd pozbawił autora Ojca człowieka praw rodzicielskich. Ma on kontakt jedynie z synem, tylko dla niego uczuciowo jest ojcem. Tymczasem każdy rodzic pragnie, aby jego pociecha wyszła na ludzi, aby w pełni stała się człowiekiem, choćby on sam stanowił byt negatywny, twór upadły, był wybrakowanym człowiekiem. Nagle błysk, przeszywa mnie zabawna gra intuicji i wyobraźni. Widzę u Andrzeja C. Leszczyńskiego przeciwrodzinny deficyt. Z pewnością chciałby występować w roli ojca wobec Klementyny, gdy ta miała – powiedzmy – dziesięć lat. Ale sąd pozbawił go tej możliwości. Jemu marzył się wpływ na jej wychowanie, ale sąd, tak, ten beznamiętny sąd nie liczył się z jego pragnieniem. Zasłaniając się odpowiednim paragrafem, narzucił swoją bezduszną wolę. Ujawniła się brutalna siła prawa, z którą nie sposób było dyskutować. Pierwsza część Ojca człowieka gromadzi osiemnaście szkiców, które zawierają refleksję nad estetyką, etyką i antropologią filozoficzną. Z wyjątkiem „Do teatru się chodzi”, eseje te drukowane były wcześniej w różnych wydawnictwach, m. in. w „Znaku” i w „Odrze”. Przywołuje się tu licznych myślicieli. Główną ich troską jest człowiek. Próba zdefiniowania go. W tym momencie moją uwagę przyciąga szkic pod tytułem „Do teatru się chodzi”. Leszczyński, będąc wytrawnym filozofem, robi mocny, nalewkowy użytek z prostej obserwacji życia, a mianowicie, że do teatru się chodzi: „Opuszcza się świat sprofanowany codziennością i rozmyty semantycznie, by wkroczyć do przestrzeni wyobrażonej, w wyobraźni – przedstawionej, w porównaniu z codziennością – uwyraźnionej poprzez formę. Transcendującej strategii podporządkowywane są środki mające dopomóc w pozostawieniu za sobą empirii życiowej”. Skądinąd wiemy, że niełatwo jest się od niej zdystansować. Jadąc zatłoczonym autobusem bądź tramwajem, „nie uwolnię się od rzeczywistości, do samego końca będę odczuwał jej natarczywą obecność, wejdzie ze mną tam, gdzie nie miało już jej być”. Lepiej zafundować sobie na przykład karetę czy taksówkę: „Innym środkiem, ułatwiającym przekroczenie codzienności, może być odświętny strój, szczególny makijaż, wyrafinowana fryzura». Odświętny – inny niż noszony zazwyczaj – strój wpływa na niezwyczajność doświadczenia wewnętrznego. Najbliższym człowiekowi elementem zewnętrznego świata jest jego ubiór: on też uwewnętrznia się we właściwy sobie sposób. Zatrzymany w niezdecydowaniu, intensywnie przyglądałem się bufiastej okładce, obfitującej w inwazyjne kolory. Urzekała mnie z góry na dół zarysowana, czy też raczej złamana płaszczyzna sztywnego kartonu, pławiąca się w malarstwie Yannicka Leidera. Czułem, że przyjemnie bulwersuje mnie, a właściwie inspiruje rzeźwiąca barwność jego sztuki. A przede wszystkim jego cichutki, chudziutki i zniebieszczony rower, dla wtajemniczonych akryl na płótnie, całość zatytułowana prostolinijnie – „Rower van Gogha”. Jednak Leszczyński po swojemu tłumaczy nam powód zaproszenia tego artysty do upiększającego asystowania jego dziełu: „Malarstwo to jest dla mnie ożywcze. Ożywia mnie chyba dlatego, że jest fowistyczne, agresywne, pozbawione bieli. Yannick zachował w sobie dziecko, co nie tak często się zdarza w świecie, którym rządzi rynek”. Twierdząc, że Leszczyński po swojemu tłumaczy pomocną dłoń artysty, pragnę zasugerować, iż on czyni to nierzetelnie czy raczej nieudolnie. Przecież wystarczy uważnie przyjrzeć się okładce, by dostrzec brak tego, co rzekomo ożywia Leszczyńskiego. Malarstwu fowistycznemu patronuje kolor rudy, kolor ryży, a tej barwy na okładce Ojca człowieka akurat tyle co kot napłakał. Poza tym domyślam się, że Leszczyński jest zagorzałym purystą językowym. Na przykład słówko „inspiracja”, które ja uwielbiam – po prostu lubię się nim posługiwać i za którym tęsknię – u niego występuje sporadycznie, naprawdę niezmiernie rzadko, jakby miało zakaz wstępu do jego umysłu i Ryc. Małgorzata Rozmarynowska 3300 M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 [ [ Teatralna widownia powinna tak być urządzona, by opuszczenie świata realnego mogło się dokonać w sposób możliwie pełny. Zazwyczaj widownia tonie w ciemności, podczas gdy scena ma być i z reguły jest oświetlona. Na scenie ludzie są aktywni, robią coś, co ma prowokować do oglądania; na widowni powinni pozostawać (według mnie: swoiście) bierni, w sensie – przyglądający się. Oczywiście, mają przyglądać się, ale czemu? Po pierwsze, światu zewnętrznemu w całym jego skomplikowaniu, pokazywanemu przez dialogiczną z natury sztukę teatru. I po drugie, estetycznemu doświadczeniu wewnętrznemu, które rodzi się w człowieku pod wpływem obcowania ze sztuką teatru. W powszechnym odczuciu teatr doświadczany jest po części jako rozrywka, głównie jednak jako dobry sposób samopoznania i – w dalszej konsekwencji – autoterapii. W tym momencie warto spokojniej przyjrzeć się problemowi. Z jednej strony słyszymy starożytne wezwanie: Poznaj samego siebie. Z drugiej zaś trzeźwe: Ale tylko spróbuj. I co na to Leszczyński? Nie zastanawia się w nieskończoność, tylko pisze: „Dwa są przynajmniej sposoby tłumaczenia samopoznawczej niemożności. Sposób pierwszy osadzony jest w myśli najwyraźniej uwidocznionej w tradycji egzystencjalistycznej. Powiada się tu, że trudność (niemożność) samopoznania ma swe źródło w nieistnieniu przedmiotu dla takiego aktu. Nie ma bowiem czegoś takiego, jak ludzka <niezmienność> bądź <skończoność>, które mogłyby stać się przedmiotem oglądu. Człowiek pozostaje wciąż potencjalnością: jest nikim i może być wszystkim. Aktualizuje się w aktach wyborów stanowiących symptom – oceniany pozytywnie lub negatywnie – jego wolności. Jest, mówiąc językiem egzystencjalistów, projektem rzuconym w niebyt przyszłości. Drugi sposób mówiący o powodach trudności samopoznawczych wyrasta bodaj z samej istoty kultury zachodniej – kultury schizoidalnej, dzielącej każdy element swego świata na opozycyjne pary, widziane i rozumiane jako coicidentia oppositorum. By można było poznać, potrzebna jest odległość dzieląca podmiot i przedmiot poznania; odległość pozwalająca na ogarnięcie w całośći, czyli prawdziwie (wyraźnie), rzecz poznawaną. Edmund Husserl mówi, że każde spostrzeżenie kryje za sobą odpowiadający mu horyzont (<tło> w psychologii Gestalt), określający to, co dane w spostrzeżeniu. Uchwycić poznawczo cokolwiek to ująć jednocześnie coś przeciwnego. Trudność poznania siebie łączy się z brakiem takiego odróżnienia: człowiek nie może wyjść z własnej skóry i spojrzeć na siebie z zewnątrz”. Krótko mówiąc, człowiek, będąc skazany na siebie, podejmuje rozpaczliwy trud wyjścia poza samego siebie i formułowania prawd o sobie. Na przykład ucieka się do tak zwanych informacji zwrotnych w ramach psychoterapii. Leszczyński pointuje: „Teatr jest także jednym ze sposobów zobaczenia siebie z dystansu”. Mamy więc opuścić dom, wyjść z niego i pójść do teatru. Pokonać pewną odległość, czyli dystans fizyczny, psychiczny, a także czasowy i emocjonalny. Trafia on w sedno: „Dystans, który pozwala przekroczyć świat realny i prywatność na rzecz świata przedstawionego symbolicznie, czyli uniwersalnie”. Przekraczającemu doświadczeniu mają, rzecz jasna, podlegać przede wszystkim widzowie – dla nich bowiem istnieje teatr (greckie theatron to właśnie widownia). Widząc – będą wiedzieć. Leszczyński zwieńcza wywód: „Teatr od wieków pokazuje kilka, może kilkanaście spraw i problemów, które przytrafiają się bodaj każdemu. Miłość, cierpienie, nienawiść, samotność, los, zdrada, wybór między wartościami, starość, niemożność porozumienia się, śmierć”. I dalej: „Oto widz w jakimś trudnym do uchwycenia momencie przenosi się na scenę, identyfikuje się z jakąś postacią. Siedząc w fotelu, cierpi wraz z nią, kiedy indziej cieszy się jej szczęściem – ta postać to on sam. Scena – zwierciadło – pokazuje mu jego własne życie. Widzi je dopiero teraz w całości, pozbywając się przy okazji tak zwanej pozytywnej racjonalizacji – obronnego mechanizmu, jakim posługuje się w życiu, by zachować minimum akceptacji dla samego siebie. Teraz postrzega siebie już bez barw ochronnych, nagiego w biedzie, szczęściu czy nędzy. Samo zaś postrzeżenie przynosi skutki świadomościowe, przede wszystkim emocjonalne. Lituje się nad własnym losem i trwoży własną nikczemnością”. Teatr zaraża uczuciami i wyostrza je. Inni powiedzą, że oczyszcza. W każdym razie o tym, czy dokonało się katharsis, wystarczająco powinno świadczyć to, że człowiek opuszczający teatr jest, jak podkreśla Leszczyński, i n n y niż ten, kto do niego się wybrał. Na człowieka Leszczyński zdaje się patrzeć przez różne wymiary. Przewija się, czy raczej przebija się jeden podstawowy: duchowy. Każdy człowiek, wchodząc w życie, troszczy się o swój potencjał duchowy. Chodzi o to, aby ten potencjał intensyfikować. I czuwać, aby się nie zużył przed czasem. Leszczyński podkreśla wagę troski czy raczej nadziei na osiągnięcie głębszej warstwy istnienia. Powtarzam: człowiek według jego projektu ma dbać o swój potencjał duchowy, nie marnować go, zdobywać, żeby nie musieć cierpieć na pustkę wewnętrzną. Leszczyński prowadzi niezmordowany, improwizowany, a zarazem systematyczny dialog z myślicielami, aż się okazuje, że ma on własny system myślowy. Chcę przez to rzec, że jego refleksja nad innymi staje się refleksją autonomiczną. Wyłania się mądrość z lektur, ale też mądrość z życia. Gazeta literacka Rozdział XII nosi tytuł „Ojciec człowieka”. Autor deklaruje tu gotowość namysłu nad dziecięctwem, nie dzieciństwem: „Chodzi mi o cechy ontyczne, które – mimo że zazwyczaj idą w parze z wiekiem i biografią – nie wiążą się z nimi w sposób konieczny. Mówić o dziecięctwie znaczy tyle, co szukać dziecka w człowieku, określać szczególny zbiór właściwości pozwalających odzyskać i zobaczyć obraz stanów wcześniejszych niż opisywane przy pomocy terminów takich, jak homo sapiens, homo faber, homo religiosus czy homo socius. O tym, że dziecięctwo i dorosłość różnią się bytowo, świadczy język, pokazują to zaimki osobowe”. I dalej: „Bardzo wielu pisarzy i badaczy podkreśla tę genetyczną zależność: rodzi się nie człowiek, a dziecko, które dopiero będzie stawać się człowiekiem. Oto sformułowania szczególnie wyraziste: dziecko jest ojcem człowieka (William Wordsworth); dorosły jest dzieckiem dziecka, jakim był (Zygmunt Freud); dziecko wydaje na świat człowieka (Wystan H. Auden). Zgodnie z teorią retardacji (Arnold Gehlen) dziecko rodzi się wcześniej, niż chce tego natura”. Wprawdzie świat jest światem ludzi dorosłych, to jednak w każdym z nas koczuje dziecko. Andrzej Leszczyński troszczy się o to, by pod jego piórem nie zacierała się odmienność pomiędzy dzieckiem i człowiekiem. Jego „Ojciec człowieka” jest rodzajem laboratoryjnej podróży – poszukiwania dziecka w człowieku, ale przede wszystkim opowieścią o stawaniu się człowiekiem. Na pytanie, dlaczego wchodzimy na góry, można usłyszeć odpowiedź: bo one są. Leszczyński zauważa: „Podszyty dzieckiem jest filozof, o którym w rozmowie z królem Fluentu, Leonem, mówi Pitagoras z Samos: dąży do mądrości dla niej samej, nie dla wynikających z niej korzyści (sławy, bogactwa). Zdaniem psychoanalityków podobna do dziecięcej jest bezwarunkowa miłość matki; w tym duchu interpretuje Erich Fromm opowieści o Edypie i Antygonie”. Przed chwilą zacytowałem Leszczyńskiego, który z kolei za moment zacytuje Arystotelesa, Platona, Chrystusa, Immanuela Kanta, Fryderyka Nietzschego, Charlesa Baudelaire,a, Julię Hartwig, Jolantę Brach-Czainę, Artura Schopenhauera, Sorena Kierkegaarda, Aleksandra Fredrę, Antoniego Kępińskiego. Łatwo zauważyć, że Leszczyński porusza się w bezkresnym świecie mędrców i artystów. Pozornie spada na nas chaotyczna lawina nazwisk, zwłaszcza reprezentantów europejskiej kultury, a w rzeczywistości jest to zawsze głęboko przemyślany wywód na określony temat/problem. Zaletą tekstu Leszczyńskiego jest to, że z reguły stara się on uchwycić istotę danego zjawiska/dylematu, na przykład kary śmierci, podróży, teatru, sztuki, nauki, twórczości, mistrza, pomagania, zdrowia psychicznego. Nasze własne przekazy różnie powstają. Wielu składa je z lektur (dla lektur), tymczasem Leszczyński, jak mi się wydaje, pisze, owszem, z lektur, ale ich wystudiowany efekt odnosi do szeroko pojętego życia, żeby je intelektualnie wzbogacić. W jego przypadku w grę wchodzi ekstremalne wyczulenie na kondycję człowieka, wprost niezmordowana troska o intensyfikację ludzkiego istnienia w wymiarze duchowym. Pierwszy czy raczej osobny problem, jaki wyłania się w toku – niechby i pobieżnej lektury – tej książki, dotyczy samego czytania. Autor zapewnia – z nachyleniem ku: informuje – czy- telnika, że był, owszem, dzieckiem, ale dzieckiem szczególnym, czyli wybijającym się. Nauczył się czytać jeszcze przed szkołą. W krótkim czasie pochłonął wszystko, co było do przeczytania w zasięgu jego wzroku (z premedytacją nieco deformuję obraz zmagań chłopca): „Kiedy wpadła mi w ręce książka pozbawiona kilkunastu pierwszych stron, zabrałem się za nią natychmiast. Była to lektura niezapomniana, wszystko zależało ode mnie. Do dziś pamiętam niektóre szczegóły opisów i słowa wypowiadane przez bohaterów, odczuwam tamte podrażnienia zmysłów. Wiele lat później dowiedziałem się, że książka miała tytuł Rodzina Thibault, a jej autor to Roger Martin du Gard; kiedy ponownie zacząłem ją czytać, wydała mi się nudna i szybko ją odłożyłem”. Zajdźmy od końca tego cytatu. Rozczarowanie po latach, a zachwyt w dzieciństwie. Co to pokazuje? Ano, że lektura stanowi nieoznaczone, stałe ryzyko przy powtórce. Najpierw się podoba, po jakimś czasie zawodzi. I vice versa. Bądź zawsze się podoba. Bądź zawsze, a raczej nigdy się nie podoba. W innym miejscu zauważa: „Nie lubię egzaminować”. Zdaje on sobie sprawę z subiektywności wszelkich ocen. Otóż pragnę podkreślić, że czytając właśnie egzaminujemy tekst. Oceniamy i ta ocena ma charakter subiektywny. Lektura daje dużą swobodę. Można ją zacząć, kiedy się chce, bądź nie zacząć jej w ogóle. Ale narkoman ma to do siebie, że musi wszcząć czytanie i, co ciekawsze, będzie je kontynuował nawet kiedy uzna, że tekst jest nudny. Powie sobie, coś jest ze mną nie tak, nudzę się patrząc na litery. Chyba powinienem zgłosić się na terapię. W s z y s t k o zależało ode m n i e, a więc Andrzejek panuje nad żywiołem tekstu, który czyta. Nie kto inny, tylko on sprawuje kontrolę nad tłumem przez papier (a w istocie przez niego) uwięzionych słów. Wyraźnie widać, że ma silne przeżycie omnipotencji; z całą dobitnością jego lekturze towarzyszy magiczne (infantylne) poczucie wszechwładztwa. Jeszcze dzisiaj odczuwa tamte podrażnienia zmysłów. Pamięta wrażeniowy rezonans. Domyślamy się, że głównie chodzi tu o zmysł wzroku i słuchu (w swym umyśle przechowuje szczegóły opisów i słowa wypowiadane przez bohaterów). Autor Ojca człowieka daje do zrozumienia, że wpadł w nałóg czytania. Pamiętamy pewien epizod marszu w górach. Po dotarciu na miejsce, woli czytać gazetę niż oglądać znaczący górski szczyt. Na czytanie ciągle za mało czasu. A czas bez lektury jest czasem straconym. Inni w jego wieku ganiali za piłką, a on za literami. Przyjemność, nawyk, nałóg? Odpowiedź narzuca się, ale też nie narzuca się sama. Jeśli ktoś jest nałogowcem, to przyjmie każdą rzecz – i najlepszą, i najsłabszą. Nie o jakość się martwi, tylko o ilość, żeby w ogóle miał co czytać. Tymczasem istotą problemu jest to, żeby sztuka przyciągała. Ona powinna, a właściwie ona musi budzić ciekawość potencjalnego odbiorcy, który jest adresatem możliwym, tylko wchodzącym w grę, póki się on nie załapie, póki się on nie zaangażuje. 3 13 1 [ [ Andrzej Leszczyński zasługuje na uznanie już w punkcie wyjścia. Potrafi on napisać sensowny tekst praktycznie na każdy temat. Z czego to się bierze? Ano z tego, że niewiele jest rzeczy, które by go nie interesowały. Jest doskonałym czytelnikiem. Jego pisanie nie bierze się z irracjonalnego natchnienia, ono wypływa z rozległych lektur. On czyta na każdy temat. A każdy temat to jakiś problem. Najlepiej mu wychodzą teksty, które za temat mają życie – życie jako wartość. W tym kontekście moje zastrzeżenia do tytułu książki umierają śmiercią naturalną. Nie podoba mi się tytuł? Ale przecież w nim chodzi o uchwycenie korzeni nas samych, jak i rzeczy, które wytwarzamy! W tym sensie i dedykacja odzyskuje swoją godność czy też trafność. Utwór swój Leszczyński zadedykował Dzieciom, które są najwspanialszymi dziełami sztuki, jakie człowiek jest w stanie stworzyć. Biblia, Nowy Testament, Immanuel Kant, George Bernard Shaw, Georg Simmel – na niecałych dwóch stronicach tekstu. Co krok to intelektualny brylant. Dzieło Leszczyńskiego jest wysadzane szlachetnymi kamieniami. Myśliciele są tu wystrzeliwani w stronę czytelnika jakby z karabinu maszynowego. Celując do problemu, plują myślą skojarzoną z dylematem. Leszczyński zaprzęga ich do roboty, by rozwiązać postawiony problem. Zawsze nużyli mnie erudyci. Leszczyński najwidoczniej nie jest typowym erudytą. Dzieli się z czytelnikiem przekonaniami, ale i wątpliwościami. Z reguły przemawia we własnym imieniu. Warto pamiętać, że wiedzę dzielę z innymi, a z przekonaniami startuję osobiście. Jak zamienić wiedzę na przekonania ewentualnie niewiedzę? Czy można oduczyć się tego, co wszyscy wiedzą? Poskramianie wiedzy, to poważne wyzwanie, jakie staje przed twórcami. Jak udać niewiedzę, gdy już się wie? Jak zdobycie samoświadomości jest trudne, tak też wydaje się, że proces odwrotny jest jeszcze trudniejszy. No bo jak udawać niewiedzę, gdy się wie? Już łatwiej przychodzi twórcy udawanie wiedzy, gdy jej nie posiada. Rodzą się dalsze pytania. Jak wiedzę abstrakcyjną zamienić na konkretną? Jak ożywić wiedzę „martwą”? Przed podobnymi dylematami staje nie tylko na przykład powieściopisarz, ale i eseista z prawdziwego zdarzenia. Właśnie taki eseista musi dbać o swoistą równowagę między wiedzą abstrakcyjną a konkretną. Ciekawa jest strategia pisarska autora Ojca człowieka. A jest ona, jak mi się wydaje, umiarkowanie cytatologiczna. Jeśli już powoływać się na kogoś, to na autorytet w danej dziedzinie. Zresztą nawet 3322 Ryc. Małgorzata Rozmarynowska Przyjrzyjmy się okruchowi pod tytułem „Zarzut kłamstwa”. Zarzut kłamstwa bywa ciężkim i groźnym oskarżeniem, zwłaszcza w polityce. Leszczyński wzywa do umiaru: „Trzeba odróżnić kłamstwo od fałszu, a prawdę od prawdomówności – po to, by móc zbudować dwie różne opozycje: (1) prawda – fałsz; (2) prawdomówność – kłamstwo. Pierwsza opozycja ma charakter epistemologiczny i dotyczy poznania. Druga jest nacechowana moralnie, mówi o złej bądź dobrej woli związanej z wypowiadanym sądem. Kiedy mówię, że dwa plus dwa to pięć i jednocześnie tak myślę – mylę się, ujawniam ignorancję, wypowiadam zdanie fałszywe. Kiedy jednak mówię, że dwa i dwa równa się pięć, choć wiem, że cztery – kłamię, ujawniam złą wolę: to oszustwo, nie błąd czy omyłka”. Czytelnik chciałby wiedzieć, jak, w jaki sposób można stwierdzić, że mamy do czynienia z kłamstwem, nie z omyłką. Leszczyński chętnie wyjaśni: „Nie ma tu zbyt wiele miejsca na spekulacje: należy poznać myśl (intencję, zamysł, pobudkę) i porównać ją ze słowem. Brak różnicy wskaże prawdomówność, odmienność pozwoli stwierdzić kłamstwo. Tu jednak wyrasta bariera poznawcza, trudność związana z poznaniem czyichś myśli. Chodzi w tym wypadku o dotarcie do myśli człowieka dorosłego; problem ten nie dotyczy dziecka, istoty homogenicznej i spójnej wewnętrznie. Dziecko nie potrafi kłamać. Naturalne formy dziecięcej ekspresji – myśl, słowo i czyn – nie są (jeszcze) oddzielone od siebie. Co pomyśli bądź odczuje – powie i zrobi. Kiedy nie lubi kogoś, mówi mu o tym i odpycha go”. W bardziej złożonej sytuacji znajduje się dorosły: „Wzajemna autonomia myśli, słów i czynów to cecha zaświadczająca o dorosłości. Dorosły człowiek jedno myśli, drugie mówi, coś jeszcze innego zrobi. Jeśli jest inaczej, znaczy to, że niezależnie od wieku zachował w sobie dziecięctwo (choć nie dzieciństwo: chodzi tu o cechę bytową, nie biograficzną). Wskazany wyżej schizoidalny stan dorosłości wywołuje zazwyczaj ambiwalentne doznania. Z jednej strony wiąże się z dyskomfortem związanym z koniecznością <pilnowania się>, <grania>. Z drugiej – jest źródłem poczucia ograniczonej choćby wolności w świecie społecznej opresji. Nie wszystko można powiedzieć, tym bardziej zrobić, ale pomyśleć można to, co się chce: cogitationis poenam nemo patitur (myśli nie są karalne)”. Czy to, co powiedzieliśmy, rozwiązuje problem? Nie, problem pozostaje i brzmi następująco: „Jak dotrzeć do czyjejś myśli, by stwierdzić kłamstwo, wiedząc, że myśl może być inna aniżeli dostępna poznawczo sfera zewnętrznego wyrazu?” W tym momencie warto powtórzyć wezwanie do umiaru w zarzucaniu komuś kłamstwa. Leszczyński tak pointuje swój miniesej: „Gdyby nie udało się komuś poskromić pragnienia wglądu w ludzkie wnętrze, winien chociaż liczyć się z możliwością (należałoby powiedzieć: koniecznością) błędnego widzenia. Powinien w związku z tym unikać kategoryczności sądów, niepewność interpretować na korzyść osądzanego. To postulat sądu życzliwego, nakazującego choć tyle, by nie twierdzić fałszywie przeciw komuś. Lepiej zobaczyć kogoś lepszym niż jest, niż gorszym niż jest, bo jaki jest, tego nie wiadomo”. Leszczyński da się lubić za liczne słowa, które mistrzowsko głosi, a już najbardziej za ową niewiadomą, która dotyczy dorosłych. autorytet z reguły niewiele istotnych rzeczy ma do powiedzenia. Leszczyński bierze więc z innych autorów jak najmniej tekstu. Przy takim postępowaniu owe małe porcje myśli układają się wręcz w aforyzmy. Nie tracąc swej godności, Andrzej sypie autorami jak z rękawa! Gdyby dłużej cytował, dany autor mógłby się czytelnikowi znudzić. Tak oto Leszczyński może nie tyle bezkarnie, co nienagannie uchodzić za erudytę specyficznego, który nie szasta wiedzą, tylko obdarowuje nas przekonaniami, że trafnie dobrał myślicieli do zgłębienia postawionego problemu. Choćby z tego względu powinniśmy uznać, że jest wytrawnym eseistą. Powiem więcej. W pewnym sensie jest on geniuszem. Ze swobodą cyrkowca cytuje owych Wielkich, przepuszczonych przez filtr czasu – często wielu epok. Tak, przywołuje ich i na swych łamach gości, bo wcześniej ich przeczytał, przestudiował, przemyślał. Tylko on tak solidnie potrafi. Cytaty w jego przywołaniu poddane są olbrzymiej kompresji. Ich zadaniem jest uchwycić istotę jakiegoś zjawiska czy problemu. Skądinąd także atrakcyjną może się okazać procedura odwrotna. Im mniej z górnej półki zaangażowanych cytatów, tym większy czytelniczy podziw dla każdego autora, w tym również autora Ojca człowieka. Przyjmując postawę lekko filozoficzną, możemy bez szczególnego lęku przyjrzeć się pewnej niechęci wobec własnego kresu. A mianowicie, póki żyjemy, nie możemy zaakceptować śmierci, a jednocześnie musimy ją zaakceptować. Leszczyński uświadamia nam, że z lektur można uczynić podróż bez końca. Aby czytać przyjemnie, trzeba wyrobić w sobie pragnienie czytania. Lektury świata nie da się, po prostu nie można zaspokoić. Zawsze pozostanie owa ekscytująca ciekawość, co tam za horyzontem. Na przykład za horyzontem snu: „Moje sny to obrazy pozbawione barw, także barwy białej i czarnej. Obrazy pozbawione najprostszych nawet form. Zdarzenia, urywki rozmów, odczuć, nagłe, czyste znaczenia. Często pojawia się w nich motyw straty (zostawienia, zgubienia, kradzieży) torby na ramię, jaką wciąż noszę z dokumentami, pieniędzmi. Jak gdybym nie potrafił sobie bez niej poradzić. Rzeczywiście, towarzyszy mi wszędzie, na wykładzie, w teatrze, zdarzało się że i w tańcu”. (Ów powtarzający się motyw snów wskazuje na pierwotny, nieusuwalny lęk przed stratami; w trosce o zachowanie dobrego smaku nie będę go nazywał lękiem kastracyjnym). I za chwilę, jakby na zakończenie (niewyraźnie naszkicowane), choć być może bardziej na nowy początek: „Śnił mi się dziś ojciec. Po przebudzeniu myślałem o jego wojennych losach, o których niewiele wiem. Zawsze mówił o sobie niechętnie, miał poczucie przegranej”. (W tym momencie zasugeruję domysł, że syn nie tylko o ojcu wojennym niewiele wie; on niewiele wie o ojcu w ogóle. Ojciec jest więc nie tyle nieznany, co obcy). Na te wojenne losy składa się m. in. fakt, że był jednym z 316 cichociemnych, pseudonim „Żal”. Ojciec synowi wyjaśnił kiedyś, że dopiero przed samym skokiem bojowym nadawano im właściwe pseudonimy, a ponieważ z żalem zostawiał wtedy w Szkocji miłe towarzystwo, na lotnisku rzucił na odczepnego, że niech w takim razie będzie „Żal”. Czy angielski dowódca zapisał po angielsku „Regret”, nie wiadomo, ale raczej nie. Za to pewną rzeczą jest, że z powodu błędnych rozpoznań służb meteorologicznych ojciec wylądował (nocą z 16 na 17 lutego 1943 roku) nie tam, gdzie planowano. Dokładnie – „nie tam, gdzie trzeba”. Na domiar złego, jak pisze syn, z białym spadochronem i w białym kombinezonie na czarnym, a nie – jak się spodziewano – białym polu. Kiedy dotarł na Litwę, do Szczuczyna, wyglądał tak, że mama wzięła go za żebraka. Będąc oficerem dywersji zachowywał się wbrew wszelkim konspiracyjnym zasadom. Nieostrożnie odwiedzał matkę. Tropili go enkawudziści. Podczas jednej z takich wizyt otoczyli dom i już, już go mieli, ale zdarzył się cud. Leszczyński pisze: „Po wojnie ojciec zmieniał kilkakrotnie nazwisko, mamę aresztowało UB, siedziała w kobiecym więzieniu w Fordonie koło Bydgoszczy. Ojciec po raz kolejny zachował się w sposób nieodpowiedzialny, podczas transportu z kilkoma kolegami odbili mamę, strzelali do ubowców. Pod kolejnym nazwiskiem pracował w starostwie w Chodzieży, gdzie się urodziłem”. Jak widać, pytanie o wojenną tajemnicę ojca przynosi dającą do myślenia odpowiedź, która to ma do siebie, że przewrotnie wskazuje na konieczność ujawnienia historii syna. Syna, który się martwi zachowaniem ojca. Właściwie powinienem napisać: zachowaniem się ojca. Bowiem jego zachowania naprawdę są niesamowite, a przez to niezrozumiałe, niepojęte. Właśnie takiego ojca jest dziecku trudno w sobie utrzymać (przy zdrowych zmysłach zachować). Syn zauważa, że jego ojciec tkwi jakby w gorączce; że jego postępowaniem rządzi jakaś absurdalna przypadkowość. Tak, życie ojca wisi na włosku. Ląduje nie tam, gdzie należy czy powinien. Jest cudem ocalony. Miał pójść na zatracenie, zginąć, ale oto jest wśród żywych. Nie powinien wyjść z opresji, a jednak! Ryzyko niebywałe; szarżowanie, brawura, strzelanie na oślep i co? Ginie? Skądże, wychodzi obronną ręką! Powtórzmy, istnienie ojca jest nieskończonym łańcuchem nieprzewidywalnych, zaskakujących wydarzeń, które następnie – z perspektywy przeszłości – jakoś prostują się, a nawet stają się sensowne. Ten, który jawnie lekceważy sobie niebezpieczeństwo, ściga się ze śmiercią, powinien paść, a jednak ostatecznie wygrywa – uchodzi z życiem. Uogólniając narrację syna, widzimy ojca jak na dłoni. Jest on, łagodnie mówiąc, lekkomyślny, a tak naprawdę irracjonalny; chwilami sprawia wrażenie wręcz szalonego, ale zarazem jest przepaścisty, niezgłębialny. Co więcej, rodzi się przekonanie, że świat jest otchłanią, a życie jest żywiołem. I ojciec to jest ten człowiek, który już, już idzie na zatracenie. Spada nie tam, gdzie powinien. Jest złowieszczo nieadekwatny do otoczenia. Jest łatwym celem – w białym kombinezonie. Zginie, jeśli będzie postępował tak niedorzecznie i jeśli los się do niego po raz kolejny nie uśmiechnie. Bo żeby wygrać ze śmiercią, trzeba opatrzność mieć po swojej stronie. Ale i syna zaczynamy niechcący mieć na rozżarzonym widelcu. Właśnie Andrzeja C. Leszczyńskiego, autora gigantycznego, by nie powiedzieć demonicznego Ojca człowieka. I to pytanie, co jego prześladuje? Moim skromnym zdaniem prześladuje go obawa, że to, co się ma – cokolwiek by to było: talent, dobry humor, mieszkanie, dom, przyjaciel, uczelnia, zdrowie – szalenie łatwo stracić. Jedynie nieprzyjaciół nie traci się na życzenie. Wrogowie rodzą się namiętniej niż grzyby po deszczu. Zwłaszcza ci, którzy chcą tanio triumfować, pysznić się wątpliwą wygraną. Tymczasem człowiek – właściwy mieszkaniec tej ziemi – stworzony jest do czytania. Do czytania – oto najgłębszy wgląd w tajemnicze przeznaczenie istoty ludzkiej. Człowiek jest tajemnicą – nie wie, skąd przychodzi i dokąd zmierza. Mimo to chce osiągnąć prawdziwe wejrzenie w swoje położenie. No więc Leszczyński uroczyście by mu podpowiedział, że ostatecznym przeznaczeniem istoty ludzkiej jest głębsza, czyli powtórna lektura. Wskutek czytania mroki świata, ale i umysłu rozstępują się, dręczące niewiadome ustępują. Jednak z zasady tylko na chwilę. Czesław Dziekanowski M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 Katarzyna Boruń-Jagodzińska Kiedy Dom żyje Bo ma. Po dachu kuny. Gonią się dosłownie Bo jesień za progiem Dom żyje wyjeee kominem Po dachu swoim goni się kunami W nocy w dwójnasób Żyje Na dach Padają strzały żołędzi Dom, dom, dom! Tupot nad głową, W ścianach piszczy, skrobie, biega. Rozsycha się, kurczy wibruje w dziurze nad oknem szerszeniami. Mnie to nie przeszkadza najwyżej Mój Dom zegarem co godzinę bije o ścianę, – Ciszej tam, łobuzy! A on co godzinę a kuku! Kanapony Talerze pękają pod nieobecność złośliwie szklanki nabierają szczerb zaskakujących krwawo. Łyżeczki kryją się po kątach. Nie, nie kryją się, znikają i to nie tylko srebrne i to nie tak, że ktoś chucha, wyciera o klapę, przegląda się we wklęsłym zwierciadle, i chowa do wewnętrznej kieszeni. Udowodniono, wprawdzie nie naukowo, że łyżeczki podlegają samoistnej redukcji, dokonują samoczynnych aportów i teleportacji. Z woli niczyjej, a nie ma. Letnia woda Myjemy się. Umywamy się. Do siebie. Szybko. Bo ranki zimne. Wieczory późne. Ranki i zadrapania pieką. Szczypią Się Myjemy. Nie zdejmując staników i medalików, bo inni są ale nie śpią. Ciurczy blaszane wody lanie. Ach, gdzież te brzęki studzienne i poschodne!... Jeszcze tanie emaliowane wiadro miednica dzbanek O, ta już nie. Już nie. Tanie wtedy tanie. Stali bywalcy kamienistych strumieni. Następnego roku spotykamy starych znajomych z coraz większą rdzawą dziurą w boku. A potem z górki do potoku i do zmroku sławy przemijania świata. Zmierzchu Bogów. Luuuu!... Do rozpadu Ładu. Półleżąc łatam płaszcz słuchając transmisji opery. Tym sposobem wchodzę do obrazka w elementarzu; wokół stołu rodzina w ramach oszczędności pod jedną lampą matka ceruje, haftuje na tamborku, lub robi grubą skarpetę ojciec czyta gazetę, dziadek radiem kręci, starsze dziecko nad zeszytem, młodsze popycha pociąg popycha pociąg, lokomotywą z kominkiem, babka, no właśnie, co robi babka, może kołysze najmłodsze. Jestem w ilustracji! Ileż to razy chcieliśmy w dzieciństwie wejść do obrazka Wkroczyć pomiędzy zamki, rycerzy i wróżki. A tu przywiązana do stołu, wokół którego prababcia odbywa podroż włażę do obrazu, gdzie nie gadamy do siebie, gdzie słuchamy radia, uwiązana na włóczce nigdy naprawdę tej ryciny nie opuściłam. Włóczy sie za nami, koło nóg kłębuszek z kotem kobiet z nigdy nie próżnującymi dłońmi, do tego stopnia, że ręce bezczynne tylko we śnie , w chorobie, w trumnie, nie całkiem, w ciężkiej chorobie głowa już nie pracuje,, a one międlą kołdrę, szczypią prześcieradła, skrobią opatrunki, szarpią zapięcia, we śnie zaciskają chusteczkę do łez , w trumnie różaniec im utknął na jednej zdrowaśce zacięte kulkowe łożysko zardzewiały stawy. My przyzwyczajone przyczajone dłonie, rozluźniamy się. Nitką przyszyta do stołu z papieru i druku chociaż mój własny dorosły stół utonął w chaosie włażę do ilustracji gdzie słuchamy radia my kobiety z nigdy nie próżnującymi dłońmi zwijamy wełenkę , nauczone, że czyste słuchanie jest lenistwem, (stąd) niektóre (nawet) w filharmonii szydełkują, robią na drutach i na placu straceń. Gdzieś jednak na Ziemi muszą się znów pojawić. Ciekawe w czyjej filiżance nagle zakręci się moja zaginiona łyżeczka. Komu nagle ich nadmiar kipi z szuflad. W czyich ustach parzy. Fot. Sybilka Storie Gazeta literacka 333 POEZJA (to proste wiejskie życie) Lubię Dookoła stołu Ubywania jeszcze nie zmierzch raczej ospałość letniego popołudnia które zaległo w śpiącym kocie wtulonym w brązowy koc tyle jeszcze kierunków stron rozwidleń skrzyżowań gdy jednak przyjrzeć się im z bliska przy wielu z nich można zauważyć znak ślepej ulicy masywne tau które nie kruszy już skał jeszcze nie panika ale już solidnie zagnieżdżony lęk przechodnie niby przechodzą domy niby stoją słowa się słowią a gesty odbywają swe codzienne rytuały wystarczy jednak trzask pękającego na mrozie pnia albo rzężenie dachowej więźby na wietrze żeby włókna drgawek zostały wprawione w ruch jeszcze nie bankructwo ale już pośpieszna wyprzedaż ryzyka żeby ratować rzecz trwałą - chwilową iluzję pewności a przecież wiatry wieją morza się mnożą głowy główkują jak tu innym głowom wybić z głów to co lęgnie się w ich głowach głaszczesz skórę drzewa a tu drzazga otwiera ci żyły otulasz główkę dziecka w której być może kiełkuje mord jeszcze w pozycji pionowej ale już z ciągotami do zalegania solidne marszruty codziennych polegiwań antrakty leżeń skreślające kawałek po kawałku fabuły zdarzeń scen i epizodów wytrwały trening aby nie zostać zanadto zaskoczonym kiedy nadejdzie kiedy teraz i już Fot. Jerzy Suchanek POEZJA Grzegorz Kociuba Znikania 17. 08. 2012 kręgi na stawie zanikanie w dreszczach a może opadanie i przemiana w ciemność Nieuniknione stopa na skale dłoni wymyka się lina i ciało na kamieniach jak zgubiony sweter kiedy ledwie wyczuwalne drżenie zaczyna występować z brzegów oczy mogą co najwyżej brodzić w rojach motyli które przylatują nie wiedzieć skąd i mnożą się z prędkością zaciekle pracującej kopiarki w pubie u zbiegu ulic czekam na kogoś kto spiesząc na spotkanie nie oczekuje nikogo szczeliny w ścianach nagle ożywają i pełzną w stronę korzeni jakby glina pomyliła się im z gniazdem a piasek ze źródłem 19. 08. 2012 *** kiedy więc ledwie wyczuwalne drżenie mnoży sieci z prędkością wściekle pracującej kopiarki szykuj ząb grzechotnika albo kolec skorpiona bo nie wiesz ostatecznie którego przyjdzie ci użyć jak tu zamieszkać w drzewie otwartym przez piorun panika drzazg kolców odłamków włókien które przed chwilą płynęły korytem pnia a teraz przypominają kopnięte mrowisko ścięte mrozem wobec drzewa otwartego przez piorun rozpłatany wół Rembrandta albo Soutine’a to prawie legowisko witające wędrowca obietnicą wytchnienia w gnieździe snu jak więc zbliżyć się do drzewa otwartego przez piorun może drzazgą naciąć skórę i zawrzeć spóźnione braterstwo krwi albo wydać siebie na pastwę kolców bo tylko cierniem można zszywać ranę która jątrzy i jątrzy w każdym z nas 17. 08. 2012 17. 08. 2012 Słuchania Oddalenia wieczór rzuca kotwicę która zahacza o pień gruszy a może słupek ogrodzenia cmentarze przyjmują pensjonariuszy sumiennie i bez ograniczeń w każdym oddzielają starannie krzątaninę od spokoju zwanego wiecznym więc jednak można się ze sobą rozstać bez pretensji i histerii przyrzekałem sobie co prawda wierność ale tylko do grobowej deski ręce wiszą wzdłuż tułowia jak uschnięte liany gdzie im marzyć o przymierzu z dłonią albo o splataniu w powietrzu mostów po których idą błękitni wędrowcy czółna krwi ciągle płyną ale oddychają z wysiłkiem bo niewidzialny oścień kaleczy ich dna świerszcze szczypczykami cykania łapią mnie za koszulę liście porzucają szelesty gdzie popadnie a potem milkną zdumione taki się sobie przytrafiam że chociaż słucham jakbym nie dosłyszał i nie dosłuchiwał 25. 08. 2012 Wyczekiwania ilekroć stajesz przed szybą szyba rośnie w tobie więc zawsze tu i tam nieustannie po tej i po tamtej stronie jakby zapowiedź że wiele jest szczelin pasaży furtek przez które możesz się wymknąć z pożytkiem dla siebie w ciemności widać jakby wyraźniej oko uwalnia się unosi odlatuje ale zanim ostatecznie porzuci widzialne powisi jeszcze trochę nad skałami i piachem Arizony tyle kotwic chybocących na wietrze i ani śladu lądu przydarzam się sobie rozmaicie i na ogół daje się ze sobą wytrzymać ale to nie to samo co decydujący atak na szczyt po którym wcześniej zakładane obozy przestają być potrzebne 25. 08. 2012 27. 08. 2012 3344 M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 Maria Jentys-Borelowska Przyczynek do biografii Jana Drzeżdżona Podbić świat! W archiwum pisarza, pośród listów od przyjaciół i znajomych z zagranicy, znaleźć można nader interesujące dowody na to, że czynił on, co mógł, aby zwrócić na siebie uwagę wydawców ze Szwajcarii, Anglii, Norwegii, USA. Wysyłał im swoje polskojęzyczne książki – otrzymywał lakoniczne i zdawkowe odpowiedzi odmowne. Niezrażony, zaczął im wysyłać swoją jedną powieść, wciąż tę samą, we własnym mniemaniu: najlepszą, Czerwony Dwór – w... przekładach. Ale nic to nie dawało, wydawcy zagraniczni niezmiennie odpowiadali: dziękujemy, nie. Owe nieprofesjonalne, żenująco nieudolne przekłady, wykonane dla Jana Drzeżdżona przez domorosłych tłumaczy, były metodologicznym błędem: zamiast otwierać mu drogę na Zachód – zamykały ją. On zdawał się tego nie rozumieć. Oto z właściwą sobie ufnością i naiwnością powierzył arcytrudne i arcyważne zadanie, jakim było tłumaczenie powieści-metafory, powieści-wizji, powieści-snu, znajomemu z Kaszub, Józefowi Finchowi, tylko dlatego że, żyjąc w Anglii, opanował on biegle codzienny język angielski, za to duchem i umysłem był wciąż – zdaniem pisarza – Kaszubą. A to stanowiło wszak gwarancję, że Finch nieomylnie odda swoją nabytą angielszczyzną istotę rzeczy. A może po prostu korzystał z pierwszej lepszej okazji, jaka się nadarzyła, bo z czegóż by opłacił zawodowego tłumacza?! A Józef Finch propozycję przyjął, choć nie bez zastrzeżeń. Dnia 2 marca 1988 roku pisał do Drzeżdżona z Wigan w Anglii: Drogi Panie Janie, list od Pana, który otrzymałem już trzy tygodnie temu, sprawił mi ogromną przyjemność, gdyż przypomniał mi nasze spotkanie u Państwa we Władysławowie. [...] Czerwony Dwór otrzymałem dopiero trzy dni temu! Oto sprawność naszych poczt! Na razie tylko pośpiesznie przejrzałem ową książkę i zauważyłem strasznie „mnogo” przenośni, abstrakcji, symbolizmu itp., i trochę mnie przeraża, czy podołam przetłumaczyć „ducha” tej pracy. To mój „pierwszy raz”, a ja nie jestem literatem, tylko zwykłym nauczycielem chemii. Ale jeśli Pan mi ufa i pozwala, spróbuję – „I’ll have ago”. Ale tak na serio zacznę dopiero w drugiej połowie kwietnia. [...]* Jak się zdaje, Józef Finch nie wywiązał się z podjętego zadania. Zapewne połamał sobie zęby przy pierwszej próbie wgryzienia się w niezwykłą materię utworu. Ze wzmianki zawartej w liście Jana Drzeżdżona do niejakiego Philipa Rotha, poleconego mu mylnie jako „najlepszy” amerykański wydawca, wynika, że na język angielski przełożyła Czerwony Dwór Katarzyna Mostkowska, anglistka z Uniwersytetu Gdańskiego. I chyba w jej przekładzie trafił Red Manor do dwóch angielskich wydawców, ażeby niechybnie paść ofiarą bezlitośnie uprzejmej obojętności. Z datą 20 sierpnia 1990 roku otrzymał Jan Drzeżdżon pismo od londyńskiego wydawcy Andre Deutsch LTD, zawiadamiające, że jego utwór „is not suitable for our list”, i przepraszające za niepodanie powodów odmowy („we are unable to give reasons for our decision – we receive so many submissions”). Drugi list tej samej niemal treści, z datą 9 października 1990 roku, dostał pisarz od polskiej Agencji Autorskiej, która pośredniczyła w pertraktacjach między nim a wydawnictwem Penguin Books. Standardowa formuła wydawcy ograniczała się tym razem do słów: „it isn’t quite suitable for her [Executive Editor] list as it stands”. Sławny w Polsce autor zaczynał znowu od zera. Jeszcze raz, jak przed laty, był obcym w Mieście Automatów, był nikim, a jego Red Manor, do którego przywiązywał tak wielką wagę, który traktował jak swoje najważniejsze, ostateczne przesłanie, był tylko jedną „z tak wielu” propozycji. Czym wytłumaczyć obojętność wydawców: nieudolnością przekładu czy nieczytelnością dzieła? A może jednym i drugim? Bo przecież polski czytelnik już wtedy także przestawał rozumieć pisarza z Kaszub. Z korespondencji ze znakomitym szwajcarskim znawcą literatury polskiej i jej wybitnym, profesjonalnym tłumaczem, profesorem doktorem Rolfem Fieguthem z uniwersytetu we Fryburgu wiadomo, że mniej więcej w tym samym czasie powstał również niemiecki przekład Czerwonego Dworu – Der Roter Hof, wykonany także na prywatne zlecenie autora i przez anonimowego amatora. Wiadomo o tym z listu Rolfa Fiegutha, z dnia 26 marca 1988 roku, w którym uczony polonista z Fryburga uprzejmie zapewnia swego kolegę z Gdańska (gdzie prawdopodobnie poznali się w lecie 1986 roku), że „chętnie przeczyta” jego powieść Czerwony Dwór „w polskim oryginale oraz w przekładzie niemieckim”, jak tylko oba teksty „dojdą” jego rąk. Obiecuje też pomoc w znalezieniu wydawcy, ale przestrzega przed robieniem sobie zbyt wielkich nadziei. Ciekaw zresztą jestem ogromnie – pisze – jak wypadnie niemiecki przekład zagadkowego Kogoś, o którym Pan wspomina. Po lekturze będę wiedział jaśniej, do kogo miałbym się zwrócić w tej sprawie. Zastrzegam się jednak co do dwu spraw. Nauczony gorzkim redaktorskim i recenzenckim doświadczeniem powiem, że większość przekładów prozatorskich z literatur słowiańskich jest po prostu do luftu. Dalej zaznaczam, iż znalezienie wydawnictwa nie należy do spraw łatwych, tym bardziej że literaturę polską co prawda obficie się u nas przekłada i wydaje, ale z reguły z mizernym skutkiem komercjalnym. Większość wydawców aż boi się Polaków i ich tubylczych sprzymierzeńców. [...] Jednym słowem, radzę nie żywić zbyt wygórowanych nadziei. Listem z dnia 14 lipca 1989 roku – listem, który zachował się w brudnopisie – Jan Drzeżdżon zawiadamia profesora Fiegutha, że kilkanaście dni wcześniej wysłał mu dwa maszynopisy: Czerwony Dwór i Szaloną Monikę. Zaznacza przy tym, że Czerwony Dwór jest w językach polskim i niemieckim, Szalona Monika tylko w polskim. „Chodziło mi o to – wyjaśnia – aby Pan się przyjrzał tłumaczeniu i ewentualnie polecił to wydawcy. A o Szalonej Monice chciałbym znać Pańską opinię jako o utworze literackim mogącym liczyć na niemieckojęzycznego czytelnika”. Odpowiedz z Fryburga nadeszła 20 października 1989 roku i brzmiała nastepująco: Drogi Panie, donoszę Panu, iż nareszcie znalazłem czas chociażby na rozpoczęcie lektury Pańskiej powieści Czerwony Dwór. Początek oryginału podoba mi się i mogę sobie wyobrazić już teraz, iż w przyszłości podejmę próby znalezienia wydawnictwa niemieckojęzycznego. Natomiast przekład niemiecki wydaje mi się zbyt mało przekonywającym; zbyt wyraźnie został sprządzony przez osobę nie władającą niemieckim jako pierwszym językiem literackim. Ale zawsze będzie można go pokazać któremuś z pracowników danego wydawnictwa, który się bliżej zainteresuje projektem. Nie wykluczam zresztą, iż zacznę starania od Szalonej Moniki, chociaż tej rzeczy jeszcze nie czytałem. [...] Powstał jeszcze przekład Czerwonego Dworu na język norweski – Den Røde Herregården, wykonany również w Polsce, przez nieznaną tłumaczkę. Niestety, Norwegowie również pozostali nieczuli na poetycką prozę pisarza z polskich Kaszub. Przyjaciel i rzecznik Jana Drzeżdżona w Norwegii, Johan Heyerdahl z Oslo, w liście z 20 lipca 1989 roku napisał na ten temat m.in.: Dear Jan. Thank you so much for your last letter and the manuscript. For the first time I have been able to read and understand some of your works. I like and enjoy your poetic stile very much, but as you mention in your letter, it is absolutely essential the way it is translated. The distance between the superb and the banal can be very small. I feel that your translator has done a very good ground work, but s h e [podkreślenie M.J.-B.] has not picked up the poetic qualitis in your text. The way the big Norwegian publishing houses, like Gyldendals, now are working it is very very difficult to get in. Less and less quality books are translated and published in Norwegian. I am very sorry and concerned about this. Perhaps the only solution is to start my own publishing house? [...] Ryc. Małgorzata Rozmarynowska Jak wiadomo, wszystkie starania Jana Drzeżdżona o zaistnienie na europejskich i amerykańskich rynkach księgarskich spełzły na niczym, żadna z jego książek, którymi tak bardzo chciał olśnić i podbić świat – ani Red Manor/ DerRoter Hof/ Den Røde Herregården, ani Szalona Monika – nie zdołała przebić się przez zapory konwencjonalnych gustów czy też komercyjnych potrzeb. Pożółkłe, zakurzone, spoczywają w letargicznym śnie na półkach władysławowskiego gabinetu pisarza i tylko od czasu do czasu budzi je ktoś, kto z równym jak Jan Drzeżdzon uporem szuka Czerwonego Dworu. Maria Jentys-Borelowska * Wszystkie cytowane listy pochodzą z archiwum pisarza, które znajdują się w domu Jana i Urszuli Drzeżdżonów we Władysławowie i które zostało mi udostępnione przez Wdowę. Gazeta literacka 3 53 5 ESEJ Podbudowany sukcesami wydawniczymi i księgarskimi; podgrzany zachwytami krytyków i czytelników; umocniony nagrodami i wyróżnieniami, które spadły nań jak przysłowiowy życiodajny deszcz po latach posuchy, żeby wymienić choćby tylko najważniejsze: nagrodę Wielkopolskiego Towarzystwa Kulturalnego i Wydawnictwa Poznańskiego za Wóz Drzymały w roku 1972, nagrodę im. Wilhelma Macha za Upiory w roku 1975, nagrodę im. Stanisława Piętaka za Oczy diabła w roku 1976, nagrodę Ludowej Spółdzielni Wydawniczej i Związku Literatów za Wieczność i miłość w roku 1977, a wreszcie ważny dla Kaszubów Medal Stolema; ośmielony rozgłosem prasowym i powodzeniem rynkowym Karamoro i Twarzy Boga, Jan Drzeżdżon zaczął myśleć o podboju Europy i Ameryki. To pragnienie spędzało mu sen z powiek, kazało działać, szukać dróg, odnawiać dawne zagraniczne kontakty. Miał ich wiele, spędził przecież cały rok (w obrębie lat 1973-1974) na kontynencie amerykańskim jako stypedysta Fundacji Kościuszkowskiej, a następnie trzy miesiące w Norwegii (od listopada 1978 do stycznia 1979) jako stypendysta rządu norweskiego, poznał tam wielu ważnych ludzi ze świata literatury i nauki i dał im poznać siebie. R O Z M O WA KRAWIEC, czyli powrót poematu dygresyjnego Z Tomaszem Sobierajem rozmawia Janusz Najder Janusz Najder: Twoje utwory nie ukazują się chronologicznie. Z dziwnym upodobaniem wprowadzasz zamieszanie. Także Krawiec nie jest twoją ostatnią napisaną książką. Tomasz Sobieraj: Ostatnią jest mikropowieść Ogólna teoria jesieni. Krawca napisałem blisko cztery lata temu, ale zwlekałem z wydaniem, bo to tekst miejscami polemiczny i chciałem sprawdzić, czy się nie zestarzeje. J.N.: I? T.S.: Nie zestarzał się. J.N.: Ten utwór nawiązuje w formie do modnego w dziewiętnastym wieku poematu dygresyjnego, łączącego elementy liryczne z dyskursywnymi, epickie z refleksyjnymi. Skąd pomysł, by sięgnąć do tego romantycznego gatunku poezji narracyjnej? T.S.: Zawsze miałem skłonność do przekraczania granic pomiędzy rodzajami literackimi, bawiłem się kategoriami estetycznymi, a poemat dygresyjny pozbawiony jest klasycznych rygorów, cechuje go bliska mi dyskursywność i ironia. Lubię Słowackiego, który ten romantisch-ironisches Epos wyniósł na szczyty, lubię Byrona i Puszkina. Ponowna, po kilkunastu latach, lektura Beniowskiego, Don Juana i Eugeniusza Oniegina sprawiła, że zdania, wersy, strofy, które miałem gdzieś w głowie jako zalążki osobnych wierszy czy epizody opowiadań, zaczęły się układać w dłuższy tekst fabularny, z czasem przeplatany coraz liczniejszymi dygresjami dotyczącymi sztuki, filozofii, metafizyki i – co nie mniej ważne – dzisiejszej literatury. Po przeniesieniu na papier, dodaniu dialogów i zredukowaniu roli tradycyjnej fabuły, powstała forma dosyć niezwykła, lekceważąca konwencje kompozycja, która łączy w sobie cechy poematu, opowiadania, eseju filozoficznego, tekstu publicystycznego. J.N.: Są też w Krawcu elementy dramatu, groteski, satyry z jej niekiedy niewybrednymi środkami, jak pamflet, paszkwil czy inwektywa. Nie obawiasz się, że prowokacyjny i satyryczny wiersz „świąteczny coitus” z IV księgi zostanie najczęściej cytowanym fragmentem Krawca i przesłoni intelektualne, etyczne i estetyczne wartości całego poematu? T.S.: Nie, nie wydaje mi się. To trochę tak jak z trzynastą księgą „Pana Tadeusza”, tylko że tutaj ja sam jestem autorem. IV księga Krawca zawiera wprawdzie imagines vulgare, ale służą one podkreśleniu jej satyrycznego i groteskowego charakteru; ten charakter wzmacniają dodatkowo pojawiający się w niej niektórzy współcześni krytycy i literaci, którzy przemawiają tekstami zaczerpniętymi z własnych recenzji i utworów. J.N.: Te teksty są absurdalne i komiczne... T.S.: To nie moja zasługa. J.N.: Ale mamy też w Krawcu fragmenty z Horacego, Szekspira, Mickiewicza, Eliota, Gombrowicza, Witkacego... Skąd pomysł na wprowadzenie do poezji elementów dramatu, cytatów i na tak swobodne wymieszanie postaci literackich i ich twórców? T.S.: Jak to zwykle u mnie bywa, pomysł przyszedł w trakcie pisania – ja piszę bez planu, bez szkicu, u mnie opowieść tworzy się na gorąco. Wprowadzenie do poematu cytatów i postaci znanych z literatury zdynamizowało historię i nadało jej fragmentom cech dramatu. W ten sposób mogłem też zrezygnować z erudycyjnych aluzji i pewne rzeczy powiedzieć wprost. J.N.: Bezpardonowo obszedłeś z Henrykiem Berezą – ulokowałeś go w śmietniku, czym z pewnością narażasz się całemu środowisku literackiemu. T.S.: Myślę, że nie całemu; zresztą sam się ulokował w śmietniku promując na przykład Masłowską. Bereza konsekwentnie działał przeciwko literaturze pięknej na rzecz literackich odpadów i – w najlepszym przypadku – plebejskości, jakiejś współczesnej jarmarczności. To szkodnik, całkowite zaprzeczenie takich ludzi, jak Poradecki, Sandauer, Błoński, którzy szukali w literaturze mądrości, piękna, wyobraźni, refleksji. Bereza szukał przetrawionych resztek. J.N.: Może nic w tym złego, niech każdy je to, co lubi. T.S.: Oczywiście. Tylko że lobby odpadkożerców jest bardzo silne i nadaje ton, zdobyło media, więc ma realną władzę i wmawia innym, że tylko jego potrawy mają wartość, ale na pytanie jaką – odpowiedzi brak. Skutkiem takiej nachalnej indoktrynacji i monopolu tandety nic istotnego w literaturze nie może się przebić i ginie pod masą śmieci, a twarz polskiej literatury to Masłowska. Osiągnęliśmy dno, i to zasługa między innymi Berezy. 3366 J.N.: Przyłączasz się więc w swoim krytycznym spojrzeniu na polską literaturę do Witkacego, Herberta, Miłosza, nawet Gombrowicza, którzy też dostrzegali i piętnowali powszechną w niej dewaluację wartości i degenerację języka, sprymitywnienie, antyintelektualizm, ucieczkę od metafizyki, wiedzy, wyższej kultury. T.S.: Takie mam wzory. Każdy ma takich mistrzów, na jakich go stać. J.N.: Wykorzystane w Krawcu cytaty z Witkacego i Gombrowicza również dzisiaj są bardzo aktualne. Warto przypomnieć, że oni byli niewygodni dla ówczesnego lobby literackiego, w zasadzie funkcjonowali poza oficjalnym obiegiem; często lekceważeni, wyśmiewani, oczerniani, niezrozumiani. Gdyby pojawili się teraz ze swoimi poglądami, pewnie by było podobnie i raczej nie mogliby liczyć na finansowe wsparcie państwa i szersze uznanie, dalej trwaliby w intelektualnym getcie, unieważnieni także przez skostniałe umysłowo środowisko akademickie. T.S.: To oczywiste, więc trudno się dziwić, że mam dosyć arogantów, którzy za pieniądze podatnika wydają książki a jednocześnie z pogardą traktują tych, którzy w ten sposób nic wydać nie mogą. J.N.: Nie mogą, bo nie znają właściwych osób czy nie wiedzą przed kim klęczeć, żeby dostać z publicznego portfela parę złotych. T.S.: Zazwyczaj tak jest. Przecież system wydawniczy w Polsce oparty o państwowe dotacje dla wybranych, zwykle tych samych, autorów a nawet dla wydawnictw to patologia, to nie ma nic wspólnego z wolnym rynkiem, społecznym zapotrzebowaniem czy misją kulturalną, to jedynie znany wyłącznie wtajemniczonym sposób na wygodne życie. J.N.: „Cóż, trzeba wiedzieć, z kim pić” – jak powiedział mi kiedyś pewien bardzo znany poeta tuż po odebraniu bardzo znanej nagrody. Jednak Krawiec to nie tylko satyra i groteska czy krucjata „przeciw nicości”, do której zmierza sztuka, to także historia, jak to zwykle u ciebie, wielowarstwowa, zmysłowa, balansująca na granicy realności i snu, osadzona w wyimaginowanej przestrzeni, poza czasem. Nie sposób tutaj zidentyfikować miejsce i czas akcji, nie poznajemy nawet imienia bohatera, nie wiemy, jak wygląda. T.S.: A od czego jest wyobraźnia? Te rzeczy w Krawcu nie mają większego znaczenia, przecież to poemat dygresyjny i filozoficzny; opowieść jest tylko pretekstem do... nazwijmy to... walki ideowej oraz do rozważań o życiu, śmierci, miłości, duszy, Bogu, sztuce... W dzisiejszym postchrześcjańskim czy wręcz postetycznym świecie te uniwersalne zagadnienia zostały unieważnione, to tematy wstydliwe i niemodne, w najlepszym razie błahe. Odwrócona aksjologia niszczy także sztukę i dlatego zamiast mądrej i szlachetnej twarzy polskiej literatury mamy gębę żula, dresiarza czy innego półanalfabety. J.N.: Czas leci i niekiedy ta gęba jest już przypudrowana i grzeczna. T.S.: Ale zęby ma dalej zepsute i oddech nieświeży. J.N.: I w głowie ciągle pusto. Żeby tę twoją walkę o twarz polskiej literatury w Krawcu poznać, trzeba iść do biblioteki, kupić tradycyjną książkę u wydawcy albo pobrać z internetu darmowego e-booka. Właśnie – dlaczego wersja elektroniczna jest za darmo? T.S.: Wydawca i ja dostaliśmy prywatny grant na tę książkę. Zgodnie z umową większość nakładu ma trafić do bibliotek, nieduża część egzemplarzy znajdzie się w sprzedaży detalicznej u wydawcy i będą one dosyć drogie, a e-booki mają być dostępne za darmo. J.N.: Odejdźmy nieco na chwilę od Krawca, bo mam pytanie natury ogólnej. Czy darmowa dystrybucja nie jest szkodliwa dla autora książki i dla rynku wydawniczego? Owszem, zyskuje na tym czytelnik, ale traci wydawca, dystrybutor, księgarz i autor. T.S.: Autorzy, producenci i handlarze wystarczająco zarobią na innych książkach – jakichś poradnikach, romansach, biografiach gwiazd z telewizora i całej reszcie literatury ubikacyjno-kuchennej oraz na dotacjach, nie trzeba się o nich martwić. Zaś na pytanie o szkodliwość rozdawnictwa udzielę jezuickiej odpowiedzi: czy powszechnie używane darmowe oprogramowanie dostępne w internecie, np. Linux, popularny Open Office, Firefox, Opera czy All Player, jest szkodliwe dla autorów i rynku informatycznego? A czy netart jest szkodliwy dla sztuki i twórców? J.N.: Fakt, przysparza im popularności, która w końcu przełoży się na korzyści materialne. T.S.: No może, ale przecież nie tylko o pieniądze chodzi. Ja nie jestem wyrobnikiem, tylko artystą, tworzę dla samego tworzenia, dla poznania siebie, nie myśląc o tym, ile na tym zarobię i jaki będę popularny. Tak jak Schulz, Witkacy czy Kafka nie muszę zarabiać pisaniem, więc stać mnie na to, żeby użyczyć swoje dzieło jeśli mam na to ochotę. Niech służy wszystkim, niech kopiują i czytają, byleby respektowali fakt, że to ja je stworzyłem. J.N.: Właśnie, kopiowanie to jedno, ale co z kradzieżą pomysłów, zbyt daleko posuniętą inspiracją, cytowaniem bez podania źródła, przerabianiem utworu a nawet podpisywaniem swoim nazwiskiem fragmentów nie swojego dzieła literackiego lub jego przetworzonej całości. Nie obawiasz się, że niejako dajesz na to przyzwolenie publikując jednocześnie książkę papierową i w sieci? T.S.: Ależ skąd, jakie znaczenie ma miejsce i forma dystrybucji? Zrzynać pomysły można równie dobrze z książki wydanej wyłącznie w wersji papierowej. Masz jednak rację, że najłatwiej jest okradać twórców mało znanych, netartowych, niszowych, którzy mogą stanowić pożywkę dla tych bardziej popularnych i bezpłodnych autorów poszukujących natchnienia w internecie. J.N.: Jeszcze chwilę pobądźmy poza Krawcem, ale w jego pobliżu. Mimo wzrostu popularności „druku” elektronicznego nadal chyba łatwiej sprzedać poezję w postaci tradycyjnej książki albo audiobooka niż e-booka. T.S.: Obawiam się, że poezję w ogóle można sprzedać dopiero wtedy, gdy jej autor dostanie Nobla albo ma program o gotowaniu w telewizji. J.N.: Ty nie chciałbyś, żeby twoje książki stały frontem do klienta na półkach empików i hipermarketów w towarzystwie dzieł takich pisarzy jak Krzysztof Ibisz, Jacek Dehnel czy Kasia Cichopek? T.S.: Nie. J.N.: Wielka sztuka nie syci się popularnością... T.S.: Różnie to bywa. Zwykle jednak rodzi się w życiodajnej ciszy i z wewnętrznej potrzeby. J.N.: A jak powstał Krawiec? Chodzi mi o to, czy jest to utwór dionizyjski, czy apolliński, stworzony w natchnieniu czy wykoncypowany? T.S.: Przypomina mi się tutaj świetny esej Nadieżdy Mandelsztam „Mozart i Salieri” i jej rozmowa z Achmatową, kiedy spierały się o to, czy lepszy jest dionizyski sposób tworzenia Mozarta, czy apolliński Salieriego. Wtedy znudzony już nieco Osip Mandelsztam wyszedł ze swojego pokoju i powiedział: „trzeba być i Mozartem, i Salierim”. Uważam dokładnie tak samo – poleganie tylko na trzewiach albo na głowie prowadzi do zabójczej nudy; wie o tym każdy świadomy twórca. Niektóre fragmenty Krawca są więc dionizyjskie, inne apollińskie, jedne są czysto „bebechowate”, jak to ujmował Witkacy, inne są dziełem chłodnego umysłu, a jeszcze inne to synteza dwu poprzednich. J.N.: Napisałeś ten poemat „jednym rzutem”? T.S.: Nie, zacząłem we wrześniu 2008 roku i co jakiś czas dopisywałem kolejne fragmenty; w tym czasie zajmowałem się głównie esejami, fotografią. Skończyłem Krawca w maju 2009 a od września zacząłem pisać Ogólną teorię jesieni. J.N.: Miałeś bardzo twórczy okres. T.S.: Nic nie dzieje się bez przyczyny. J.N.: Masz na myśli chorobę nowotworową? T.S.: Tak. W Doktorze Faustusie Tomasza Manna Esmeralda zaraża Adriana Leverkühna śmiertelną chorobą, uwalniając w ten sposób jego geniusz. Myślę, że są tutaj jakieś tajemne zależności, że być może niekiedy śmiertelne choroby wyzwalają twórczą energię. Tego wykluczyć nie można, bo przecież „są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom”. Ludzie są tylko zwierzętami przekonanymi o potędze swojego rozumu, a w istocie tak niewiele wiedzą. Ja jestem coraz starszy, mam coraz więcej doświadczeń, wiedzy, i jednocześnie coraz więcej pytań, których nie miałem będąc młodym. Więcej niż kiedyś zastanawiam się i zdumiewam. Uświadomienie sobie na własnej skórze przemijania i śmiertelności – nie poprzez lektury, rozmyślania czy nawet doświadczenia bliskich, tylko przez brutalne, osobiste obcowanie ze strachem, bólem i odchodzeniem, z ponurą szpitalną rzeczywistością – zmieniło mój sposób postrzegania świata i moją hierarchię wartości. To było prawdziwe przebudzenie. M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 [ [ T.S.: Jako kontrargument można przywołać chociażby Byrona czy Słowackiego. Stwierdzenie Kawafsa nie do końca jest prawdziwe, bo znam ludzi dojrzałych, w tym poetów, którzy nic do powiedzenia nie mają, są intelektualnymi i emocjonalnymi trzynastolatkami. Dziwi mnie tylko, że wielu młodych z upodobaniem pisze o smutku życia, śmierci, przemijaniu, rozkładzie – myślę, że jeśli nie mają intymnych w tej materii doświadczeń, to jest to zwykła poza, efekciarstwo, cierpienie gimnazjalisty, któremu panienka odmówiła tańca na szkolnej dyskotece. Dopóki lekarz nie powie „został panu najwyżej rok” i nie poczuje się strachu ściskającego za gardło, śmierć jest abstrakcją. J.N.: Doświadczony życiowo Mickiewicz użył wobec twórczości aroganckiego i wypieszczonego Słowackiego określenia „kościół bez Boga”. Czy więc nawet zdolny młody poeta, ale bez doświadczeń i przemyśleń nie jest jałowy, czy jego energia nie jest pusta jak kalorie alkoholu i może co najwyżej otumanić albo – w nadmiarze – doprowadzić do torsji. T.S.: Zależy o czym pisze, poezja to przecież nie tylko refleksje wynikające z doświadczeń, życiowej mądrości. Ale masz rację mówiąc, że pustymi kaloriami wybrednego umysłu wyżywić się nie da, bo do tego potrzeba bogatej i urozmaiconej strawy, prawdziwych przeżyć i wiedzy. Dlatego w sumie bardziej ufam starym poetom. Thomas Hardy zaczął pisać wiersze dopiero po sześćdziesiątce i okazał się poetą wybitnym, lepszym niż powieściopisarzem. Zebrane poezje dojrzałego Larkina są bardzo skromne objętościowo i doskonałe, ale dużo mniejsze od jego mało znaczących juweniliów. Przykłady można mnożyć. J.N.: Ty zacząłeś pisać poetyckie opowiadania tuż przed czterdziestką, wiersze po czterdziestce. Bardzo długo zwlekałeś z ich wydaniem a gdy już się ukazały, pojawiły się sukcesy, i to międzynarodowe, w drugiej dziedzinie, którą się zajmujesz, mianowicie w fotografii, więc dosyć się to wszystko zagęściło w czasie robiąc wrażenie artystycznej eksplozji. Do tego publikowałeś eseje o sztuce i literaturze, prace teoretyczne z dziedziny fotografii, zajmowałeś się krytyką literacką. Ostatnio dostałeś stypendium twórcze Ministerstwa Kultury, dołączyłeś więc do grona profitariuszy. Co dalej? T.S.: Skończyłem z krytyką, esejami, recenzjami. Powoli powstaje zbiór wierszy i krótkiej prozy oraz nowe fotografie – w sumie praca na kilka ładnych lat. Poza tym tłumaczenia, lektury. J.N.: A co z wierszami z niepublikowanego zbioru Wściekli ludzie? T.S.: Zostawiam w szufladzie. Kilka najbardziej„ulizanych” ukazało się w „Krytyce Literackiej” w ubiegłym roku. Niektórych opublikować nie mogę, bo byłbym oskarżony co najmniej o terroryzm, działalność antypaństwową, szerzenie nienawiści do polityków, namawianie do zbrodni i pornografię. Nawiasem mówiąc to ciekawe, że orędownicy wolności słowa z czasów PRL-u zamykają usta tym, którzy chcą nieskrępowanej wolności słowa dzisiaj. J.N.: Bo punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Może jednak kiedyś nastanie wolność wypowiedzi i nie będzie potrzebna autocenzura? T.S.: Może kiedyś, ale w dzisiejszej fasadowej demokracji to niemożliwe. Na razie zmierzamy w stronę społeczeństwa orwellowskiego, czyli pełnej kontroli państwa nad zniewolonym obywatelem. J.N.: Mimo twojej ponurej historiozofii wizja świata przedstawionego w Krawcu nie jest zbyt pesymistyczna. Bohater cieszy się życiem, przyrodą, kocha z wzajemnością, kontempluje, tworzy. T.S.: Znalazł wolność w sobie. Dojrzewa, zdaje sobie sprawę z tego, że świat do niego nie pasuje, ponieważ świat został skrojony dla szczęśliwego barbarzyńcy i bezrefleksyjnego zaprogramowanego robota. Mój bohater stara się więc dokonać poprawek w tej konstrukcji, by rzeczywistość go nie uwierała. Usiłuje ją uporządkować, nadać jej głębszy sens, formy. To tylko z pozoru donkiszoteria, bo jednak powoli ewoluuje w stronę świadomego i krytycznego obserwatora, staje na zewnątrz, a co najważniejsze – tworzy. J.N.: Co przybliża go do boskości... T.S.: W pewnym sensie twórczość artystyczna to powoływanie nowych światów, jakaś namiastka bycia Bogiem. J.N.: Podobnie jak odkrycia naukowe. T.S.: Te akurat bardziej przypominają odrycie dziecka, że w kredensie jest schowany cukierek, są bowiem tylko odkryciami tego, co ukryte w Tajemnicy, nie zaś kreacją, tworzeniem nowego. Ale wróćmy do mojego bohatera – poprzez kontemplację i rozmyślania staje się wolny, poznaje siebie, wychodzi poza pospolity układ, który przeistacza się dla niego w rodzaj terrarium czy raczej humanarium. Ogarnia go zrozumienie i spokój. Wie, że to świadomość kształtuje byt, a nie odwrotnie, i to jest warunek prawdziwego szczęścia, które osiąga. J.N.: Jednak nie może zostać Bogiem, chociaż w swoich rozważaniach dotyczących potencjalnej boskości człowieka zaczyna dochodzić do interesujących i jednocześnie niepokojących – na przykład z punktu widzenia religijnego – konkluzji, jak chociażby łatwość osiągnięcia tejże boskości. T.S.: Nie wyczułeś w tym fragmencie Krawca ciepłej ironii i podziwu? To nawiązanie do wyzywającej postawy Konrada z Wielkiej Improwizacji. Nie, mój bohater nie chce zostać Bogiem w sensie posiadania wszechmocy i znajomości Prawdy, on raczej rozważa, jakby to było, gdyby mieć tę moc, ale po to, żeby ostatecznie przestać wątpić i dostrzec doskonałość tego świata, której istnienie zakłada, właściwie jest jej pewien, pragnie tylko absolutnego dowodu. On jest człowiekiem myślącym, więc nieobca jest mu refleksja, skutkiem tego nie przyjmuje religijnych dogmatów, dyskutuje z nimi. Jednak nieszczęściem byłoby dla niego, gdyby świat nie okazał się boskim dziełem, bo to wykluczałoby świata doskonałość i eliminowałoby największy jej przejaw, czyli nieśmiertelność duszy. To deista, ale na sposób bardziej romantyczno-młodopolski niż fizyczno-naukowy. J.N.: Są w Krawcu fragmenty nawiązujące do dramatów i powieści Witkacego, chodzi mi tutaj o nawoływanie do świadomego reżyserowania własnego życia, o przeżycia metafizyczne, o obraz zszarzałego i zobojętniałego społeczeństwa jaki przedstawiasz. T.S.: Reżyseria życia ma bohaterom Witkacego dać złudzenie, że spełnia ono w ten sposób warunki dzieła sztuki, oni są uczestnikami gry w poszukiwanie przeżycia „dziwności istnienia” i wszyscy przegrywają. Witkacy jest prorokiem zagłady. U mnie to nie jest już kwestia wiary w zagładę, bo przecież bez wątpienia żyjemy w świecie, który Witkacy dokładnie przewidział – na naszych oczach dogorywa filozofia, etyka, sztuka, logika, metafizyka, ba, nawet edukacja, a postępuje zbydlęcenie człowieka, powstaje homo consumatus felix. Mój bohater jednak walczy z nicością i wygrywa, na ile to możliwe izoluje się od pospolitej rzeczywistości. J.N.: Ale nie tylko sprawy ducha liczą się dla bohatera – jest to też człowiek cielesny i namiętny, co widać po jego wizjach nawiązujących do słynnego obrazu Courbeta Źródło wszechrzeczy, pornograficznych snach czy erotycznych wspomnieniach z dzieciństwa. T.S.: Cóż, pomimo osiągnięcia nadświadomości nadal jest tylko człowiekiem, istotą skazaną na fizjologię, na cielesność i wynikające z niej prawa – prawa zresztą boskie, jeśli przyjąć biblijną koncepcję powstania świata. J.N.: Czy można powiedzieć, że Krawiec jest wyznaniem twojej filozofii? T.S.: Każda moja książka zawiera rozważania filozoficzne. Zastanawiam się nad zagadką bytu, próbuję wyjaśnić sobie świat i go opisać. Robię to za pomocą literatury i fotografii. To są takie molekuły systemu, które może kiedyś stworzą spójną całość. J.N.: Ile w bohaterze Krawca jest z ciebie? T.S.: Dużo. Fot. Sybilka Storie J.N.: Czyli jesteś szczęśliwy, jak on! Czego ci zatem życzyć? T.S.: Hm... może tych transcendentalnych przeżyć szczytowych, o których pisał Abraham Maslov? Myślę, że bezinteresowna miłość do ludzi i świata, która jest tych przeżyć konsekwencją, to najlepsze, co może nas spotkać. Gazeta literacka 3 73 7 R O Z M O WA J.N.: Twój ulubiony poeta Kawafis twierdził, że poezje napisane przed czterdziestką są nic niewarte, bo jedynie człowiek dojrzały ma coś do powiedzenia. ESEJ Natalia Krzemień A wrom Suckewer (15. 07. 1913–19. 01. 2010)1 to postać pod wieloma względami niezwykła. Jego przyjaciel, Michał Czernichow (obecnie poeta Michał Astur) wspomina swoje przyjęcie z okazji czternastu urodzin, na których Awrom siedział na wprost wiszącego na ścianie obrazu – reprodukcji dzieła włoskiego malarza Giorgionego – „Koncert” i nie mógł oderwać od niego wzroku. Już wtedy było wiadomo, że Suckewer posiada duszę artysty. Każda poetycka fraza zawarta w jego wierszach stanowi jedyny, niepowtarzalny byt. Twórczość poety jidysz2 opiera się na schematach aksjologicznych, takich jak przyjaźń, miłość, dobroć, odwaga. Niemniej jednak centralne miejsce w jego twórczości zajmuje przyroda. Fascynacja zmysłowością przyrody, którą żydowski poeta ukształtował w sobie podczas dzieciństwa na Syberii, stanowiła charakterystyczny rys jego późniejszych wierszy. Oto fragment jednego z nich: Stoją drzewa – nieme wiolonczele, tysiąc cisz w czas pogody rozmawia jasną mową łodyg (…) W dolinie nuta żywa czystym dźwiękiem się niesie, gwiazda poranna czuwa i barwą nocy spływa”. Awrom Suckewer jako najważniejszy poeta literatury jidysz XX wieku W poetyckiej twórczości Suckewera szczególnie istotny, duchowy wymiar zyskało miasto rodzinne Wilno z jego uliczkami, widokami i żydowskimi mieszkańcami. Poezja Awroma jest monumentalna, ponieważ ukazuje tragedię miasta bliskiego sercu poety –wielkie, nadludzkie cierpienie w wileńskim getcie: Pierwszy wers utworu stanowi świadectwo przebogatej wyobraźni oraz wrażliwości poety. Czy można sobie wyobrazić bardziej odkrywczą metaforę drzew? Myślę, że nie. Czym są drzewa w powyższym utworze? Instrumentami posiadającymi duszę, kryjącymi w sobie pamięć o twarzach, które dziś można ujrzeć już tylko na fotografii. W opisie przyrody narrator jest dyskretny i powściągliwy. Druga zwrotka jest dowodem na to, że poezja Suckewera jest zarówno muzyczna, jak i malarska. Przypuszczam, iż poeta wykorzystał wątki muzyczne w utworze nie tylko w celu zdynamizowania opisu poetyckiego, ale również ze względów sentymentalnych, ponieważ jego ojciec w domu rodzinnym często grał na skrzypcach. Wpływ na rozwój Suckewera jako człowieka i jako poety wywarł też jego wieloletni przyjaciel, malarz Marc Chagall. Poeta cenił Chagalla za wszechstronny talent oraz za to, że konsekwentnie pisze w języku jidysz. Ilustracja sławnego malarza zamieszczona w jednym z poematów Awroma stanowi wręcz idealne uzupełnienie surrealistycznej twórczości poety. Zamiłowanie do przyrody wyrażał także Bolesław Leśmian, którego poeta był wielkim miłośnikiem. Zachwycony poezją Leśmiana recytował „Łąkę”: (…) Przyszły do mnie motyle, utrudzone lotem, Przyszły pszczoły z kadzidłem i mirrą i złotem, Przyszła sama Nieskończoność, By popatrzeć w mą zieloność – Popatrzyła i odejść nie chciała z powrotem (…) Katastroficzny obraz połączony z surrealną wyobraźnią składają się na wstrząsającą tonację wiersza. Zacieranie granicy między ponurą rzeczywistością wojenną a fantazją jest nader dostrzegalne dzięki zastosowaniu przez poetę konstrukcji metaforycznych i sprawia, że treść utworu staje się jeszcze bardziej wymowna. Ostatnie dwa wersy stanowią przykład kontrastu, charakterystycznego dla literatury okresu II wojny światowej (między innymi wiersz Czesława Miłosza: „Campo di fiori”) i dość często stosowanego u Suckewera. Dokonując całościowego przeglądu twórczości poety warto zwrócić jeszcze uwagę na inne przykłady, takie jak: „w powietrzu świat ów, którego nie ma” czy „błękitny niebyt – jego nienawiść i miłość jego”. Utwór jest ekspresyjny, podszyty tragizmem. Nagromadzenie orzeczeń powoduje, że wiersz jest dynamiczny. Ponadto zawiera ukryty, aczkolwiek bogaty ładunek emocjonalny, bowiem poeta pisze z perspektywy widza głęboko poruszonego losem własnego narodu zdegradowanego do roli numerów i skazanego na spalenie. Udaje mu się jednak zachować niezbędny dystans, gdyż będąc w niebezpieczeństwie nie zapomina o swoim powołaniu, że jest poetą. Poezja w tamtym dramatycznym okresie stała się dla Suckewera jedynym schronieniem. Zaskakujące zestawienie „Baltazar nowy” jest efektem chęci ukazania absurdu wobec nieustannego procederu zabijania. Utwór w całości spowija introwertyczna aura, będąca jakby zapisami mrocznych snów. Pisarz, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, Elie Wiesel dostrzegł w twórczości Awroma Suckewera wieczność. Wyraził opinię, iż poetę jidysz się nie czyta, lecz uczy się tak, jak uczymy z doświadczeń z przeszłości – we wciąż nowym ujęciu. Można przyjąć, iż czytelnik poprzez nadzwyczajną plastyczność obrazu poetyckiego czuje się współuczestnikiem aktu tworzenia poezji, co stanowi niewątpliwie walor uniwersalizmu. Każda poetycka fraza zamienia się w coś nieuchwytnego, pozaziemskiego: Wszyscy jesteśmy Ahaswerami diamentami w głębi oceanu, naszym migotliwym blaskiem oświetlamy stawanie się i istnienie I umieramy jak gwiazda Izraela i zmartwychwstajemy razem z nimi. (Strofy kreślone w Warszawie) Ryc. Marc Chagall Czy Suckewer w powyższym wierszu nie przypomina mitycznego Apollona? Myślę, że tak. Poeta oświetla każdą strofę, podobnie jak Apollon zsyłał światło na ziemię, wytyczając słońcu drogę. Demaskacja ponurej i tragicznej rzeczywistości wojennej została przysłonięta świetlistą nadzieją na zachowanie pamięci o martyrologii Żydów w postaci pełnego liryzmu języka. W utworze panuje nastrój melancholijny, skłaniający do refleksji. Życiowa odwaga poety spowodowała, że jego twórczość jest pozbawiona elementów rozpaczy, autor wystrzega się nihilizmu. Poeta nie miał czasu rozpaczać. Gestapo przetrząsało miasto w poszukiwaniu ukrywających się Żydów, a wydział Rosenberga na czele z Awromem Suckewerem i jego towarzyszami prowadził intensywne poszukiwania zbiorów książek żydowskich. Żydowski Instytut Naukowy JIWO stał się wkrótce magazynem różnych bibliotek: żydowskich, polskich i rosyjskich. Niestety, większość prac członków Papierowej Brygady poszła na marne, gdyż Wilno 3388 Może i te słowa światła doczekają swego Gdy nadejdzie ich godzina Rozkwitną znów niespodzianie ? I jak to ziarno pradawne Które w kłos się przemieniło Słowa będą przywrócone Będą karmić, będą wspierać Naród w jego wiecznej drodze. Spójrz, krążą wśród nas poniżeni, ich tatuaże płoną im na rękach niczym żar piekła – odwracają się twarze, (…) wzlatują im do góry numery spod skóry i cierpliwość tracąc trzepoczą i wstępują do pałacu, gdzie już Baltazar nowy we krwi się zatacza. (Poniżeni) (Jasny świt) po wyzwoleniu stało się sowieckim obozem jenieckim. Niemniej jednak, część zbiorów z wileńskich archiwów JIWO udało się ocalić, co nie zmienia faktu, iż sporo cennych materiałów zostało spalonych przez okupantów niemieckich. Awrom Suckewer wierzył w ostateczne zwycięstwo literatury: (Kemdlech wejc, [w:] Jidysze gas) Poezja Suckewera jest liryczna i pełna tęsknoty, o czym mogą świadczyć słowa otwierające poemat „Do Polski”: O, ziemi ojczystej mej siostro rodzona,… Dziś w Polsce Cię szukam, lecz co tu się stało ? Już nie odpowiadasz mi w swoim języku, (…) Mickiewicza mowa Straciła swój urok. Jest sucha, jałowa. A przecież dźwięczała, z żydowską do pary, Jak dwa kryształowe bliźniacze puchary, Gdy jeden o drugi się trąca na zdrowie. Choć cenię wciąż wielkich poetów w Twym słowie I wśród największego nawet przygnębienia W Panu Tadeuszu szukam pocieszenia. Poeta, który sięgnął do hermetycznych dla większości utworów Cypriana Kamila Norwida i stworzył poemat tak bardzo norwidowski, między innymi ze względu na ukrytą muzykalność, nie może zrozumieć co zaszło i swój żal wyraża słowami polskiego wieszcza, Adama Mickiewicza. Udowadnia, że jest poetą romantycznym, identyfikując się ze słynnym wieszczem i wspominając „Pana Tadeusza”. Na szczególną uwagę zasługuje pierwszy wers poematu, który podkreśla silne przywiązanie Awroma Suckewera do polskiej literatury i kultury, a jednocześnie podtrzymuje wierność wobec żydowskiego dziedzictwa. Poemat jest wstrząsającym i poruszającym pożegnaniem poety z Polską po tragicznych przeżyciach czasu Zagłady oraz gorzkich doświadczeniach ocalałych Żydów w pierwszych latach po II wojnie światowej. Suckewer bez uprzedzeń, bez nienawiści, bez złości, odwołuje się do wartości wspólnej polsko-żydowskiej historii. Pisze w imieniu dwieście pięćdziesiąt tysięcy Żydów, którzy wrócili do Polski albo wyszli z lasów, bunkrów, z kanałów, z kryjówek urządzanych dla nich przez polskich przyjaciół. Po pogromie kieleckim ogromna większość ocalałych nie widziała już żadnej możliwości pozostania w Polsce. Warto zajrzeć do książki cenionej dziennikarki, Teresy Torańskiej pt.: „Jesteśmy. Rozstania’68”, aby dowiedzieć się jaki ślad tamtych wydarzeń noszą w pamięci marcowi emigranci. Niekwestionowanym atutem poezji Suckewera jest również wolność, charakteryzująca się odejściem od standardowych form twórczości w ówczesnej poezji żydowskiej poprzez nowatorski język i oryginalną treść. Był pierwszym żydowskim poetą, który wprowadził do jidysz nowe słowa. Autoteliczna wartość języka służy w jego przypadku przede wszystkim przekazowi duchowemu i pozostawieniu przesłania następnym pokoleniom, chociaż wartość estetyczna utworów poety znajduję się na najwyższym poziomie i przykuwa uwagę. Misja Awroma Suckewera wyrażająca się zarówno we własnej działalności literackiej, jak i w ochronie cennego dorobku kultury żydowskiej posiada wymiar symboliczny. Znamienny jest cytat zawarty w Talmudzie: „kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat”. Analogicznie: „kto ratuje jedno słowo, ratuje pozostałe”. Natalia Krzemień Literatura: 1. Suckewer A., Wiersze i małe prozy; Shmeruk Ch., Awrom Suckewer i poezja polska; Fishman D.E., Okruchy ocalone z płomieni, [w:] „Cwiszn. Żydowski kwartalnik o literaturze i sztuce” nr 1-2, red. K. Kazimierowska, 2. K. Szymaniak i in., wyd. Fundacja Shalom, Warszawa 2010. Kac D., Wilno Jerozolimą było. Rzecz o Abrahamie Sutzkeverze, red. M. Malessa-Drohomirecka, E. Biernacka, wyd. Fundacja Pogranicze, Sejny 2003. Inne: Rysunek Marca Chagalla. Ilustracja z hebrajskiego wydania poematu Sutzkevera Siberia, Jerusalem 1953 Czytelnik polski spotka się z różnymi pisowniami imiona i nazwiska autora, on sam stosował różne zapisy, m.in. Abraham Sutzkever. Stosowana przeze mnie pisownia to standardowa wymowa języka jidysz. 2 Język potoczny Żydów aszkenazyjskich, czyli potomków wychodźców z terenów niemieckojęzycznych. 1 M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska W zawieszeniu Czterdzieści dwa metry kwadratowe to za mało, żeby rozproszyć skrajne mniemania, uniknąć zderzenia planet. Jutro nauczę się kochać w pięciu smakach, równoważyć proporcje, ale wpierw pobiegnę z rozwianymi włosami do parku, położę się naga i pozwolę posiąść ziemi. O północy zalepię oczy gliną, w ustach założę pszczołom pasiekę (omiodzą język). Potem przyjdę do ciebie spętana powrozem szalonej M i zasnę. przesunęłam granice na szukanie ciebie w warstwach nieożywionych Drzeworytm Tunele Słońce jest wierne. Przejściem podziemnym w różnych przebraniach wraca też księżyc. Obrosłam znakami zapytania. Wciąż szukam wąskiej ścieżki dopuszczającej zagubienie. Jeśli zamiast pacierza powiem ci nie, czy rankiem zięba znów dla mnie zaśpiewa? Niektórzy w ciemności widzą lepiej, ja zwyczajnie zasypiam. Regeneruję kosmos. Jan Henryk Cichosz tu wszystko dopiero się rodzi wyłania się więcej bez krzyku kamień połknął całą mądrość ziemi dlatego (wy)trzyma ciężar nie do zniesienia dla miękkich ty masz w sobie pełnię ja jedynie strzępy nadziei że kiedyś cię znajdę w kamieniu pośród wapiennych żeber Karma budzik i niedopita kawa szybki telefon w radiu mówią że minęła już ósma jeszcze tylko klucze i kilka słów szminką na lustrze do męża a na ulicy jakaś klepsydra o Boże! umarł mój sąsiad i ta myśl: „kiedy on to zrobił..?” a obok wędrująca po pniu brzozy mrówka i frunąca do ula pszczoła Gazeta literacka Granat rozlał się w jego oczach. Zasłonił gwiazdy, krawężniki, twarze codzienne i te wyczekiwane z największym namaszczeniem. Patrzę w lustra nocy, i krwawię. Znam ciąg dalszy; co gorsze żaden znak stopu nie zadziała. * * * Fotografia Moja spowiedź Pośpiech Chaotyzm Wiele szczęścia widziałam w życiu, wiele zażyłam. Zła – nie chcę tak tego nazywać – też sporo. Ale piękno polega na tym, że nic nie zakleszczyło mnie na stałe, nie objęło swoim pędem. Wciąż jestem naiwnym dzieckiem ulegającym chęci poznania szczegółów. Dzieckiem, które niesie w piersi ptaka z kolorowymi snami. Oto ja, który jestem fanem wszystkich sztuczek, wciąż ślęczę nad zwojami map ufny w nieomylność kartografów i Literę Prawa, doskonale wiedząc, że nic nie jest Ważne, dopóki się nie dokona ... Porozbierane na czynniki pierwsze wszystkie wątpliwości oglądam pod światło, stopniowo tracąc ostrość wzroku ... i poczucie czasu. Jak wygłodniały i poobijany pies obwąchuję wszystkie tropy, dźwigając w plecaku, na przekór logice, doskonale podrobione klucze, tak jakby nie było Wiary w to wszystko, czego jeszcze nie ma... Oto ja, stoję przed Tablica Wielką z okruszkiem kredy na kredyt... Pogubiłem klucze do wszystkich niedomkniętych drzwi. Okulary do odczytywania ważnych rzeczy. Adresy do miejsc pierwszych. Niewysłane listy do tych, których już nie ma. Zapomniałem wszystko to, co było dobrocią. Pamiętam wszystko to, czego nie powinno się pamiętać. Zbyt często pozostawiam pytania bez odpowiedzi. Zabieram głos w sprawach mało ważnych. Nie umiem powiedzieć: „Nie” nawet sobie. Zapisuję wszystko to, co jest być może błahe. Zawracam Panu Bogu głowę, w chwili gdy jest zmęczony. Więcej już nic nie pamiętam Ryc. Małgorzata Rozmarynowska Mieć ciepło i spokój drzewa z letniego popołudnia. Jego wytrzymałość na ciosy. Dostojność. Zasadzam korzenie w Miłości. Powoli chwiejność ustępuje pokorze, myśli zielenieją. Obrastam w warstwy odporne na zranienie. We włosach pierwsi lokatorzy szczebioczą hymn o krainie drzewem stojącej, hymn o Nibylandii, która rośnie po zgaszeniu świateł. POEZJA Przełamanie Przywyka do ciemności. Przestał tupać, przestał nadawać nawet imiona latawcom. Już tylko z dłoni zbiera ciepło, chaotycznym ruchem magazynuje wierność. W tajemnicy ciosa czółno. Ze znalezioną na strychu fotografią chodzę od domu do domu. Od drzwi do drzwi. Wszyscy bezradnie rozkładają ręce. Fotografia też milczy jak zaklęty głaz i z każdym dniem żółknie coraz bardziej. A przecież ich troje pod kwitnącą jabłonią z nadzieją na pamięć patrzyło w obiektyw staroświeckiego aparatu, za którym zapewne pół wsi przykleiło z ciekawości do szyb swoje nosy, tak jakby wiedziało, że jest świadkiem dotykania czasu ... Może oni byli Żydami z pobliskiego miasteczka, po których nie pozostał nawet pył, a pamiętanie o nich zostało wykreślone. A może byli gośćmi z daleka lub letnikami. A może Cyganami, którzy porzucili tabor... Ona w słomkowym kapeluszu, z czarnymi jak kruk włosami. On smagły, w białej koszuli. W środku dziewczynka z oczami jak węgielki, w sukieneczce w białe groszki... Rozwiesiłem to zdjęcie na wszystkich drzewach i tablicach ogłoszeniowych. Nawet zamieściłem je w Internecie. Cisza. Nikt ich nie rozpoznał... Marek Swatowski gdy kończył nowa rzeźbę a oczy pełne pszczół i uli i zamiast łez po twarzy spływa kropla słodka a za nim za jego plecami sady granatowe zaścielone złotymi jabłkami a On ręką zbrojną nóż wbijał w poranne niebo i spływał z okaleczonego nieba anioł i stawał się nagle taki przeźroczysty jakby zapłoną krajobraz w Nim 3 93 9 ESEJ Jerzy Suchanek F Slady w sladach Nie sposób już rozdzielać ról uczestnika i obserwatora. Konsekwencją najdotkliwszą jest zalew – szczególnie rzeczywistości wirtualnej acz nie tylko – „obrazkami” tandetnymi artystycznie, choć nierzadko o wysokiej jakości technicznej. Umasowienie fotografowania przypomina w tym względzie upowszechnienie czytania i pisania: większość wykorzystuje te umiejętności byle jak – do czytania i pisania głupot. Tak naprawdę to wszyscy i zawsze pozują. Odgrywany siebie samych – przed sobą, przed innymi. Tylko że popkultura zwalnia z podejmowania wysiłków intelektualnych, koncentruje się na wizerunkach, preferując sztuczną cielesność, sztuczną młodość i sztuczne piękno. Obraz fotograficzny musi więc przedrzeć się przez ten plastik i iść drogą malarstwa, którą to wybrało w reakcji na pojawienie się fotografii – czyli rezygnacji z realistycznego odzwierciedlania rzeczywistości (czy raczej jej fragmentów). Co oczywiście nie zamienia fotografii w malarstwo sensu stricto, gdyż, jak zauważa Susan Sontag w eseju Świat obrazów (w: Ead.: On Photography, 1973) „[…] zdjęcie to nie tylko obraz (tak jak dzieło malarskie jest obrazem), interpretacja rzeczywistości, ale także ślad, coś odbitego bezpośrednio ze świata, niczym odcisk stopy albo maska pośmiertna. Podczas gdy malowidło, nawet spełniające fotograficzne kryteria podobieństwa, nigdy nie jest niczym więcej niż przedstawieniem pewnej interpretacji, fotografia nigdy nie może być czymś mniej niż rejestracją promieniowania (fal świetl- Fot. Sybilka Storie otografie Sybilki Storie-Joachimiak pokazują relacje między fragmentem i całością, między peryferiami i centrum. Są kolejnymi próbami opisu tych dwóch opozycji, określających nasze postrzeganie rzeczywistości i nas samych. Tytuł cyklu: A tourist in your world jest deklaracją pokory wobec całości, której nie sprosta przecież nawet najbardziej szerokokątny obiektyw. Ten tytuł Sybilka Storie-Joachimiak zawdzięcza Susan Sontag, autorce dwóch najważniejszych książek o znaczeniu i sensie zdjęć – On Photography (1973) oraz Regarding the Pain of Others (2003). Rola aparatu fotograficznego jest istotna: obraz, jaki powstaje między dwoma mrugnięciami naszych powiek i który – najczęściej – z trudem zapamiętujemy, gdyż zacierają go następne, radykalnie różni się od tego samego obrazu zapisanego na nośniku materialnym lub elektronicznym. Migawka, wzorująca się na powiece, działa w przeciwieństwie do niej dzięki naszej pełnej świadomości. W efekcie, jak to ujmuje Susan Sontag: ”The camera makes everyone a tourist in other people’s reality, and eventually in one’s own”. Znamienne “eventually in one’s own” podpowiada, że pozycja turysty/obserwatora może być zbyt łatwym usprawiedliwieniem bierności wobec przebiegu zdarzenia. Fotografowanie – często decydująco – wpływa na to, co się dzieje. Przykłady to potwierdzające przytacza Sontag w Regarding the Pain of Others – unika jednak osądu postaw np. fotografów wojennych, nawet tych, których obecność powodowała egzekucje jeńców, dokonywane na pokaz, dla zdjęcia. Obserwator aktywny prowokuje, jego obecność nie jest pomijalna – w pewnym sensie działa tutaj znana z fizyki zasada nieoznaczoności Heisenberga, w uproszczeniu polegająca na tym, że proces obserwacji jakiegoś obiektu ma na ten obiekt istotny wpływ. W relacji zwrotnej zmiana dotyka fotografa, klosz neutralności pęka i staje się on aktywnym uczestnikiem i inspiratorem – czy tego chce, czy nie. Oczywiście nie dlatego gdzieś wybuchają wojny i wulkany, że zjawili się tam fotoreporterzy… Jednak sama obecność aparatu fotograficznego wzbudza zainteresowanie, zaś jego podniesienie do oka skutkuje co najmniej zmianą grymasu twarzy osoby, w którą celuje obiektyw. W tym sensie – poza zdjęciami wykonanymi z ukrycia lub z zupełnego zaskoczenia, bez wiedzy fotografowanych – nie ma i nie może być fotografii niepozowanych. Współcześnie, gdy niemal każdy ma nieustannie przy sobie aparat fotograficzny, a robienie fotek stało się manią powszechną, następuje swoiste zobojętnienie na „bycie fotografowanym”, tym bardziej, że często równocześnie jest się „fotografującym”. nych odbijanych przez przedmioty) – materialną pozostałością obiektu, jaką żadne malowidło się nie stanie”. A więc – idąc tokiem rozumowania Susan Sontag – mimo technicznego wsparcia, jakie dawała malarzom już od renesansu camera obscura, malarstwo tylko kopiuje rzeczywistość, jest jakby poza nią, natomiast fotografia pozostaje jej częścią (no właśnie: wraz z fotografującym …). Może nie jedynym, ale chyba najistotniejszym zwornikiem malarstwa i fotografii będzie więc kadr, choć termin ten w opisie malarstwa wydaje się zbędny. Choć malarz też kadruje, wybiera fragment. Tu wszakże fragment może pozostać fragmentem, wycinkiem, skoro jest kopią. W fotografii inaczej: fragment jest częścią całości i do niej musi dążyć, symulować ją, zapowiadać, w ten sposób przekraczać samego siebie. Wyrazistym przykładem takiej transgresji jest fotografia Sybilki Storie-Joachimiak nr 53. Z kadru ucieka postać młodego mężczyzny: nie dowiadujemy się kim jest, bo głowę już ocalił przed obiektywem. Nie wiemy też, czy ucieka przed fotografią, czy w ogóle przed czymś/kimś ucieka, czy tylko przebiega przez jezdnię? Mamy tu więc obraz poza obrazem (głowę/twarz przynależącą do całości poza fragmentem). Ale mamy też obraz w obrazie: odbicie stopy i łydki bohatera w kałuży a na tylnym planie odbicie w mokrym asfalcie i w innej kałuży kogoś nadchodzącego, a może odchodzącego – co może być dla uciekającego/ przebiegającego: albo zupełnie nieważne, albo właśnie bardzo istotne. Jeszcze powinniśmy się zastanowić, czy odbijające się w jeszcze innej kałuży drzewa są elementem przypadkowym, czy nie pominiętym z premedytacją? Czy te peryferia mają znaczenie i jakie dla centrum, którym jest przebiegnięcie/ucieczka? Owo „więcej”, którego się domagam/y jest po mojej/naszej stronie, w moim/naszym fragmencie/całości. Transgresja jest niewątpliwie Leitmotivem niemal wszystkich fotografii Sybilki Storie-Joachimiak. Kadry/fragmenty nieustannie dążą i domagają się całości, a równocześnie całość – ta przedstawiona i ta nieprzedstawiona – koncentruje się w poszczególnych fragmentach. Sybilka Storie-Joachimiak – jakby w myśl recepty wykoncypowanej przez Sontag – rejestruje światło i efekty jego działania (co może cośkolwiek tautologicznie brzmi), materializuje je. I zawierza światłu – bohaterowie jej fotografii manifestują się w postaci cieni, konturów, masek teatralnie dramatycznych i miraży. Autorka zdziera cały plastik ich powszedniej powierzchowności, wybiera pozy, gesty i grymasy, które pozwalają na odsłanianie emocji. Wykorzystuje do tego technikę nakładania fotografii na fotografię, znajduje naturalne odbicia lustrzane, nie stroni od podmalowywania niektórych kadrów. Preferuje zdjęcia czarno-białe i wysokie kontrasty, stosuje też technikę high-key lighting. Nawet – zdawałoby się trywialna – scenka rodzajowa w jej wykonaniu (fotografia nr 11) zostaje „wyeksportowana” w rejony metafizycznych lśnień. Allan Sekula w eseju Handel fotografiami (w: Id.: Społeczne użycia fotografii, 2010) podejmuje spór z powszechnym przekonaniem, że fotografia posługuje się „uniwersalnym językiem” obrazu. Uważa za „fundamentalne złudzenie” wiarę w to, ”że fotografia sama w sobie stanowi język. Fotografia […] nie jest samodzielnym ani autonomicznym systemem językowym, lecz zależna jest od ogólniejszych warunków dyskursywnych, zwłaszcza tych ustanowionych przez język werbalno-pisany. Znaczenie w fotografii jest zawsze konstrukcją hybrydyczną, wynikiem wzajemnego oddziaływania ikonicznych, graficznych i narracyjnych konwencji. Mimo istnienia pewnego niepochwytnego momentu semantycznej i formalnej autonomii […] fotografii zawsze w jakiś sposób towarzyszy jawny bądź niejawny tekst”. To rozpoznanie Allana Sekuly zgrabnie opisuje również fotografie Sybilki Storie-Joachimiak. Kolokwializując, są nie tylko konstruowane z różnych obrazów, ale wykorzystują wszelkie wymienione konwencje. Artystka ponadto umieszcza w niektórych z nich (por. fotografie nrnr 14, 79, 80, 87) słowa, znaki interpunkcyjne i matematyczne. Natomiast nie tytułując fotografii, nie obramowuje ich, nie zamyka odbiorcy możliwości snucia własnej opowieści we własnym języku i czasie, uznania śladów w śladach z fotografii za swoje, a przy tym nie powstrzymuje fragmentów przed swobodną transgresją w całość, a całości przed fragmentacją. Jerzy Suchanek Sybilka Storie: A turist in your world. Gdańsk: Fundacja Światło Literatury 2012, s. 24. 4400 M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 O to jest przed nami – czytelnikami – znalezisko Nachmana Zonabenda z 1944 roku, czyli zeszyt z wierszami Melanii Fogelbaum wydany nakładem wydawnictwa Sonar z Gorzowa Wielkopolskiego. Wiersze z miejsca tragicznego, miejsca na zawsze będącego już hańbą dla ludzkości – z getta; wiersze Żydówki, która pisała po polsku. Getto w Łodzi – stworzone przez Niemców – było miejscem specyficznym, rodzajem miasta przemysłowego w mieście przemysłowym; rodzajem parodii państwa dyktatorskiego1. Miało swojego „króla”, który za zgodą nazistów dysponował nawet własnymi pieniędzmi. Fogelbaum tak określiła to miejsce: „miasto, garnek rozpękły w drutach / miasto pstre a bez barwy / bez dźwięku / w skorupach ruder owiniętych drutem” [s.78]. Adolf Rudnicki w opowiadaniu „Złote okna”2 pisał, że jedzenie w getcie było rozdzielane raz na dziesięć dni. Jeśli ktoś był sam, zjadał wszystko od razu, a potem kładł się do łóżka i oczekiwał na śmierć. Głód, ból i lęk to ówczesna rzeczywistość. Wszystko to znajdujemy w wierszach Fogelbaum, która pisze: „lęk się wkulił że zmysłom uwiera [s.17]; ból pijany, świat nie dla nas / przez oczy głód / głodne są ludzkie oczy [s. 28]; ten pilny głód / co nie chce czekać „[s. 50]; „siny głód wydoił matkom piersi” [s.81]. Moment zamieszkania w Litzmannstadt Ghetto tak ujęła w wierszu: „Pulmanami obłędu niosła Cię w nieznane / z życiem nagle zamkniętym w lakier neseseru / w brudną ghetta wśród drutów północną riwierę” [s. 30]. Warunki socjalne tego miejsca były straszne: „dni jak słoma zmierzwiona w zawszonym legowisku [s.30]; w białym mrozie usnęły wszy” [s. 52]; „w moim strasznym mieście / błąka się tłum upiorów / krzyknęło sine dziecko / zduszone by nie krzyczało” [s. 49]. Psychiczne rozstrojenie, emocjonalna klęska i ponad ludzką siłę okrucieństwo czasów wychylają się z każdego wersu: „tu w kipieli życia / w cuchnący wrzątek życia / wrzątek ropy / w kałuże trupich chuci [...] w kloakach tętni życie / z rudych żył kału [...] czerwie wijących sieni / czerwie na cmentarnym czarnoziemiu / toczą umarłe drzewne ścierwo / i trupie włókna ludzkich ciał” [s.50]. Niektórzy byli zbyt słabi by to wytrzymać i wtedy decydowali o swojej śmierci: „czy wiesz jak rzęzi strach jam oczu wklęsłych / krzyk skaczących w ścianę z pięter / jak wyją oczy skaczących z pięter” [s.110]. Śmierć jest wszechobecna: „trupy, trupy, trupy [s.72]. Po mozaice ulic sparszywiałych / krakała bezgłośnie w czarnych skrzydłach szubienic / śmierć [s. 83]; słodko pachną trupy [s.71] upadł człowiek / i przemierzył śmierć obok cieni w śmietniku / tchem skwaśniałej zupy w ścierwie umarłych kartofli” [s. 73]. W getcie śmierć przychodzi najczęściej z głodu i choroby: zapalenia płuc – „kaszlem świszczą płaczą resztki płuc” [s.79]; szkarlatyny (zwanej płonicą, której objawem była gorączka, czerwone krosty) „sypią skoraloną płonicą” [s. 80], „płonica jarzębin majaczących czerwono” [s. 81]; tyfusu (zwanego durem plamistym, a przenoszony przez wszy) „dur / żar zwięźla sznury / żył / wszy plamią barłogi, słońce mózgi” [s.84]. Człowiek chory, głodny często uciekał w sen. Senne mary, przywidzenia są częstym motywem wierszy Melanii: „pustka i nieświt sen spóźniony jęczą” [s.92];„w zagony zmierzchu lecą / motyle snów [s.93]; I był sen przebudzony / w krawędzi powiek” [68]. Senne wizje wyznaczają również oniryczną grę słów: „Sen pokruszony w uschły liść / srebrnym włóknem ściekał w nocny staw” [s.40]. Jednak zapis tragedii czasów, tego, w czym autorka żyła, z czym obcowała – nie jest rodzajem poezji „zaangażowanej”. Stanowi raczej zeszyt pamięci, w którym padają słowa ciężkie, choć nie ma bezpośrednich ocen, swoistego psioczenia, użalania. To właśnie wiersze stanowią dla Melanii ucieczkę, zaklinanie rzeczywistości, zapomnienie o dramacie dziejącym się na oczach mieszkańców getta. Napisać – znaczy bardziej zrozumieć, a pisząc – móc się uwolnić, oderwać. Fogelbaum obrała dla siebie rolę twórcy. Twórczość niesie wyzwolenie. Stworzone światy poboczne pomagają Gazeta literacka PRZEZ żYCIE NIE DO PARY – O WIERSZACH MELANII FOGELBAUM Melania Fogelbaum w getcie w Łodzi, 1940 r. Fot. Mendel Grossman; zdjęcie znalezione przez Nachmana Zonabenda. nabrać dystansu. Wolnym jest ten, który tworzy, który skupia się na detalu, drobiazgu. Codzienne cierpienie nie stanowi sedna tych wierszy. Owszem pokazuje z czym przyszło się zmierzyć, ale gdy człowieka już wszystko zawiodło (zwłaszcza drugi człowiek) pisanie jest zabezpieczeniem moralnym, upewnieniem siebie samego, że jest się człowiekiem i że zna się antidotum na zło. Jeśli natomiast wiersze pokazują zło – to raczej jako rodzaj siły, przez którą cierpią niewinni ludzie. Fogelbaum nie ocenia nazistów, swoich oprawców nie umieszcza w świecie wierszy. Skupia się na tym, że to właśnie w sytuacji zagrożenia, degradacji fizyczności wciąż możliwe było przeżywanie choćby miłości, dostrzeganie piękna natury, zachwycanie się urokiem świata. I Melania Fogelbaum (z getta w Łodzi), i Marek Edelman3 (z getta w Warszawie) pozostawili przynajmniej w części przekonanie, że w pewnym momencie życie w getcie było normalnością, że ludzie pozostawali ludźmi. Żyli – zachwycali się pięknem świata – kochali. Melania o tym pisze dyskretnie, a jednak zaznacza w wierszu Miary nieznane: „Garście mroku / pustej nocy zegar / w szału kroplach / zachłyśnijmy się szczęściem!” [s.120]. A w innym wierszu: „Od twoich lędźwi do moich bioder nie tylko krzyk / Spływasz [...] Nie jęczmy kochanie tak strasznie” [s.72]. Natomiast wiersz pod tytułem „Szczęście” – niemożliwy tytuł w takich warunkach – a jednak: „pokochały się oczy rozkochane usta / słodycz ust potruła w maliny” [s.75], to zaznaczenie, że miłość była możliwa, że stanowiła również obraz tamtych czasów. Zastanawiają mnie dwa wiersze, w których kobiecą intuicją wyczuwam fakt, iż poetka mogła zostać w getcie matką. Pojawia się w tych wierszach nieokreślona postać, nazwana jednak w pewnym momencie – Córeczką! [s.127]. Słowa z wiersza wcześniejszego zaznaczają jednak: „Imię miałabyś: echo pieszczoty w obcej mowie [...] Nim poczęły z żył moich przeciekać w twe tętno / Soki [...] I przyszła nagła noc od krwi gorąca a już obojętna” [s.126]. Jest to wielki dramat. Czy rzeczywisty? – moim zdaniem tak. Ale przecież ta upragniona córka – mogła być równie dobrze nierealna, wymarzona ... Poetka pisze: „Miałam zszyć ci koboldzik, maleńki kapturek / Przed urokiem od węży, jaszczurek i mroku” [s.126 i s. 20]. Była gotowa uchronić swoje dziecko, odwołując się do tradycji domowego duszka kobolta, który wykonywał prace domowe dla mieszkańców domostwa i zabezpieczał przed złem. To miało być piękne dzieciństwo – tak piękne, jak plaże Waikiki na wyspie O’ahu na Hawajach. To była metafora raju, sennego wyobrażenia miejsca cudownego, spokojnego, miejsca szczęścia: „Jakże próżno czekała wiatrem i brzegiem i wodą / Daleka Waikiki” [s.127 i s.61]. Ale marzenia czy rzeczywistość nie spowodowały matczynej radości. Melania była sama: „przez życie nie do pary” [s.15] Miłość i piękno – choćby piękno przyrody. Poetka wielokrotnie w swoich wierszach odwołuje się do najstarszego i ukochanego motywu sztuki – do kwiatu, który ozdabiał perskie dywany, chińskie wazony i japońskie ryciny. Zdobił pochodzące sprzed 1500 lat pne. mury świątyń egipskich, pomniki asyryjskie i sumeryjskie. Znajdował się w grobowcu Tutenchamona odnalezionym przez archeologa Cartera4. Zawładnął sztuką holenderskiej mar- twej natury XVII wieku, wiktoriańską dekoracją i podbił secesję. Poeci, do pokolenia których Melania należała, uwielbiali kwiaty. Cała poezja przedwojenna, począwszy od Młodej Polski, ceniła motywy roślinne, jako ważny element „twórczej gry wyobraźni”. To Kazimierz Wyka5 zwrócił uwagę na fakt, że w okresie Młodej Polski motywy roślinne stały się chętniej podejmowane niż w okresach wcześniejszych naszej literatury, co tłumaczył zarówno wpływem francuskiego symbolizmu, dekadentyzmu, jak i ówczesnej ludomanii. Fogelbaum czasem kwiaty i inne rośliny traktuje jako dekorację, jako uosobienie piękna: „oczy urzekła zmierzwiona biel rumianków / wśród zszarzałych zieleni” [s.97]; innym razem jako wyraz wiary w życie – wartość samą w sobie: „w rozpadlinie czasu polny kwiat / patrz kwiat roztulił życie” [s. 35]; a czasem pragnieniem i uosobieniem szczęścia: „a mnie się marzy droga w południe / las rozgorzały w jesiennej wiośnie / fioletowe sny fiołkowe” [s.86]. Życie zaczyna się, a właściwie istnieje w zachwycie światem roślin. Czym bowiem są „kręgowidy szare” – jak nie oddaniem w plastyce języka istoty piękna przyrody: „Żółtozłocze łzawy / Twardolepkie mioduny / Kręgoliste mleczany / Żółtuńce cytrynne / Sękolite skrzypce / Odrętwy kwiatczane / Ciemień niebędny / Gwiezdna zielenica / Płaskuń się rozwidlił / Wilgoziem” [s. 11]. Ta leśmianowska konwencja wspaniale oddaje warsztat poetycki Melanii, osadza jej pisanie w konwencji czasów w jakich żyła i podbija znaczenie współistnienia człowieka z przyrodą. Melania musiała mieć dojście do ogrodu, o którym wielokrotnie pisze: „nocą ciężką od jabłoni / porzucam mokry ogród” [s.89 i s. 94]. Dwa wiersze rozpoczęte tymi samymi wersami zastanawiają – a może miała swój wewnętrzny ogród, swoje miejsce w umyśle, do którego nikt inny nie miał dojścia? Getto łódzkie przetrwało najdłużej. Jego rola ekonomiczna i liczba mieszkańców sięgająca 160 tysięcy Żydów6 powodowały, że Niemcy wywozili do obozu zagłady w Chełmnie początkowo jedynie dzieci i starców. Do Auschwitz-Birkenau trafili w 1944 roku tylko ostatni wywiezieni – w tym 1 sierpnia 1944 roku Melanii. Trzydziestotrzyletnia, schorowana, na noszach, słaba i bezużyteczna tego samego dnia trafiła do komory gazowej. Może o godzinie 17.00 gdy rozpoczęło się Powstanie Warszawskie... i może jej dusza udała się od razu do ogrodu „gdzie słodko pachną pąkowia kokony”[s.12]. Beata P. Klary Melania Fogelbaum Drzwi otwarte na nicość, opracowanie i komentarze: Z. Marek Piechocki i Leszek Żuliński, Wydawnictwo Sonar Literacki, Gorzów Wlkp. 2012, s. 158. Por. P. Levi, Pogrążeni i ocaleni, przeł. S. Kasprzysiak, Wydawnictwo Literacki, Kraków 2007 2 A. Rudnicki, Złote okna (1963). 3 Edelman, I była miłość w getcie, Świat Książki, Warszawa 2009 4 Podaję za: W. Sołouchin, Zielsko. Przeł. B. Reszko. Warszawa 1987, s. 56. 5 Zob. K. Wyka, Główne dążności ekspresji artystycznej. [W:] Idem, Modernizm polski. Kraków 1968, s.175. 6 F. M. Cataluccio, Niemalże brewiarz środkowoeuropejski, Znak, Kraków, 2012 1 4 14 1 OCALONE Beata P. Klary ESEJ Sławomir Majewski Kobiety ich życia PIęKNOśĆ ZRODZONA W BURDELU (1) W gruncie rzeczy, każda aktorka to sprzedajna dziwka – tak zawsze było, jest i będzie, bo to nie jest zawód artystyczny, ale sprzedajny charakter! Lord Anthony Ashley Cooper O głównej postaci tego eseju zapisano tysiące stronic w opasłych księgach a jej imię i nazwisko weszło do historii powszechnej Anglii i historii angielskiego dramatu. Nie znaczy to, iż jest postacią powszechnie znaną Polakom, których pięćdziesiąt procent w ogóle nic nie czyta. Przypuszczam, że gdyby była bohaterką Dzienników Bridget Jones, zezowatą Niewolnicą Isaurą albo Ryśkiem z Klanu jej losy znałyby miliony. Ale na szczęście nie byłą postacią z powieści tylko z krwi i kości równie interesującą, co Barbara Radziwiłłówna, Żydówka Sara czy hrabina Cosel. Zatem po cóż o niej pisać dla Polaków z których pięćdziesiąt procent nic nie czyta? Bo ja piszę dla tej czytającej połowy a po drugie potóż, albowiem jak mawiają młodzi: bo to była super-laska. Super-laska a nawet więcej, bo to była mega-gwiazda Restauracji. Nie, Kochani, nie w restauracji, tylko mega-gwiazda epoki Restauracji. 6 maja 1649 ustanawiając DZIWNY ROK republikę Cromwell bez chwili Rok 1658 „był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i wahania stawia na jej czele swą ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia”, albo- wielce nabożną osobę, co jest wiem w on czas, jak raz na rocznice swych militarnych tryumfów o tyle zrozumiałe iż tylko dureń pod Worcester i Dunbar, Oliver Cromwell bredząc Dzieło moje nie ustawiłby się na czele pańskończone! kona chwilę później. Było pewne, iż władzę nad Anglią stwa które ukradł jak kokosz z dworskiego gumna. Aliści ubicie przejmie Ryszard, syn nieboszczyka no i prawie mu się udało. Ale króla i trwające lat jedenaście szatkowanie rojalistów i nie-purywszem i wobec wiadomo, że w polityce słówko „prawie” jest klęską, tanów było działaniem wielce niepragmatycznym i w krótkim której w przypadku Oliwerowego syna należało się spodziewać czasie zohydziło Anglikom pana Cromwella jako pana Cromwella gdyż był to osobnik bez śladów charyzmy i autorytetu ojca a do i wyznawaną przez niego formę anglikanizmu, doprowadzając w tego żaden wódz, strateg i polityk żaden, więc władza błyska- 1660 do restauracji monarchii z synem ściętego króla, Karolem wicznie mu się wymsknęła i chwacko ucapili ją oponenci. Nasi Stuartem w roli nowego władcy. To o Cromwellu przesławny dziadowie mawiali o faktotum jak Ryszard, iż to ni pies, ni wydra, alchemik i wizjoner Nostradamus napisał: coś na kształt świdra a i dziś jeszcze funkcjonuje porzekadło o kimś Bardziej kosz mięsa [rzeźnik] niżeli król Anglii, nie nadającym się do niczego, że dupa nie oficer. Suponuję, byśmy określając Ryszarda tą częścią ciała zapomnieli o nim tak, jak go Zrodzony w ciemnościach osiągnie swoją godność za pomocą siły. Tchórz bez wiary zaleje kraj krwią, zapomnieli rodacy kiedy zwiał z kraju i tyle go widzieli. A on ich. Jego czas jest już bliski. ROK 1660 Oliwer Cromwell pędzla Samuela Coopera. Powiadali zwolennicy teorii spiskowych liczni jak biblijna szarańcza, którzy nawet Boga gotowi są obdarzyć szwarccharakterem i cyniczną tendencją do faworyzowania Żydów sprzymierzonych z cyklistami, że Cromwell został czymsiś otruty a w materii spisku na jego życie cuś było na rzeczy. Ale że spiskoteoretycy we wszystkim węszą cuś na rzeczy ot, jak choćby osławiony wpływ gejowskiego lobby na torebkę niebieskiego Teletubisia, zostawmy ich tam gdzie Mzimu zostawia złych Murzynów i szparko wracajmyż do naszych baranów. Otruty grzybami czy nie, 3 września 1658 roku Cromwell umiera w glorii znakomitego żołnierza i wodza a zarazem nieprawdopodobnego religijnego oszołoma, piastującego z woli kadłubowego Parlamentu godność Lorda Protektora Anglii, Szkocji i Irlandii. Jak każdy nawiedzony dysponujący nieograniczoną władzą, dzielny wojak Oliver nim odszedł na niebieskie pastwiska, manu militari solidnie przetrzebił pogłowie obywateli Albionu za preferowanie odmiennej formy wiary, sodomię tudzież parę innych drobiazgów. Można domniemywać, iż z chwilą jego zejścia wielu Anglików zawołało Już nikt przez tego pana pozbawiony życia nie będzie! aliści, czy okrzyki brzmiały tak właśnie czy inaczej pewności nie mamy, przeto nie będziemy jak niektórzy rozsiewać wieści niesprawdzonych, zatem bezzasadnych i kłamliwych. Pan Cromwell tak był zawzięty na wszystko co dworskie i nie-purytańskie, że gdy w wyniku wojny domowej przejął władzę, rychło zdekapitował pomazańca Bożego Karola I Stuarta a przy okazji liczne stadko jego dworzan. I z całą pewnością byłby wyrżnął w pień wszystkich członków królewskiego rodu i dworu ale mu pod osłoną nocy spłynęli morzem do nieodległej Holandii w której zakotwiczają na dłużej. Karol I Stuart pędzla Anthonisa van Dycka. 4422 28 stycznia 1661 roku czyli niedługo po wykopaniu z Parlamentu i życia publicznego resztek Cromwellowskiej watahy, wykopano z grobu w Opactwie Westminsterskim truchło samego Cromwella. Umrzyka najpierw powieszono a następnie przy aplauzie gawiedzi pogrzebiono u stóp szubienic grodzkich. Czyn niepiękny i nad wyraz barbarzyński, lecz doskonale ilustrujący ówczesną obyczajność a przede wszystkim uczucia obywateli do fanatyka i dyktatora. Wraz z objęciem władzy przez świeżutko upieczonego Karola II, Anglię i Anglików ogarnia nadzieja na nowe, wspaniałe czasy. Dla historyka sformułowanie nowe czasy w odniesieniu do czasów post-rewolucyjnych nie zawiera żadnego novum, bowiem znawcy dziejów doskonale wiedzą iż rewolucje nie zmieniają koryt. Zmieniają się tylko żrące z nich świnie. A więc wataha Stuartów wymiata z dworu i urzędów mafię Cromwellowską, pozostawiając na stołkach tego i owego z krągłych łbów jak naonczas od krótkich fryzur zwano purytanów, po uprzednim złożeniu przez nich przysiąg na wierność nowemu władcy i zaparciu się poprzedniego pana. Co też nihil novi sub sole, bowiem od zarania dziejów wiadomo, iż nikt nie służy nowej władzy lepiej od zaprzańców. Tezę ową wyśmienicie potwierdził niejaki Szymon Kephas a paskudny czyn jego dogłębnie opisują Ewangelie. Zaprzańcy zaprzańcami a zdrowy trzon zwierzchności musi być wsparty na ludziach pewnych i zaufanych czyli na swoich, bo inaczej jakże bezpiecznie oszukiwać i okradać naród? Zatem natenczas każdy, kto miał odpowiednie wyznanie i pochodzenie a przy tym stracił krewniaka na szafocie, kogo pozbawiono majątku na rzecz republiki, kto mniej czy bardziej jawnie sympatyzował z dynastą Stuartów a szczególnie ci, którzy posiadali matkę, ojca, siostrę lub brata sypiających z kim trzeba, wszyscy oni dostali niepowtarzalną okazję zanurzenia ryjów w korytach. Bowiem z rewoltami jest jak z piwem: gdy opadnie piana złudzeń, na wierzch zawsze wypływają męty pospołu z szumowinami. Anno Domini 1660, jak korek wypływa na powierzchnię historii niejaki Samuel Pepys, absolwent Kolegium św. Magdaleny Uniwersytetu Cambridge, zatem młodzieniec kształcony acz ubogi wielce i natenczas kompletnie niczym się niewyróżniający. No może tym, iż pośród bliskiej familii ma potężną osobistość której sekretarzuje za skromniutki pokoik w Whitehall, opierunek, wikt i kilka funtów rocznie. Tym jego nad wyraz życzliwym protektorem jest sir Edward Montagu, dowódca floty republikańskiej na co dzień i od święta Samuelowy wujaszek. W kontekście późniejszych wydarzeń uznajmy za niepodważalny fakt, iże wujo obdarzony został nader krótką pamięcią, bowiem niepomny z czyjej kiesy bierze na jelenie combry, uciechy z dziwkami i szamerowane złotem gacie, cały czas dyktatury knuje jak ostatnia świnia z dworem królewskim na wychodźstwie przeciwko Cromwellowi, swemu chlebodawcy i towarzyszowi broni. Knucie, o ile kończy się sukcesem knującego, zazwyczaj przynosi profity a te w przypadku sir Edwarda okazały się nad wyraz szczodre. W uznaniu jego wybitnych zasług na polu zdrady i przeniewierstwa, natychmiast po restauracji monarchii obdarzono go tytułem lorda Sandwich, jednocześnie powierzając stanowisko admirała i pieczę nad Royal Navy. Chcąc familię tak znakomitą nieco przybliżyć Czytelnikowi, któremu może nie zechce się nurzać w ponad 1000 stron zapisków pana Pepysa, zaczerpnę szczodrą garścią z wprawdzie niedoskonałej jeszcze, lecz jakże przydatnej każdemu ćwierćinteligentowi Wikipedii, która o Samuelu Pepysie i jego progeniturze tak między innymi wspomina: Pepysowie byli starym rodem drobnoszlacheckim, zamieszkującym okolice Cambridge. Linia Samuela wywodziła się z Brampton, wsi leżącej na północny zachód od Londynu (obecnie Cambridgeshire). Bliskimi ich sąsiadami była rodzina Cromwellów, którzy tamtejsze dobra ziemskie odsprzedali sir Sydneyowi Montagu, ojcu Edwarda Montagu; wujowi Samuela drugiego stopnia. Był on protektorem Pepysa. (...) o karierze Pepysa zadecydowały jego wrodzone talenty. W 1655 Pepys ożenił się z niespełna 15-letnią Elizabeth Marchant de St. Michel, córką Aleksandra, emigranta – hugenoty z Francji. Zaczął wtedy też służbę u swego protektora Edwarda Montagu. W przededniu przewrotu rojalistycznego był jego sekretarzem. W 1660 został sekretarzem Urzędu Marynarki (Clerk of the Acts to the Navy Board), co zapoczątkowało jego karierę. Samuel Pepys był też szefem kancelarii Tajnej Rady Królewskiej. SKąD TEN POMYSł...? Zaczęło się w roku 1655, zupełnie jak w powieściach z kolekcji wydawniczej Harlequin. Naonczas człowiek-nikt, za to napalony jak buchaj dwudziestodwuletni Samuel Pepys zdobywa Elizabeth St. Michel, słodziutką czternastolatkę z kunsztownie lokowaną łepetynką, cycuszkami jak jabłuszka i usteczkami wydętymi jak u Bardotki smakującej sporych rozmiarów korniszona. Jak to bywa w przypadku miłości od pierwszego razu, młodzieniec dostaje hopla na punkcie szeroko dlań otwartej dzieweczki i sprawy nabierają impetu armatniej kuli. Zakochani padają na kolana a mając zapewnione dwustronne rodzicielskie imprimatur galopują do kościółka. Wybiegając z Bożego przybytku zrywają z siebie narzeczeńskie wstążki i nie ustając w galopie wskakują do łoża, w którym przechodząc z galopu w cwał, oficjalnie konsumują związek. Sielanka, nieprawdaż? Ano niezupełnie, bowiem w krótki czas po ślubie zakochana para rozdziela się przechodząc w stan separacji od stoła i seksu. Winę ponosili oboje, imć Pepys maniakalną zazdrością o nieliche wdzięki młodocianej małżonki a ona tym, że niebywale ochoczo angażowała się w sytuacje mocno zalatujące zdradą, jak łacno można wyczytać w Samuel Pepys’ Diary i to bynajmniej nie między wierszami. Nie oznacza to broń Boże, iże nastoletnia madame Pepys parała się li tylko pokładaniem w łanach zboża z każdym napotkanym chłopem i zadzieraniem pod nim kiecy. Gdy zamieszkają na swoim i dane jej będzie pełnić rolę pani domu, niejednokrotnie wstanie o trzeciej nad ranem żeby prać, albowiem o takich godzinach wówczas się prało. Gotowała mężusiowi przesmaczne, wielodaniowe obiadki (pasztety z jelenich i dziczych combrów, łabędziego mięska itp.), krzepko dzierżyła za pysk rozpustną a zapijaczoną służbę, przymykając oczy na rozliczne miłostki Samuela z domowymi służkami, bywało że mocno nieletnimi co zalatywało pedofilią a także na jego amory z paniami z mondu i z podłych a rozlicznych oberży Drury Lane. Do tego pani Pepys nie miała zielonego pojęcia o tym, że małżonek orze wszystko co mu pod lemiesz wnijdzie, acz jego odręczne szyfrowane zapiski roztaczają przed nami konterfekt wysokiej próby kurwiarza, wykorzystującego stanowisko, pieniądze i wszelką sposobność by niewolić kobiety. Oczywiście, wiele z tych dam wcale niewolić nie było potrzeby, albowiem jak mawiali starożytni nulla puella negat. No, ale kto się lubi ten się czubi, więc separacja się kończy i jakoś tak pod koniec roku 1658, korzystający z protekcji wujaszka-admirała, Samuel podejmuje pracę w Urzędzie Admiralicji na stanowisku sekretarza, najmując przy Axe Yard małe, jednopokojowe mieszkanko. To w nim 1 stycznia 1660 roku, dwudziestosiedmioletni Samuel Pepys ostruga gęsie pióro by pisać memuary. Chłopina nie przewidywał w najskrytszych marzeniach, że prowadzą go one na wieki wieków do historii i światowej literatury. I tu zaskoczę Czytelnika wyznaniem: nie jest to story o Elżbiecie i Samuelu Pepysach i żaden suspens nie kołatał mi w głowie. M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 [ [ AB OVO Przez długich lat jedenaście mister Cromwell i purytańskie klechy drakońskimi restrykcjami trzymali za mordy brytyjskich i irlandzkich poddanych, zabraniając im jak nie tego, to owego a co zakaz wydali, to głupszy był i straszniejszy jak zawsze, gdy władzę nad państwem sprawuje kler czy religijni fanatycy. Między innymi narzucono modę na ubiory w wesołych cmentarnych kolorkach, zakazano publicznego muzykowania a śpiewów innych, niż nabożnych. Zabroniono publicznego uprawiania sportów w tym piłki nożnej, krykieta, walk bokserskich a nawet wyścigów konnych. Krzywym okiem patrzono na poetów i pisarzy, polecając ich osoby i twórczość czułej opiece inwigilatorów. Co robiono z dziwkami niezliczonych zamtuzów Londynu a szczególnie tych z lupanarów panabiskupowej dzielnicy Liberty of Winchester, zwanych The Winchester Geese (Winchesterskie Gęsi) od świętobliwego alfonsa ściągającego z nich podatki.- sam nie wspomnę a i Wam nie radzę. Jakby karlenia moralnego i fizycznego było mało, wypowiedziano wojnę kulturze i sztuce zabraniając teatrom działalności a sędziom pokoju nakazując zniszczenie wszelkich teatralnych pomieszczeń, dekoracji, rekwizytów, schodów, galerii, siedzeń i... okien. Za udział w nielegalnym spektaklu aktorzy mieli być karani publiczną chłostą a widzowie płacić grzywny w wysokości pięciu szylingów, kwotę niemałą. Karol II Stuart pędzla Thomasa Howkera. Po śmierci uzurpatora, Karol II szybko przywrócił do łask występy teatralne i wszelkie inne zakazane uciechy. Jednym z pierwszych aktów Karola Stuarta jako króla, było powołanie kompanii teatralnych: Królewskiej i Książęcej, mających przywrócić sceniczne tradycje oraz wydanie dekretu legalizującego prawo kobiet do występowania na scenie. W roku 1663 kompania założona przez króla a kierowana przez Tomasza Killigrew, otworzyła Playhouse Theatre, który później przebudowano słusznie nadając mu miano Theatre Royal. A teraz cofnijmy się nieco w czasie, bo od nadmiaru danych pobłądzić możemy jak ślepiec we mgle. NARODZINY GWIAZDY Wprawdzie cofnęliśmy się nieco w czasie, by od nadmiaru danych nie pobłądzić jak ślepiec we mgle, lecz dopiero teraz mam nielichy zgryz posiadając na magazynie aż dwie możliwości rozpoczęcia historii. Możliwość pierwsza: jest mroźny acz słoneczny dzionek 2 lutego 1650 roku, w którym w walijskim miasteczku Hereford w domu przy Pipewell Lane przychodzi na świat Eleanor Gwyn (Gwynn albo Gwynne), dziewczynka którą świat zapamięta jako Nell (Nel). Zaręczam, iż zapamięta nie tylko dla ładnie brzmiącego imienia. Możliwość druga: jest mroźny acz słoneczny dzionek 2 lutego 1650 roku, w którym to w lupanarze Coal Yard w Drury Lane na terenie Covent Garden, tym londyńskim centrum prostytucji i sztuki (dokładnie w takiej kolejności) przychodzi na świat Eleanor Gwyn (Gwynn albo Gwynne), dziewczynka którą świat zapamięta jako Nell (Nel). Zaręczam, iż zapamięta nie tylko dla ładnie brzmiącego imienia. A więc mam dwa warianty początku, bowiem z miejscem urodzenia Nell (i jej nazwiskiem oraz imieniem) mamy problem analogiczny do opisywanych w przypadku dzieciństwa np. Amy Lyon, gdyż co najmniej trzy (ówczesne) miasta – Hereford, Londyn (Covent Garden) i Oxford spierają się o to, gdzie przyszła na świat. Prawdą jest, że Gwyn to nazwisko walijskiego pochodzenia co sugerowałoby uznanie Hereford za miasto właściwe. Słownik Gazeta literacka National Biography wyraża opinię, że Nell urodziła się właśnie w Hereford przy Pipe Well Lane, którą w XIX wieku przemianowano na Gwynne Street, albowiem dziś każda dziura poragnie się chwalić jakąś słynną personą z niej się wywodzącą, choćby owa persona słynęła z niesławy. Cóż, co kraj to obyczaj a nam nic do tego. Na Londyn wskazywano dlatego, że tam właśnie urodziła się jej matka, Madam Gwyn, jak wyczytać można na inskrypcji w londyńskim kościele parafii St. Martin in the Fields i że właśnie w Londynie owa niewiasta chowywała swoje dzieci. Nie wnikajmy jakie to było chowanie, albowiem mądrze powiadają świniopasy – jaka matka, taki miot. Co do daty urodzenia Nell, to ma być ona zawarta w pewnym horoskopie z dokładnością do godziny. Zapis brzmi „sobota, 2 lutego 1650, godzina szósta rano”. Zważywszy na fakt iż zegary nie były wówczas liczne jak obecnie a czas mierzono stopniem wypalania się świecy, węszmy łgarstwo apokryfistów. Dla lepszego zagmatwania jej CV dodać warto, iż niektórzy historycy sugerują przesunąć datę urodzenia dzieweczki na rok 1642 ale nie podpowiadają, jak dwudziestojednoletnia panna miałaby udawać trzynastolatkę a właśnie w tym wieku Nell obejmie w przyszłości funkcję sprzedawczyni pomarańcz w King’s Theatre. I właśnie z powodu ośmiu nadliczbowych lat włóżmy sugestyje historyków-bajkopisarzy i ową datę między bajki. Więc Nell przychodzi na świat kiedyś-tam a szczęśliwą mamusią jest hoża dziwka i bajzel-mama w jednym, Eleonora Gwyn (Gwynn) urodzona Smith, od profesji i zamiłowania wołana Old Madame Gwynn, zaś tatusiem panienki mógł być jej mąż Thomas Gwynn (Guin), ex-kapitan rojalistycznej armii z czasów Angielskiej Wojny Domowej, hulaka, utracjusz i birbant. Niektórzy twierdzą iż żadnego ślubu między tym dwojegoiem nie było a skoro tak, Nell porodziła się bękartem, podobnie jak o rok starsza od niej siostrzyczka Rose. Ale kogo dziś obchodzą takie duperele jak ślub przed obliczem Pana? Wyprzedzając dynamiczny rozwój wydarzeń informuję, iże Old Madame Gwynn postrada żywot w pewnym nienazbyt głębokim stawie w Chelsea, do którego wpełznie na potężnym fleku zaś ojcowe drogi pokryje siwa mgła stuleci. Poza jednym, prawdopodobnie fałszywym tropem datowanym na rok 1681 a wiodącym wprost do Oxfordu w którego więzieniu miał zakończyć żywot, o jego losach wiemy tyle co nic. Nie szukajmy kapitana, niechaj śpi słodko pod drzewem na którym go powieszono. Gdy Nell podrośnie na tyle, iż miedziany dzban nie będzie wypadać z jej maleńkich rączek, bywalcom rodzinnego bordelu serwować będzie alkohole, owoce i różne takie. Uprzedzam ewentualne pytania Czytelników domagających się szczegółów i smaczków bardziej pikantnych: tak, mała Nell imała się prostytucji, bowiem źródła zbyt poważne by je ignorować utrzymują, iż z burdelu mamusi maciupka a rezolutna dziewuszka została przeflancowana wprost do zamtuza niejakiej pani Rose, w którym zarobkowała jako dziecięca prostytutka. Historyk Peter Thomson w swojej Oxford Illustrated History of Theatre twierdzi, że świadczenie usług seksualnych przez Nell od dziesiątego do dwunastego roku życia jest w świetle pewnych niezaprzeczalnych faktów „wielce prawdopodobnym”. Dlaczego do dwunastego roku życia? Bowiem w wieku lat trzynastu wraz z Rose, siostrzyczką starszą od niej o rok zadebiutuje w teatrze jako pomarańczowa dziewczynka. Ksywkę rozszyfrujemy później. By rzucić nieco światła na ówczesne obyczaje dodajmy, iż płatny seks z nieletnimi nie był niczym nowym. Przykładem niechaj będzie dobrze udokumentowane istnienie w Londynie licznych burdeli i domów schadzek, w których prostytuowały się wyłącznie dziewczynki od siedmiu do czternastu lat, podobne instytucje funkcjonowały w ówczesnej Francji (i nie tylko). W szesnastowiecznej Anglii popyt na ten bardzo nieletni erotyczny towar tworzyli pedofile z kręgów arystokracji i nowobogackich kupców, dysponujących fortunami wyrosłymi w koloniach nieskończonego imperium królowej Elżbiety. Ponoć sama imperatorka-dziewica wzorem Harun Al-Rashida wizytowała burdele w maseczce i przebraniu. Czy były to lustracje li tylko w celach poznawczych czy zupełnie innych, nie dowiemy się nigdy. Wiemy natomiast, że na potrzeby nadzianej gwinejami chuci, londyński półświatek odpowiedział natychmiastowym działaniem, rzucając na rynek wielotysięczną armię dzieciaków. Rekrutowano je spośród rzesz dzieci ulicy, bezdomnych i nikomu niepotrzebnych albo jak szczenięta kupowano za psi pieniądz w skorumpowanych sierocińcach czy od zwyrodniałych rodziców. Bywały też po prostu porywane z domów rodzinnych, w czym specjalizowały się grupy wędrownych Cyganów będących na usługach londyńskich rajfurek i alfonsów. Podkreślmy z całą stanowczością iż pedofilia, słówko wielce dziś modne acz od nadużywania sprane jak stare gacie, było w czasach wesołego króla Karola kompletnie nieznane. Słówko było nieznane lecz czyny i owszem. W Anglii XVI-XVII wieku małżeństwa między ledwie dychającymi bogatymi dziadami a dziewczątkami ledwie opierzonymi lub nieopierzonym wcale były na porządku dziennym. Niejeden stary lubieżny satyr rozdziewiczał w swej łożnicy kupioną za mieszek gwinei kilkunastoletnią żonę wprawdzie bez majątku i praw do czegokolwiek, lecz świeżutką i słodką jak kiść winogron zerwanych o porannym brzasku. Nie znamy jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, co skłoniło Nell do porzucenia pracy w burdelu i podjęciu funkcji sprzedawczyni pomarańcz w King’s Theatre, w którym wielokrotnie bywał imć Samuel Pepys. Nie wiemy czy już wówczas znał ją osobiście, czy zapoznał gdy stanęła na deskach sceny. Natomiast wiemy, że w roku 1662 Nell miała co najmniej jednego stałego kochanka imieniem Duncan (lub Dungan). Związek miał trwać dwa lata i ów Duncan zobowiązał się do załatwienia Nell pracy w teatrze. Istnieje kilka wersji „załatwiania” pracy dla Nell. Więc wspomniany Duncan-Dungan. Nie mogąc podołać realizacji obietnicy, stręczy ją słynnemu aktorowi i menadżerowi Charlesowi Hartowi. Jako że Nell nie skąpi swych wdzięków protektorowi, zarabia sprzedając widzom pomarańcze po sześć pensów sztuka a mając niespełna piętnaście lat otrzymuje rolę Cydarii, córki Montezumy w Cesarzu Indii wielkiego Drydena. Rola to wielce poważna, do której według naocznych świadków nie była nazbyt dobrze przygotowana. Ale już w następnym roku miała wybornie zagrać postać lady Wealthy w komedii Jamesa Howarda Angielski Monsieur. Inna wersja głosi, iż to niejaka Mary Meggs, była prostytutka a zarazem serdeczna przyjaciółka Madam Gwyn od koloru włosów nosząca przydomek Pomarańczowa Moll, gdy zdobyła koncesję na sprzedaż „pomarańczy, cytryn, owoców, bakalii i wszelkiego Sir Edward Montagu, stryjaszek Samuela Papysa. rodzaju owoców oraz wyrobów cukierniczych” w King’s Theatre, wyłuskała z burdelu dla dzieciaków trzynastoletnią Nell, zatrudniając ją wraz Rose jako skąpo odziane Pomarańczowe Dziewczynki, oferujące widzom małe a słodkie pomarańczki. Małe a słodkie dziewczynki przy okazji parały się pośrednictwem między męską częścią widowni a aktorkami, otrzymując w zamian pieniężne gratyfikacje. Czy owo posłannictwo nosiło znamiona stręczycielstwa? No cóż, angielscy znawcy tematu powiadają iż to „kwestia semantyki”. Zgódźmy się, to kwestia semantyki. Jedno nie ulega wątpliwości, Nell od najwcześniejszych lat miała wielu stałych kochanków i wielu stałych /oraz przygodnych/ klientów, podobnie jak niezliczone zastępy „podręcznych”, „pomarańczek”, służebnych, garderobianych, szwaczek, fryzjerek a szczególnie aktorek zatrudnionych w rozlicznych przybytkach kultury i sztuki ówczesnego Covent Garden. KRÓLEWSKA KOCHANICA Jakoś tak pod koniec roku 1667, drugi książę Buckingham czyli sir George Villiers, został protektorem-stręczycielem Nell. Powód stary jak świat – polityka. Bowiem sir George umyślił wkręcić do łoża Karola II pannicę, która prowadzona na jego sznurku dałaby mu nieograniczony wpływ na króla, królewskie decyzje a tym samym na losy imperium. Przede wszystkim zaś, dziewczynę tak seksualnie wyszkoloną w ars amandi, która wepchnięta do łożnicy króla raz na zawsze usunęłaby z dworu Barbarę Villiers vel Lady Palmer alias lady Castlemaine, długoletnią nałożnicę królewską, będącą stronniczką i totumfacką jego kuzyna i wroga, pierwszego księcia Buckingham. Jak widać, obaj panowie B. rozgrywali swoje interesy za pomocą interesu króla. Plan uperfumowanego alfonsa bierze w łeb, bowiem Nell za możność eksploracji przez króla wszelkich zakamarków swojego ciała żąda 500 funtów. Przy czym jedni powiadają, że był to ryczałt za każdy rok cielesnych usług, a inni, że za każdy miesiąc. 500 funtów nawet jak na królewską szkatułę było kwotą astronomiczną, więc pan Villiers chwilowo odpuszcza interesy z naszą panną. Nie znajdziemy go jednak zasmuconym, albowiem w kuplerskiej stajni trzyma rozliczne kandydatki, w tym niejaką Moll Davis, takoż aktorkę. Jej koronnymi atutami są nie tyle olśniewająca uroda i talent pożenione z wiotką kibicią i biustem nader poręcznym, ile niewygórowany cennik, erotyczne menu i całodobowa gotowość czynienia rozwartego cyrkla z kim tylko się da, a z królem wielce chętnie: – Dawać go tu zaraz, plis! Większość historyków twierdzi zgodnym chórem, iż romans Nell z Karolem II rozpoczął się w kwietniu 1668. Śmiem wątpić, bowiem Pepys w swoim Dzienniku pod datą 11 stycznia 1668 roku zapisuje m.in.: (...) przyszła pani Knipp (…) dowiedziałem się od niej, że panna Davis opuściła Teatr Książęcy, jako że Król się w niej rozmiłował; najął dla niej dom i w piękny sprzęt go zaopatrzył i dostała od niego pierścień wartości 600 funtów; i że Król kilka razy już posyłał po Nell Gwynn, i że z nim obcowała (…) A więc Buckingham drugi przebił Buckinghama pierwszego jokerem Moll Davies i asem Nell Gwyn, ładując obie do łóżka króla Anglii. Zapisek z 11 stycznia sugeruje, że Nell obniżyła wymagania i zostałą kochanicą królewską co najmniej pod koniec roku 1667. Wierzę iż tak właśnie było, albowiem więcej niż historykom ufam Pepysowi. Wszak gdyby jego Dzienniki wpadły w niepowołane ręce, głowa pamiętnikarza potoczyłaby się z szafotu podobnie jak głowa pani Knipp, dla której życie erotyczne aktorów, aktorek i wszelkich postaci ówczesnego mondu nie miało tajemnic. Dodajmy, że nie ma powodu sądzić by pani Knipp kłamała o sprawach, o których huczał cały Londyn. Dla świętego spokoju pozostańmy przy dacie „kwiecień 1668 roku” jako dacie rozpoczęcia romansu między królem Karolem II a prześliczną aktoreczką Nell Gwyn. Koniec Części I Sławomir Majewski 4 34 3 ESEJ Moje przydługie acz, mam nadzieję nienudne wprowadzenie było niezbędne, gdyż właśnie Samuel Pepys i jego szyfrowane Dzienniki były dla mnie źródłem najwiarygodniejszym z możliwych dla opisania postaci, której esej ten poświęcam. A więc kogo na dzisiejszy wieczór wyciągnąłem z kufra na strychu? Pannę, która wprawdzie zrodziła się w londyńskim burdelu, lecz sięgnęła Himalajów ówczesnego establishmentu. I właśnie w Pepysowych Dziennikach 1660-1669 znalazłem o niej porcję wiedzy na tyle interesującą a solidną, by zająć się nią w sposób możliwie dogłębny. Czy miała wpływ na życie i losy mężczyzn którzy jej pragnęli a którymi umiejętnie i bez krępacji posługiwała się by zdobyć wszystko, co w on czas zdobyć mogła niewiasta i czy tym samym można liczyć ją do Kobiet ich Życia? Gdy się jest zrodzoną w lupanarze córką burdel-mamy a kończy w królewskim łożu w dodatku jako mamusia królewskich bastardów to i owszem, jest się kobietą Ich życia. Choćby na drodze do gwiazd, facetów kładących się między jej uda naliczono tylu, ilu zbudowało chiński Mur. A było ich paru... ESEJ Jakub Antolak N ie jestem pewien, czy introwertyk jest w stanie napisać powieść. Dobrą powieść. Rzecz wymaga wniknięcia w grupy – niekoniecznie duże, ale jednak – ludzi, pewnego rodzaju zżycie się z nimi. I nawet jeśli milkliwość idzie w parze z umiejętnością obserwacji, to niechęć lub niezdolność do, dajmy na to, dłuższej rozmowy z kimś, komplikują sprawę. Nie wystarczy wykonywanie tych samych co grupa czynności. Jest też drugi kłopot. Introwertyk jest zwykle pochłonięty autoanalizą. Świat zewnętrzny nie jest dla niego właściwym materiałem do opisu. Introwertyk nie dokona – jak powinien to zrobić pisarz – opisu zewnętrza za pomocą języka, który – przetworzony przez jego „ja”, wziął się z tegoż właśnie zewnętrza. Introwertyk użyje raczej rzeczywistości jako rekwizytu, narzędzia do opisu własnego „ja”. Wnętrze, własne wnętrze, będzie jego przedmiotem zainteresowania. Stąd wynikają problemy. Bo nawet jeśli już taka powieść powstanie i będzie dobra – proszę wcielić się w przeciętnego czytelnika i spróbować dobrnąć do końca! Myśli pan o Prouście? Niekoniecznie. To znaczy – nie wiem, czy to byłby dobry przykład. Jest w tym sporo racji, ale proszę wziąć pod uwagę: ogromna wrażliwość, niebotyczna wręcz, przez co – podobnie Wróćmy do Prousta. Mógłby pan dokonać dalszego „rozbioru” jego osobowości? To będzie raczej rozbiór mojej jego oceny, pamiętajmy o subiektywności. Na wszystko patrzymy przez własne okulary. A więc proszę. Widział pan u Prousta jakiś większy opis krajobrazu? Na przykład coś w stylu: „Płaskie kamienie, którymi był wyłożony dziedziniec, lśniły od czystości, jak posadzka w kościele. Nachylone głowy smoków, którymi kończyły się rynny, wypluwały deszczówkę do cysterny, a gzymsy okien na wszystkich piętrach zdobiły kolorowe doniczki, pełne kwitnących bławatków i heliotropów. Dalej ogrodzenie, zrobione z zaostrzonych pali, zamykało sad, ogród, na którego klombach układano kwiaty w monogramy, szpalery winogradu, gdzie w lecie zawsze można było zażywać chłodu, wreszcie placyk do gry w kręgle, ulubionej rozrywki paziów. Po drugiej stronie zamku była psiarnia, stajnie, piekarnia, tłocznia i spichrze. Wszystko otaczał szeroki pas łąki przeznaczonej na pastwisko, zamkniętej gęstym i kolczastym żywopłotem”1. Chyba nie. Otóż właśnie. Nie mamy w Poszukiwaniu żadnego – o ile dobrze pamiętam – podobnego opisu przyrody. Mówi się, że wynika to z rewolucyjności formy, bo Proust zamienił poezję na prozę, wcisnął Zawsze kiedy to czytam, wraca do mnie przeświadczenie, że Proust w swojej strategii pisarskiej jest takim „człowiekiem, który śpi”. Siedząc w swojej ciemnej sypialni – co już samo w sobie nasuwa skojarzenie ze śpiącym – i pisząc, ma na podorędziu „porządek lat i światów”. „Radzi się ich instynktownie”. (A w tomie siódmym pisze przecież: „(…) artysta winien w każdej chwili pójść za głosem instynktu, to bowiem czyni sztukę czymś najrzeczywistszym, najsurowszą szkołą życia, istnym sądem ostatecznym”3) Wypuszcza w ich kierunku wiązki wyobraźni. Porusza się tym samym w czasie i przestrzeni powieści. Ale nie jest to ruch w jedną stronę. Nie, tu nie ma mowy o tradycyjnej narracji, o stendhalowskim zwierciadle. Poszukiwanie jest jak widziany z dala układ planetarny. Każda planeta to wątek powieści. Tych planet jest mnóstwo. Jedne z nich kręcą się zarówno wokół słońca, jak i własnej osi zgodnie z ruchem wskazówek zegara, inne wprost przeciwnie. Są też takie, których ruch jest połączeniem różnych sił, sprzecznych dążeń. Proust „królem-słońcem”? Tak! /śmiech/ Tylko mającym o wiele bardziej znamienitą władzę. Gdzie padnie jego spojrzenie, tam – bez żadnego przymusu – padnie i spojrzenie czytelnika. Uchwyci więc daną planetę – postać, wydarzenie – w określonej pozycji, a patrzeć będzie na nią, „oświetlać ją”, tak długo jak zechce. Stąd na przykład spotkanie kółka wariatki Verdurin ciągnąć się może przez kilkadziesiąt stron, a inne, wydawałoby się ważniejsze wydarzenie trwa tyle, co mgnienie. Proust – król słońce? jak u introwertyka – mnóstwo analizowania własnych uczuć. Problem w tym, że Marcel był raczej towarzyski, może mniej w czasie choroby, bliżej śmierci, ale to chyba przez przymus twórczy i chęć ukończenia dzieła, a nie przez niechęć do ludzi. Tak więc nie wiem, czy jego siedmiotomowa autoanaliza nie jest raczej wytworem wrażliwości, aniżeli faktu bycia introwertykiem. Pewne punkty się zgadzają, inne nie. Klasyfikacja nie jest łatwa. No cóż – mglistość, brak wyraźnych zarysów, niechęć do szufladkowania – to cechuje chyba wszystkie wytwory kultury. Literatura jest jednym z nich, tak więc każda teoria jej dotycząca, w tym i moja, może podlegać krytyce. Każda teoria – używając języka fizyki – może przyjmować jednocześnie dwa ładunki, dwie wartości: ujemną i dodatnią. Może być, ba, jest jednocześnie logiczna i nielogiczna, a raczej – jest jednocześnie prawdziwa i fałszywa. W tym sensie można powiedzieć, że wszystkie poważne twierdzenia o literaturze cechuje kwantowość. Poważne? Czepia się pan, ale w sposób bardzo błyskotliwy. Znów będę mówił „mglisto”. Jak odróżnić poważne twierdzenie od niepoważnego? Nie chciałbym, dzieląc, uparcie systematyzować, gdyż – jak już powiedzieliśmy – kultura się przed tym świetnie broni. Powiem tak: jeśli ktoś napisze – „Szekspir był głupi”, to nie weźmiemy tego na poważnie. Natomiast gdy ktoś napisze, że „poezja to projekcja zasady ekwiwalencji z osi wyboru na oś kombinacji”, to musimy to potraktować poważnie. Nie jestem pewien. /śmiech/ Ale przecież stwierdzenie, że Szekspir był głupi, nie jest twierdzeniem o literaturze, nie dotyczy jej bezpośrednio. Dotyczy tylko jednego autora. /Chwila ciszy/ Uświadomił mi pan mój bezsens. Moje podziały na poważne i niepoważne są naprawdę niepoważne. Są jak wiele rzeczy w humanistyce: nieokreślone, niestwierdzalne. Zdanie „Wojna i pokój to gówniana książka” może być twierdzeniem niepoważnym, jeśli jego powagę oceniać będzie językowy purysta. „Gównianość” twierdzenia zadecyduje o jego niepoważności. Jeśli jednak przypomnimy sobie, że kulturą nie rządzi obiektywność, a więc arbitrami są miliony patrzące na daną rzecz w każdej chwili, to zdanie o Wojnie i pokoju będzie poważne tylko dla tych, którzy nie zwracają uwagi na wulgaryzmy. Dla tych, którzy będą wyłapywać sens, a nie zwracać uwagę na jakieś koloryzowanie. Słowem: wszystko jest względne. Prawdziwe i fałszywe. lirykę w akapity powieści, wypełnił popularny gatunek tak, że ten napęczniał poezją, stał się kwiatem, a nie obrazem. Jedynym, co mi się kojarzy w związku z podobnymi opisami jest kilka, a może kilkanaście stronic o kwiatach głogu, tam mamy bardzo dobry przykład, mogący być dowodem na introwertyczność – może nie samego Prousta – lecz na pewno powieściowego Marcela. Każda cecha kwiatów ma związek z wrażeniami i marzeniami bohatera, element rzeczywistości – jego ulubiony kwiat – jest tylko czymś, co nasuwa skojarzenie, co jest symbolem, co do czegoś odnosi. Ale – z drugiej strony – weźmy pierwszy tom – W stronę Swanna. Jaka dialogowość! Widać tu Prousta-bywalca salonów. Dykteryjki, półsłówka, niedomówienia, znaczące spojrzonka, mrugnięcia, chlipnięcia, kląskania, gesty, ruchy, ubiory! Tu wychodzi z niego dandys – wrażliwiec, ale ekstrawertyk, dzisiaj byśmy powiedzieli – imprezowicz. Jeśli więc już nazywać Prousta introwertykiem, to jest to introwertyk z przymusu; choroba i sztuka – trudno powiedzieć, co bardziej – zagoniło go do ciemnego pokoju, w którym żywiąc się kilkoma filiżankami kawy i croissantem, pisał nocami swoje dzieło. Moje twierdzenie zaś, choć wydaje mi się, że je udowodniłem, cały czas daje się podważyć, nadal może być fałszywe w oczach kogoś, kto dokładnie pogrzebał w paru tysiącach stron i albo udało mu się obalić mój pamięciowy obraz fragmentu o kwiatach głogu, albo znalazł jakiś prawdziwie epicki opis fragmentu rzeczywistości zewnętrznej. A nawet jeśli, to przecież mogą się znaleźć i inne rzeczy, które moje zdanie potwierdzą. Kultura ma janusową twarz. Polemizuje się z tym lub zgadza od czasów Rousseau, choć może w nieco innym aspekcie. Twierdzenia o literaturze mają znamiona prawdy i fałszu, są zaś prawdziwe lub fałszywe tylko wtedy, gdy ktoś przyswaja je sobie i poddaje refleksji. Zatem – niech pan posłucha: „Człowiek, który śpi, trzyma w krąg siebie nić godzin, porządek lat i światów. Radzi się ich instynktownie, budząc się, i odczytuje z nich w jednej sekundzie punkt ziemi, w którym się znajduje, czas, który upłynął aż do jego przebudzenia się (…)”2. 4444 Precz ze starymi bodźcami! Obeznanie jest początkiem nudy. Lecz namów do tego kogoś, kto lubi zaszywać się w czterech ścianach, a ciasne wygnanie traktuje wyłącznie jak przyganę dla niecierpliwych. Tacy ludzie, mimo wszystko, lubią nowość. Rodzi się w nich konflikt – natury własnej z naturą otoczenia. W rzadszych wypadkach zderzenie, po którym obie strony wracają do poprzedniej pozycji i odtąd zawsze – jeśli to możliwe – starają się nie wchodzić sobie w drogę. Wymaga to jednak kilku czynników. Jednostka musi być silna lub mieć doskonałe zaplecze materialne. Zewnętrze umywa wtedy ręce, a swoje długie palce wyciąga tylko w terminach płatności. Silna fizycznie, czy duchowo? Po co rozdzielać? Silna. Kalokagatia. Bez przesady. To cecha wrodzona. Wszystko polega na bogactwie, w jakie zostaliśmy wyposażeni. Możemy pracować, ale jeśli chodzi o umiejętności, to bez ich posiadania „od początku” – nie mamy nic do gadania. W pewien sobotni wieczór zahaczyłem o okładkę Poszukiwania, tom pierwszy. Nie byłem pewien, jak poprawnie wypowiedzieć długie, choć w polskim przekładzie i tak skrócone przez Boya, zdanie Prousta. Jak rozłożyć akcenty, nie tyle językowe, brzmieniowe (choć dobrze wiemy, że Marcel stawiał znaki interpunkcyjne kiedy miał kończyć się oddech), ile uczuciowe. Rozplanowanie wrażeń, rozkład kolorytu, gradację nastrojów, ułożenie rzeczy. Wyszkoliwszy się w tym po paru przeczytaniach – nie całego tomu, lecz paru akapitów – doszedłem do kwestii wyobrażenia, zarówno wyobrażenia sobie, jak i wyobrażenia w ogóle. Mówię niejasno? Nie, nie. Obeznanie jest początkiem nudy, nie licząc sporej grupy wyjątków, podpisanej słowem „przyjemność”. Dlatego też introwertycy nie cierpią, zadomowieni. Obeznanie w twórczej samotności, w czterech ścianach, jest dla nich przyjemnością. Oczywiście – nie lubią być wykluczeni. Jednak pokój, rozumiany tak dosłownie, jak i metaforycznie, jest dla nich ostoją, „ładowarką”, źródłem zawsze dostępnej energii. To przyjemne obeznanie pozbawia ich mimo to mnóstwa bodźców, których doznanie wymaga większego niż zwykle zapasu silnej woli. A często także i pieniędzy. Pozbawia ich pisania? Pisania powieści. Ale nie generalizujmy! To głupi sąd. Istotny może tylko, jeśli chodzi o niektórych, chociaż i to do końca nie daje się udowodnić. Teoria jedynie sugeruje, nigdy nie stanowi dogmatu. Introwertyk jest ubogi w wolę? Prawie jak ubogi duchem! Tak powiedziałby kapłan. W teologii i psychologii istnieje zresztą coś takiego jak acedia – niechęć do bycia, obojętność na istnienie. M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 [ [ aciditas czyli „kwaśność”, melancholia – w teologii wypalenie religijne, apatia i obojętność. Introwertyk cierpi na acedię? Mówił pan, że nie warto stwarzać podziałów. Modlę się do mego podręcznego boga. Bo On musi mieć miliardy uszu, I jedno ucho ma dla mnie zawsze otwarte.4 Dałbym sobie jednak spokój z bogiem i zamiast tego powiedział „kultura”. Kultura – wysoka – zajmuje się jednostką, a jej zadaniem są również kompensacja i leczenie. I w tej mikroskali należy tworzyć pasujące tylko do danej jednostki – już wcale nie sztuczne – podziały. Jedno ucho musi zawsze pozostać otwarte. A co do prokrastynacji – tu nie ma wyraźnego rozgraniczenia. Na pewno przy mówieniu o niej zanika sens teologiczny. O ile w ogóle coś takiego istnieje. Może tylko duchowni i „mistycy” mówiliby o acedii. Może. Moim zdaniem prokrastynacja jest jej słabszą – na ogół – formą. Słabszą? Chyba nie prowadzi do samobójstwa. W każdym razie – jest potwierdzona biologicznie. Nadwrażliwość ciała migdałowatego, czy coś takiego. Proust też o niej wspomina. Nazywa ją „odjutronizmem”. I trzeba przyznać, że Poszukiwanie to historia artysty odkładającego pisanie na święty Nigdy. Okupiona szczęśliwą – choć późną – epifanią i mozolnym pośpiechem. Historia z życia wzięta. Bomba z opóźnionym zapłonem, z biegiem lat zwiększająca moc ładunku, do której wybuchu wystarczyło stuknięcie łyżką o talerz czy filiżankę. Proust wychodzi do ludzi. Nie jest więc trochę naturalistą? Trochę tak, ale – żeby nie zabrzmiało to jak herezja – powiem: tylko w mikroskopijnym stopniu. Mały stopień identyczności wynika z faktu przeciwstawienia. Proust i Zola – skoro już o naturalizmie par excellence rozmawiać – są trochę jak „bogi po dwóch stronach słońca”. A raczej – i znów odwołam się do języka fizyki – jak materia i antymateria, w zależności od spojrzenia. Każdy z nich kładzie nacisk na prawie zupełnie co innego. Prousta nazwałbym „antynaturalistą”. Chociaż i ten przedrostek wyraźnie mi przeszkadza. Fot. Sybilka Storie Warto, ale na potrzebę chwili. Zrozumienie wymaga wysokiej kultury, a wysoka kultura nie znosi zbiorowości. Zajmuje się pojedynczym człowiekiem, w tysiącach – to prawda – wypadków, ale każdym osobno. Miłosz pod koniec życia napisał taki wiersz: Trochę jak u Manna. ESEJ Nie każdy. Sporo jednak – i to zauważyłem – cierpi na prokrastynację. „Kwaśność” – powiedział pan. „Melancholia”. Panuje tu jakieś pomieszanie pojęć, dające niezmierną jednoznaczność. Melancholia to przecież nie tylko obojętność. Nie tłumaczmy ignotum per ignotum. Melancholia to mieszanina smutku, obojętności, otępienia. Obojętność zaś to patrzenie bez widzenia, widzenie nicości, zaćmienie, pustka. Jakby mogła dać coś dobrego. Więc jednak naturalista…? Naturalista w negatywie. Robi to samo, co Zola, tyle tylko, że z abstrakcją. Naturalista pokazuje nam w najdrobniejszych szczegółach obrzydliwą dla niektórych, nieakceptowalną, pozbawioną – wydawałoby się – estetyczności fizyczność. Wnętrze ukazuje na zewnątrz, z tymże wnętrze fizyczne. Proust to z gracją omija. U niego, zamiast sfery nieakceptowalnej, mamy do czynienia ze sferą nieodkrytą, zapisaną – mówiąc Frommem – językiem symbolicznym. Wrócę jeszcze do powiedzenia Herberta: u naturalisty mamy włókna i chrząstki, u Prousta: „włókna duszy i chrząstki sumienia”. Opozycja ciało : duch. Niekoniecznie. Proszę zwrócić uwagę, jak obszernym tematem jest w Poszukiwaniu seksualność. Jednak u Marcela ciało istnieje w służbie ducha, twórczego i destrukcyjnego zamysłu, idei. Zewnętrzność służy wnętrzu. U Zoli, a raczej: u naturalisty – na odwrót. Więc jednak jak u introwertyka! Rzeczywistość jest rekwizytem. Zdobytym podstępem przez dar ogromnej wrażliwości. wyeksponowaniu pointy. Ukazaniu – z całą dobitnością – winnego, a przy tym pochwaleniu się własnym sprytem. Autor chce być dziś bardziej cwanym lisem, niż odkrywcą. A wydawałoby się, że triumfujący dziś „biografizm” pozwoli Proustowi wypłynąć. Nie chodzi o to, żeby zakończyć w jakiś elegancki sposób całą tę historię – od dość wczesnego dzieciństwa po lata bliskie śmierci, choć skądinąd wcale nie tak późne a nazywane starością. Elegancki, to znaczy w miarę krótko, zwięźle i zgrabnie jak posąg Apollina. Gdyby tak było, zmieściłby wszystko w jednym tomie, a to, co mu ślina na język przyniosła – parę tysięcy stron wywnętrzania się, wyrywania z siebie najdelikatniejszych „włókien duszy”, jak pisał Herbert – to wszystko rzuciłby w kąt. Więcej byłoby – z pewnością – dialogu, więcej niż w całym pierwszym tomie i chyba jeszcze w piątym, o ile dobrze pamiętam. Więcej procentowo. Oczywiście – kompozycja jest tu znacząca, jej ważność jest ogromna, naczelna, stanowi przecież konstrukcję katedry. Ale trzeba pamiętać, że jest to katedra gotycka, pełna niezliczonej ilości ozdób, rzeźb i przybudówek, misternych dekoracji, mających na celu jedno: ekspresję. Ekspresja ponad wszystko! Epatowanie wrażeniem, urzekanie nim, tłumaczenie całego wziętego w siebie i wyplutego z powrotem świata. Kolorowego i baśniowego jak lampka z czeskiego szkła w Combray. Ekspresja jednak wcale nie żywiołowa, składająca się z setek pomniejszych wrażeń, drobiazgów nanizanych na sznureczek narracji. Narracja jest u Prousta jak wielka tkanina, zdobny w różnokolorowe detale perski dywan. Weźmy na przykład kobiece stroje, opisy bankietów, toalety, sypialnie dam; wszystko służy ekspresji, olśnieniu. Nadrzędnym celem jest zachwyt przy spoglądaniu. Zamierzeniem Prousta było zmuszenie do zobaczenia świata w inny sposób. Błoński powtarza za nim non stop: „Widzieć jasno w zachwyceniu!” – podkreślając to zamierzenie. Ekspresja ponad wszystko, ale mimo to, by móc opisywać księżną de Guermantes, barona de Charlusa, Jupiena, Gilbertę czy Albertynę, Proust musiał wyjść do ludzi, a więc – powtórzę, choć już to udowodniliśmy – introwertykiem nie był. Po pierwsze: nie wiążmy już tak ściśle introwertyzmu i Prousta. Te tematy stopniowo nam się rozchodzą. Rozpatrujmy je powoli jako osobne kwestie. Po drugie: owszem, pewnie, że wychodził, pozwoliła mu na to – prócz choroby – późna eksplozja talentu. Chociaż stwierdzenie, że choroba na coś pozwala, wydaje się brzmieć niestosownie. Gazeta literacka Zabrałem się do Prousta w literaturze polskiej do 1945 roku Jerzego Domagalskiego. Rzecz wymaga chyba zreferowania, czy może raczej – szerszego przedstawienia, wyeksponowania wątków tej książki, zainteresowania (dziś) ówczesną recepcją autora Jana Santeuila, a potem – choć zdaję sobie sprawę, że nie byłaby do sprawa łatwa – przedstawienia tej recepcji już po wojnie i jeszcze później – być może nawet dzisiaj. Zainteresowanie dzisiaj wydaje się być szczątkowe, albo – jak pisze Domagalski o międzywojniu – powierzchowne. Wielu o Prouście słyszało, wielu powtarza frazesy, zachwyca się nim (lub nie), mimo braku lektury. A i tendencja do odjutronizmu ma tu nie byle jakie znaczenie. Wielu moich znajomych zdumiewało się, że przeczytałem siedem tomów, sami bowiem poprzestawali na jednym, dwóch, albo odkładali książkę po paru zdaniach. Na tym tle – muszę przyznać – jestem z siebie dumny, chociaż kiedy indziej dumę okupuję wstydem. Przeszedłem próbę cierpliwości, jeśli chodzi o styl Prousta, podczas gdy w ważniejszych lub bardziej może praktycznych dziedzinach pozostaję w tyle. Przez wywoływanie powszechnej niecierpliwości Proust pokazuje nam, że jest ciągle aktualny, udowadnia, że wciąż – mimo nie byle jakiego postępu, przyrostu metodologii, dojrzałości i wiedzy – nie jesteśmy w stanie porzucić tradycyjnych z naszego punktu widzenia kontekstów, jesteśmy mocno przywiązani do dziewiętnastowiecznego modelu narracji, traktujemy go wciąż jako dominantę, trochę tylko zmodyfikowaną, a nie jako jeden z wielu, a przynajmniej kilku, modeli opowiadania. Tkwimy w tym samym miejscu, tylko w innym przebraniu, postmodernistyczne gry traktując jak ‘wariacje na temat’. Proust nie może być też (niestety) atrakcyjny dla więcej niż garstki wybranych, a raczej – przypadkowych, obdarzonych przez los charakterystyczną intuicją, zmysłem lekturowym, zainteresowaniami, inteligencją, ludzi. Nie chcę przy tym, choć chyba siłą rzeczy muszę, nikogo wywyższać. Nie chodzi mi o wyodrębnianie wertykalne; nie czytają Prousta tylko „arystokraci ducha”, raczej grupka znajdująca się na uboczu, płynąca boczną odnogą rzeki, dzięki czemu ma ona dość ciekawe spojrzenie na bieg głównego nurtu. A dziewiętnastowieczność? Może mniej sprawdza się ona w literaturze ambitnej. Ta walczy jeszcze o jakąś niezależność, a przynajmniej niektórym tak się wydaje. Wielu jednak pisarzy – i to już od czasów Manna – wplata w swoje powieści wątki sensacyjne. Dziś mamy wysyp prozy popularnej, nastawionej na rozrywkę, rozchwytywanej – jak na przykład kryminały. Autorzy co prawda stosują czasem inwersję czasową, retardację, rozbijają fabułę. Nie ma to jednak służyć nowemu spojrzeniu na świat, lecz pokazaniu własnej maestrii, Hamulcem i jednocześnie motorem, pchającym Poszukiwanie przed oczy nowych czytelników, jest styl. Te siedem tomów możemy oczywiście z dużym powodzeniem łączyć z biografią pisarza, robił to już Boy. I tu przywołam słowa Domagalskiego: „Kategorie krytycznoliterackiej retoryki, którymi posługiwał się Boy, były poniekąd puste”5. Puste o tyle, że niektóre rzeczy uznawał on za błąd, uchybienie dla patrzącego na powieść z perspektywy realistycznej. Biografia to nie wszystko. Gdyby ktoś w Polsce powszechnie znany spisał jego życiorys, być może Marcel trafiłby pod strzechy choć ułamka szerszej publiczności. Obcowanie z biografią byłoby jednak poznaniem powierzchownym, a więc tak pożądany efekt „bycia czytanym”, jak sobie życzył Proust, nie zostałby osiągnięty. Więcej ludzi sięgnęłoby po biografię nie dla jej bohatera, a dla autora. Podobnie zresztą było z polskim tłumaczeniem – polskie A la recherche… sprzedawało się świetnie, gdyż jego tłumaczem i głównym promotorem był właśnie Boy. Znów mielibyśmy do czynienia ze znajomością powierzchowną, czytaniem „po łebkach”, być może nawet modą. Niektórzy by się z tej mody cieszyli. Prawda jest taka, że wymagania czytelnicze coraz bardziej przejawiają tendencję do upraszczania, nawet nie ekonomii, chyba że ekonomii w wysiłku intelektualnym. Współczesny czytelnik wymaga krótkich rozdziałów i zdań, dużej czcionki i małej ilości tekstu, a przy tym – rzecz znamienna – rozrywki. Rozrywki dość niewybrednej. I o ile krótkość tekstu i jego segmentów, duży rozmiar czcionki, są przy Prouście niemożliwe, o tyle rozrywka – bardzo specyficzna, dla ignorantów szemrana – tak. Jestem o tym przekonany. Jakub Antolak Gustaw Flaubert, Legenda o świętym Julianie Szpitalniku, Gdańsk, 2000, s. 3. 2 Marcel Proust, W poszukiwaniu straconego czasu, t. 1., W stronę Swanna, Warszawa, 1992, s. 9. 3 Tamże, t. 7., Czas odnaleziony, Warszawa, 2001, s. 254-255. 4 Czesław Miłosz, [Modlę się do mego podręcznego boga], cyt. za: „Zeszyty Literackie”, nr 3/2006 (95), Warszawa, s. 6. 5 Jerzy Domagalski, Proust w literaturze polskiej do 1945 roku, Warszawa, 1995, s. 53. 1 4 54 5 4466 M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 „W.M. Dęboróg” – zagadkowy pseudonim literacki Powracanie, powracanie... Kroniką powrotu Artur Daniel Liskowacki udowadnia po raz kolejny, że jest nie tylko utalentowanym i uznanym poetą oraz prozaikiem, ale także wytrawnym eseistą. Na książkę składają się teksty z ostatniej dekady, w większości już publikowane na łamach czasopism literackich. Zebrane w jednym tomie tworzą ciekawy, momentami fascynujący zapis zmagań autora ze swoją pamięcią i doświadczeniami; jego rozważań nad stanem i rolą literatury oraz szerzej: kultury; prób dokonania z jednej strony pewnych podsumowań i bilansów, z drugiej – odkrywania całej rzeszy nowych zjawisk i zagadnień domagających się wysiłku ich zrozumienia, oceny, kuszących odgadnięciem owoców, jakie przyniosą w przyszłości. Motywem przewodnim zbioru jest, zgodnie z tytułem, powracanie. Autor sięga pamięcią do własnego dzieciństwa, do postaci ojca (Ryszarda Liskowackiego, znanego twórcy powieści dla młodzieży i dramaturga ), do lektur i do postaci pisarzy oraz poetów, którzy towarzyszyli mu na przestrzeni dekad. Te powroty, reminiscencje i wspomnienia co jakiś czas przeplatają się płynnie z obrazami współczesności, w efekcie czego natrafiamy w Kronice powrotu na interesujące, błysko- Książki nadesłane do redakcji J. J. Rojek, Elegie i poematy M. Machnicki, Całość J. Drzeżdżon, Łąka wiecznego istnienia M. Maj, Obrzeza i skraje K. Niewrzęda, Popiół P. Zimny, Przejście A. Te, Wystarczy zalać A. Te, Dzieci TV A. Te, Freelancer J. B. Serafińska, Barwy Aperionu J. B. Serafińska, Żegnaj Myszko S. A. Keller, Dotyk kropli K. Łukasik, Znowu prawda K. Samsel, K. Schodowski, Altissimum Abiectum B. Gruszka-Zych, Mężczyzna i kobieta przed kremacją S. Babuchowski, Drzewo pomarańczowe. Wybór wierszy z lat 1996-2011 H. Sekulski, Przecież jestem T. Pietrzak, Rekordy K. J. Lesiński, Wszechobecny nieobecny we mnie S. Szajdak, Poeta autentyzmu S. Rusin, W ogrodach wyobraźni K. Lisowski, Czarne notesy o niekonieczności E. E. Nowakowska, Merton Linneusz Artaud I. Iwańczuk, Perły wieczne D. Adamowski, Gub, trać, porzucaj Gazeta literacka Maciej Dęboróg-Bylczyński Tadeusz Dołęga-Mostowicz: Czeki bez pokrycia. Warszawa: Oficyna Wyd. Rytm 2011. Por. choćby monografie: Józefa Rurawskego, Tadeusz Dołęga-Mostowicz, Warszawa 1987 i Piotra Śliwińskiego, Dołęga-Mostowicz, Poznań 1996, czy biogram pisarza w redagowanej na Uniwersytecie Gdańskim Wirtualnej Bibliotece Literatury Polskiej autorstwa prof. Anny Martuszewskiej – http:/literat.ug.edu.pl/autors/mostow.htm [dostęp: 10.10.2012] 2 Dołęga był wówczas znany z Ostatniej brygady (1930), Kiwonów (1932) a przede wszystkim - Kariery Nikodema Dyzmy (1932), która zrobiła prawdziwą furorę. 3 Głównym bohaterem utworu jest niejaki hrabia Jan Nawrecki, poseł ubiegający się o stanowisko ambasadora, karierowicz, człowiek zbrukany moralnie. 4 Dołęga za swoje lewicujące poglądy był pod obserwacją policji, a kilka lat przed ukazaniem się Czeków… , w roku 1927 został napadnięty i dotkliwie pobity. 5 Maria ze Zdziechowskich Sapieżyna, Moje życie, mój czas. Wspomnienia, Kraków 2008. 6 Chodzi o niskonakładową publikację: Władysław Syrokomla. Pierwiastek litewsko-białoruski w twórczości polskiej ogłoszonej w roku 1924 przez wileński oddział Stowarzyszenia Nauczycielstwa Polskiego. 7 Zob. choćby zapis katalogowy w największej bazie polskich biblioteka naukowych – Centralnym Katalogu NUKAT: http://www.nukat.edu.pl/cgi-bin/gw_2011_2/chameleon?sessionid=2012100713130107287&skin=reader&lng=pl&inst=consm&st=193.0.118.2%2b1717%2bDEFAULT&patronhost=193.0.118.2%20 1717%20DEFALT&searchid=H1&sourcescreen=INITREQ&pos=1&itempos=1&rootsearch=SCAN&function=I NITREQ&search=AUTHID&authid=5669467&authidu=4 [dostęp: 10.10.2012] 8 Zob. choćby publikacje Sławomira Kopra (Życie prywatne elit Drugiej Rzeczypospolitej, Afery i skandale Drugiej Rzeczypospolitej, Wpływowe kobiety…) czy nową serię albumów PWN: W przedwojennej Polsce. Życie codzienne i niecodzienne (autorstwa Mai i Jana Łozińskich), O ziemiańskim świętowaniu (Tomasza A. Pruszaka); monografię Ryszarda Wolańskiego, Eugeniusz Bodo. Już taki jestem zimny drań, Poznań 2012, i wiele innych. 1 osobowością, która nie raz wchodziła w konflikt z rządem. Już w roku 1919 był jednym z organizatorów tzw. puczu Januszajtisa (zamachu stanu skierowanego przeciwko rządowi Jędrzeja Moraczewskiego). W latach 1922-1927 był m. in. posłem i ministrem skarbu. Nieustannie zastraszany przez „rząd pułkowników”, w roku 1926 został (podobnie jak Dołęga-Mostowicz, a co nie bez znaczenia dla naszych wywodów) brutalnie pobity przez „nieznanych sprawców”. Toteż powodów do napisania satyry na sanacyjne rządy miał wiele. Podobnie jak jego stryj – Marian – wywodził się z ziemiańskiej rodziny z Wileńszczyzny. I to właśnie swemu stryjowi zawdzięczał Jerzy zamiłowanie do Kresów Wileńskich, natomiast czytelnicy Czeków… zawdzięczają owym koligacjom litewski pseudonim autora. Marian Zdziechowski (1861-1938) był humanistą o szerokich zainteresowaniach. Profesorem i rektorem Uniwersytetu Wileńskiego. W bogatej bibliografii jego pism znajdziemy rozprawy filozoficzne, monografie z zakresu politologii, historii idei, literaturoznawstwa, jak również teksty publicystyczne i krytyczne pomieszczane w prasie polskiej i zagranicznej. Pisał o Byronie, Mickiewiczu, Towiańskim… Dla nas jednakże istotna jest skromna publikacja, której tematem uczynił Zdziechowski Syrokomlę (Władysława Kondratowicza), autora gawędy szlacheckiej o tytule… Urodzony Jan Dęboróg6. Ów tliwe uwagi na temat stanu dzisiejszej literatury, sztuki oraz życia społecznego. Nad wszystkim zaś unosi się klimat ogólnej refleksji nad kondycją i naturą człowieka, pozycją i powinnościami artysty, nad historią i przemijaniem (ale też trwaniem) – ludzi, przyrody, dzieł sztuki. Liskowacki, pisząc o kulturze, wnikliwym okiem analizuje jej współczesne wytwory i przejawy, ale głównie wraca do dzieł, które powstawały lata i dekady temu, współtworząc dzieciństwo, młodość i wiek dojrzały autora. Jego szkice charakteryzuje bardzo osobista, niemal intymna relacja, jaka zachodzi między autorem (w różnych etapach jego życia) a przytaczanymi w zbiorze utworami literackimi, między człowiekiem a sztuką. Powieści, dramaty i wiersze towarzyszą autorowi przez lata, są nieodłącznymi kompanami oraz świadkami jego życia, a także rodzajem zwierciadła, w którym ogląda on siebie oraz otaczającą rzeczywistość. Zwierciadła, dodajmy, „obustronnego”, gdyż upływ czasu zmienia nie tylko autora i świat wokół niego, ale też zmienia znaczenie i kontekst słowa zapisanego kiedyś ręką danego artysty – literatura okazuje się być swoistą soczewką życia: tak jak ono zmienna w swym zastygnięciu, „płynna” pomimo zamkniętej formy. Spektrum utworów, twórców oraz tematów, które porusza omawiany zbiór jest nad wyraz szerokie: czytamy o socrealistycznej literaturze dla młodzieży i o zapomnianym osiemnastowiecznym tłumaczu Moliera na język polski; o Tadeuszu Konwickim i Czesławie Miłoszu; o poetach pokolenia Kolumbów i trudnym do określenia statusie literatury we współczesnej rzeczywistości; o świętości i cierpieniu (w kontekstach nieraz co najmniej zaskakujących); o Powstaniu Warszawskim i tożsamościowych rozterkach gwiazd futbolu o uciążliwościach PRL-owskiego braku i przygniatającym ciężarze dziesiejszego nadmiaru... Całość stanowi rodzaj intelektualnej autobiografii autora. Przywołując ważne dla siebie miejsca, ludzi, wydarzenia i teksty kultury, do jednych powracając (nierzadko po długich latach), inne zaś (jak na przykład wpływ sms-ów na międzyludzkie relacje) próbując interpretować na bieżąco, Liskowacki wprowadza nas w krąg swoich pasji, obaw, wątpliwości, odsłania nam swoje lęki i inspiracje, dzieli się pytaniami, próbuje odnajdywać odpowiedzi, wyjaśnienia, przyczyny i cele. Zajmują go zaś przede wszystkim: cierpienie i śmierć, przemijanie i powracanie, rola i miejsce literatury w życiu jednostki i wspólnoty, pamięć i zapominanie. Te właśnie motywy i tematy przewijają się przez cały zbiór – oglądane pod różnymi kątami, z odmiennych perspektyw, powracające z uporem i cierpliwie, wnikliwie analizowane. Eseje Liskowackiego autentycznie poruszają i oczarowują – erudycją, śmiałością i oryginalnością skojarzeń, celnością spostrzeżeń i uwag, wreszcie: językowym kunsztem. Ten ostatni element objawia się nie tylko elegancją fraz i stylistyczną gracją prowadzonego wywodu, ale też charakterystycznym dla autora zamiłowaniem do zabawy słowem, do wydobywania z poszczególnych wyrazów/zwrotów/zdań zaskakujących, nierzadko paradoksalnych znaczeń. A osiąga to poprzez stosowanie powtórzeń, myślników, nawiasów – w tych fragmentach wyraźnie „wychodzi” z Liskowackiego poeta. I owym poetyckim słuchem i wyczuciem plastyczności językowej materii przydaje swojej eseistyce dodatkowy wymiar, podkreślając pewne myśli, kiedy indziej znów niejako poddając je w wątpliwość, testując je czy wręcz wskazując wieloznaczność, umowność, niepewność pojęć, nazw i postaw, z którymi się spotykamy w życiu, których bywamy autorami, adresatami, świadkami. Ten zabieg, oprócz swego waloru czysto literackiego, przyczynia się też do wzmocnienia ogólnej wymowy zebranych tekstów polegającej, w największym uproszczeniu, na ciągłym ścieraniu się wewnętrznego imperatywu powracania do przeszłości, do własnego „ja” z lat minionych z nie dającą się opędzić świadomością niemożliwości jego pełnej realizacji. Ale autor Kroniki (...) dysponuje jeszcze jednym talentem, który czyni książkę tak doskonałą w odbiorze. Jest mianowicie pierwszorzędnym... humorystą. Kronika powrotu pełna jest anegdot, scenek oraz wyśmienicie przytaczanych dowcipów (szczególną uwagę zwracają genialne chasydzkie szmoncesy). Czytając niektóre fragmenty tego zbioru nie sposób momentami nie zaśmiać się w głos – jak choćby wówczas, kiedy autor opowiada o tym, jak to razu pewnego otrzymał od jednego mężczyzny książkę, którą ów wydał własnym nakładem i zatytułował Galopem przez prerię. Nie było by w tym niczego nadzwyczajnego ani tym bardziej humorystycznego, gdyby nie zawartość rzeczonej„powieści”. Rozpoczynała się ona mianowicie słowami„wio!” i„patataj”, po czym przez następne dwieście kilkanaście stron kartki książki zaczerniało wyłącznie „patataj, patataj, patataj”, by nagle... urwać i zakończyć zwięzłym a wymownym: „prrr!”. Takich fragmentów znajdujemy w omawianym zbiorze dużo więcej. Teksty zebrane w Kronice (...) prezentują równy (dodajmy: bardzo wysoki) poziom, przy czym przynajmniej kilka z nich zdecydowanie wybija się ponad resztę. Wymienić tutaj należy przede wszystkim doskonały utwór tytułowy o twórczości Tadeusza Konwickiego, „Trzy zimy, dwóch poetów i inne przypadki” - frapujący opis wieloletniej próby rozwikłania pewnej zagadki związanej z poezją Juliana Przybosia, poruszające rozważania o śmierci, odwadze i strachu („Sarnia pułapka”), czy wreszcie „Spacja” przykład tego, jak nawet błahy firmowy biuletyn może stać się przyczynkiem do zgoła niebanalnych rozważań nad nieprzewidywalnością życia i niepewnym miejscem literatury we współczesności. Kronikę powrotu śmiało zaliczyć można do tych pozycji, które dzięki dostarczaniu czytelnikowi wysokiej próby wrażeń estetycznych i wytrawnego materiału do intelektualnej refleksji, zapadają na długo w pamięć, by po pewnym czasie domagać się... powrotu. Do lektury. Zbigniew Zawadzki Artur Daniel Liskowacki: Kronika powrotu. Szczecin: Wyd. FORMA2012, s. 239. 4 74 7 RECENZJE W 2011 roku znana warszawska Oficyna Wydawnicza „Rytm” ogłosiła drukiem (kontrowersyjną pod względem nie tylko treści, ale i… autorstwa) powieść Tadeusza Dołęgi-Mostowicza pt.: Czeki bez pokrycia. Była to naturalnie jedna z wielu ujętych w planach wydawniczych „Rytmu” pozycji tego popularnego w Dwudziestoleciu Międzywojennym pisarza. Warszawskie wydawnictwo specjalizujące się w (cennych skądinąd) publikacjach z zakresu historii II Wojny Światowej postanowiło bowiem przypomnieć czytelnikom dorobek pisarski Dołęgi, przygotowując staranne edytorsko, nowe, kompletne wydanie dzieł prozaika. Toteż od roku 2010 ukazało się (do tej pory) w „Rytmie” piętnaście tomów pism autora Kariery Nikodema Dyzmy. Nowa edycja pism Dołęgi (choć interesująca z punktu widzenia estetycznego) nie jest naturalnie wydaniem krytycznym, i jako taka adresowana jest do niewyrobionego badawczo czytelnika. Zrezygnowano nawet ze wstępów historycznoliterackich, którymi (pióra Józefa Rurawskiego) opatrzony był każdy tom poprzedniego wydania utworów Dołęgi – a mamy powody przypuszczać, właśnie tamto wydanie, z końca lat osiemdziesiątych (nieistniejącego już Wydawnictwa Łódzkiego), było podstawą niniejszej edycji. To właśnie w wydaniu łódzkim ukazały się w roku 1988 Czeki bez pokrycia (nawiasem mówiąc we wspólnej edycji z Ostatnią brygadą), i opatrzone wspólnym komentarzem, który miał na celu przybliżyć czytelnikom historię powstania obu utworów i pobieżnie wprowadzić w ich problematykę). Wspominam tę łódzką edycję, gdyż właśnie w niej pan Rurawski przekonywał nas umiejętnie i naukowo do… całkowicie wyssanej z palca genezy Czeków… „Wyssanej”, bowiem – opartej wyłącznie na hipotezach i spekulacjach powtarzanych bezrefleksyjnie przez grono badaczy1. Omawiana powieść ukazała się (przypomnijmy) w roku 1933 w (znanym z drukowania licznych w owych latach czytadeł) wydawnictwie „Rój” pod pseudonimem. „W.M. Dęboróg” – bo pod takim pseudonimem zamaskował się publice autor Czeków… – sam chyba nie spodziewał się, jak dalece enigmatycznym i mylącym zabiegiem się posłużył. Intencją Dęboroga było przecież faktycznie – skutecznie odwrócić uwagę czujnej krytyki (a zwłaszcza Urzędu Cenzury) od siebie, i skierować podejrzenia o autorstwo tej (bądź co bądź wywrotowej książki) na… popularnego już wówczas2 Dołęgę-Mostowicza. Tajemniczy (i inteligentny) Dęboróg wiedział najwyraźniej dwie rzeczy: jak napisać książkę, by upodobnić ją stylistycznie do… pióra Dołęgi, i – co może nawet ważniejsze – że młody pisarz nie zdementuje pomyłki, gdy już sam zdobył się na ostrą krytykę rządu na kartach Kariery Nikodema Dyzmy. Któż bowiem odetnie się od książki, o której mówi cały warszawski światek finansjery i polityki? Która budzi zgorszenie na salonach, a której antyrządowa wymowa grozi kolejną nagonką na pisarza?3 Czyż nie takiego rozgłosu pragnął w głębi serca lewicujący literat? Jeżeli już biją Dołęgę4, to niech przynajmniej mają za co. Kim jednakże był prawdziwy „Dęboróg”, i dlaczego literaturoznawcy jak dotąd nie rozszyfrowali genezy tego pseudonimu? Nowe światło mogłyby rzucić nie tak dawno wydane wspomnienia Marii Sapieżyny (1910-1989)5, żony Jana Andrzeja ks. Sapiechy, znanej na Emigracji działaczki społecznej i filantropki. Autorka Mojego życia… nie wyjaśnia wprawdzie genezy użycia tego nietypowego pseudonimu literackiego, potwierdza jednakże dobitnie autorstwo Czeków… przez… swojego ojca – Jerzego Zdziechowskiego. Zatrzymajmy się przeto na chwilę na tej osobie. Jerzy Zdziechowski (1880-1975) – znany w latach trzydziestych XX wieku polityk o orientacji prawicowej (członek atakowanego przez obóz piłsudczyków Stronnictwa Narodowego), był krótki tekst (liczący zaledwie trzydzieści cztery strony), kolportowany wyłącznie przez środowiska nauczycielskie na Litwie (Lida, Oszmiana etc.) nie wszedł nigdy do żadnego późniejszego tomu zbiorowego pism Zdziechowskiego. I właśnie owa„nieobecność” szkicu wśród poważnych, naukowych prac profesora, zdecydowała przypuszczalnie (być może bardziej – od samej fascynacji obu Zdziechowskich Urodzonym Janem Dęborogiem) o wyborze przez Jerzego tego niecodziennego, rodem z puszcz litewskich, pseudonimu… Gwarantowała więc Zdziechowskiemu anonimowość, a przez podobieństwo Dęboroga do Dołęgi dodatkowo zrzucała „winę autorstwa” na Bogu ducha winnego Mostowicza. Ot, i cała tajemnica genologiczna W.M. Dęboroga. Ciekawe natomiast, że w wielu polskich bibliotekach naukowych świadomość bibliograficzna (i tekstologiczna w tym wypadku) jest znacznie wyższa (co tylko świadczy in plus dla tych instytucji) i od kilku dobrych lat ta nieszczęsna powieść skatalogowana jest… prawidłowo (tj. prawidłowo rozszyfrowany pseudonim W.M. Dęboróg wraz ze stosownym odsyłaczem do osoby prawdziwego autora tekstu7). Ale jak widać bibliotekoznawcy sobie, a… wydawcy sobie. Czy zamieszczone w niniejszym artykule tekstologiczne „rozpoznania” znajdą właściwe zainteresowanie przyszłych badaczy i wydawców dzieł Dołęgi? Moda na art deco powraca. Coraz liczniejsze publikacje traktujące o życiu elit XX-lecia Międzywojennego spotykają się z niesłabnącym od kilku lat zainteresowaniem czytelniczym8. Zdaje się, że i na fali tychże właśnie zainteresowań Oficyna Wydawnicza „Rytm” zdecydowała się wznawiać powieści chyba jednego z najpłodniejszych, a już z pewnością – najlepiej opłacanych ludzi pióra lat trzydziestych XX wieku. Pozwala to wierzyć, że może nadszedł właściwy moment na te słowa, wszak jak wiadomo Dęboróg to nie Dołęga (choć jeden i drugi starym, litewskim klejnotem szlacheckim być się szczycą)… RECENZJE InFekowanie pola Obrabiam moje pole, bronuję, bronię siejby. Jerzy Suchanek Jerzy Suchanek, co podkreśla Maciej Urbanowski na czwartej stronie okładki tomiku Fe „jest jednym z najciekawszych i zarazem bardzo osobnych poetów współczesnych, świetnie, oryginalnie kontynuujących nurt lingwistyczny w polskiej liryce.” Krytyk zauważa ponadto dwa „gesty” wpisane w najnowszą książkę Suchanka, „ z jednej strony prześmiewczego dystansu wobec dzisiejszego świata, z drugiej obrony wartości trwałych, „żelaznych”. Takich jak poezja, „ojczyzna polszczyzna”, ale także miłość, tradycja, wolność.” Atrybuty Suchankowej poezji i postawy warto, idąc tropem Urbanowskiego, poszerzyć o kilka innych gestów, decydujących nie tylko o odrębności estetycznej tej poezji, ale także jej etycznej wyrazistości i konsekwencji. Po tomach Ku (2009) oraz Fe (2012) widać wyraźnie, że gliwicki autor dopracował się języka idiomatycznego; indywidualnie wyprofilowanego brzmieniowo i znaczeniowo. Suchanek jest bodaj najciekawszym dziś u nas poetą paronomazji, a więc takiego użycia języka, w którym ze szczególną intensywnością uwydatnia się powiązanie warstwy metrycznej, prozodycznej, eufonicznej z semantyką tekstu. Mało tego! Wiersze z tomu Fe to język w stanie nieustannej euforii, ekstazy, a zarazem zabawy, brzmieniowego i znaczeniowego karnawału, podczas którego nie sposób przewidzieć, co wydarzy się za chwilę. Można wręcz odnieść wrażenie, że poeta jest tu głównie od tego, aby uruchamiać kostki językowego domina, by wprowadzić w ruch żywioł, który o tyle słucha poety, o ile poeta słyszy jego polifonię. W wierszach Suchanka słowa potykają się o siebie, zderzają ze sobą, obijają o siebie, a w trakcie tych harców rozbijają skorupę spetryfikowanych znaczeń i uzyskują nową postać, nowe życie. To brzmieniowe rozedrganie, semantyczna zawierucha nie są bynajmniej zabawą dla zabawy, karnawałem dla karnawału. Cele, jakie stawia swej poezji Suchanek, są znacznie poważniejsze. Jakie? Zacznijmy od stwierdzenia, że autorowi Fe udaje się rzecz dość karkołomna; godzenie autotelizmu poezji z jej zaangażowaniem. Z jednej strony bowiem język Suchanka pilnuje swej autonomii, idiomatyczności, odróżniając się wyraźnie od najbardziej znanych i uznanych dziś poetyckich dykcji, z drugiej, wyraźnie angażuje się po stronie określonych wartości i wspiera, nierzadko wprost, pewną wizję świata. wierzy. Chodzi o to, piękłem zaślepienie zalepić, zaślepić otwory przez które widywalny Bóg, niebieskie Na idiomatyczność Suchankowej frazy składa się kilka jakości. Przede wszystkim swoista mowność, sklepienie wylepić ekstremalną polepą, ekskrementami oralność wiersza, który lepi poeta z języka potocznego; zasłyszanych zwrotów i powiedzeń, strzępów eksperymentów napełnić amfory muzeów a steranych rozmów, obiegowych „maksym”, indywidualnych powiedzonek. Niewątpliwie znać tu wpływ Białosterników zachować w stearynie, opatulić pieluszkami i bandażami ofiar. szewskiego. Z kolei ciągi instrumentacji głoskowych budują swoistą mantryczność i magiczność wypowiedzi. Wyrażenia i zwroty przypominają zaklęcia, formuły magiczne, tajemne maksymy, w Tytułowe fe znaczy tu podwójnie. których przejawia się ustanawiająca moc słowa. Tu z kolei odnajdujemy tradycję leśmianowską. Jeszcze Po pierwsze, wyraża niezgodę podmiotu na intelektualną miałkość i etyczny relatywizm polinną jakością jest swoista„zaumność”, uzyskiwana poprzez uruchamianie tego, co w języku nieobliczalskiego establishmentu polityczno-medialno-artystycznego. Ten establishment, jego karykaturalne, nieprzewidywalne, innowacyjne a zarazem jakby automatyczne, inercyjne, co, jakże często, ny portret odnajdujemy w wielu innych wierszach z tomu Fe, rości sobie prawo do wyłącznego występuje w dziecięcych wyliczankach, rymowankach, zgadywankach. Tę „podświadomość/nieświareprezentowania Polaków. Dlaczego? Gdyż, w jego mniemaniu, uosabia to, co nowoczesne, domość” języka wykorzystywał często Gombrowicz, choćby w słynnej scenie „bergowania” z Kosmosu. europejskie, postępowe, światowe. Jednocześnie w dyskursach, którymi się posługuje, sprytnie Te wszystkie zabiegi nie powodują jednak, że Suchankowy wiersz staje się hermetyczny i ukrywa swe słabe i najsłabsze strony. A są nimi: brak charakteru, chwiejność w sferze wartości, autoreferencjalny. Wręcz przeciwnie, stanowi czuły sejsmograf, rejestrujący ruchy tektoniczne, uległość wobec silnych i możnych tego świata, wreszcie skrywana albo manifestowana wprost jakie obserwujemy w wymiarze społecznym, mentalnym, duchowym. W czym konkretnie rzecz? pogarda dla tego, co rodzime, narodowe, polskie. W wierszu, od którego wziął tytuł tomik Suchanka, czytamy: Po wtóre, fe oznacza u Suchanka pogardę tegoż establishmentu dla tradycji narodowej (...) Chodzi o to, by płynął prąd, i chrześcijańskiej, którą przedstawia się jako „ciemnogród” i zaplecze „prawicowej ekstremy”. słynął rząd i fe fetowało fe. Ach, fe jest miękkie, jak… Dlatego też owo rodzime kosmopolityczne fe pragnie „na monetach wybić/orły i wybijać dwie stęknie, nie ulęknie się ulęgnąć i uklęknąć, ulec, bo reszki” oraz pluć „kulkami z flegmą i włosami” w „Częstochowy, Wawele, Gniezna!” Próbując być nie uleci, nie jest ulotne, jednakże i nie wietrzy i nie Wiersze jak pomniki „Głosy” to trzeci tomik po długim milczeniu poety. Tak więc najpierw był świetny Cantus (2010) entuzjastycznie przyjęty przez krytykę. Rok później Cień prawie przemilczany? Próbuje to wytłumaczyć oraz tę poezję omówić wnikliwie i pięknie Bronisław Wildstein w „Uważam Rze” (nr 38/ 2011, s.46-48). I teraz został wydany skromny zbiorek wierszy bardzo jednorodnych, ukazujący się w serii Biblioteki „Toposu”. Lektura wierszy Jana Polkowskiego wymaga maksymalnej uwagi. I powagi. Tym razem poeta użycza głosu osobom, których już nie ma wśród nas. Albo inaczej: to oni pozwalają mówić poecie ich głosem, wyrazić ich myśli. Uczynić z niego swoje medium. Poeta więc snuje ich wyznania, odsłania tajemnice, przypomina ich ofiarę... często najwyższą, bo oddane życie. Życie poświęcone za wolność ojczyzny, za honor, za prawdę. Za to wszystko, co dzisiaj jest niemodne. W sposób oczywisty nasuwa się podobieństwo do Umarłych ze Spoon River Edgara Lee Mastersa. Na okładce tomiku widnieje tylko tytuł. Nie ma imienia i nazwiska poety. To wymowne. To tak jakby autorami tekstów-wyznań były właśnie G ł o s y tych, o których są wiersze. Jakby to oni sami podyktowali je. Ten cykl książkowy zawiera 18 lirycznych portretów, a wypowiadają się: Zastrzelony?, Matka?, Ojciec?, Syn?, Narzeczona?, Brat?, Żona?, Ranny? Pytajniki wyglądają tajemniczo, ale przede wszystkim wskazują to, iż wypowiedzi różnych postaci mogą kryć się pod jednym takim słowem. Rozróżniamy je według dat, które są przy nich postawione. Czyli każde z tych słów oznacza wiele biografii. Dwa przytoczone poniżej utwory o tym właśnie świadczą. Pod wszystkimi wierszami są wspomniane daty... w przedziale 1924–2009. Najwięcej wyznań jest z okresu czasowego 1950–1970. Rok 1970 to przecież data strajku na Wybrzeżu (w grudniu), który okupiony został śmiercią wielu ludzi. To czas młodości poety. Poeta oddaje teraz hołd ludziom tamtych wydarzeń. Oto słowa 16.latka: „Pocisk przedzierał się długo przez szron i stukot szyn / przez ranne zgniecione światła / wymieszane z olejem zabłoconego słońca / by wreszcie przebić mi szyję / przez okno trójmiejskiej kolejki. / Cóż, musicie uwierzyć, że wszystko przeżyłem w godzinę / choć przecież nie zmartwychwstałem / a wciąż mam szesnaście lat. / Jeśli kłamię i mnie nie spotkało / co spotkać przecież musiało / to wierzcie – świat żaden / naprawdę nigdy nie istniał” (Zastrzelony? 1954–1970, s. 6). W tym „zgiełku śmierci” dzieją się też inne losy ludzkie, uwikłane w dramatyczne okoliczności, które się przeplatają, uzupełniają tworząc obraz pełny, choć przekaz treściowy całego cyklu wierszy jest fragmentaryczny. Ale przecież ze szczegółów, z epizodów tworzy się wielkie nawet dzieła. Na tym polega jego kreacja. „Przeźroczystymi rękami robiłaś mi kanapki. / Wbijałaś po omacku nóż w nieruchome morze. / Robiłaś mi kanapki, kroiłaś kulę ziemską / na równe, schludne kromki. Do chlebaka / z brezentu chowałaś godziny rozłąki. Do szarego papieru wkładałaś dziecięce twarze. / Gładziłaś mnie po policzku jakbym miał iść na wojnę / jakby drzwi były z ognia a nie z płyty pilśniowej. / Wchodziłem potem ostrożnie do szatni elektryków / i odwijałem papier by patrzeć jak wolno / znikasz” (Zastrzelony? 1954–1970, s. 9). 4488 O podobnych epizodach ludzkich można by cytować liczne fragmenty utworów albo nawet całe... proste a finezyjne w obrazowaniu, oszczędne w formie i wręcz surowe. Bo tak surowe było wówczas życie. Te wiersze robią wrażenie, są przejmujące. Tym bardziej, że opisują dramatyczną niedolę zwykłych ludzi. Tych, którzy w dziejowych wydarzeniach cierpią najbardziej i ponoszą ofiary największe. Oto los Ojca: „Kochany Tato, strasznie cię nienawidziłem / dlatego, że cię nie było a reszta świata była. / Pewnie także dlatego, że dopiekała bieda. / Pomagał nam wujek, parafia, sąsiedzi. / Gdy podrosłem zbierałem butelki, szmaty i złom. / Jedliśmy wodziankę, zacierki, ziemniaki / ziemniaki ziemniaki. Nienawidziłem ciebie / bo byłeś gdzie indziej i nie troszczyłeś się o nas. / Kiedy nienawiść stygła patrzyłem na mamę / która gdy nie płakała, płakała jeszcze bardziej. / Wtedy wracała nienawiść i łatwiej było przetrwać. / Myślałem, że zginąłeś dlatego, bo nie chciałeś / ciągnąć wielkich ciężarów pod prąd / wielkich słów i chcąc się od nich uwolnić / dałeś trafić się w serce” (Syn? 1960–?, s.13). A los matki jaki był? „Ojciec zgasł szybko i odtąd po zmroku nie mogłam / pozbierać myśli. Praca, kolejki, gotowanie, przerabianie / ubrań. Z dorosłych na dzieci, ze starszych na młodsze. / Wydawało mi się, że nigdy nie zasnę, że tylko zastygam / z żelazkiem, igłą i naparstkiem, ciastem na makaron / przygnieciona odłamkiem serca. Chciałam umrzeć / ze wstydu, że żyję. Z nieustępliwej miłości i ze strachu / przed twoim rozrzuconym bezładnie cieniem. Teraz dobijam / osiemdziesiątki więc czas byś mi przebaczył. To ja / wykarmiłam własnym ciałem bezkresne szeregi upadłych / dni. Wiem, każdy z nich zabijał cię jeszcze raz /synku” (Matka? 1928–2009?, s. 7). To tacy ludzie są bohaterami dziejów. Oni są solą tej ziemi... i tej historii. To wielu takich właśnie prostych ludzi złożyło ofiarę całopalną... swoje życie. Przykładowo życie wspomnianej w wierszu Matki – wdowy było też drogą męczeństwa. W wypowiedzi Od Autora czytamy: „Czy (poezja) nie powinna użyczać swojego głosu a umniejszać swoje pragnienia? (...) Przenikać los ludzi wyblakłych, których życie uwięzło w niejasnej frazie znikającego cienia? (...) Co mówią o nas umarli? Czy nas zapamiętali?” (...) Zamordowani na Wybrzeżu w 1970 roku w pamięci przekazywanej w rodzinnym kręgu. Żyją także jako zbiorowy symbol oporu przeciwko nieludzkiej władzy w drugiej połowie XX wieku lub jeden ze śladów jej zbrodniczej działalności” (s. 29). bardziej zlaicyzowane i multikulturowe od dzisiejszej Europy, tylko utrwala status ubogiego krewnego, paradującego w kostiumach, które opatrzyły się do cna na europejskich i światowych salonach. Tomik Suchanka przekonuje, że mamy do czynienia nie tylko w autorem zaangażowanym, ale z poetą... walczącym! Walczącym o co? Wartości, postawy, style życia i myślenia, pod którymi podpisuje się autor Ku, możemy odnaleźć na dobrą sprawę w każdym wierszu tomu Fe. Są jednak w tomie Suchanka utwory, w których obserwujemy ich szczególną kondensację. Takim wierszem jest Pole: Oni trąbią: Kto pola pilnuje ten od pola ginie. Albo gnije w polowym szpitalu. Pole zostaw poległym, używaj sobie z wiosną, w bruździe sobie drzemkę utnij, dosłownie utnij sny polne, marszowe i marszałków, dość tej roli i soli, od której boli głowa, szczególnie w części potylicznej; politycznej, gdy dziurawa od kuli i cóż z tego, kolego. Koledzy, polemizuję, wiosna wasza, lato wasze, jesień wasza, zima wasza, ale pole moje. W wierszu zderzone zostają ze sobą dwa światy; zabawy i troski. Z jednej strony mamy rzeczników postawy konsumpcyjnej i kosmopolitycznej, którzy powiadają, że trzeba żyć chwilą, dostosowywać się do zachodzących zmian, zapomnieć o bolesnej przeszłości, która stanowi balast, ale też drażni naszego zachodniego i wschodniego sąsiada. Z drugiej, obrońcę ojcowizny, ojczyzny, własnego miejsca z jego historią, bohaterami, ofiarami. Pierwsi zachęcają do tego, żeby „wybrać przyszłość”, z kolei podmiot uważa, że bez troski o przeszłość nie będzie dla nas żadnej przyszłości, gdyż rozpuścimy się w „policentrycznym szambie. Podmiot jest przekonany, że jego adwersarze, a zarazem kusiciele, w istocie rzeczy w nic nie wierzą, niczego nie bronią. Są hedonistami i cynikami, dla których ktoś, kto autentycznie żyje wartościami, stanowi policzek, wyrzut, więc próbują przeciągnąć go na swoją stronę, a jeśli to się nie udaje, zmarginalizować i wykluczyć z publicznego obiegu i dyskursu. Ci „głupkowie bezpolscy” nie chcą pamiętać o„braciach rozstrzelanych, strzaskanych aeroplanach”, gdyż zajmują ich głównie „ruskie i niemieckie/kładki do obsadki posadki”. Fe Suchanka jest tomem, który świetnie opisuje linie podziału, jakie przebiegają przez dzisiejsze polskie społeczeństwo. To społeczeństwo coraz wyraźniej widzi, że do życia sensownego i godnego nie wystarczy tylko „ciepła woda w kranie”. Potrzebny jest fundament wartości, który w naszym przypadku, oznacza połączenie tego, co narodowe z tym, co chrześcijańskie. Poeta, wykorzystując chwyt „cudzej mowy”, przekonująco pokazuje miałkość ideową i moralną dzisiejszego mainstreamu, który dryfuje po powierzchni doraźnych interesów, gier, mód, … do nikąd! Autor nie oszczędza też braci z literackiej gildii. Stawia wprost pytanie, kim powinien być dziś poeta i jaką rolę ma do spełnienia poezja. Wiersz raczej kłamie, gdy gęsto„wkłuł w siebie haft prawd”, a więc płynie, wespół z autorem, z prądem ułatwionych oglądów i ocen, gdy daje się wciągnąć w medialne tryby i przerobić na poprawną, miałką gadaninę. Poeta i jego wiersz o tyle znaczą, o ile nie przystają do świata, który godzi się na uśrednione wartości, który odsuwa od siebie trudną, bolesną, tragiczną przeszłość i teraźniejszość. Innymi słowy, Suchanek wprost postuluje prymat etyki nad estetyką. W chaosie konwencji, stylistyk, języków pogoń za formą nie daje odpowiedzi, gdyż w oparciu o kryteria estetyczne niepodobna odróżnić oryginału od falsyfikatu. Szansą jest droga odwrotna! To właśnie na gruncie mocnej, różnicującej etyki można budować wyrazistą formę, proponować język, który wielokierunkowo i odpowiedzialnie eksploruje rzeczywistość, a nie jedynie dryfuje po… „bzyczącej powierzchni”. Tom Fe właśnie taką postawę deklaruje i realizuje. Grzegorz Kociuba Jerzy Suchanek: Fe. Mikołów: Instytut Mikołowski, 2012, s. 64. I choć te biografie w omawianym cyklu mają charakter (powiedzmy) fikcyjny, to przecież są prawdziwe, bo oparte na podobnych losach wielu ludzi. Są wyrazistym świadectwem tamtej historii. Jan Polkowski jest kronikarzem naszych czasów. Rozumie je jak mało kto. I umie je wyrazić. Jego słowa są czyste i mocne. Zapadają w pamięć i w serce. Powinniśmy być dumni z takiego Poety. Janusz A. Kobierski Jan Polkowski : Głosy. Sopot: Biblioteka „Toposu” 2012, s. 32. To moja krew wypiła biel na fladze niesionej przez Świętojańską. Pragnąłem by była czerwonym wiatrem który zasklepia rany. Pragnąłem by uderzył z nieuleczalną siłą w tych, którzy muszą żyć, żeby życie ocalić. Pragnąłem by na zawsze zapisał słowa tych którzy śmierć przeżyli (…) (Zastrzelony? 1952–1970? ) Ale nie przeżyli życia, choć byli bardzo młodzi. Ono było przed nimi. Te wiersze można by wykuć na nagrobnych płytach. Godne są tego. Powstał by z nich niejeden cmentarz, gdybyśmy zliczyli same tylko powojenne ofiary stalinizmu i komunizmu.. M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 Mają coś do powiedzenia Wyjęte z „ciemnej luki” Malarstwo i poezja były dwiema największymi pasjami w życiu Joanny Pollakówny (1939-2002), splatały się, wypełniając jej pracę zawodową i aktywność twórczą. Córka poetyckiej pary Seweryna Pollaka i Wandy Grodzieńskiej, żona tłumacza Wiktora Dłuskiego, znawczyni historii sztuki, specjalistka od formistów (zaczynała od twórczości Tytusa Czyżewskiego), wydała kilkanaście książek na temat malarstwa i dwanaście tomików poetyckich. Zadebiutowała wierszami w „Nowej Kulturze” w 1957 roku, pierwszy arkusz pt. Dysonanse opublikowała w 1961 roku (były one jedną z czterech części książki z serii Zeszyty poetyckie, zbierającej także teksty Bogdana Loebla, Andrzeja Ściegiennego i Zbigniewa Zalewskiego), kolejne zbiorki pojawiały się na przemian z publikacjami naukowymi i katalogami wystaw. W dziesiątą rocznicę śmierci poetki staraniem Instytutu Mikołowskiego ukazały się Wiersze zebrane, zawierające ponad czterysta utworów Pollakówny, w tym wszystkie zamieszczone w tomikach, a także te rozproszone w prasie, antologiach oraz wiersze ostatnie. Imponująca księga stanowi dzieło kompletne i raczej zamknięte (nic nie wiadomo, by gdzieś znajdowały się jeszcze niepublikowane teksty poetki), pokazujące ewolucję twórczości od juweniliów po dojrzałe, przejmujące teksty z wydanego pośmiertnie tomu Ogarnąłeś mnie chłodem (2003). Publikacja taka jak Wiersze zebrane daje szansę na nowo odkryć poezję autorki Żwiru (1971), pozwala zobaczyć jej rozwój, kierunek poszukiwań, najważniejsze toposy, stawiane pytania i poszukiwane odpowiedzi. W przedmowie Jana Zielińskiego – o sugestywnym tytule Dwanaście stacji, nawiązującym do dwunastu tomików Pollakówny, otrzymujemy podsumowanie niełatwej drogi życia poetki, pełnego cierpienia z powodu choroby niosącej inwalidztwo, ale biegnącej też w blasku sukcesów literackich takich jak Nagroda Kościelskich w 1976 roku czy Nagroda im. Mikołaja Sępa-Szarzyńskiego w 1992 roku za tom Dziecko-drzewo. Zestawienie Zielińskiego nie jest jednak tradycyjnym słowem wstępnym, lecz zbiorem mini-esejów o pierwszym wierszu z każdego tomu, bo jak czytamy „prawdziwych poetów poznaje się po tym, że od początku potrafią wydobyć swój ton” (s. 7). Utwory, które inicjują, otwierają kolejne książki stają się tutaj punktem wyjścia do nowej, świeżej lektury krytycznej tej poezji. O zbiorkach napisano przecież liczne recenzje, wiele ciepłych zdań padło choćby ze strony zacytowanych na okładce krytyków – Jacka Łukasiewicza, Leszka Szarugi, Tomasza Cieślaka, Jarosława Borowca. Joanna Pollakówna wyruszała w poetycką podróż w czasach trudnych nie tylko dla poetów. Urodzona w 1939 tak jak Emil Biela, Bogusława Latawiec, Feliks Netz czy Ireneusz Iredyński, metrykalnie przynależy do pokolenia „Współczesności”. Mimo burzy, jaka przeszła przez ówczesne środowisko literackie, fala dyskusji o kształt literatury ominęła ją przez zbyt późno wydaną pierwszą książkę, najpewniej zbyt osobistą, pozbawioną dominacji jednej z modnych wówczas poetyk. Młodziutka poetka daleka była od moralizmu Herberta i głównych odmian lingwizmu, zbyt cicho apelowała do tradycji i raczej nie hołubiła „wyzwolonej wyobraźni”, by posłużyć się klasyfikacją zaproponowaną w kontekście całej generacji przez Janusza Sławińskiego. Na pierwszej stacji Wierszy zebranych, dotyczącej Dysonansów, a zatytułowanej Różdżka, Zieliński podnosi ważną kwestię tej – erudycyjnej, gęstej od obrazów i epizodów z życia malarzy – twórczości, stwierdzając, że„cały sztafaż literacko-ikonograficzny nie jest niezbędnym do zrozumienia wiersza (ani generalnie poezji Pollakówny): to co w nim najważniejsze dzieje się tu między słowami, tkwi w oswajaniu kocich łbów i wróżeniu z bożych krówek” (s. 8). Kolejne utwory zawierają ów rozdźwięk (tytułowe dysonanse) między intelektualizmem i prostotą, między wielkimi tematami egzystencjalnymi (jak na przykład kwestie Boga i końca świata) a „kosmosem chrząszczy”, który pojawia się w ostatnim wierszu tomiku pt. Owady (s. 38). Ten mały świat motyli, mrówek i pająków przeciwstawiony został siermiężnej rzeczywistości PRL-u, gdzie „tylko czasem gwiazdy nocą / przebiją tłum jak zimną szpilką”. Ważny to liryk, niepodobny do pierwszego, omawianego w przedmowie – o incipicie „Jeden kocie łby oswajał” (s. 27), ale pozwala już na pierwszej stacji dodać do słów Zielińskiego, że nie tylko ten pierwszy, lecz także końcowy wiersz wyznacza istotny ton całości. Gazeta literacka cieli mediów. Pisarz, poeta, jeśli chce zasługiwać choć trochę na to miano, winien być w poprzek! Być ością w gardle, szczególnie lewactwa, ale prawicy także” (s. 31). Cierpkie to słowa, ale wynikają ze smutnych obserwacji, że „dzisiaj nie decydują walory artystyczne, ale opowiadanie się autora za lub przeciw dominującemu w papierowych i elektronicznych mediach światopoglądowi” (s. 31). Najbardziej „pikantne” sądy Suchanka prowokują do polemiki, do „przewietrzenia zatęchłej atmosfery uniwersytetów”, że posłużę się tytułem jednej z książek Jerzego Smulskiego. W 1963 roku ukazała się kolejna książka Pollakówny – Przytajenie barwy, która wśród wielu odcieni zaskakuje do dziś szczególną religijnością. Wielokrotne wykorzystanie motywów biblijnych (m.in. Epitafium, Genezis naiwna), nawiązywanie do elementów kultu religijnego, inspiracje sztuką sakralną (Anioły oliwskie, Katedra) dowodzą poszukiwań eschatologicznych, świadczą o niepewności, słabości, zagubieniu w codzienności i potrzebie wyjścia poza nią. W krótkim liryku bez tytułu czytamy: Ja czekam aż stężeje zmierzch i drzewa całe w sennych ptakach aż po nieboskłon – wniebowstąpią. I szukam; tutaj gdzieś nasz śmiech po stoku obłym się potoczył, lecz teraz już krzakami porósł. Ja siwe włosy mam tej nocy. (s. 68) Upływ czasu niesie stratę, wywołuje lęk czy nawet przerażenie, od którego siwieją włosy, ale przecież dopiero spełnienie, „wniebowstąpienie” pozwala dostrzec wartość ulotnych chwil. Wymowa tomiku jest dość jednoznaczna – trzeba szukać Boga, nawet wtedy gdy wydaje się, że nie bardzo można na Niego liczyć: „Ani ciebie wypatrzę pięcioma palcami / dno nie odnowi się / Z domu niewoli / jam jest ten który nie wyszedł” (Niepoznawalność, s. 44), i wiedząc, że Apokalipsa spełni się w „ciszy nieprzymówionej” (Apokalipsa, s. 74), choć „święci tego nie mogli przewidzieć / dla nich milczenie było mową Boga”. Edyta Antoniak-Kiedos Beata Patrycja Klary: Rozmowy z piórami. Wydawnictwo Adam Marszałek. Toruń 2012, s. 172. Dalej trzeba wspomnieć o trzecim tomie Pollakówny Korzyści podróży z 1967 roku, który odczytując w kontekście pierwszego wiersza o incipicie „Nazwać to ledwie krwawy strzęp powietrza” (s. 79) byłby modlitwą ptaka ze „zmęczonym skrzydłem”; nie ze złamanym, uniemożliwiającym zupełnie lot, ale takim, które już odmawia posłuszeństwa. W wierszu Krajobraz ten sam „kołujący po polach” ptak może zostać odczytany jako każdy człowiek: On biegnie on upada obrasta futrem ślepnie szczeka grucha bełkoce wszystkojęzyczny i święty (s. 90). Poszukiwanie wartości, zagubienie w świecie, niepewność, łącząc się z oznakami religijności tworzą specyficzną „barokową” mieszankę, która wraz z coraz liczniejszymi ekfrazami prowadzi do poezji osobnej, indywidualnej. W latach siedemdziesiątych Pollakówna wydała trzy zbiory wierszy – Żwir (1971), W cieniu (1972), Lato szpitalne (1975), które w obliczu choroby na jaką zapadła poetka, stają się niezamierzonym, nieprzewidzianym wcześniej świadectwem bólu i cierpienia (np. wiersz Pejzaż z chorobą ze „skurczem panicznym tętnic”, s. 189), nieraz wręcz rozpaczy (np. Postój, s. 214). Każdy jednak na swój sposób łączy smutek, pesymizm, gorycz z jednoczesnym oczarowaniem życiem, admiracją świata i jego drobnych elementów. Strach łagodzi modlitwa odmieniana przez różne formy (np. „imię twoje święć się / Święć się / od dnia mi nie odpryskuj / jeszcze / błogo – sław – błogo – istniej”, s. 159, czy „lato, módl się za nami”, s. 207). Na uwagę zasługują z jednej strony nostalgiczne wiersze napisane jeszcze w latach sześćdziesiątych, po śmierci matki, z drugiej te konceptualne, które urzekają błyskotliwością myśli jak Rajskie przemiany, gdzie poetka pointuje – „Rajem się staje co się nie odstanie” (s. 175). Warto zwrócić również uwagę na miłosny dialog, jaki Pollakówna prowadzi w kolejnych wierszach z mężem Wiktorem, któremu dedykuje cały ten „szpitalny” tom. Nieomówione przeze mnie „gry” toczy krytyk (co już sygnalizowałam) także z wierszami inicjującymi kolejne tomy: Powolny pożar (1980), Rodzaj głodu (1987), Dziecko-drzewo (1992), Małomówność. Wiersze wybrane 1959-1994 (1995), Skąpa jasność (1999) oraz pośmiertnie wydany Ogarnąłeś mnie chłodem (2003). Można powiedzieć, że aż chce się iść tropem autora przedmowy, by tylko czasem zboczyć w inną stronę i znów powrócić na przetarty przez niego szlak. Autorowi Dwunastu stacji warto w tym względzie zaufać, nie tyle z powodu fachowej wiedzy jaką dysponuje, ale nade wszystko dlatego, że był wieloletnim przyjacielem poetki, znał jej wiersze, nieraz okoliczności, a nawet powody, dla których powstawały, oprócz tego dzielił z nią wspólną pasję – miłość do twórczości literackiej i malarstwa Józefa Czapskiego. Tę ich literacką przyjaźń, jej wagę i moc, uchwycił w słowach opublikowanych na łamach „Tygodnika Powszechnego” niedługo po śmierci poetki: „Myśląc o Joannie Pollakównie widzę przed oczyma zamkniętą skorupkę orzecha. I wiem, że w środku nie tkwi bezmyślny i nieczuły orzech. Wprost przeciwnie. Wewnątrz skorupki jest niezwykły mózg i niecodzienne serce. Trawione głodem nieśmiertelności, walczyły do końca. I wygrają”. Zieliński gorąco wierzy w horacjańskie non omnis moriar autorki i przeczy jej słowom z wiersza o incipicie „Z a c h w y t”, napisanego 8 stycznia 1968 roku: Zachwyt więc chwytam w siebie zachłannie i zagarniam oczami, słuchem i zapadam się, głębiej szukam – a tam już nic – ciemna luka i ręce nad nią łamię. (s. 131) Krytyk wręcz zaraża swoim widzeniem poezji Pollakówny, wiarą w jej nieprzemijającą wartość, nietrudno więc pozwolić się uwieść tym wierszom i spojrzeć głębiej, a to, co odkryją, wbrew obawom poetki nie będzie „ciemną luką”. Edyta Antoniak-Kiedos Joanna Pollakówna: Wiersze zebrane. Oprac. Jan Zieliński. Mikołów: Instytut Mikołowski 2012, s. 536. 4 94 9 RECENZJE Czy poeci mają jeszcze coś ciekawego do powiedzenia? Ktoś złośliwy i małoduszny mógłby powiedzieć, że wszystko już było, a wystarczającą płaszczyzną dialogu dla twórców poezji jest dziś internet. Natomiast kto obserwuje u siebie niezaspokojoną potrzebę towarzyskich spotkań z piszącymi, ma do wyboru organizowane od czasu do czasu festiwale slamy, konkursy jednego wiersza albo targi książki. Można wybrać się na spotkanie autorskie do domu kultury, jeśli akurat w okolicy działa grupa miłośników literatury i zaprasza do siebie autorów, albo do biblioteki, jeśli szefuje jej osoba otwarta na poezję. Do najciekawszych należą wrześniowe „Hausty poetyckie” od kilku lat organizowane przez Grażynę Baranowską w Miejskiej i Powiatowej Bibliotece Publicznej w Kutnie oraz spotkania i sesje w Instytucie Mikołowskim. Okazji do rozmów wydaje się wiele, ale czy są wykorzystywane? Może takie rozmowy – które kiedyś tętniły przy okazjach organizowanych lub spontanicznych – są już niemożliwe? Bo zmienił się model życia literackiego? Może… Beata Patrycja Klary swoją książką Rozmowy z piórami dowodzi, że dialog na poziomie wyższym niż wymiana przepisów kulinarnych czy komentowanie kolekcji fatałaszków jakiegoś medialnego pajaca – był, jest i z całą pewnością zawsze będzie ciekawszy. Bezpośredniego kontaktu z pisarzem, poetą, krytykiem, rozmów w cztery oczy przy kawie lub nawet czymś mocniejszym nie zastąpi klikanie e-maili czy blogowanie. Zamysł przygotowania tej książki zrodził się podczas dyskusji i dyskusje są jej materią. Autorka tłumaczy na wstępie, że zna wszystkich interlokutorów prywatnie i poprzez rozmowy z nimi chce przybliżyć czytelnikom ich sylwetki, zachęcić do zapoznania się z ich twórczością. Sama ceni i czyta utwory Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej, Joanny Lech, Jerzego Suchanka, Blanki Rolando, Izabeli Fietkiewicz-Paszek, Leszka Żulińskiego i innych, swoją książką rekomenduje ich szerszemu gronu. Pierwszy wywiad, zatytułowany Czekam na tego, który mnie znienawidzi, Klary przeprowadziła z Karolem Samselem, poetą, doktorantem UW. Młody badacz z erudycją i błyskotliwością zapowiada koniec epistolografii, widząc szansę w e-mailografii (bylebyśmy nie czyścili skrzynek pocztowych). Jego wypowiedzi obudowane są licznymi przykładami, świadczącymi o wszechstronnym oczytaniu i znajomości mechanizmów kultury. Godne odnotowania są słowa Samsela, dotyczące problematyki arcydzieł, które „notuje się w ciszy gabinetu, chwiejnie i niepewnie, próbując utrzymać równowagę na kruszejącej granicy miedzy samotnością a nicością. W tym sensie poeta jest przede wszystkim akrobatą, linoskoczkiem, ekwilibrystą, nie zaś szamanem, jak chcieliby zapewne slamerzy, laureaci konkursów poetyckich, zdobywcy nagród literackich” (s. 11). Drugim w kolejności rozmówcą jest Jerzy Suchanek, który w swej twórczości próbuje„znaleźć boski ślad w języku”, a jeśli odkryje go u innych poetów, to wyróżnia ich swoją prywatną Nagrodą Otoczaka. Jednocześnie autor Płakuli ostro atakuje poetów, którzy w imię pokracznie rozumianego sukcesu wybierają wdzięczenie się do publiki i do władzy. Czytamy: „najwięcej zarabiają i najpopularniejsze są miernoty, bo tylko one dostosowują swoje poglądy do poglądów urzędników-płatników i właści- Wyjątkowa – nie tylko ze względu na okoliczności – jest rozmowa z Kazimierzem Furmanem, który na kilkanaście dni przed śmiercią (zmarł 19. 10. 2009) odpowiedział na dziesięć pytań o pisaniu. Te z pozoru proste kwestie, pozwalają spojrzeć na autora Brzemienia inaczej niż tylko poprzez kliszę modelowego buntownika z czasów PRL-u. Jest też w tym wywiadzie fragment, który – nieodparcie, choć przypadkowo – przywołuje z pamięci Tomka Pułkę, młodego i świetnego poetę, który zginął tragicznie kilka miesięcy temu. Rozmowy z piórami łączą nazwiska z różnych pokoleń i stron Polski, z odmiennych kręgów towarzyskich, o tak niejednorodnych gustach, że aż dziw bierze jak można mieć tak skrajnie różnych przyjaciół. Daje to jednak świetny efekt, bo nawet przez chwilę nie można się nudzić, a każda strona to odkrywanie tajemnicy kolejnego autora. Na przykład Joanna Muller rzeczowo dzieli się swoimi przemyśleniami o twórczości kobiet, innej niż ta z wizerunkiem macicy na transparentach, widząc głęboki sens i cel swojej pracy nad nowym językiem macierzyństwa. Z kolei Mirka Szychowiak opowiada o pięknym domu, intymnych relacjach z córką-poetką, o swoim pisaniu i wyższości Herberta nad Miłoszem. Warto też„wysłuchać”Leszka Żulińskiego, mówiącego z pasją o swoim pokoleniu, o prasie literackiej, której już w większości nie ma. Ten krytyk i poeta, wychodząc od przeszłości, diagnozuje teraźniejszość. Spogląda na najmłodszą generację, by do jej wyznaczników zaliczyć m.in. „czysty egzystencjalizm” i „brak celów ideowych liryki”. Paradoksalnie to ostatnie stwierdzenie pozwala odetchnąć z ulgą... Twórcy starsi – jak właśnie Leszek Żuliński czy Janusz Koniusz – wspominając dawne czasy, z dystansem przyglądają się obecnej rzeczywistości. Również ich lektury odbiegają od tego, co czytają młodsi od nich poeci. Ilu wśród tych młodszych jest takich jak Wojtek Boros, który przyznaje, że czyta wszystko, co mu wpadnie w ręce? I który niecnie zachęca: „otwierajcie tomy i tomiki, gdzie popadnie i czytajcie na wyrywki, jeśli porywają, pożyczajcie, kupujcie, kradnijcie” (s. 137). Nie wiem, ile osób po tych słowach wpuści jeszcze autora Złych zamiarów do swej domowej biblioteczki... Co ważne – jak deklaruje Joanna Lech –„z książką trzeba iść do łóżka, a nie ją szybko w bramie przelecieć” (s. 118). Na marginesie dodam, że takich smaczków w rozmowach Klary znacznie więcej. Rozmowy z piórami to książka, w której autorka bardzo często pozwala odczuć, że szuka rady dla siebie jako poetki, skądinąd autorki paru interesujących tomików. Pyta o to, co warto czytać, jak odnaleźć własną drogę, kto może być Mistrzem, kto może inspirować, jak radzić sobie z niedoborem rzetelnej krytyki literackiej, skąd pasja/potrzeba pisania… Niemal każdy z interlokutorów musiał odpowiedzieć na pytania o sukces literacki, o nagrody i wyróżnienia; czym są, ile znaczą, jak podchodzić do twórczości laureatów. Czy jednak prawdą jest to, co stwierdził Koniusz, że „po transformacji ustrojowej twórcy zyskali wolność, ale stracili na prestiżu” (s. 107)? Na to pytanie odpowiedzi trzeba szukać nie tylko w Rozmowach z piórami... RECENZJE Heretyk w postetycznym świecie. rzecz o Krawcu Tomasza Sobieraja początku świata światło zabiło ciemność, tak myśl jasna zniszczy pustkę i pozór”. W imię jasnej myśli, mądrości, która „jest i początkiem, i źródłem pisania”, jak to ujął Horacy, Sobieraj podejmuje polemikę z tym, co mu się we współczesnej polskiej literaturze nie podoba, czyli z bełkotem półanalfabetów z jednej strony, a z drugiej – z piękną formą klasycznych dandysów, pozbawioną jednak treści i ducha. Wyrazicielem swojej teorii czyni niejakiego Tadka Ćwiartkę, ulicznego menela, któremu inna postać, obecna w Krawcu, odmawia prawa do istnienia, uważając, że to „ewidentna pomyłka Wielkiego Planisty”. Ów „ludzki strzęp”, może wbrew pozorom – to najważniejszy dowód na istnienie Boga w tej książce, mówi: „Świat to symulacja stanów potencjalnie tylko doskonałych. Lecz pod skórą rzeczywistości, nieraz piękną „Kto posługuje się stylem właściwym swojej epoce, nie wyskoczy poza nią, zostanie w swoim miejscu i czasie” – pisał Czesław Miłosz w Ogrodzie nauk. Jednak trzeba niemałej odwagi i sporej dawki testosteronu, by lekceważyć artystyczną modę i tworzyć niezgodnie z obowiązującą konwencją. Krawiec Tomasza Sobieraja to nieczęsty w dzisiejszej literaturze przykład klasycznego ładu i rygoru, precyzyjnego strumienia myśli, jednocześnie to utwór, w którym zacierają się granice pomiędzy opowiadaniem, opowieścią poetycką, esejem filozoficznym, tekstem krytyczno-literackim i autorskim wykładem z teorii sztuki, a jadowita satyra łączy się z publicystyką i krytyką polityczną. Dodatkowo treść dynamizują cytaty, nie tylko z literatury pięknej, oraz charakterystyczne dla Sobieraja erudycyjne aluzje i imitatywy. Autor nazywa ten utwór poematem dygresyjnym, jednak z powodu niezwykłej intensywności przenikania się form, klasyfikacja rodzajowa i gatunkowa Krawca jest niemożliwa; zasadniczo mamy tutaj do czynienia z prozą, jednak zastosowanie podziału zdań na wersy sprawiło, że powstały samodzielne odcinki intonacyjne i wyostrzyła się znaczeniowa struktura tekstu; poprzez ten zabieg poeta również narzucił interpretację oraz nadał inną, niżby przysługiwała prozie, rangę słowom, tworząc w ten sposób oryginalny, nowoczesny poème en prose, dzieło z jednej strony odrębne od literackiej przeszłości i teraźniejszości, ale uważnemu czytelnikowi przywodzące na myśl Sztukę Poetycką Horacego, Beniowskiego Juliusza Słowackiego czy Bal w operze Juliana Tuwima; nawet wielbiciele Allena Ginsberga znajdą w Krawcu właściwą amerykańskiemu poecie romantyczną wizyjność usytuowaną obok niewstrzemięźliwej wulgarności. Fabuła Krawca, opowiedziana w dziesięciu częściach, na którą składają się m.in. narodziny bohatera, dojrzewanie, czas eksperymentów, czynów męskiej odwagi i zwątpień wrażliwego człowieka, wreszcie powstanie świadomego swojej drogi twórczej artysty, jest pretekstem nie tylko do fascynującej gry z formą, ale także do walki ideowej, do rozważań o filozofii, sztuce, życiu, śmierci, miłości, duszy, Bogu... „W dzisiejszym postchrześcjańskim czy wręcz postetycznym świecie te uniwersalne zagadnienia zostały unieważnione, to tematy wstydliwe i niemodne, w najlepszym razie błahe – mówi autor w rozmowie z Januszem Najderem. – Odwrócona aksjologia niszczy także sztukę i dlatego zamiast mądrej, szlachetnej twarzy polskiej literatury mamy gębę żula, dresiarza czy innego półanalfabety”. Nie są to w tekstach Sobieraja nowe poglądy, ale sposób, w jaki przeprowadził swoją polemikę w Krawcu – w IV części, zasługuje na uwagę i z pewnością przysporzy mu zarówno zwolenników, jak i przeciwników. Sobieraj, podobnie jak jego Mistrzowie (w tym miejscu należy wymienić przede wszystkim Witkacego, Gombrowicza, Miłosza), nie stosuje półśrodków, nie chowa się za plecami zgrabnych metafor, ale tak jak oni staje odważnie do walki, jasno precyzuje swoje poglądy na sztukę, piętnując za poprzednikami powszechną w niej dewaluację wartości, degenerację języka, sprymitywnienie, antyintelektualizm, ucieczkę od metafizyki, wiedzy, wyższej kultury, a przy tym uderza przeciwników (bo nie wrogów przecież) ich własną bronią – wprowadza do tej części kilku współczesnych krytyków i literatów i pozwala im mówić własnym głosem, czyli tekstami zaczerpniętymi z ich recenzji i utworów. Można nawet odnieść wrażenie, że niektóre wypowiedzi umieszczone w nowym kontekście paradoksalnie zyskały na tym zabiegu, i z tekstów krytycznych awansowały do rangi tekstów poetyckich. Jednak Krawiec to, jak napisał znakomity poeta Józef Baran, „nie tylko rozprawa z pseudosztuką, to także frywolny i sokratejski w formie monolog filozoficzno-egzystencjalny o przygodzie człowieka wrzuconego w przypadkowy, ograniczony czas i przestrzeń”. Bohater Sobieraja balansuje na granicy jawy i snu, rzeczywistości i fikcji, konieczności i pragnień. Z naiwnością dziecka cieszy się życiem; jest częścią świata przyrody, którą afirmuje i chłonie wszystkimi zmysłami, nie odgradza się od niej, ale wtapia się w nią, pragnie, być może naiwnie, miłości, prawdy i poznania, co implikuje ciągły rozwój. Zaciera się dla niego granica między życiem a sztuką, chce, jak bohaterowie Witkacego „zostać twórcą samego siebie” – a„inspiracją do niezwykłych myśli, by nie rzec herezji, są lektury”. W swoistym literackim eksperymencie dąży do zrównania się z Bogiem – to oczywiście z jednej strony nawiązanie do wyzywającej postawy Konrada z Wielkiej Improwizacji, a z drugiej hołd złożony Mickiewiczowi. Czuje się tu i podziw dla Wielkiego Mistrza, ale i autoironię, bo przecież bohater Sobieraja rozważa jedynie taką możliwość po to, żeby Tuż po buncie Z poezją Macieja Dobrzańskiego zetknęłam się na dobre przy okazji nomen omen – książki, którą autor wydał w 2009 roku wraz z Bartoszem Sadlińskim. Przyjaciele, do tego wspólnicy w działaniach związanych z organizacją imprez literackich w rodzinnym Prudniku, podjęli ryzykowną dla organicznej poetyckiej „osobności” wspólną drogę przez debiut. Dwa lata temu pisałam dla Migotań recenzję z części Zbrodnia Ikara autorstwa Sadlińskiego, odkładając na później wiersze drugiego autora (Należy zostać). Zanim owo później nadeszło dotarła do mnie jego kolejna książka, Imię jest znakiem, tym razem samodzielna, która być może przez samego autora będzie traktowana jako właściwy debiut. Poezja Dobrzańskiego (utwierdzam się w diagnozie czytając wiersze z książek wydanych w odstępie 3 lat) wyrasta przede wszystkim z prób odnalezienia się i ocalenia własnej wrażliwości w otaczającym świecie, przy czym jest to świat niejednokrotnie brudny, trudny i nieprzyjazny. Małomiasteczkowe koszmary – sceneria ciemnych bram i mrocznych zakamarków „Podwórza pełne dzieci bawiących się w piaskownicach o zapachu psich odchodów. (...) Ziomki. Ziomki z woreczkami kleju usilnie wtulanymi w usta. Ziomki z rodzin patologicznych i ziomki czyniące swoje rodziny patologicznymi. Ziomki w spodniach z krokiem na wysokości kolan. Wielbiciele hip hopu. Ziomki. Kilkunastoletnie, a już ze skumulowaną w oczach nocą. (...) Chrobrego. Jakby to tu rozegrał się cały komunizm dwudziestego wieku” (Chrobrego II). i jeszcze mroczniejszych historii„Moja kamienica. Solidna, niemiecka robota. (Kiedyś było tu getto, ale pamiętaj, nie ma się czego bać)” (Chrobrego). Trudne sprawy domowe, nieuporządkowana, dramatyczna relacja z ojcem, którego nie udało się kochać „Pamiętasz; zawsze chciałeś odrąbać sobie/ kciuk – tak podobny/ do jego kciuka.// Ten mężczyzna.// Pamiętasz; jego oczy mieściły/ w sobie tak wiele twojej/ nieobecności” (Nic dodać). Jeśli wierzyć Bukowskiemu, wiersz jest tym, co się przytrafia, kiedy już nic innego nie może. I tak właśnie, przez perspektywę bezradności, desperacji i wściekłości nawet, czytam wiersze Dobrzańskiego, szczególnie te prześwietlające relacje z ojcem, realia małego miasteczka, pierwsze próby ucieczki od tego niechcianego spadku – w poezję, w związki, w wiarę„twój stary i jego przepierdolone/ pieniądze, jego przepierdolone „starostwo” (bo przecież nie/ ojcostwo), nadopiekuńczość twojej rodziny, czyli jedyna Czysta Miłość,/ z jaką się spotkałeś, (...) twój Prudnik, czyli działalność połetycka/ rozbita o prowincjonalność, twoja druga prawdziwa/ miłość, czyli związek zawarty na cmentarzu, twoja druga/ prawdziwa miłość, czyli wszystkie odmiany/ miłości, a wśród nich (znów) nienawiść, twój powrót/ do wiary – ale na twoich zasadach, czyli/ dalsza część kryzysu wiary, twoje samotne bieganie/ po lasach (...) twoja chęć spisania/ testamentu, twój jedyny wiersz, który wydaje ci się/ istotny,// właśnie ten” (Przypadki). Na rewersie trudnych, niejednokrotnie toksycznych i wyniszczających emocji jest niezwykła wrażliwość poety. Z internetu wyławiam fragment jego autoprezentacji:„jestem romantykiem i, co tu dużo ukrywać, 5500 jak u młodej kobiety, nieraz pokrytą brudem i pęcherzami, jak moja, drzemią pokłady olśnień i niespotykanej dziwności, widoczne tylko dla wielkiego poety czy mistyka, niekiedy może dla filozofa. (…) I one, gdy odkryte, mogą uczynić życie znośniejszym. Bo na pewno nie uczynią tego bzdury, pisane przez rzesze wierszokletów, wynoszone na piedestał przez ich kolegów – krytyków, tak jak nie uczynią życia piękniejszym bohomazy tych, którym się wydaje, że są artystami, bo ukończyli szkołę malarzy”. Tu dochodzimy do zasadniczego poglądu Sobieraja na rolę sztuki, która ma nieść człowiekowi nadzieję, a nie pogrążać go w jeszcze większym chaosie niż ten, w którym żyje. Wydobywanie się z tego chaosu to jak pozbywanie się ciasnego kokonu narzuconych mniemań, sądów i politycznej poprawności, przy jednoczesnej nauce samodzielnego oddychania i szukania własnych rozwiązań – niszczenie i tworzenie, prucie i szycie, śmierć i życie – w takiej właśnie kolejności, tak jakby życie było ukoronowaniem, a może raczej zdetronizowaniem śmierci, nie odwrotnie, życie to zaprzeczenie pustki, letargu, bezwolnego trwania. Takiemu procesowi poddał Sobieraj swojego bohatera (samego siebie?); mimo wątpliwości idzie on drogą, która ma go w założeniu doprowadzić do zbliżenia człowieka ze sztuką, do połączenia pierwiastka ludzkiego z Boskim, do syntezy formy i treści. „Najwyżej mi się do końca nie uda – zwierza się krawiec – ale przynajmniej będę wiedział, że próbowałem”. Sobieraj kończy Krawca słowami Eliota: „Chodźmy więc, ty i ja,/ Skoro wieczór na niebie rozpostarty trwa/ Jak pacjent odurzony eterem na stole...” Rzeczywiście po lekturze tego wyjątkowego i, według ostatecznie przestać wątpić i dostrzec doskonałość tego świata, której istnienie wprawdzie zakłada, niby jest jej pewien, ale pragnie absolutnego dowodu.„Zdobyć się na nieśmiertelność, unieść ponad czasem, objąć wszystko jedną myślą” – mówi, a potem przekornie dodaje – „to nie jest takie trudne. Nieśmiertelność mam przecież zagwarantowaną”. Marzy, aby uzyskać taką perspektywę oglądu rzeczywistości, która daje moc zapanowania nad chaosem, umożliwi wypełnienie idealnej formy istotną treścią. Momentem próby jest spotkanie z dziewczyną. Sobieraj rozgrywa to w dwóch oszczędnych dialogach, nad którymi unosi się atmosfera silnego erotycznego napięcia. Eros katalizuje moce twórcze i jednocześnie niszczycielskie bohatera, który wcześniej zwierza się czytelnikowi: „Często rozmyślałem o życiu i śmierci, szyjąc ubrania (…) Pewnie szycie nowych i prucie starych ubrań, ich tworzenie i niszczenie kierowało moje myśli na sprawy ostateczne”. Dziewczyna, której wizyta w pracowni stanowi wyraźną cezurę w życiu krawca, jest jakby materializacją jego sennych marzeń. Czytelnik staje się świadkiem tego procesu przeobrażania się nierealnej, eterycznej postaci w zmysłową, cielesną kobietę, procesu oddzielania się owej zjawiskowej istoty od tego, kto powołał ją do życia i być może sam nie wierzy w możliwość przyobleczenia się własnych pragnień w realny byt, boi się, że „zapłaci gorzki podatek od naiwności”. Dziewczyna na początku wydaje się nie mówić własnym głosem, jest jakby emanacją myśli i wyobrażeń bohatera, by na koniec zyskać świadomość swojej roli i swojej odrębności, „umiem czytać w twoich myślach” – oświadcza w ostatniej scenie, kiedy pojawia się z książką Źródło wszechrzeczy – malarstwo Gustawa Courbeta – „i chociaż, jak sądzę, programowo Courbet jest ci obcy, czasem pociąga cię realistyczną treścią”. Bohater tylko z pozoru jest nikim, nieważnym człowiekiem zanurzonym w przypadkowym, ograniczonym czasie i miejscu, „którego nie uwzględniały nawet najbardziej dokładne mapy topograficzne, zrozpaczone jego prowincjonalnością i bezgraniczną martwotą”– miejscu, można by rzec zapomnianym przez ludzi i Boga. Jednak istnieje! Ma wolny, artystyczny zawód, psa, którego kocha, spacery po okolicy, wrażliwość na przyrodę, ma też wielkie tęsknoty i marzenia, wyzwolone pod wpływem „heretyckich” lektur. Dowodem, że istnieje, jest świadomość i wola działania, wynikająca m.in. z niezgody na pogrążanie się w „imitacji życia”, z właściwą jej „ironią, bezsilnością, patosem i pustką”. Wierzy, że „tak jak na lubię się tą swoją romantycznością szczycić”. I ta właśnie nuta pięknie brzmi w poezji Dobrzańskiego, przekłada się na bezpośredniość i czułość w jego pisaniu, jak we fragmencie (tak po prostu – wzruszającego) utworu dedykowanego Agnieszce„Wiem, że gdzieś tu jesteś./ Skądś przecież musi się brać ta cisza/ między kolejnymi kroplami/ uderzającymi w niewidoczną toń. (...) // Wiem, że gdzieś tu jesteś./ Choćby jako kres – szybki/ jak gaszone światło” (***„Wiem, że gdzieś tu jesteś...”), albo w niezwykłym, pełnym tęsknoty wierszu poświęconym babci „tej skóry ze zdjęcia już nie ma/ tego uśmiechu/ już nie ma/ tej mnie, bardzo ważnego poetyckiego tekstu jest się oszołomionym. Dzieje się tak za sprawą i wagi poruszanych problemów, i bogactwa rozwiązań formalnych, i brawurowego języka, nie stroniącego nawet od wulgaryzmów – zjawiska do tej pory w twórczości Sobieraja nieznanego. Nie znaczy to, że twórca elitarny postanowił najtańszym kosztem trafić pod przysłowiowe strzechy, eksplorując pokłady wulgarności czy pornografii, bowiem wspomniana maniera to tylko niewielki, wyraźnie wyodrębniony fragment poematu, do tego o charakterze zdecydowanie satyrycznym, ironicznym i polemiczno-zaczepnym. Sobieraj uczynił tutaj rzecz trudną: posługując się ordynarnym językiem, wydobył całą jego soczystość, komizm, wręcz nadał mu wielobarwną urodę, dowcip oraz nowy sens i pełny artystyczny wymiar, co w polskiej Literaturze (tej przez wielkie L) udało się niewielu. I tak parodia przerosła wyszydzaną konwencję, dowodząc niezbicie, że talent i myśl również z pospolitej materii stworzą dzieło doskonałe. Pomimo licznych celowych zakłóceń, zamierzonego dysonansu niektórych partii poematu i jego bujnej dygresyjności, całość utworu jest wypowiedzią spójną formalnie i treściowo; rzekłbym nawet, że jest nową „formą bardziej pojemną”, łączącą w sobie traktat o sztuce i filozofii, fabularną, momentami oniryczną opowieść, niekiedy fantasmagorię, głęboką psychoanalizę czy nawet udaną próbę mityzacji rzeczywistości. Jednak historiozofia, jak już wspomniałem, nie jest tutaj ponura jak np. w zbiorze opowiadań Dom Nadzoru; pojawiają się w Krawcu elementy pogodne a nawet komiczne. Mimo to poecie, a właściwie jego literackiemu alter ego, niezmiennie towarzyszy poczucie obcości, niedopasowania do świata i świadomość zagłady czekającej na ludzi jego pokroju, jednocześnie nie robi nic, by przestać być twórcą dla nielicznych wybranych. Przeciwnie jednak niż we wspomnianych opowiadaniach, nie jest w tej beznadziejnej sytuacji osamotniony ani ta sytuacja nie jest przez to całkowicie beznadziejna. Nadal więc z uporem, godnym Witkacego izoluje się od pospolitej rzeczywistości, wchłaniany przez tajemniczą istność, w której spotykają się Bóg, filozofia i sztuka. Tą istnością jest metafizyka – tak w poemacie obecna, że bez przesady można nazwać jego autora poetą metafizycznym i tym samym zaświadczyć, że wbrew pesymistycznym teoriom Witkacego, sztuka nie umarła całkowicie – jest tylko w letargu, z którego czasem wyrwie ją ktoś tej miary co autor Krawca. Witold Egerth Tomasz M. Sobieraj: Krawiec. Łódź : Editions Sur Ner, 2012. sepii/ już w nas nie ma/ ale są kości tuż obok/ pod ziemią/ (...) Siedzę Patrzę uważnie na zdjęcie/ babci/ (...) a ona jest rzeką/ którą ktoś pozbawił/ brzegów” (Dzień zaduszny). W tych tekstach nie ma już buntu, kontestacji, wściekłości i bezradnego krzyku w przestrzeń, silnie obecnych w innych wierszach. W poezji Macieja Dobrzańskiego wszystko wydaje się prawdziwe, jakby działo się na naszych oczach, mam wrażenie, że to życiopisanie w każdym calu, co potwierdzają dedykacje, odniesienia do konkretnych miejsc, daty i godziny w tytułach, konsekwentnie przedstawiona w wielu wierszach postać ojca. Autentyzm tej poezji jej jest siłą, intensywne emocje, które są jej podglebiem, procentują – książka wzrusza, porusza, uderza. Trudno uwolnić się od energii takich fraz:„On umrze – ta myśl/ cię budzi i już do końca nocy/ jest// jak pulsujący punkt/ świadomości który nie wymaga/ tłumaczeń// (...) On umrze – myślisz/ o tym który leży/ w sąsiednim pokoju i wygląda// jak ktoś nieprzeliczalny przeliczalny/ jedynie na śmierć”(Który leży). Trudno nie ufać wierszom, które dają tak konkretne tropy, jak choćby ten – zadedykowany Bartoszowi Sadlińskiemu: „Zaczął pisać klasyczne wiersze. (...)/ Nie chce już wieszać księży, nie chce już wieszać psów/ na wartościach, o których mówi: pozwoliły mi się pogodzić/ ze światem. (...) //(Ktoś powiedział o nas: pedały; ciekawe/ co pomyślałby teraz, patrząc jak w samych slipach/ leżymy na sąsiadujących łóżkach i gadamy o życiu)” (B.). Szczególne miejsce na tej lirycznej mapie ma dzieciństwo, ważne, ważące na dalszej historii, oglądane zazwyczaj przez pryzmat trudnych relacji z ojcem czy usiłującej je rekompensować nadopiekuńczości innych bliskich „ nadopiekuńczość twojej rodziny, czyli jedyna Czysta Miłość,/ z jaką się spotkałeś” (Przypadki). Ale także o dzieciństwie właśnie poeta umie pisać z nadzwyczajną czułością: „Spoglądam przez okno/ w kuchni On siada na płaskim jak lotnisko czubku/ baszty i obserwuje Jestem przekonany// że to wysłannik Boga (teraz jeszcze potrafię/ mieć pewność w bożych sprawach) (...)// Ten bocian już pewnie nie żyje/ ja nigdy nie byłem bardziej/ niepewny” (Wysłannik). Poza wierszami-świadectwami dojrzewania, poszukiwania, trudnego dzieciństwa czy życia na prowincji są i inne, zbudowane na odleglejszym planie, dotykające spraw uniwersalnych, podmiot liryczny odchodzi w nich daleko od prudnickiej kamienicy, by jednak wciąż kreślić równie przejmujące obrazy, jak choćby ten, przywołujący na myśl wiersz dzień miał się ku końcowi Joanny Wajs: „dwie kobiety idą opustoszałą plażą./ Prawdopodobnie widzisz je pierwszy i ostatni raz./ Zachowasz ten obraz w pamięci: uczynisz dla nich tę jedną, małą// nieśmiertelność” (Tuż po zachodzie słońca). „Imię jest znakiem”, czyli? Czyli dopiero nazwane istnieje, powiedziane trwa. Czyli tożsamość domaga się ujęcia w słowa. Czyli desygnat uprawomocnia swoje bycie nazwą. Poecie udało się w tej książce nazwać wiele, I z całą pewnością nie było to bezbolesne nazywanie. Izabela Fietkiewicz-Paszek Maciej Dobrzański: Imię jest znakiem. Prudnik-Opole: Wydawnictwo RB 2012. M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 Na peryferiach współczesności. O Siedleckich miniaturach Artura Ziontka Publikacja ukazała się jako czwarty tom serii Konfrontacje współczesności wydawanej przez Siedleckie Towarzystwo Naukowe. Warto zwrócić uwagę, że zainicjowanie przed czterema laty wydawania tej serii cechuje specyficzne pojmowanie współczesności „jako kategorii czasowej trwającej między przeszłym a przyszłym, gdzie trudno mówić o jednej nie przywołując drugiej”, w myśl długiego trwania idei i form. Odzwierciedlenie tych założeń jest wyraźne w omawianej publikacji, choćby poprzez ukazanie ciągłości kulturowej Podlasia. Spojrzenie tego rodzaju wydaje się tym większej wagi, jeśli uwzględnimy, że znajomość dziedzictwa i tradycji, czyni nas świadomymi własnej tożsamości. W tym przypadku chodzi o poznanie dorobku regionalnego, ale nie jest to bynajmniej, jak zwykło się posądzać podobne publikacje czy ogólniej działania, regionalizm wsobny. Autor wpisuje wielokrotnie omawiane zjawiska w szerszy kontekst. Siedleckie miniatury to zbiór kilkunastu esejów pomieszczonych w ramach dwóch części, według kryterium długości, ale jak się okazuje przy bliższym oglądzie również formy wypowiedzi oraz metodologii. W pierwszej, określonej jako Wypowiedzi dłuższe, autor przybliża sylwetki oraz spuściznę literacką trzech pisarzy ziemi siedleckiej. Będą to Bohdan Arct (1914-1973), powieściopisarz i eseista; Kazimierz Świegocki (1943-), poeta, filozof i badacz literatury oraz Józef Górski (1891-1961), ostatni właściciel majątku ziemskiego Ceranów, autor pamiętników. Eseje pomieszczone w tej części stanowią w dużym stopniu rekonstrukcję historyczną, podyktowaną rozproszeniem, niewystarczalnością bądź zupełnym brakiem badań nad dorobkiem powyższej trójki. Dlatego sposób przekazu, w tym jego zakres, wynikający niekiedy z potrzeby doprecyzowania niektórych pojęć, ma charakter zbliżony do naukowego. Mamy tutaj do czynienia z wykładem linearnym, ale odciążonym z przypisów, gdzie każdy z esejów zostaje domknięty bibliografią, która zestawia dorobek autora, dotychczasowe prace badawcze na jego temat, co może stanowić cenną bazę oraz zachętę do dalszych badań. Podróż bez powrotu Ernesta Che Guevary O ile „wypowiedzi dłuższe” charakteryzują się sporym rygorem, o tyle w wypowiedziach „krótszych”, autor jest bardziej eseistyczny. Wynika to po części z charakteru opisywanych zjawisk, które nie wymagają rekonstrukcji – jako mające miejsce w latach 2002–2009 i naocznie doświadczane przez Ziontka – ale raczej pierwszego oglądu. Eseje pomieszczone w tej części stanowią wrażenia, czy też wnioski z hermeneutycznej lektury tekstów kultury. W dwunastu esejach uwagę autora Siedleckich miniatur zajmie m.in. twórczość pomieszczona w tomikach Andrzeja Borkowskiego, Roberta Olewińskiego, Grzegorza Przepiórki, Krzysztofa Grusego, Roberta Koncy, Izabeli Filipek, Krystiana Matuszewskiego oraz w Obserwatorium. Antologii słów i obrazów. Oprócz poezji będziemy mieli również do czynienia z niejednorodną formalnie książką Joanny Zielińskiej oraz refleksjami na temat twórczości plastycznej i wydarzeń muzycznych. Książka Romana Warszewskiego Boliwia 1966-1967, która ukazała się w serii Historyczne Bitwy (Bellona), przynosi do bólu precyzyjną wiwisekcję walk, jakie w połowie lat 60.-tych, na pograniczu Argentyny i Boliwii, wraz z garstką partyzantów, toczył legendarny Ernesto Che Guevara. O Che – idolu lewicy i młodzieży na całym świecie (vide nadal bardzo modne T-shirty z podobizną Guevary wykonane wg kultowego zdjęcia Alberta Kordy) napisano bardzo wiele. Przeważają biografie o rozmiarze cegły, w których postać głównego bohatera rozmywa się i ginie w natłoku detali. Warszewski wybrał inne rozwiązanie. Skoncentrował się na jednym, kilkumiesięcznym epizodzie – na kampanii boliwijskiej Che, w której jak w kropli wody odbija się cały wszechświat politycznej myśli dekady niezapomnianych lat 60.-tych: czasu, gdy człowiek szykował się do lotu na Księżyc; gdy dzień i noc grali „Stonesi”, a na uniwersyteckich kampusach rządziły „Dzieci KwiatY”; gdy dosłownie z niczego powstawała stolica Brazylii – Brasilia i gdy powszechnie wydawało się, że dosłownie wszystko (lub prawie wszystko) jest możliwe. Che Guevara też tak uważał i dlatego można uznać go za najbardziej doskonałą inkarnację ducha tamtej epoki. Mało tego, że tak myślał; tę myśl konsekwentnie przekuwał w czyn. W czyn polityczny, w czyn zbrojny. Bo jak nikt inny, był przekonany o tym, że gdy czegoś nie można zrobić po dobroci, trzeba dokonać tego siłą. Książka Boliwia 1966-1967 opowiada o tym, jak błędne było (i jest) to mniemanie. Udowadnia, że – wbrew poglądom Che – przemoc nie może być uznana za panaceum. Kto mieczem walczy, od miecza ginie. Kto wkracza na ścieżkę przemocy, nieuchronnie rozkręca jej spiralę i, koniec końców, traci nad nią kontrolę. W przypadku Guevary, w Boliwii, obie te prawdy potwierdziły się w stu, a nawet dwustu procentach. Bo podróż jaką na przełomie lat 1966-67 Che Guevara odbył do Boliwii, była jego ostatnią peregrynacją z bronią w ręku. Che – w ostatniej fazie walk w Boliwii tropiony przez tysiące żołnierzy – wpada tam w ręce osaczających go boliwijskich „rangers” i bez sądu zostaje rozstrzelany. Wraz z sobą, w otchłań śmierci, wciąga zarówno swych najwierniejszych towarzyszy, jak i tych, którzy – na ostatniej prostej – czy to za pieniądze, czy to ze strachu, podstępnie go zdradzili. To swoisty chichot historii. Tej konkretnej historii, jak i historii w ogóle. Ów chichot jest zresztą na kartach Boliwii 1966-1967 obecny nieustannie. Zarówno wtedy, jak Warszewski opisuje zawiłe stosunki, jakie Guevarę wiązały z Fidelem Castro, jak i wtedy, gdy wprowadza nas w kulisy bezprecedensowej zmowy KGB i CIA, w myśl której Che Guevary za wszelką cenę należało się pozbyć. Właściwie dlaczego Guevara wszystkim możnym tego świata przeszkadzał? Na to pytanie w Boliwii 1966-1967 także znajdujemy odpowiedź. Brzmi ona następująco: Kubańczykom Che komplikował stosunki z ZSRR (bez którego, po kryzysie rakietowym, Hawana deptał po odciskach, bo wzywał do rozpalenia na świecie „dwóch, trzech nowych Wietnamów” (jakby jednego, dymiącego napalmem Wietnamu było za mało). Z kolei latynoamerykańscy komuniści opędzali się od niego, jak od nastrętnej muchy, bo zalecał im chwycenie za broń i udanie się na front, a nie wdawanie się w niekończące się polityczne dysputy w zaciszu gabinetów, realizowane za wcale nie tak małe pieniądze otrzymywane potajemnie z Moskwy... Czyż kogoś takiego można było w nieskończoność tolerować? Czyż można było go tolerować w świecie, pod którego powierzchnią nieustannie buzował wielki, atomowy kocioł rakietowego wyścigu zbrojeń? Odpowiedź na te pytania przynosi skala środków zaangażowanych w unicewienie poczynań Guevary w Boliwii – miejscu, które zgodnie z założeniami teorii rewolucji Che miało zostać przekształcone w foco guerillero: w promnieniujące na cały kontynent ognisko rewolucji. Podczas gdy Che uważał, że w Boliwii uda się powtórzyć to, co w w drugiej połowie lat 50-tych powiodło się na Kubie, daleko za jego plecami zapadły decyzje, iż na coś takiego, pod żadnym pozorem, nie można pozwolić... Wiara Che w sukces boliwijskiej paryzanckiej insurekcji pod jego własnym dowództwem, wydaje się tym dziwniejsza, że na rok przed jej rozpoczęciem, z podobnego przedsięwzięcia, w popłochu, wraz z innym kubańskim oddziałem Guevara ewakuował się z Afryki, Konga. Autor nie bez kozery akcję kongijską z roku 1965 porównuje z kampanią boliwijską z przełomu lat 1966-67. Z jednej strony klęska tej pierwszej powinna zniechęcić Che od podejmowania podobnych akcji w przyszłości; z drugiej – Che z Konga, w zasadzie, nie miał prawa ujść z życiem. Dlaczego uszedł? Odsyłam do książki. Jest jeszcze inny związek między kongijskim i boliwijskim epizodem z życia Che Guevary, o którym Warszewski wspomina jako pierwszy. Jest nim AIDS. Autor Boliwii 1966-1967 twierdzi bowiem, iż Guevara i jego ludzie, w połowie lat 60-tych jako pierwsi na zachodnią półkulę, z Konga, z Afryki, przywlekli AIDS! Wtedy, gdy jeszcze nikt o chorobie tej nie słyszał – gdy nikt nie miał jeszcze pojęcia o jej istnieniu! Zdaniem Warszewskiego, wskazują na to okoliczności śmierci wielu kubańskich towarzyszy broni Che, którzy wraz z nim przebywali nad jeziorem Tanganika, jak również to, w jakim stopniu on sam był osłabiony w schyłkowej fazie boliwijskiej kampanii. – Czy w Boliwii Guevara był chory na AIDS? – to pytanie w finale książki zawisa bez ostatecznego werdyktu, a strona internetowa autora (post „Największa tajemnica Ernesta Che Guevary) podpowiada, że za jakiś czas możemy spodziewać się osobnej publikacji na ten temat. A więc znów chichot historii, o którym już wspominałam. Bo przecież, jako młodzian i początkujący adept zawodu lekarza, Guevara zamierzał nieśc pomoc tredowatym i pracować w leprozorium! Czyż, zamiast tego, po latach, miałby okazać się pierwszym transoceanicznym przęsłem, po którym AIDS, z Afryki, rozbiegło się po wszystkich kontynentach? Walorem Boliwi 1966-1967 jest to, iż skomplikowane dzieje Che układa i w sekwencję kolejno następujących po sobie podróży (podróż do Boliwii to podróż ostatnia, podróż bez powrotu), jak po prostu nie mogła egzystować). Rosjanom przeszkadzał dlatego, że piętnował reformy Chruszczowa (a wychwalał Chiny Mao Tse Tunga i Rewolucję Kulturalną). Amerykanom natomiast stale również fakt, iż w momencie gdy Che ginie, książka jeszcze się nie kończy. Gdy przebrzmi już echo ostatniej karabinowej salwy w La Higuerze (miejscu śmierci Guevary), Warszewski dokładnie Artur Ziontek: Siedleckie miniatury. Eseje o literaturze i kulturze. Seria Konfrontacje współczesności: poezja, proza, eseje, rozmowy, t. 4. Siedlce: Siedleckie Towarzystwo Naukowe, 2009, s. 314. opowiada o tym, w jaki sposób z boliwijskiej matnii udaje się wydostać najpierw sześciu, a ostatecznie pięciu niedobitkom z jego oddziału. Następnie, aż po czasy zapatystowkiej rewolty „subcomandante” Marcosa w meksykańskim Chiapas, kreśli dalsze zawiłe meandry guevaryzmu, i pokazuje jak rewolucja, w czasach postmodernizmu przeradza się w postrewolucję. Ewa Opiela Roman Warszewski: Boliwia 1966-1967. Seria Historyczne Bitwy, Warszawa : DW Bellona 2012, s. 320. Książki nadesłane do redakcji J. Mączka, Tupot, świst, chrzęst M. Pacukiewicz, Budowa autostrady J. Plutowicz, Miasto małe jak łza „Elewator”, kwartalnik literacko-kulturalny nr 1/2012 W. Whitman, Poematy wybrane (tłum. C. Karkowski) M. Czuku, Facet z szybą H. Pląder, Rozsypanka T. Rudowicz, Podobno jest taka rzeka Gazeta literacka B. Janas Dudek, Zakład pracy chronionej M. Fres, Bulgur A. Szuba, 66 strzępów A. Słowik, Sakwojaż Penelopy E. Ostrowska, Echolalie U. Przyboś, Stopień Z. Beszczyńska, Sny o miłości i śmierci C. Karkowski, Moje metropolitan P. Muldner-Nieckowski, Park T. Sobieraj, Krawiec J. Suchanek Fe K. Siwczyk Kinkiety w piekle B. Klicka same same G. Trakl Poezje zebrane (tłum. A. Lam) K. Matuszewski Georges Bataille - Inwokacje zatraty K. Ratoń Dziennik. Prozy. Teksty krytyczne D. Foks Liceum D. Foks Kebab Meister A.Turczyński Miniatura z gazelą U. Kulbacka Rdzenni mieszkańcy 5 15 1 RECENZJE Wzrost znaczenia ośrodków regionalnych, związany z decentralizacją życia literackiego po 1989 roku, ma swoje plusy i minusy. Z jednej strony nastręcza badaczom wielorakich trudności w budowaniu syntetycznych ujęć literatury polskiej, z drugiej jednak skłania do skoncentrowania większej uwagi na literaturach regionów, co nie rzadko prowadzi do ciekawych odkryć. Jednym z przykładów efektywnych poszukiwań na gruncie regionalnym są Siedleckie miniatury. Eseje o literaturze i kulturze autorstwa Artura Ziontka. Niejednorodność stylu, metod oraz duża swoboda w doborze tematów mogłyby rodzić podejrzenie niekonsekwencji, prowadzącej do chaotyczności. Nic bardziej mylnego. Siedleckie miniatury wypływają z kilku źródeł, ale strumienie w nich płynące, przecinające się i łączące wielokrotnie, stanowią niezwykle spójny, wewnętrzny system tej książki. Pierwszym, najbardziej zauważalnym źródłem są oczywiście Siedlce, rozpatrywane w kolejnych esejach dwuaspektowo: jako ośrodek kulturotwórczy i jako temat twórczości. Siedlce traktowane ponadto w sposób szeroki, dlatego w książce uwaga zostaje poświęcona autorom bezpośrednio związanym z miastem, poprzez koneksje, ale i tym, dla których stanowiło ono miejsce wydania książki, czy miejsce zdarzenia jak w przypadku wystaw Bartosza Musieja i Salvadora Dalego. Drugim spoiwem jest „[…] fascynacja literaturą, słowem pisanym, ale też i wszelkimi przejawami ludzkiej aktywności twórczej, których efekty klasyfikują się jako «teksty kultury». Dzieła, które poza wartościami estetycznymi niosą ze sobą ładunek poznawczy, pozwalają rozumieć świat” – jak zdradza autor na początku książki. Szerzej rzecz ujmując, będzie to pasja poznawcza, określona przez arystotelesowskie„Omnes homines natura scire desiderant”. Trzeci nurt stanowi potrzeba zakorzeniania, jako„rzeczywistego, czynnego i naturalnego udziału w istnieniu jakiejś wspólnoty, która zachowuje żywe skarby przeszłości i wybiega swymi przeczuciami w przyszłość”. Tutaj podąża autor za cytowaną Simone Weil. Na niezbędność dla ciągłości kulturowej narodu, rozwijania potrzeby zakorzenienia, poprzez poznanie dziedzictwa na drodze edukacji, zwraca uwagę Ziontek wielokrotnie. Książka nabiera charakteru zaangażowanego, który zostaje wyrażony w bezpośredni sposób w ostatnim rozdziale, kiedy krytyce poddany zostanie proceder marginalizowania przez kolejne rządy polityki kulturowej i historycznej. Istnieje jeszcze jedno spoiwo – idiom, według którego dokonuje się dobór opisywanych zjawisk – jakim jest peryferyjność. Oprócz Salvadora Dali spotykamy się bowiem w Siedleckich miniaturach ze zjawiskami zapomnianymi (Arct, Górski), niedocenianymi (Świegocki), mniej znanymi nawet w skali regionu (Borkowski, Konca, Matuszewski), czy nieatrakcyjnymi jako naznaczone przydomkiem regionalne w skali kraju (Siedlce, Podlasie). Reasumując, Siedleckie miniatury to zbiór esejów pisanych z pasji, a przez to zaraźliwych. Owoc wędrówek kulturowych a zwłaszcza literackich, poprzez które autor udowadnia, że literatura czy kultura regionu – w przypadku Siedlec jeszcze w dużym stopniu nie odkryta – ma wiele do zaoferowania. A poza tym publikacja potrzebna, przy braku nie tylko naukowej monografii, ale i niewielkiej liczbie opisów cząstkowych. Zaprzeczająca mitowi„wykulturowionego Podlasia” poprzez zarysowanie w polemicznej „zaczepce wstępnej” bogactwa zjawisk kulturalnych regionu na przestrzeni ostatnich 300 lat. Jerzy Cyngot RECENZJE Hymn na cześć Życia Gdy mówi się na ostatnim oddechu, używa się słów niewielu i wybiera się słowa najprostsze: „dać się / unieść // mieć / w sobie // ciężar / strumienia” (s. 46). Natrafiamy czasami na poezję religijną. Jej autorami przeważnie są księża lub z rzadka siostry zakonne, a już całkiem sporadycznie – świeccy. Mogą to być wiersze modlitewne, biblijne, teologiczne... a niekiedy zdarza się nawet liryka o treściach mistycznych. Cóż to takiego? Czym ona się różni od poprzednich rodzajów tego gatunku poezji? To jest poezja pisana na najwyższym diapazonie emocjonalnym... Mało powiedziane: duchowym... To poprzez słowo obcowanie z Bogiem... w sposób wyjątkowy. Takie wiersze zawsze zaskakują, zdumiewają, a czytelników otwartych na transcendencję... zachwycają. Tacy czytelnicy czują, że obcują z poezją z bardzo wysokiej półki... że to jest poezja łaski. Poezja z granicy świata naszego i świata wiecznego, który nas zaprasza, wzywa... który na nas czeka. Słowa w takich wierszach dotykają rzeczywistości t a m t e j. Wyrażają ją wprost (wręcz) epifanijnie. Napisałem te zdania jako wstęp do kilku moich spostrzeżeń o wstrząsającym tomiku Piętno Sławomira Kuczkowskiego (22.VI.1965 – 29.IV.2009). O tomiku przedśmiertnym, bowiem autor zmarł w roku jej wydania po morderczej walce z chorobą. W krótkim wstępie Od Autora czytamy: „... Moja twórczość... jest towarzyszką zmagań, u kresu których nastąpi moje zbawienie bądź potępienie. Chcę pamiętać, że twórczość winna być aktywnością służebną wobec mojej drogi na duchowy szczyt. Winna stać się liną albo windą unoszącą mnie do samego nieba. Dlatego musi stać się moją modlitwą.” Nawet nie wiem, czy zobaczył przed odejściem tę książkę. Zbiorek ukazał się w 2009 roku w Bibliotece TOPOSU. Piszę o nim dopiero teraz, gdyż na nowo jego lektura głęboko mnie poruszyła. To perła w tym gatunku poezji. Te medytacyjne wiersze milczały we mnie prawie trzy lata. Mają smak udręki umierania. A poprzez odwrotność... są hymnem na cześć Życia. Podmiot liryczny jest w sytuacji granicznej, dlatego rozumie i czuje więcej. Nie musi używać wielu słów, by nazwać nienazwane: „przed zaśnięciem / nazywam rytmy krwi // to moja pieczęć / przenikająca ciało // moja wieczorna muzyka //prosto z żył echo / trąb // cała wieczność snu” (s. 47). Ból ma (natężenie) smak ognia: „Nocne zapiski // zgodnie z miłością w milczenie / wpala się całun * wmawiać błagania niewymowne w popiół / między słowami” (s. 30). Ale ten ogień pochłania: „niech mnie pochwyci i wgarnie / w ognistą sieć” (s. 42). Jaśniejące prostotą i głębokim sensem zapiski liryczne tkane są w ciemności duchowej i w pożarze bólu... które autor pragnie usakralnić... i ... „wejść w płomień / wiecznego oblicza” (s. 20). Nieśmiertelność poza krawędzią czasu Kazimierz Burnat obnaża się przed nami. Odkrywa swoje wrażliwe wnętrze i chce strząsnąć z siebie cały kurz powierzchowności, którą „obarczamy się” w trudnej wędrówce na manowcach zwyczajnej codzienności. Wiedzie nas żarem zmierzchu w aromaty poranków oraz w podniebienie niebios – krainę nadziei. Poeta świadom swej ludzkiej ograniczoności zauważa: W głęboko nasycony błękit nieba wdzierają się splątane gałęzie. Niczym płomienie, dynamicznie zagmatwane, rozdzierają krąg tajemnic. Są dobrze i ostro oświetlonym chaosem, który usiłujemy okiełznać niczym los - w poszukiwaniu nieśmiertelności. Trzymam w rękach wyjątkowy tomik poezji. Podarunek od przyjaciela. Podniebienie niebios Kazimierza Burnata – ostre jak brzytwa, a zarazem czułe. Zdaje się krzyczeć, choć milknie ciszą. Jest pełne żalu, będąc jednocześnie falą nadziei. I jakoś bezwiednie wierzę Poecie, kiedy w przedostatnim wierszu patetycznie ogłasza: „śmierć umarła”. To zaiste cudowne narodziny ziemskiej wieczności z piekłem cierpienia czyśćcem sezonowej miłości rajem człowieczego spełnienia. Autor zabiera nas w skomplikowany świat relacji międzyludzkich, których niewątpliwie doświadcza na niwie działań społecznych, literackich i ludzkich. Jest człowiekiem-poszukiwaczem, metaforą i sumieniem. Ogołocony, świadomy niedoskonałości (tego świata), acz wytrawny – przelaną goryczą i pełnią mądrości w dystansie do rzeczywistości. To już jedenasty tom poezji Kazimierza Burnata. Jego wiersze tłumaczono na ponad trzydzieści języków świata. Dorobek wyjątkowy. Nie wyobrażam sobie Związku Literatów Polskich bez Niego. On - wulkan energii i dobry duch. Jest działaczem literackim i zjawiskiem socjologicznym naszego środowiska. Człowiek orkiestra. (Do tego wielce utalentowana). Zanim przejdę do refleksji merytorycznej nie da się nie wspomnieć jego działalności. Prawnik, ekonomista, dyrektor, twórca, reżyser, redaktor, spadochroniarz (sic!)…, pisarz, publicysta, edytor, tłumacz. Uff… Można by jeszcze wiele słów ciągnąć tej wyliczanki. Pisząc o tym poecie nie da się oddzielić żywiołowości jego działań, swoistej nadaktywności od tajemnic twórczości. W pozornej jednak różnorodności odnajdziemy jednorodność. Pełnię w poezji, która smakuje jak dojrzałe wino znakomitego rocznika i bogatej winnicy. Wiele Burnat zrobił i robi dla poezji, jak również poświęca się niemal całkowicie środowisku. Organizuje przedsięwzięcia kulturalne, opiekuje się młodymi poetami, redaguje pisma, przewodniczy sądowi koleżeńskiemu. Dość? Jemu nigdy nie jest„dość”. Właściwie człowiek zastanawia się kiedy On pisze? A jednak pisze. Jego głos jest donośny i ważny na poetyckiej mapie światów. Twój głos, wolny ptaku, dociera do mego gniazda i moje ospałe skrzydła śnią o wyprawie w światło, które jest nad chmurami. Przywołane motto indyjskiego noblisty Rabindranatha Tagore (1861-1941) znamiennie ukazuje inspiracje Autora. Tagore swym dynamizmem działania u progu minionego wieku może stanowić pierwowzór naszego Bohatera i Autora – Kazimierza Burnata. Tagore zajmował się problematyką wychowania w kategoriach prawdy i piękna, szukał harmonii między indywidualnością a społeczeństwem, między jednostką a naturą. Burnat wnika (jakże świeżo) w te wyzwania u progu nowego tysiąclecia podsuwając nam setki pytań, jak również zmetaforyzowane diagnozy. Bierze „na tarczę” ten trudny i niedoskonały świat. Wydaje się mówić, iż jego niedoskonałość jest naszą Rzeczą, naszym Wyzwaniem. Naszą, być może zmazywalną, winą do odkupienia. Czy możemy zadośćuczynić taką winę? Z pewnością nie pustym gestem, nie na wiatr rzuconym słowem czy daremnie wezwanym bogiem (poetów). Możemy to uczynić tylko sobą. Kazimierz Burnat z maestrią wnika w relacje kobiety i mężczyzny, ukazując że komplikacja tychże relacji jest, bądź też może być, podwaliną szczęścia i spełnienia. W „Namyśle” – wierszu otwierającym tom – po mistrzowsku rozplątuje nić różnic pomiędzy naturą płci. Coś, co dzieje się „między nami” jest inne, jest tajemnicą i niedotykalnością odmienności. Zarazem musi tym być. Musi być piękne i zmysłowe, wielorako bolesne i poprzez tę bolesność wielkie. W innym wierszu poeta określa i deklaruje: Miłość to polne kwiaty barwne prostotą (…) to hebanowy tunel kończący się oślepieniem (…) Oślepiony przedziera się w diagnozę i kolejne świetne motto tragicznie zmarłego Jima Morrisona „Nie śmierć rozdziela ludzi, lecz brak miłości”. Oto jest ślad w naszej wyobraźni, którego nie wolno zgubić. Czułem to w Paryżu nad grobem Jima (przecież też poety), a dziś w poezji Burnata widzę wyraźnie. Miłość większą niż śmierć. Tęsknotę liryczną, która nie liczy się z ograniczeniem wieku i ciała. Ten unikalny romantyzm trzeciego tysiąclecia zagubiony w„opuszczonych przez świat”tomach - właśnie takiej, jaskrawo zmysłowej - poezji. Poezji duszy, poezji pragnienia i... poezji mędrca. 5522 gasnącego ciała dzieje się Czy to całkowite opuszczenie to mistyczna noc duszy? „znowu Cię nie ma / tylko nędza i odpływy miłości / w mojej duszy” (s. 40). Towarzyszy temu pełna świadomość, że to zbliżający się tutaj koniec. Tutaj, tylko tutaj, bo całość przesłania tych wierszy to przecież jedno wielkie wyznanie wiary: „ekstaza przecieka przez palce / lęk opanował moje serce // już się nie narodzi blask / nie do ujrzenia” (s. 23). Na tym duchowym tle rozgrywa się walka o życie fizyczne, o przeżycie kolejnej nocy, kolejnego dnia. Czas się kurczy: „co noc modlę się do Boga / który pozostawił mnie / między lękiem a pragnieniem” (s. 41). Większość wierszy pisana jest nocą, to poświadcza ich treść. Tak więc ciemność dookolna współ-gra, łączy się z ciemnością duchową. Autor tych wyznań czuje się, jakby był przykrywany żałobnym całunem: „tylko krew / pod powiekami / budzi całun // snu” (s. 48). Składa te przejmujące strzępy myśli resztką sił i świadomości, które układają się w zdumiewającą całość. Z czego są te wiersze? Z krwi – wyznaje autor. Z czarnej krwi. Nawet ona jest czarna. I jest symbolem męki. Cierpiący śmiertelne stany podmiot liryczny czuje się ogołocony ze wszystkiego, sprowadzony na dno egzystencji. Ale – uwaga? – momentami ciemność z tamtej strony napotyka na bolesną jasność z tej... lub odwrotnie. To jakby światło w tunelu, który trzeba przejść. Oto w pustce i ciemności błyski iluminacji pocieszające i zapraszające. To droga do lepszego świata, gdzie trwa wieczny poranek. I nie ma już cierpienia. „Milczenie” tych wierszy brzmi przejmująco pięknie... i głośno... jak dźwięk dzwonu, który ogłasza pożegnanie człowieka. Który z nami pozostał w zapisanych słowach. Który nam je zwierzył w najszczerszym wyznaniu. Są to wiersze o trudnej drodze na duchowy szczyt. w łączności z męką Janusz A. Kobierski Przywoływanie wizerunku Tego, który może pomóc, odbywa się przy ujawnieniu w licznych tu utworach sfery wewnętrznych odczuć. Okrutne zmaganie duchową:„nawet we śnie / poznaję Cię / po pustce / w duszy” (s. 45). Dwa zawałowania – (do czterech razy sztuka) głęboki śpiew pozorny luz (…)” w kółko sprawa za sprawą sms po esemesie komórka nieruchomość uskrzydlająca obojętność (…) Działanie uskrzydla, jeśli możemy choć przez moment dotknąć skutku. Działanie jest siłą. Jest receptą. Aby przetrwać „ten świat” i wciąż „działać” należy się zaimpregnować, otulić warstwą nie-siebie, przyodziać w kokon powłoki bezpieczeństwa i odgrodzić od zła, banalności, zawiści i wszystkich tych człowieczych słabości, które stanowią naszą„nieodłączność”. Tak ! To trzeba zrobić, by poczuć „Aromat wieczoru” (spełnienie?), by zrozumieć nasze „podniebienie niebios”. Tak, po stokroć. Kiedy ręce rwą się do uścisku ostrze konwenansu tnie nić pożądania tętno jestestwa rozchwiewa proporcję zdarzeń. Tak właśnie trzeba ratować się z naszej „rozchwianej proporcji zdarzeń”. Są one jakby dopełnieniem wszelkich wymarzonych „niewydarzeń”. Sumą wszystkich uczuć skondensowanych w wierszu, który zamyka przestrzeń naszego bytu. Burnat uzmysławia ponoszone koszty wyborów. Ostrzega, że nic w naszym życiu nie jest za darmo. Każda decyzja, każdy „zwrot ku…” niesie za sobą konsekwencję. Jej świadomość na brzegu Żalu nie zaciera kształtów nowych lądów. Ta świadomość daje pewność i harmonijny spokój. Tak właśnie „miało być”. Nie inaczej. I choć możemy odkryć w tym jądro goryczy najważniejsze jest „nie roztrwanianie słów”. Kiedy rodzimy tęczę zyskujemy nową, szerszą perspektywę. I wtedy właśnie „widzi się w ludziach to czego sami nie chcieliby zobaczyć”. Powiew nieznanego przegania nieczytelne liście wiśniową miazgą dotleniam zmurszałe serce zachowując zdolność bycia młodym cierpliwość zegara nie ustaje W całym tym zgiełku, w odwiecznym wyzwaniu i skomplikowaniu rzeczywistości zadaniem poety jest unieść duszę do lotu. Tryumfuj duszo / leć. Sławomir Kuczkowski: Piętno. Bydgoszcz, Sopot: Galeria Autorska i Biblioteka „Toposu”; T. 43, 2009, s. 52. Tak tylko pojęta rola poezji pozwala nam oczyścić świat choć na ułamek obcowania ze Słowem, z ulotnością metafory, z ciszą sumienia. Tylko ból uśmierzony grzechem na miarę codzienności może dać nam rozgrzeszenie w „Podniebieniu bogów”. Czy niebiosa są tożsame z bogami? Czy to tylko figura retoryczna na szlaku ku wieczności? Wiersze Kazimierza Burnata łudzą nas mocną konstrukcją, drapią kantami słów, czasem wręcz ranią bolesną prawdą o samotności, alienacji oraz naszych wielkich niespełnianych marzeniach. W tej agresji jest jednak siła czułej liryki i paradoksalnie moc uzdrowienia poprzez intensywność. Każdy wieczór jest obietnicą poranka. Powtórnie indyjski noblista wprowadza nas w„Witalność”. Obnaża patos i wszelką zbędną rutynę. Prostotą nadziei leje w nasze żyły krew czystą, zdrową, której karmazynowa czerwień uzdrawia duszę. Różnorodność stworzona z jednorodności. Poezja Kazimierza Burnata nie jest prosta. Nie jest łatwo przyswajalna. To wielka, wytrawna poezja „do smakowania”, nasycająca nas „słowem i obrazem”. Zwielokrotnionym znaczeniem. Przeżywałem kilka miesięcy wiersze Kazimierza. Muskałem ich sens i szukałem go od nowa. A on był pod ręką, silnie i podskórnie - działał. Bycie obok siebie bez słów spaja bardziej niż krzyk protestu”. „Tego nikt nie musi rozumieć tylko łatwe jest przyswajalne. Otóż przyswajalność tej poezji jest tu tą mityczną wiecznością. Nie da się jej zetrzeć nowym doznaniem. Zapraszam Cię, Czytelniku, do skosztowania „Podniebienia niebios” z nutą gęstego błękitu, aromatem świeżych słów, które odnajdą sens w przemijalności oraz zapraszam Cię na spektakl znaczeń odświeżających życie. I choć poeta konotuje: Życie możesz spędzić z kimkolwiek umrzeć musisz sam Tom ten jest nieustannym poszukiwaniem istoty naszego człowieczeństwa w twórczym działaniu oraz wieczności ukrytej „tu i teraz”. To zadatek na wieczność ostateczną, której pewni być nie możemy. Możemy jednak skutecznie modelować swoje istnienie poprzez „czynienie dobra – drogę do człowieczeństwa”. Taką dewizę życiową jasno artykułuje Autor, co podkreśla otwarcie w nocie biograficznej. Dodaje też, że źródłem długowieczności jest pamięć o zmarłych. Naszym wspólnym przyjacielem był ukraiński poeta Jurij Zavgorodnij, którego tom poezji „Pogwar dzikiego stepu” przełożył z ukraińskiego w roku 2009 Kazimierz. Nie ma już z nami Jurija. Odszedł nagle. Bez pożegnań. Znamienny jest też fakt, że moją znajomość z Autorem zadzierzgnęliśmy dzięki redaktorowi Ryszardowi Rodzikowi, który również opuścił nas w roku 2012. Ta namacalna, dojmująca przemijalność współgra z dewizami elementarnymi Kazimierza Burnata. Życie przeplata się z poezją, a Ona jest po to by to Zycie uszlachetnić. Tworzy harmonijny stan zamyślenia poza krawędzią czasu. Jak czytamy w wierszu „Utopia”: Poszukuję nieśmiertelności (…) stanę poza krawędzią czasu przejdę do świata idei bez umierania Chciałoby się dodać – do czterech razy sztuka... Tak oto spełnia się to w przypadku Jurija oraz Ryszarda. „Śmierć umarła”, a poeta zostaje z nami na zawsze. Jego wersy wypełniają ten transcendentny wymiar świata i naszego istnienia. Warto było zaprzyjaźnić się z tomem poezji Kazimierza Burnata, aby potwierdzić te kilka wielkich prawd, które od nowa kleją los. Bez nich bylibyśmy niczym. „Jak miedź brzęcząca, albo cymbał brzmiący”. Te kilka prawd scalających się w jedną odwieczną Prawdę: Miłość, większą niż Śmierć, jak również bilateralną Nieśmiertelność (poezji i życia) spoza krawędzi czasu... Andrzej Walter Kazimierz Burnat: Podniebienie niebios. Fotografie Anna Burnat. Wrocław: Wydawnictwo Eurosystem 2012, s. 72. M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 Kaftan słów [...] pamięć jest tym co będzie jutro wiedza jest tym co było wczoraj dziś byłeś starcem jutro będziesz dzieckiem zawieszonym na szelkach na gałęzi w sadzie [...] (s. 160) Stale pojawia się także opozycja „starzy a młodzi poeci”. „Rana, rana która się poszerza, / oto program / dla przyszłego pokolenia poetów. / Pomyślcie o tym / kiedy będziecie mnie grzebali” (s. 276) – dowiadujemy się z Dryfowania, dedykowanego Maciejowi Meleckiemu. Po drugie natomiast, równie dobrze można czytać ten tom wyrywkowo, wybierając raz jeden, raz drugi wiersz na oślep, po omacku, delektując się różnym smakiem i różnymi emocjami. Przy czym ten drugi typ lektury niczego nie umniejszy, nie zuboży, wcale nie jest gorszy. Gdy kusi duch nocy tajemnicą ciemną. Bez tabu – w świecie skondensowanych uczuć. Na ogół książki, nawet te dobre, po pierwszym czytelniczym „tournee” lądują na półce albo w jakiejś szafie. Trudno się temu nawet dziwić. Pęd za nowymi wrażeniami, pokusa nowych okładek i zapachu świeżych kartek, kolejne literackie „zjawiska” przysłaniają dokonania autorów książek wydanych wcześniej. Wypierają je nie tylko na półki ale także wypierają je z czytelniczej świadomości. I tak wartościowe nieraz dzieła stają się na wpółmartwe, zabijane przez zapomnienie, obojętność i „niszowość”. Zdarza się jednak, że ktoś sobie taki utwór przypomni po latach (spełniając marzenie Norwida z wiersza Klaskaniem mając obrzękłe prawice: „syn minie pismo lecz ty spomnisz wnuku”) albo jakiś czytelniczy przechodzień dostrzeże książeczkę wciśniętą bezbronnie w tłum innych tekstów w miejskiej bibliotece (kiedyś było łatwiej, bo czytelnicy mogli buszować wśród półek). I może się okazać, ze będzie to odkrycie nie mniejsze niż w porze narodzin tej publikacji. Że, oddalone w czasie, nabierze jeszcze bardziej wyrazistych barw, że opowie siebie na nowo. Dlatego warto przypomnieć, zwłaszcza młodszej generacji czytelników, pewien niewielki i skromny w swojej szacie tomik Urszuli Benki Ta mała Tabu. Benka, dzisiaj autorka kilku znaczących zbiorów poetyckich, ciekawych szkiców literaturoznawczych i kulturoznawczych sytuuje się swoją twórczością w obszarze liryki miłosnej ale erotyka w jej wierszach wpleciona zostaje w sferę mitu. Sama staje się egzemplifikacją archetypicznych doświadczeń. Opowiada o granicznych doświadczeniach psychicznych. Może dlatego ta poezja jest jakaś niepokojąca, dziwnie rozedrgana. Jakiś w niej nadmiar wrażliwości, który wylewa się strumieniami metafor, nieco odrealnionych obrazów, przerysowanych, wyolbrzymionych rekwizytów, zintensyfikowanych barw. Kolorystyka raczej ciemna, z odcieniami pasm fioletu, czerwieni, żółci, rozmazanych na ulicy ulicznych świateł, które ubierają pejzaż nocnego miasta, ale wnikają w głąb duszy, wypełniając ją fosforycznie i tajemniczo. Ta mała Tabu Urszuli Małgorzaty Benki to zbiór wierszy, w którym autorka opisuje świat doznań, w których zostaje zatarta granica między somatycznością a duchowością. Bohaterka wierszy dokonuje eksperymentów egzystencjalnych na samej sobie, jej osobowość ulega rozszczepieniu. Przygląda się samej sobie z lękiem i fascynacją. Jest przy tym na wskroś kobieca, trochę perwersyjna, ekshibicjonistyczna. Ale gąszczu fascynujących obrazów ukrywa się uczucie jak najbardziej zwyczajne – tęsknota. To wielkie niezaspokojenie duszy, która pragnie być tak blisko drugiej duszy, że chce, aby się przeniknęły, utożsamiły, zjednoczyły. Bo samo zjednoczenie ciał to zbyt mało. Ostatecznie pozostawia uczucie niedosytu, niespełnienia. Erotyzm obecny w tych wierszach nie ma nic z trywialności. Pożądanie pojawia się tylko jako odbicie rzeczywistego pragnienia połączenia, prawdziwej jedni. Stąd próby oddania tego stanu za pomocą metaforycznych obrazów, którego opisać nie sposób inaczej. Ale w środku tego pragnienia kiełkuje jak rozpacz – zwątpienie. Więc może – choć na chwilę – zatrzymać tę bliskość nietrwałą, bo już nadpływa niewidocznie czas rozstania: Za każdym razem gdy chwytasz mnie w ramiona, Że to spotkanie jest ostatnim w życiu i tylko powtarza się Przez kolejne noce W ich czarnych wielogodzinnych lustrach (...) [ostatnie spotkanie] W krajobrazie wierszy Benki snuje się samotność. Jest to samotność szczególna, bo manifestuje się w podświadomej lub świadomej obecności osoby, do której prowadzą bohaterkę Gazeta literacka Karasek zawsze powtarza, że ma trzech mistrzów: Zbigniewa Herberta, Adama Ważyka i Zbigniewa Bieńkowskiego. Temu ostatniemu dedykowana jest zresztą pierwsza część Dziennika... I tak, jak pisał niegdyś Kociuba, od autora Epilogu burzy nauczył się etyki i podejścia do śródziemnomorskiego mitu. Od Ważyka przejął cechy nowoczesnego wiersza, od Bieńkowskiego zaś – intelektualną dyscyplinę i umiejętność tworzenia dużych form poetyckich. Sam zaś w 1971 roku pisał w manifeście literackim zatytułowanym Przez otwory strzelnicze ust: „Poezja jest bagnetem wbitym w brzuch swojego czasu. Współczesny poeta, jeśli chce objąć pełne pasmo jego losu, nie może pominąć w samym artystycznym ekwipunku zarówno lektur pierwszych stron dzienników, jak i rubryk wiadomości brukowych; spadek dolara na giełdzie jest równie ważny poetycko, co wietrzenie metafor. Tylko to zderzone z wyobraźnią pozwoli pochwycić mu bowiem trudny rytm współczesności, ustalić jego płaszczyzny. Jeśli nie chce stać się partykularzem społecznego życia, kultury, ba, literatury, musi podjąć wyzwanie, podnieść rzuconą wierszy nitki tęsknoty. Często temu poczuciu towarzyszy nocny pejzaż miasta. Pejzaż osobliwy, choć dający się – z nazwy – zlokalizować. Jak w wierszu Deszcz na Contrescarpe: Przychodzę tu co noc, to waśnie chorobliwe konsekwencje zegara na Contrescarpe, który wschodzi każdego wieczora nad zaułkiem. Listopad jest z kamienia. Pada deszcz, odbija się w zielonkawym sercu zegara i wariatki obejmującej jego słup, i północ spływa po tym słupie w dół, lśni w kałużach i w naszym pocałunku. (...) Szczególnym rekwizytem poetyckim jest tu – a także w innych wierszach – zegar. Ewidentny świadek przemijalności życia, uczuć, nietrwałości przeżywanych chwil. A przecież odczuwamy w tym wierszu fosforyzującą magię chwili, tajemnicę listopadowej nocy, ubranej w barwy odbitych na mokrych trotuarach i jezdni świateł. Intensywne uczucie samotności odbieramy w tym utworze w całym jego bolesnym pięknie. To listopad całuje swoim wilgotnym powietrzem bohaterkę wiersza, „zielonkawym deszczem sunąc po włosach”. Cała ta scena jest feeryczna, nastrojowa, nadrealistycznie ekspresyjna. Zegar pojawia się w tym zbiorku kilkakrotnie (choćby wiersze Kobieta nastroju, Pokusa, Ostatni bal). Konkretyzacja przestrzeni przynajmniej niektórych lirycznych wynurzeń Urszuli Benki nie jest przypadkowa. Wiersze tego tomiku powstawały w okresie pobytu autorki we Francji, w Paryżu, gdzie była stypendystką. Paryski klimat i spleen da się zauważyć także choćby w takich wierszach jak Ulica Budapeszt, Pokusa, Szczęście, Ta mała Tabu, To już?... czy Skazańcy sztuki. Pejzaż paryskich ulic ociekających nocnymi światłami, budzi ducha poezji, ewokuje pożądanie i gwałtowne fale tęsknoty. Jednocześnie nastraja metafizycznie. Z zaułków Paryża wysnuwają się jakieś fluidy sublimujące wymienione wcześniej doznania i sytuujące je w świecie zjawisk ducha. Ale kim jest tytułowa Tabu? Jest pojęciem, oznaczającym tabu, które tu staje się personifikacją homoerotycznych wyobrażeń? Czy może demonem – kusicielem wykreowanym i uobecnionym w wilgotnych barwach nocy? : Pokochałam i odrzuciłam i Tabu rozpieszczone moimi dłońmi zabłysło przeznaczeniem przez sekundę woda fioletowa jak bal ze snu a pokusa szeptała jak konfesjonał ze zdumieniem zabłysło Tabu trącając sercem o wir (…) [*** „Pokochałam i odrzuciłam...”] Tabu jest, póki co, rodzaju nijakiego (Z sercem na sercu Tabu), ale w innych utworach zostaje spersonifikowane, przybierając kuszące kształty Tancerki (Płoną skrzywione serca), by stać się pełną uwodzicielskiego uroku dziewczyną (Ta mała Tabu). Właściwie nie wiemy, czy to zmaterializowanie się przekraczającego tabu pożądania czy dostrzeżona w trakcie wojaży egzotyczna tancerka, czy wreszcie mosiężna figura młodego dziewczęcia przy jednej z paryskich ulic. Figura ożywiona jak w micie o Pigmalionie tęsknotą, pragnieniem, pożądaniem. To ostatnie wydaje się najbardziej uprawnione o tyle, że w wierszu Ta mała Tabu autorka, jak się wydaje, dość jednoznacznie ujawnia charakter istnienia tytułowej bohaterki zbiorku: Autobiografia stanowi integralną część dziennika intymnego. I tym też jest tom Karaska, który nie tylko „zdaje relację” z własnego życia, ale i przede wszystkim przyznaje, że ciągle wierzy w poznawcze zadania poezji. Mimo wielu życiowych doświadczeń, mimo życia „ponad stan” i „pośród słów”, wie, że jeszcze pozostało coś do odkrycia, że poeta ciągle ma możliwości dziwienia się światu. Że nawet będąc rozbitkiem, może odkryć niezbadane lądy. Autor Prywatnej historii ludzkości jest przy tym stałym zwolennikiem ciągłości na płaszczyźnie i historycznej i kulturowej. W interpretacjach poezji Karaska często pojawiały się głosy mówiące o jego wyobraźni analitycznej, wielosłowiu, symboliczności i metonimii, dbałości o kompozycję, rejestracji rzeczywistości poprzez cytaty czy różnorodne klisze kulturowe, chęci odzyskania utraconej tożsamości czy dezintegracyjnej funkcji pamięci o poprzednich użyciach słowa. W Dzienniku rozbitka znajdziemy wszystkie powyższe cechy. Dla poety zawsze, jak stwierdza w wierszu o tytule Widzę więc jestem, „patrzenie nie jest widzeniem rzeczy / to dostrzeganie jest wyborem [...]” (s. 160). Sam również dokonuje wyboru. Tyle że nie jest to Kierkegaardowski wybór na zasadzie„albo-albo”. Wybór rozbitka jest wyborem bardziej skomplikowanym. Dostrzegać, rejestrować, szukać, opisywać. I pytać, przede wszystkim pytać. Szukać odpowiedzi, ale nie przeżywać tragedii, gdy odpowiedzi się nie znajdzie. Dostrzegać i szukać. I znowu pytać. Błądzić. Czasami na oślep, po omacku. Innym razem z mapą i kompasem w ręku. Poezja staje się wyspą, która jest pars pro toto świata. Nie jest to jednak wyspa bezludna, to wyspa, na której rozbitek może znaleźć to, czego nie znalazł w „cywilizowanym” świecie. Jak wyznaje sam Karasek, rozbitek po katastrofie jest silniejszy, pełniejszy, wie, że katastrofa jest nieodłącznym elementem życia. Dlatego rusza po niej dalej, dalej szuka i pyta. Dziennik rozbitka jest tomem niezwykle integralnym, a przy tym i bardzo intymnym. Po jego lekturze nabieramy pewności co dwóch rzeczy. Po pierwsze, poezja wymaga pewnej katastrofy, ofiary, co jednak nie oznacza, że nie jest jej warta. Po drugie, wiersz może być „kaftanem bezpieczeństwa, / który zakładam na siebie” (s. 217). Na pewno jest nim dla Krzysztofa Karaska. Samotnego outsidera, uratowanego rozbitka, znakomitego poety... Magdalena Boczkowska Krzysztof Karasek: Dziennik rozbitka. Wstęp: Grzegorz Kociuba. Instytut Mikołowski. Mikołów 2012. Sama nie wiem?... Kusiło w ramionach i w biodrach. I taki smolisty lęk. A księżyc też był autoironiczny: On w ogóle nie jest zdolny do takiego uniesienia: Mała wyglądała jak żywa na trotuarze? (...) Może nie byłam trzeźwa? Vin Rouge, nagość, ta ulica opadła pod kościelna nawę, w smolistą głębię gotyku. Mała Tabu na trotuarze jak żywa. A za to świat jak sen (...) Mała Tabu umożliwia przekroczenie granicy niewyrażalnego, danego dotąd tylko szamanom doświadczenia mana. Urszula Benka intuicyjnie czuje, że wkroczenie w obszar tajemnicy ociera się o sferę seksualną, która przecież także – nieprzypadkowo – jest tabu. Ostatecznie Tabu jednak oznaczać może wiele innych tajemniczych istot. Jedną z nich jest kot o zielonkawych źrenicach. Wszak koty, aktywizujące się nocą, są tajemnicze w swoim zachowaniu, a głaskanie ich lśniącej elektryzującej sierści podszyte jest zgoła erotyczną czułością. Kot jest tu także towarzyszem czarodziejki, katalizującym obrzędy wyobraźni, fantasmagorie i eksperymenty, które mają przybliżyć do wejścia w tajemny, zakazany świat. Niepokojąco i zagadkowo brzmią wiersze, w których liryczna bohaterka wyznaje, że snując się nocą po opustoszałych ulicach, powierza swoje ciało przypadkowym mężczyznom, na dodatek cierpiącym na trąd: Całowałam się potem na rogu tej ulicy z trędowatym Murzynem ogień wieczny nas mroczył (…) I chyba całe życie na to czekałam, by nic oprócz trądu i uśmiechu, nic więcej nie mieć. [Ulica Budapeszt] Wydaje się, jakby bohaterka tych wierszy poszukiwała sytuacji granicznych, tu – spotykając się z doświadczeniem przeżycia miłosnego podszytego śmiercią. Jest w tym wyobrażeniu kontaktu z leproso przewrotna i perwersyjna gra. To sytuacja porzucenia wszystkiego, rzucenia na szalę życia, byle doświadczyć niekłamanej miłości, by obdarować nią także kogoś przerażająco samotnego i nieszczęśliwego: Chciałam go przecież kochać. Jego trąd coś wiekuistego przypominał(…) [Nie on jeden] Czy bohaterka wierszy nie odkrywa pod przerażającą powłoką trędowatego jego pochodzącej od Boga natury? Może dostrzega w tej nieszczęśliwej powłoce cierpiącego Stwórcę. Jednocześnie w nocnych peregrynacjach świadomość Jego świętej obecności ciągle jej towarzyszy. Ta mała Tabu stanowi znakomity poetycki opis podróży. Wędrówki przez nocny Paryż w głąb własnej natury. Odkrywanie jej niezbadanych pokładów. Jest wędrówką ku Nienazwanemu, stromą ścieżką samotności, przy której rosną piękne i bolesne kwiaty emanujące czerwienią pożądania i miłości i fioletowym odcieniem cierpienia. A może jest w tym coś w mrocznej wędrówki Orfeusza, wciąż niepewnego rezultatu swojego odważnego ale ponad miarę ludzką zuchwałego aktu miłości i rozpaczy. Jan Owczarek Urszula Benka: Ta mała Tabu. Warszawa: Spółdzielnia Wydawnicza „Anagram” 1991, s. 79. 5 35 3 RECENZJE Twórczości Krzysztofa Karaska nie trzeba szerzej przedstawiać czytelnikom poezji. Ma on na swoim koncie mnóstwo tomików, ale także i prozę czy opracowania krytyczne. Warto jednak przypomnieć, jak to wszystko się zaczęło. Karasek był w kolegium redakcyjnym (od 8. numeru) pisma programowego „pokolenia 60”, a mianowicie „Orientacji” – była to tzw. druga seria pisma, które de facto stało się wówczas nowofalowe. Mimo że debiutował przed rokiem 1968, sam jednak uważa, że jego pierwsze w pełni dojrzałe wiersze pojawiły się dopiero w tomiku Godzina jastrzębi z 1970 roku. Dzięki temu jest dziś uznawany za jednego z najlepszych poetów pokolenia Nowej Fali. Przez Tadeusza Nyczka nazywany jest więc„między pokoleniowcem”, a Zbigniew Bieńkowski mówił o nim jako o„mnichu na urlopie”. W 2003 roku miesięcznik „Topos” poświęcił mu nawet specjalny numer monograficzny (nr 4–5). W 2000 roku ukazał się tomik zatytułowany Dziennik rozbitka, a cztery lata później Dziennik rozbitka II. Część trzecia, chociaż była gotowa, nie ukazała się w postaci kolejnej książki. I oto teraz otrzymujemy w końcu obszerny zbiór, zawierający wszystkie trzy części Dziennika..., ułożone chronologicznie – od 31 grudnia 1992 do 2 września 2004 roku (z przerwą pomiędzy listopadem 1996 a lutym 2003, a więc między I i II częścią Dziennika...) – przy czym daty powstania kolejnych wierszy, co ciekawe, znajdują się tylko i wyłącznie w spisie treści. We wstępie do tomu, zatytułowanym Twarze rozbitka, Grzegorz Kociuba znakomicie opisuje najważniejsze cechy poetyki Karaska, takie jak: polifoniczność, ciekawość wobec świata, przybieranie różnych twarzy (poety, mędrca, outsidera, samotnika, podróżnika, filozofa, biesiadnika etc.), zróżnicowanie gatunkowe czy formę tekstu, który staje się swoistym kreatorem słów. Wstęp ten warto przeczytać jednak dopiero po lekturze zbioru, bo autor tomiku Widoki i widzenia podsumowuje w nim w pewien sposób naszą lekturę, powiadając na przykład, że książka ta jest „najważniejszą książką poetycką w dotychczasowym dorobku Krzysztofa Karaska. Głównie dlatego, że najpełniej wyraża postawę człowieka i twórcy”. I właśnie taką postawę będziemy w stanie zrekonstruować po zapoznaniu się z wierszami składającymi się na omawiany zbiór. Dziennik rozbitka można by przy tym poddać dwojakiej lekturze. Po pierwsze, można go czytać w całości, chronologicznie. Będziemy mogli wówczas odtworzyć nie tylko wspomnianą postawę, ale i poszczególne etapy życia poety, gdyż – jak czytamy w jednym z wierszy – „śmierci nie ma / tam, gdzie nie było narodzin” (s. 185), a rękawicę [...]”. („Poezja” 1971, nr 12). Wiele lat później, bo w roku 1995, wyznaje zaś w utworze Autobiografia: Pośród słów żyłem, pośród słów, które palą jak świeża rana. Ponad stan żyłem pośród słów, ponad stan. Pośród słów, które kierują losem jaskółek i snów. Które kierują lotem siekiery ku obrosłemu pniowi dębu. Pośród snów, ponad stan słów i snów nieobjętej ziemi, która wzywa (s. 141) RECENZJE „CHCIAłABYM BYĆ KOBIETą” – O WIERSZACH GENOWEFY JAKUBOWSKIEJ-FIJAłKOWSKIEJ „Prawdziwe życie jest w życiu, w poezji są tylko sny i upiory” – napisał mi kiedyś w liście przyjaciel-poeta. To zdanie przypomniałam sobie po lekturze najnowszego tomu wierszy Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej pt. ze mnie robaka i z robaka wiersze, choć nie o nim chcę tu pisać. W każdym razie nie tylko. Upiory, wszystkie nasze demony, krzyczą w wierszach, nie w życiu, ale poezja, która nie wyrasta z życia nie kaleczy, nie łamie w kolanach. Tylko przeżyte jest autentyczne, tylko przeżyte rani, a potem długo każe się goić. Wiersze Jakubowskiej-Fijałkowskiej czytam od dawna, widzę ich ewolucję, ale to, co najistotniejsze, co nie ma związku z długością frazy, tematyką, to czyste, żywe poetyckie mięso, często jeszcze krwawiące, ale zawsze odrębne, bo poezję Jakubowskiej-Fijałkowskiej poznałabym wszędzie – tak jak poezję Różewicza, Herberta, Wojaczka. „Żałuję za wszystko / czego nie ma // żałuję / do śmierci” – powie w wierszu ***„sucho w niebie...”, pochodzącym z debiutanckiego tomu Dożywocie, a potem to, czego nie ma, wszystkie braki, rozpisze mistrzowsko, dotknie precyzyjnie, skaleczy i zostawi ślad. Trwały. Wystarczy przeczytać raz, by wiersze wniknęły w krwioobieg, wrosły, zaniepokoiły, poruszyły, by po nich każde przeczytane słowo wydało się miałkie. Bo co jeszcze można powiedzieć po takim wyznaniu:„byłam córką/ malarza pokojowego // mogłam zostać / Chrystusem // teraz / wszystko jedno // krzyż / czy twoje ramiona” (*** „byłam córką”). Dziewczynka-kobieta, podawana z rąk do rąk, matka, żona, niewolnica – mężczyzny, nałogu, życia czy śmierci, każda wychodzi poza schemat, buntuje się, przeklina, czasem bluźni, nienawidzi, płacze, kocha, ale zawsze niepokoi i ten niepokój każe wracać po dreszcz, którego nie sposób nie poczuć, zaglądając w zakamarki, tajne, pilnie strzeżone sekrety, w lęk, oddalenie, samotność, śmierć, do samego piekła. DYBUK DO TABLETÓW Nadmiar pokory u pisarza jest chyba bardziej irytujący niż jej zupełny brak. Szczególnie wtedy, gdy objawia się niepewnością. Bo ta skutkuje najczęściej artystyczną powściągliwością, jakimś samoograniczaniem się i chowaniem za kotarę wszystkiego tego, co byłoby według tej samooceny bulwersujące, a faktycznie skutkowałoby większym rozmachem wizji. Na szczęście materia powieści Leona Brofelta Amulet, czyli z diabłem przez stulecie. Czytadło do samolotu na liniach transatlantyckich przezwycięża wymienione kompleksy oraz formalne zabiegi autorskie. Tytuł mógłby sugerować, że nie mamy do czynienia z powieścią, ale z monografią etnograficzną, gdyby nie podtytuł: Czytadło..., który współgrając z „amuletem” sugeruje, że chodzi o coś w rodzaju niegdysiejszej powieści jarmarcznej, elegancko określanej terminem literatury popularnej. Czyli dla każdego, nawet pseudowykształconego na wyższych uczelniach III Rzeczpospolitej, czytelnika (o ile wśród ich absolwentów są jeszcze tacy, co w ogóle potrafią czytać, a jeśli potrafią, to wcale nie jest pewne, że czytają książki). Ja też nie wierzę we współczesnego, szczególnie młodego czytelnika, ale niewiara autora Amuletu... jest znacznie większa. Wypływa niewątpliwie z trzech starych praw Stanisława Lema, że po pierwsze nikt niczego nie czyta, po drugie jeśli ktoś coś przeczyta, to nie zrozumie i po trzecie jeśli już ktoś coś przeczyta i zrozumie, to i tak nie zapamięta... Niewiara ta wypływa też z zupełnie współczesnego doświadczenia życiowego Leona Brofelta, gdyż zdecydował się wydać swoją powieść w postaci elektronicznej, z ostatnią nadzieją, że zaplącze się jakoś do tabletów pasażerów „linii transatlantyckich”… Z kolei zbudowanie powieści z krótkich rozdziałów wskazuje, że liczył także na tablety podróżujących autobusami, tramwajami i kolejami bliskobieżnymi między ciasnymi mieszkaniami w jednej lokalizacji a niskopłatną pracą w drugiej. Tego się domyślam słusznie, bowiem marketingowo „samolot na liniach transatlantyckich” brzmi znacznie lepiej niż autobus, tramwaj czy pociąg. Ale to tymi ostatnimi podróżuje najwięcej czytelników. Jednak nie powstrzymam się od okrzyku: „Hola, hola, drogi autorze! adresujesz ze względu na wykorzystaną technologię powieść do odbiorców raczej młodych wiekiem, a piszesz ją jakby dla tych, co wiele już lat temu zdobyli solenne wykształcenie ogólnokształcące, w ramach którego porządnie liznęli historii Polski, Europy i świata. Czy może to wydawca nawalił, nie umieszczając stosownych przypisów do słów, zjawisk, wydarzeń historycznych, kulturowych i religijnych? Nie obawiasz się drogi autorze, że bez takich przypisów wiele kwestii istotnych dla fabuły będzie całkowicie niezrozumiałych dla czytelników, którzy pobierali wykształcenie w zreformowanych postmodernistycznie szkołach i uczelniach?” Stop! Rozumiem! Inne czasy, zamiast przypisów ponoć ma wystarczyć Wikipedia albo po prostu któraś z wyszukiwarek internetowych... Choć to naiwna wiara, że jak już się taki czytający zagłębi w internet, to wróci do lektury powieści. Z przypisami też bywało różnie: słyszałem o takich czytaczach, co ich nigdy nie czytają, bo... przeszkadzają w czytaniu. Pozwolę sobie pofantazjować: jeśli czytanie książek zupełnie nie zaniknie dzięki rozpowszechnianiu ich poprzez nośniki elektroniczne, zapewne ktoś opracuje oprogramowanie, które będzie rozpoznawać, że czytelnik jakiegoś słowa, zjawiska czy faktu nie zna/nie rozumie i automatycznie konieczną informację wyświetli… Ale co wtedy, gdy zostanie ona – ze względu na kolejną postmodernizację poprawności politycznej – ocenzurowana, czyli będzie niedostępna? Nie będę się spierać, czy są to wszystko sprawy dla książki zupełnie drugorzędne. Powiedzmy, że mniej ważne wobec tych pierwszorzędnych dla tej pierwszorzędnej powieści. Do takich należy trudno rozstrzygalny dylemat, czy w tym wypadku można utożsamiać narratora z autorem, co nierzadko czyni się nazbyt łatwo i swobodnie. Ale skoro Leon Brofelt to pseudonim literacki, w dodatku poparty oszczędną, ale równocześnie rozbudowaną kreacją Leona Brofelta jako osoby istniejącej w czasie i we współczesnej historii (por. http://www.e-bookowo.pl/nasi-autorzy/leon-brofelt.html), to takie utożsamienie jest całkowicie usprawiedliwione. Potwierdza je zresztą autor Anioła w majonezie (jednak uwaga! ten zbiór opowiadań nie jest pierwszą książką Brofelta, który debiutował pod swym „cywilnym” nazwiskiem książką historyczno-publicystyczną) swym posłowiem do powieści. Bowiem jako Leon Brofelt sytuuje się w roli jedynie redaktora cudzego rękopisu... Narratorem właściwym jest autor tegoż – Dawid Schatz, który przekazuje swoje wspomnienia Brofeltowi, równocześnie wynajmując go do pracy redakcyjnej. Brofelt w trakcie opowieści Schatza – niekiedy trudno dostrzegalnie – włącza się w jego narrację, nie tylko ją komentując. Jest jeszcze ktoś jeden w tym „związku”, mianowicie tytułowy diabeł, nieustannie nazywany przez Schatza „dybukiem”. Ów dybuk manifestuje się dobroczynnym wpływem na zdrowie i powodzenie Schatza i nadmiarem niszczycielskiego działania na wszystkich tych, którzy „skorzystali” ze wspomnianego powodzenia. „Dybuk” jest słowem pochodzącym z hebrajskiego (dibuk) i znaczy tyle, co „przylgnięcie”. Termin ten, określający duszę zmarłego nie mogącą zaznać spoczynku i wnikającą w ciało osoby żyjącej, pojawił się wśród Żydów dopiero w XVII wieku, choć wiara w takie dusze istniała już w epoce 5544 Trudno nie zgiąć się pod ciężarem takiego wiersza jak ten, pochodzący z tomu „Pochylenie: córkę gwałci / twój mężczyzna // nie rozumiesz // lunatyk ujesz / w ciągu dnia // nocą / wbijasz w uda / księżyc // z córką lepiej // po terapii / rysuje / ubrane lalki” (*** „córkę gwałci”). Poezja Jakubowskiej-Fijałkowskiej jest żywa, pulsująca, naturalistyczna, pełna dramatycznych napięć, traum i lęków. Osobny, oszczędny język tych wierszy, otwiera kolejne kręgi, zatrzymuje klisza po kliszy uchwycone drżenia. Słowa nie zdołają zamknąć, uchwycić w kadrze kartki, wszystkich wahań, rozterek, rozdwojeń i wielowcieleń, ale wypowiadane pewnie, starannie dobierane, świadome swojej mocy, trafiają celnie, w sam środek, zdzierają skórę, warstwa po warstwie, do zdrowej tkanki, do rdzenia. Chyba najbardziej wymowny jest tytuł trzeciego tomiku poetki – czuły nóż. Ten oksymoron wydaje się najlepszym kluczem do odczytania wierszy Jakubowskiej-Fijałkowskiej.„Czuły nóż”, którym bohaterka liryczna rozcina „swój cień” lub robi cięcie „od gardła do ud”. Rozpisane pomiędzy miłość i śmierć życie kobiety, w nim miłość gorzka, Bóg niepewny, a przynajmniej niezbyt zainteresowany życiem ziemskim, a śmierć? Śmierć może być sztuką, przedstawieniem, performancem. Izabela Fietkiewicz-Paszek w recenzji tomu Performance napisała:„Najpełniejszym, najdoskonalszym przykładem „techniki performance” mogłaby być śmierć (a raczej umieranie) i to od niej zaczyna się książka, w wierszu-relacji z agonii pt. Termin. Dlaczego śmierć zaczyna opowieść, choć chciałoby się widzieć ją na końcu? Z wielu perspektyw religijnych śmierć oczywiście niczego nie kończy, a koło można zacząć wykreślać w dowolnym jego punkcie. Sam tytuł wiersza to wprost odniesienie do stanu terminalnego, ale przecież i do terminowania, nabierania biegłości i wprawy; czyżby umieranie było terminowaniem przed wiecznością? Najnowsza książka Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej poprzedzona jest mottem: „A co do początków... To stworzył Bóg mężczyznę i z niego kobietę / I stworzył mnie i ze mnie stworzył robaka i z robaka wiersze”. talmudycznej, zwłaszcza w środkowej Europie. Dybuka – choć nie zawsze skutecznie – pomagali pozbyć się rabini za pomocą odpowiednich egzorcyzmów: obca dusza opuszczała wtedy ciało nieszczęśnika przez mały palec u nogi. Należało ją jeszcze nakłonić do ujawnienia tożsamości, co miało zapobiec przed wniknięciem jej do kolejnej, predystynowanej osoby. Schatz/Brofelt przetwarza judaistycznego dybuka w demona/diabła, który ujawnia się – czy może raczej: aktywizuje – dzięki tajemniczemu talizmanowi, pochodzącemu z jakiejś tybetańskiej świątyni, gdzie jakoby trafił z kosmosu, a który młodemu Dawidowi Schatzowi przekazuje umierający angielski lotnik, zestrzelony przez Niemców znad okupowanej przez nich Polski. Co zresztą pomaga Schatzowi – etnicznie Żydowi półkrwi – przeżyć ostatnie lata II wojny światowej i kolejną, tym razem sowiecką okupację po jej zakończeniu. Mamy tutaj pewną niekonsekwencję, gdyż – jak się okazuje z dalszych kart powieści – aktywny pod wpływem amuletu dybuk, wielokrotnie wspomagający i chroniący Schatza, jednak nie ocalił lotnika. No tak, ale wcale nie musi to być niekonsekwencja. Może wobec niemieckiej potęgi militarnej, wspartej germańskim pogaństwem, żydowsko-słowiański dybuk, mimo kosmicznego wsparcia, w momencie koncentracji tej potęgi w postaci energii skutecznej obrony przeciwlotniczej, musiał ustąpić? A może dybuk tego lotnika był po prostu słabiutki z natury, gdyż w jego zdrowym ciele nie miał wiele ani miejsca, ani do powiedzenia? Schatz, choć w swych wspomnieniach przyznaje, że konsultował się z rabinem, nie zdradza szczegółów tych konsultacji. Kto wie zresztą, czy nie wymyślił anegdoty o konającym angielskim lotniku, by ukryć skąd naprawdę trafił do niego amulet-katalizator? Schatz jest chromy, jedną nogę ma niedorozwiniętą, porusza się o kulach, później posługuje się protezą. Obecnie ortopedzi znacznie lepiej radzą sobie z rehabilitacją takiej wady wrodzonej, z przypadkiem – na co wskazuje opis i dolegliwości Schatza – stopy końsko-szpotawej. Tak tę wadę nazywa medycyna, w nazewnictwie ludowym bywała określana diablą stópką, diablim kopytkiem. Dlaczego tak? Coś to kalectwo powodowało… Nie mogło to być przecież nic innego, jak zagnieżdżenie się tam dybuka… Oczywiście ani Dawid Schatz, ani tym bardziej Brofelt nigdzie nawet nie sugerują, że był to dopust za „mezalians”, który popełniła biedna, ale piękna matka Schatza, wychodząc za bogatego, niezależnego finansowo Żyda (jego nazwisko jest najwyraźniej nieprzypadkowe: der Schatz to skarb, więc Dawid faktycznie był skarbem, jak zresztą każde dziecko dla każdej normalnej matki i normalnego ojca bez względu na ich narodowość). Mimo że koloryt epoki międzywojnia daje pole do popisu dla takiej pejoratywnej konkluzji – przynajmniej według niektórych postmodernistycznych (kłamliwych) interpretatorów stosunków społecznych w wielonarodowej II Rzeczpospolitej. Którzy to – być może wykorzystując narzędzia i mrzonki psychoanali- Motto zawiera całą ewolucję poetyckiej drogi, dokładnie ją charakteryzuje, sytuuje, określa. Wiersze Jakubowskiej-Fijałkowskiej nie szybują wysoko, pełzają tuż przy ziemi, często żyją w brudzie, rozkładzie. Nie piszą się lekko, nie unoszą na skrzydlatych frazach, ale klują się, larwią, potem wchodzą niepostrzeżenie, zagnieżdżają i wyjadają od środka. I nie ma znaczenia czy jest to ascetyczny zapis czy długa, nośna fraza, te wiersze krzyczą, ale jest to zdławiony krzyk, zamierający w gardle. Trudno złapać pion po takich wierszach jak te: „ja: Anne Frank mam żebra zapadnięte ani piersi tylko sutki i głód i te dzienniki / i strach żydowski (Jesteśmy Żydówkami)”. Albo: „Ruscy mają tabliczki inni nieznani gdzieś też leżą noworodki / i płody po aborcji leżą wszyscy chodzą po nich // po mojej matce chodzi Ruski który odciął jej złoty warkocz / zgwałcił przy matce na oczach // po ojcu chodzi cały Leningrad 1942 / a ja szukam jego odmrożonej stopy” (Listopad). W posłowiu do książki Karol Maliszewski napisał: „Bo te wiersze są o braku miejsca. Nawet te słynne miejsca wspólne (topoi) ulegają jeśli nie rozkładowi, to rozchwianiu, bo nie znajdują odpowiedniego, w pełni poświadczonego kobiecym doświadczeniem, zastosowania. Coś zawsze uwiera. Czy na pogrzebowej mszy, czy na intelektualnym spotkaniu dotyczącym filozofii i poezji, czy podczas miłosnego aktu. We wszystkim i ze wszystkim jest coś nie tak. Być nie u siebie ze sobą, czekać, tęsknić. Za kim? Za czym? Na to pytanie nie znajdziemy odpowiedzi w żadnym tomie wierszy Jakubowskiej-Fijałkowskiej, nie znajdziemy jej pewnie i w kolejnych tomach. W tym tkwi ich siła, autentyzm – w niezgodzie na samą siebie, w niespełnieniu, niezaspokojeniu, lęku. Poetka jest świadoma mocy słowa, sprawnie żongluje motywami, tekstami kultury i masowej i wysokiej, kryptocytatami, śmiało sięga po przedmioty codziennego użytku, wulgaryzmy, język potoczny, rynsztokowy. Wiersze Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej są konsekwentne w swojej poetyce i tematyce i każdy z nich jest czystym detalem, pozbawionym zbędnych ozdobników, brylantem. Podobno „wszystko jest poezją”. U Jakubowskiej-Fijałkowskiej poezja jest wszystkim. Teresa Rudowicz zy – chętnie „dowodziliby”, że ów dybuk jest nie tylko symbolem ale i dowodem zwierzęcego antysemityzmu Polaków, skoro ze związku mieszanego rodzi się kalekie dziecko… Ha, ha, ha… Doprawdy, nie jest mi do śmiechu, gdy w monumentalnej (choć publicystycznej) książce Toma Segeva Siódmy milion. Izrael – piętno zagłady, wydanej w Jerozolimie niespełna pół wieku po II wojnie światowej (wydanie polskie: Przeł. Barbara Gadomska. Warszawa: PWN 2012, s. 580), po Holocauście dokonanym przez Niemców, czytam słowa emerytowanego izraelskiego dyplomaty Jaakova Barmora: „ Nienawiść do Żydów jest w Polsce tak naturalna jak błękit nieba”, a kilka zdań dalej wypowiedź jednego z uczniów izraelskiej szkoły średniej: „Ostatecznie ktoś musi być winien Zagładzie […] Musimy kogoś nienawidzić (kogoś, czyli Polaków, co wynika z kontekstu – przyp. J. S.), a z Niemcami się pogodziliśmy” (s. 458). Zostawić to bez komentarza? Nie! Ale niech moim jedynym komentarzem będzie uwaga, że Polacy nigdy nie twierdzili, że wszyscy Żydzi to szpiedzy sowieckiej Rosji i stalinowscy oprawcy polskiego narodu, choć „poetyka” zacytowanych z książki Segova wypowiedzi takie twierdzenie – na zasadzie symetrii – całkowicie by usprawiedliwiała. W tym miejscu mam żal do Leona Brofelta/Dawida Schatza (chyba jednak bardziej Polaka niż Żyda, zresztą to nieistotne), że w opowieści o życiu z dybukiem w symbiozie czy może raczej w komensalizmie chroniącym i maskującym oraz „czyszczącym” uporczywie nazywają – według antypolskiej nowomowy – zbrodnie niemieckie nazistowskimi, zaś wizerunek Niemca sprowadzają do spokrewnionego z rodziną matki Schatza volksdeutscha, zapewniającego bezpieczeństwo Dawidowi Schatzowi, i do komunizującego hippisa, lewackiego agitatora grasującego w latach sześćdziesiątych po Stanach Zjednoczonych najprawdopodobniej za sowieckie pieniądze. Nie mam natomiast żalu, że stosunki polsko-żydowskie przed, w trakcie i po II wojnie światowej opisują nazbyt powściągliwie, bo robią to rzetelnie. Określiłem już Amulet... jako powieść pierwszorzędną. Losy jej głównego bohatera nie tylko odciskają się najczęściej brutalnie i tragicznie na losach mu bliskich, ale są pretekstem do pokazania, w przykładowym sensie, losów przeciętnych ludzi – w przestrzeni najtragiczniejszego w dotychczasowej historii ludzkości wieku – wieku XX. Ludzi mordowanych, a w najlepszym razie wypędzanych z własnych domów, przez dwa najstraszliwsze totalitaryzmy: niemiecki i rosyjski. Schatz przemieszczając się między Polską (Zagłębiem Dąbrowskim, Śląskiem, Łodzią) a Stanami Zjednoczonymi stopniowo uświadamia sobie, że – choć wciąż rozpoznaje swoje korzenie i z wiekiem ożywają w nim sentymenty – to stał się „człowiekiem bez właściwości”, bez poglądów politycznych, ba, choć jest z natury mizoginistą, zdaje się mieć ojczyznę jedynie tam, gdzie spotka przychylną mu (a dokładniej: bardziej niż przychylną) kobietę. Jego niezależność finansowa, bogactwo, które zapewnia mu moc obudzonego przez amulet dybuka, prowokuje go do czynienia dobra, cóż z tego że także i zarazem we własnym interesie. Niestety okazuje się (o czym już wspomniałem), że – jak inni, niejako naturalni, bo nie magiczni bogacze – czynić dobra nie może, a nawet nie powinien, bo skutkuje to fatalnie. Nie do rozstrzygnięcia jest natura Schatzowego dybuka: czy zabiera dusze (lub: „kupuje” je od Schatza), czy po prostu żywi się śmiercią, zabiera energię życiową innym, by móc nią żywić swego kalekiego nosiciela. W swym cyklu Ziemiomorze, złożonym z kilku powieści fantasy, Ursula K. Le Guin wcieliła w magię i czarnoksięstwo zasadę, że wszystko musi się równoważyć. Więcej dobra powoduje więcej zła. Dybuk w Amulecie… działa więc także jak regulator, przywracający proporcje. Gdy go brakuje, bo Schatz nieopatrznie pozbywa się amuletu, samoregulacja do równych proporcji dobra i zła następuje kosztem nosiciela uśpionego dybuka. Fatalistyczny to opis kondycji ludzkiej, tym bardziej że próba jakby biurokratycznego obejścia oddziaływania dybuka nie udaje się zupełnie i kończy tragicznie – wbrew nieprawdopodobnym w tym względzie umiejętnościom adwokata Schatza, typowym dla amerykańskich prawników. Na całe szczęście Schatz uchronił przed dybukiem Brofelta: ujawniając siebie i swoje wspomnienia przed pisarzem i pozwalając mu przylgnąć do siebie-nosiciela tylko na czas pracy redakcyjnej. Szkoda, że tak – co jednak w dużej mierze zrozumiałe – ostrożnie autor Anioła w majonezie obszedł się z rękopisem Schatza, iż dla wartkości narracji, czyli lektury od przystanku do przystanku (a mniej od portu lotniczego do portu), nie dopisał za Schatza niektórych wątków. Czy jednak nie skończyłoby się to – mimo wszelkich egzorcyzmów Schatzowych, redakcyjnych i krytycznych – niemiłą dla Brofelta i niżej podpisanego interwencją dybuka, gdyby pierwszorzędność została zmieniona w arcydzielność? Bo wtedy zapewne nie wystarczyłaby zasłona stylizacji na powieść jarmarczną, czytadło do… Przerywam pisanie, bo przypomniałem sobie o dziwnym medalionie w szufladce starego nakastlika, który odziedziczyłem po… który podał mi umierający… Dlaczego utykam? Jerzy Suchanek Leon Brofelt: Amulet, czyli z diabłem przez stulecie. Czytadło do samolotu na liniach transatlantyckich. Wydanie e-bookowe i papierowe. Będzin: Wydawnictwo Internetowe e-bookowo.pl 2012, s. 324. M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 W numerze maluje MAŁGORZATA ROZMARYNOWSKA Urodziła się w 1955 roku w Gdańsku. W latach 1976-1981 studiowała grafikę i malarstwo w gdańskiej PWSSP. Dyplom uzyskała w 1981 roku w pracowni prof. Władysława Jackiewicza. Większość jej obrazów znajduje się w kolekcjach prywatnych w Polsce, Niemczech, Finlandii, Szwecji, Francji, Japonii, Izraelu, Belgii, Holandii, USA i na Mauritiusie. Wszystkich Czytelników, Autorów oraz Przyjaciół „Migotań” zapraszamy do wsparcia finansowego naszej Gazety poprzez jej prenumeratę w roku 2013. Tylko dzięki Waszej pomocy będziemy w stanie przetrwać na trudnym rynku oraz drukować Wasze teksty. Gaze ta li te rack a Dziękujemy za pomoc! Redakcja Prenumerata! Gaze ta li te rack Cena „Migotań” wynosi 15 złotych (25 złotych numer podwójny), w prenumeracie 12 złotych za egzemplarz (24 złote numer podwójny)! Prenumerata za cztery kolejne numery wynosi 60 zł. To koszt gazet wraz z przesyłką. Aby mieć pewność, że przesyłka nie zaginie, zachęcamy do wybrania opcji przesyłki poleconej. Wówczas koszt prenumeraty to 68 zł. Jak zamawiać? to proste! Jest na to wiele sposobów: 1) Zadzwoń pod numer 782-022-502 i złóż zamówienie; 2) Wyślij zamówienie mailem na adres: [email protected]; 3) Wyślij zamówienie na adres: Fundacja Światło Literatury, ul. Grunwaldzka 303, 80-314 Gdańsk. W tytule przelewu proszę podać adres, na który ma być przesyłana prenumerata, oraz numer „Migotań”, który ma zapoczątkować prenumeratę. Prenumeratę otrzymasz po wpłaceniu odpowiedniej kwoty na konto: Bank Millennium 74 1160 2202 0000 0001 7019 5866 lub za pobraniem pocztowym (koszty pobrania ponosi prenumerator). G a z e t a l i t e r a c k a Migotania ISSN 2083-2494 numer 4 (37) 2012 Redaktor naczelny: Zbigniew Joachimiak Sekretarz redakcji: Karolina Zdanowicz Redakcja: Izabela Fietkiewicz-Paszek (Kalisz), Marta Fox (Katowice), Jan Gondowicz (Warszawa), Maria Jentys-Borelowska (Kraków), Jerzy Suchanek (Gliwice), Andrzej Wołosewicz (Warszawa), Andrzej Żurowski (Gdynia), Bogusław Żyłko (Gdańsk). Stale współpracują: Anna Frajlich (Nowy Jork), Ewa Graczyk (Gdynia), Piotr Goszczycki (Warszawa), Andrzej C. Leszczyński (Gdańsk), Artur D. Liskowacki (Szczecin), Grzegorz Musiał (Bydgoszcz), Jerzy Niesiobędzki (Wyszembork), Antoni Pawlak (Gdańsk), ks. Jan Sochoń (Warszawa), Leszek Szaruga (Warszawa), Olga Śmiechowicz (Łódź), Roman Warszewski (Gdynia), Krystyna Śmiechowicz (Łódź), Zofia Beszczyńska (Warszawa), Sławomir Majewski (Miechów), Leszek Żuliński (Pruszków) Autorzy goszczący po raz pierwszy: Jakub Antolak. Urodzony w 1989 r. w Warszawie, poeta, prozaik, student polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim, laureat literackiej nagrody im. Mariana Redwana na Festiwalu Fama 2010 w Świnoujściu, publikował m.in. w „Szafie”, „PKPzin”, „Fragmencie” oraz na stronach Biura Literackiego i Fundacji Na Rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, recenzent portalu wywrota.pl. Roksana Chirowska. Rocznik 1994, maturzystka, uczy się w I LO w Oleśnicy. Debiutowała w „Cogito”. Publikowała w „Zupełnie Inny Świat”, „Wyspa”. Jej zainteresowania to muzyka – polski rock, alternatywa, literatura. Jan Henryk Cichosz. Urodzony 1949 roku. Poeta, publicysta, dziennikarz. Wydał 12 tomików poetyckich, a jego wiersze zamieszczono w 30 antologiach i almanachach. Prezentowało je także Polskie Radio w programie 1, 2 i 3 oraz Radio Kielce i Radio Lublin. Należał do ZLP, z którego wystąpił w roku 2010. Maciej Dęboróg-Bylczyński. Urodzony w 1975 roku. Poeta, prozaik, edytor. Przez wiele lat związany z Wyspą Sobieszewską. Obecnie od kilku lat mieszka w Sosnowcu, gdzie pracuje na Uniwersytecie Śląskim. W roku 2009 wydał powieść „Kolej na los”, w r. 2011 świadectwo znajomości z gdańskim pisarzem – Zbigniewem Żakiewiczem: „Pamięć, nostalgia, tożsamość. Kulturowe aspekty estetyki pogranicza w twórczości Zbigniewa Żakiewicza”. Członek Polskiego Towarzystwa Historycznego, współpracownik Południowo-Wschodniego Instytutu Naukowego w Przemyślu. Jego zainteresowania badawcze związane są z prozą kulturowego pogranicza (Kresy Wileńskie i galicyjski genius loci) orazi historią teatru i kultury w Galicji. Mariusz Koryciński. Student V roku polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Reżyser i scenarzysta krótkometrażowego filmu fabularnego „In Hoc Signo Vinces”; współtwórca cyklu artystycznego „Widmowe drżenia”. Otrzymał Nagrodę Artystyczną podczas Festiwalu Sztuki im. Stanisława Gruszczyńskiego. Należy do Stowarzyszenia Konserwatorów Czasu. Natalia Krzemień. Urodzona w 1987 r., absolwentka studiów humanistycznych na Uniwersytecie Gdańskim. Interesuje się cywilizacjami starożytnymi, tematyką żydowską oraz literaturą i sztuką współczesną. Ulubiony poeta to Awrom Suckewer. Jan Owczarek. Urodzony w 1959 r., zamieszkały w Jeleniej Górze, związany od dziecka z Karkonoszami. Absolwent filologii polskiej i historii na Gazeta literacka Uniwersytecie Wrocławskim. Nauczyciel, przewodnik, krajoznawca. Członek Jeleniogórskiego Klubu Literackiego. Wydał pięć tomików wierszy, tomik prozy oraz szkice polonistyczne dla nauczycieli. Współautor kilku lokalnych almanachów literackich. Współtworzył antologię poezji patriotycznej „A w sercu Polska” wydaną przez Jeleniogórski Klub Literacki. Zamieszczał recenzje i artykuły w „Polonistyce”, „Odrze”, „Warsztatach Polonistycznych”, „Kurendzie”„Metaforze” oraz wydawnictwach uniwersyteckich, czasopismach krajoznawczych i lokalnych oraz na stronach internetowych. Ma za sobą kilka fotograficznych wystaw indywidualnych i udział w wystawach zbiorowych oraz publikacje zdjęć. August Stramm (1874-1915). Jeden z głównych przedstawicieli niemieckiego ekspresjonizmu. Za Alfredem Döblinem można zasadnie powtórzyć, iż nikt nie był tak ściśle ekspresjonistycznym poetą jak ten właśnie autor, który, po śmierci na froncie wschodnim, pozostawił po sobie niewielki, lecz wciąż nie do końca odczytany i słabo upowszechniony dorobek. Prezentowany poemat można wpisać w szerszy kontekst, jaki tworzy napisana jako reakcja na I wojnę światową sztuka Karla Krausa Ostatnie dni ludzkości czy ogłoszona już po wojnie antologia Pintusa prezentująca poezję ekspresjonistów, m.in. Trakla i Benna, Zmierzch ludzkości. Nie bez znaczenia wydaje się też otwarcie utworu stanowiące parafrazę zdania otwierającego Manifest komunistyczny. Andrzej Walter. Jest członkiem Krakowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska. Urodzona w 1976 roku w Szczecinie. Absolwentka Wydziału Zarządzania i Ekonomiki Usług Uniwersytetu Szczecińskiego oraz Studium Literacko-Artystycznego UJ w Krakowie. Pisze dramaty, scenariusze, poezję, z rzadka prozę. Kamil Zaszkowski. Urodziłem się w 1978 roku. Kilka szkół do których chodziłem (a tylko przechodziłem obok paru) nauczyło mnie czytać i pisać, co stało się obecnie moim lubionym zajęciem. Zbigniew Zawadzki. Urodził się w 1982 roku w Słupsku. Jest absolwentem polonistyki UG. Mieszka i pracuje w Gdańsku. Zainteresowania: dawne polskie kresy, literatura polska XX wieku, muzyka rockowa. Projekt graficzny: Dariusz Kowalczyk Opracowanie graficzne: WiS Opcjon Dział fotografiki: Sybilka Storie Redakcja tekstów: Agata Foltyn Wydawca: Fundacja Światło Literatury Adres redakcji: Fundacja Światło Literatury, ul. Grunwaldzka 303, 80–314 Gdańsk tel. 782-022-502 [email protected], [email protected] Migotania. G a z e t a l i t e r a c k a sprzedawana jest w salonach Empik w całym kraju w cenie 15 zł. za pojedynczy egzemplarz (numer podwójny w cenie 25 zł.). Możliwy jest również zakup za zaliczeniem pocztowym. Łaskawe zamówienia proszę składać w Redakcji dowolną drogą. Redakcja uprzedza, iż nie odsyła tekstów nie zamówionych. Staramy się odpowiadać na propozycje tekstowe, ale nie zawsze możemy to zagwarantować. W korespondencji z Redakcją prosimy używać przede wszystkim adresów e–mailowych. W sprawie zamieszczania reklam prosimy o kontakt mailowy na adres: [email protected] DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW SAMORZĄDU WOJEWÓDZTWA POMORSKIEGO DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW MINISTRA KULTURY I DZIEDZICTWA NARODOWEGO 555 a Leszek Szaruga WYPRASOWANIE (4) Z rosnącym napięciem śledzę prasowe relacje dotyczące najnowszego filmu Władysława Pasikowskiego, reżysera, który już w „Psach” zaproponował nowy język kina poświęconego problemom społecznym – przede wszystkim język odarty z patosu i nieznośnego sentymentalizmu. Kino Pasikowskiego to przede wszystkim relacja – wzmocniona dobrze skonstruowaną fabułą – pozbawiona zabarwienia emocjonalnego, ale właśnie dlatego budząca emocje. To samo dotyczy „Pokłosia”, filmu, którego tytuł jest jakby ciągiem dalszym historycznych reportaży Jana Tomasza Grossa – „Sąsiadów” i „Złotych żniw” – które nie tylko budziły emocje, lecz także pozwalały na dokonanie refleksji o ludzkiej naturze. Tutaj mamy do czynienia z tym samym i tym cenniejsze wydaje się w tym kontekście wyznanie Maciej Sthur poczynione w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, iż nie jest on w stanie powiedzieć, jak by się zachował, gdyby przyszło mu uczestniczyć w tym, co stało się w Jedwabnem. Inni wszakże z góry to wiedzą – zachowali by się szlachetnie i godnie. Książki do nabycia w dobrych księgarniach oraz bezpośrednio u wydawcy pod numerem telefonu 58 345 25 94 lub drogą mailową: [email protected]. 5566 W swym felietonie „Pokłosie „Pokłosia”” na łamach „Gazety Wyborczej” (nr 268/2012) Pisze Monika Olejnik: „Przez lata nikt się nie odważył nakręcić filmu o tym tragicznym wydarzeniu. Ośmielił się to zrobić Władysław Pasikowski. Z trudem zebrał pieniądze. Filmem „Pokłosie” wsadził kij w mrowisko. Publicyści, prawicowi historycy są oburzeni filmem: jak można szkalować własny naród, jak można zrobić taki antypolski film! Choć wszyscy wiedzą, że w Jedwabnem doszło do brutalnego mordu, udają, że tego nie było. Albo mówią tak: dlaczego tylko o tym wypadku mówimy, a nie mówimy, jak Polacy pomagali Żydom”. To już zapowiada niezłą jatkę alla polacca. Będę rzecz obserwował uważnie, starając się nie umrzeć przy tym ze śmiechu, jak to się niemal przytrafiło felietoniście „Rzeczpospolitej” Dominikowi Zdortowi, który w trakcie oglądania „Pokłosia” uchachał się jak norka, co rzetelnie opisał w tekście „O tym, jak śmiałem się na „Pokłosiu”” opublikowanym w dodatku „PlusMinus” (nr 46/2012): „Wiem, że nie wypada. Że powinienem oglądać „Pokłosie” z powagą i smutkiem, może ze wzruszeniem i wyrzutami sumienia odczuwanymi w imieniu całego naszego narodu, skażonego grzechem antysemityzmu. Ale Pasikowski, przedstawiając ów antysemityzm w postaci karykaturalnej, absurdalnie wyolbrzymionej, nierzeczywistej, nie dał mi takiej szansy”. Podziwiać należy subtelną ironię tego tekstu, lecz bez przesady, gdyż zaraz autor przywala na poważnie i w dodatku maczugą: „Ale ten film na pewno będzie zauważony w kilku innych krajach. A najbardziej tam, gdzie słabo znają Polskę, a najwięcej mówią o polskim antysemityzmie. Gdzie potrzebują uzasadnienia nie tylko dla tezy, że Polacy kiedyś mordowali Żydów, ale też, że nienawidzą ich do dziś”. A przecież jest, jak powszechnie wiadomo, dokładnie odwrotnie. Nie tak dawno przecież perswadował na tych samych łamach Igor Janke, że oto polska prawica jeśli nie stała się wprost filosemicka, to w każdym razie Żydów kocha i poważa. Tym bardziej byłbym wdzięczny za ujawnienie przez Zdorta nazwy tych „kilku innych krajów”. Bo już powoli mi nadajeło słuchanie i czytanie o „niektórych pismach”, „określonych grupach” i „pewnych środowiskach”. Nie lepiej od razu iść na całość i przywalić po imieniu? Tak nawet i zdrowiej, może nawet mogłoby dojść do katharsis jakiego… Na całość, ale już w innej sprawie, poszedł natomiast Mariusz Wilk w wywiadzie udzielonym polsko-niemieckiemu magazynowi „Dialog” (nr 101/2012). Zaczyna się pozornie niewinnie: „Rosja wyrosła z monastyru… Główną cnotą, której wymagają od posłusznika (nowicjusza) w monastyrze jest – jak wskazuje nazwa – posłuszanije, czyli posłuszeństwo! Żeby złamać ego i ratio, kazano im przelewać wodę z przerębli do przerębli, sadzić trawę do góry korzeniami – nieważne, jak mówi przyroda, rozum i doświadczenie, ważne mu tak kazali. Takie urabianie przez tyle wieków to jest główna cecha, która odróżnia Rosję od Europy wspartej na ego”. No i taka właśnie Rosja staje się rajem na ziemi: „Siedzę sobie w Kondzie i od 2-3 lat słyszę o jakimś globalnym kryzysie, banki padają, może się skończyć brakiem elektryczności, więc Nowy Jork zaleje masa gówna, windy przestaną jeździć, a ja mam to gdzieś, bo zapalę sobie lampę naftową, wodę biorę z jeziora, ziemia rodzi kartofle, jak zgłodnieję, to sieci postawię i ryb nałowię. Ten rodzaj swobody płynie z samowystarczalności. Jestem wolny w najprostszym znaczeniu, wolny od zarabiania pieniędzy, a przynajmniej od zarabiania ich w większej ilości”. Zastrzeżenie słuszne – w końcu za coś trzeba kupić choćby lampę i naftę, sprzęt do połowu i inne drobiazgi wytwarzane przez ludzi zniewolonych cywilizacją skażoną rozumem. Póki co jednak, jest fajnie: „A w Rosji nie ma nic. Musisz sam sobie złowić i zebrać. Jest na pozór ciężko (…). Ale tego łatwo się nauczyć. W cywilizacji za każdą wygodę płacisz własnym czasem. A w „trudnych warunkach” zyskujesz bardzo dużo czasu, masz czas na rzeczy istotne, na modlitwę na przykład, czy choćby kontemplację zachodu słońca”. A gdyby ci jednak nadajeło, to przecież w każdej chwili, w odróżnieniu od tubylców, możesz do cywilizacji wrócić, choć zapewne niechętnie. Póki ci jednak, można się oddać rozważaniom historiozoficznym. Takim na przykład: „Teraz powiem coś bardzo radykalnego: rabski trud towarzyszy cywilizacji ludzkiej od początków do dzisiaj. I cała potęga Stanów Zjednoczonych jest zbudowana na rabskim trudzie Murzynów i wybijaniu Indian. Bruksela została zbudowana dzięki handlowi niewolników. Chiny do dziś używają różnych form rabskiego trudu. (…) Stalin wiedział, że Kanał [Białomorski] jest konieczny, choćby na wypadek wojny. Dlatego zaprzągł zeka do budowy Kanału tak, jak Piotr Wielki zaprzęgał chłopów do budowy Sankt Petersburga”. Ot, po prostu konieczność dziejowa. Skąd ja to znam? No, ale ja jestem mięczakowatym inteligentem, a nie prostym chłopem, któremu jako zekowi nic w gruncie rzeczy złego się nie działo, gdyż takie życie pędził i poza łagrem. Gdyby ten chłop napisał o budowie Kanału, byłaby to opowieść prawdziwa. Tymczasem „o Biełomorkanale pisali inteligenci, bo tylko oni umieli pisać. Ale to byli ludzie z uprzywilejowanych środowisk, taki Lichaczew na przykład, życie spędzali na Newskim w Sankt-Petersburgu, więc gdy trafiali do baraków i dostawali czarny chleb z bałandą, to dla nich był to koniec ich świata, koszmar, jak dla każdego miękkociałego inteligenta”. Zupełnie jakbym czytał broszurkę Jerzego Andrzejewskiego „O człowieku radzieckim”, w której inteligenckość poleca: Okno na świat można zasłonić gazetą. Stanisław Jerzy Lec jest znakiem hańby i niezdolności zrozumienia praw dziejowych – prości ludzie je rozumieją, zwłaszcza gdy zostali wychowani w posłuszeństwie i potrafią „wyjść poza um”, czyli rozum, jak Mariusz Wilk, który lekcję rosyjskiego odrabia solidnie i potulnie. Dlatego z podziwem wyraża się o człowieku, który Rosjan do posłuszeństwa nakłania: „Putin to niegłupi facet, na dodatek mający czarny pas w dżudo, a więc cechujący się samodyscypliną (…). Łatwo krytykować Putina z punktu widzenia zaścianka, ale trzeba mieć wyobraźnię, aby zrozumieć jego sytuację”. Innymi słowy: nic nam się nie uda bez rabskiego truda. Rosja to imperium, trzeba to po prostu zaakceptować, bo, jak powiada Tiutczew, „Rosji rozumem nie ogarniesz” i „w Rosję można tylko wierzyć”. Cóż – nie od rzeczy będzie w kontekście tego wywiadu, ale też i innych tekstów Mariusza Wilka, skądinąd interesujących, przypomnieć pojęcie już niemal zapomniane: poputczik. Nie ulega wątpliwości, że takie tezy, podobne historiozoficzne łamańce i nie skrywany zachwyt zarówno wielkością imperium jak twardością wodza (ten czarny pas!), a wreszcie i nie skrywana pogarda dla „miękkociałego inteligenta”, którego przeraża „chleb z bałandą” to niemal hołdowniczy adres do cara. Przypominając Mochnackiego pisze w „Uśmiechu Demokryta” Ryszard Przybylski: „Toteż prawdziwy rosyjski patriota, jeśli nawet zetknął się z zachodnimi miazmatami, jeśli nawet pomyślał, że lepszą gwarancją jego społeczeństwa jest nie tyle wola cara, ile spisane w konstytucji prawa, w końcu przed swoją władzą kapitulował. „Jest więc – kończy swe rozumowanie Mochnacki – patriotyzmem w Rosji niewola””. I pisze dalej Przybylski: „Chyba nie trzeba przypominać najazdu gazetowych informacji, że Moskwa ponownie ma cara i nazywa się on Prezydent”. Mariusz Wilk nie tylko to potwierdza – on pisze o tym z radosną akceptacją i niemal z dumą: dopiero w tym świecie można żyć jak człowiek wolny, wyzbyty straszliwych ego i ratio, gotowy do posłuszeństwa w imię trwania imperium, które jest wartością nieredukowalną. I przyznam, że mnie ten sposób myślenia nieco, by rzecz nazwać delikatnie, irytuje. Podobnie irytuje mnie sposób myślenia cytowanego wyżej Dominika Zdorta, któremu warto by przeciwstawić, coś, co w wykonaniu polskiego publicysty nazwałby „donosem na naród polski”, ale co pod piórem publicysty niemieckiego jest (drukowaną na obcych łamach!) rzeczową relacją o stanie rzeczy. Joachim Trenkner pisze w artykule „Nowa nienawiść” opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym” (nr 47/2012): „Według najnowszego raportu niemieckiego Bundestagu o antysemityzmie, większość przestępstw o podłożu antysemickim popełniają nadal ludzie wywodzący się ze środowisk niemieckiej skrajnej prawicy. Niechęć czy też wrogość wobec Żydów widoczna jest – wedle tegoż raportu – w prawie wszystkich sferach niemieckiego społeczeństwa. Ocenia się, że tzw. utajniony antysemityzm można przypisać jednej piątej tegoż społeczeństwa. Inne badania (…) pokazują obraz jeszcze bardziej drastyczny. Wedle tych badań 23 proc. wszystkich Niemców uważa, że Żydzi w Niemczech nie powinni mieć takich samych praw jak Niemcy; ponad 32 proc. ma zgadzać się z poglądem, iż Żydzi mają zbyt duży wpływ na społeczeństwo Niemiec; prawie 50 proc. ma wierzyć, że wielu Żydów usiłuje wyciągnąć korzyści z przeszłości III Rzeszy, zmuszając Niemców do nieustannego zadośćuczynienia finansowego za popełnione wtedy zbrodnie. Obraz ten można uzupełnić jeszcze innymi szacunkami: otóż od pewnego czasu wizerunek Izraela w Niemczech jest coraz gorszy. Z badań renomowanego Instytutu Forsa wynika, że 70 proc. wszystkich Niemców uważa Izrael za „bezwzględne państwo” – to 11 punktów procentowych więcej niż trzy lata temu. Jedynie 36 proc. uważa Izrael za kraj sympatyczny, 13 proc. w ogóle odmawia Izraelowi prawa do istnienia. Tylko co trzeci Niemiec uważa dziś, że Niemcy mają szczególne zobowiązania wobec państwa żydowskiego. Do tak złego wizerunku Izraela przyczynił się bez wątpienia także Günter Grass: laureat Literackiej Nagrody Nobla [w TP mamy „Pokojowej” – Świetlicki powinien wrócić do korekty! – LS] i były żołnierz Waffen-SS zaatakował wiosną tego roku Izrael swoim wierszem, w którym krytykował państwo żydowskie (przy pomocy także kłamstw) i nazywał je „największym zagrożeniem dla i tak wątłego pokoju światowego”. Pamflet Grassa spotkał się ze sporą akceptacją przede wszystkim lewicowych środowisk politycznych”. Uff! Przepisując słowa Trenknera zastanawiałem się nie nad tym, jak dalece kala on swoje gniazdo, za co Zdort, gdyby był felietonistą niemieckim, przyłożyłby mu z grubej maczugi, ale nad tym czy podobne do opisanych badania dotyczące stosunku do mniejszości, w tym także żydowskiej, prowadzone są w Polsce i czy stanowią one przedmiot uwagi naszego parlamentu. No i zapewne pocieszającym się okaże dla naszych obrońców polskiej niewinności, szczególnie niewinności środowisk prawicowych, że niemiecka lewica coś w rodzaju skłonności antysemickich okazuje. Zresztą, także we wspomnianym artykule Igor Janke zdawał się sugerować, że jeśli antysemityzm w Polsce istnieje, to raczej należy go lokować na lewicy niż na prawicy. Takie podrzucanie sobie nawzajem gorącego kartofla mogli by Żydzi skwitować słowami bajki Biskupa Warmińskiego: „dla was to jest igraszką, nam idzie o życie”. Co nie oznacza, rzecz jasna, iż nie należy z uwagą obserwować tego kto i jak się dziś na Bliskim Wschodzie zachowuje. Leszek Szaruga M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3337 z Mieczysław Abramowicz Marek Adamiec Georgij Adamowicz Michael Agustin Miriam Akavia Janusz Anderman Luiza Andrade Jakub Antolak Edyta Antoniak-Kiedos Filip Arneński Andrzej Babaryko Szymon Babuchowski Wanda Bacewicz Józef Bachórz Michał Bachtin Edward Balcerzan Aleksander Baliński Piotr Balkus Andrzej Ballo Marcin Bałczewski Zofia Bałdyga Anna Banasiak Józef Baran Marcin Baran Grażyna Baranowska Małgorzata Baranowska Marzena Baran-Radwańska Marek Barański Michał Barański Irena Barbier Jan Baron Max Barry Leszek Bartoszewski Dariusz Bazaczek Darek Bednarczyk Piotr Bednarski Tahar Bekri Urszula M. Benka Kiejstut Bereźnicki Zofia Beszczyńska Piotr Biegasiewicz Adam Bienias Marek Bieńkowski Zbigniew Bieńkowski Alina Biernacka Marcin Bies Arkadiusz Bilecki Piotr Binkowski Elżbieta Binswanger-Stefańska Siergiej Birjukov Driusz Bitner Aleksandra Bliska Roman Bobryk Marianna Bocian Magdalena Boczkowska Lucyna Bogacki Zoran Bognar Dejan Bogojević Tomasz Bogusławski Jan Bokiewicz Wojciech Bonowicz Wojciech Boros Katarzyna Boruń-Jagodzińska Nicolas Bouvier Kazimierz Brakoniecki Piotr Bratkowski Richard Brautigan Jerzy Brukwicki Ernest Bryll Wojciech Brzoska Inge Buck Dino Buzzati Chrystian Cande Aleš Čar Blaise Cendrars Marek Chaczyk René Char Tomasz Charnas Selim Chazbijewicz Roksana Chirowska Ryszard Chłopek Zbigniew Chojnowski Patryk Chrzan Ewa Chyła Marta Chyła Jan Henryk Cichosz Dominika Ciechanowicz Jan Ciechowicz Piotr Cielesz Katarzyna Ciesielska Maciej Cisło Aleksandar Čotrić Miloš Crnanski Mićko Cvijetić Marina Cwietajewa Jerzy Cyngot Marcin Czeczko Anna Czekanowicz Piotr Czerski Ryszard Częstochowski Jewgienij Czigrin Marek Czuku Anna Czyrska Krzysztof Ćwikliński Per Dahlberg Tomasz Dalasiński Dao Hanh Thien Su Joanna Dawidowska Krystyna Dąbrowska Krzysztof Dąbrowski Stanisław Dąbrowski Tadeusz Dąbrowski Stanisław Dejczer Vesna Denčić Edyta Dendra Karolina Dering Maciej Dęboróg-Bylczyński Hanna Dikta Gojko Djigo Maciej Dobrzański Heather Dohollau Tanguy Dohollau Barbara Doniec Małgorzata Dorna Andrzej Dorniak Marek Doskocz Izabela Drzewiecka Zdzisław Drzewiecki Jan Drzeżdżon Patryk Dziczek Daria Dziedzic Czesław Dziekanowski Barbara Dziekańska Dariusz Eckert Witold Egerth Mohammed El Amraoui Unai Elorriaga Leszek Engelking Stanisław Esden-Tempski Jerzy Marcin Ferenz Izabela Fietkiewicz-Paszek Sara Filipiak Karolina Firyn Aleksandar Flaker Rosa Fliegelweilt Marta Fox Anna Frajlich-Zając Franjo Frančić Arkadiusz Frania Bartosz Frankiewicz Olga Freidenberg André Frénaud Magda Fres Wojciech Freudenreich Maciej Froński Gloria Fuertes Wojciech Fułek Joanna Gajowiecka-Misztal Wsiewołod Garszyn Piotr Gawliński Jacek Gawłowski Wojciech Gawłowski Katarzyna Gąsiorek Krzysztof Gąsiorowski Zofia Gebhard Bruno Geneste Grzegorz Giedrys Marek Głowacki Łucja Gocek Jacek Godek Bartłomiej Godusławski Sylwester Gołąb Jan Gondowicz Georgi Gospodinow Stanisław Gostkowski Anita Gostomska Agnieszka Goszczycka Piotr Goszczycki Weronika Górska Jerzy Górzański Waldemar Góźdź Ewa Graczyk Karol Graczyk Beata Gradowska Günter Grass Wolf Greczanik Ewa Grętkiewicz Joanna Grochocka Mariusz Grzebalski Wioletta Grzegorzewska Remigiusz Grzela Marian Grześczak Andrzej Grzyb Jakub Grzybek Jacek Grzybowski Guillevic Ha Huong Paweł Hajduk Julia Hartwig Danuta Hasiak Michał Herman Jacek Hnidiuk Ho Xuan Huong Gustaw Holoubek Włodzimierz Holsztyński Sławomir Hornik Tomasz Hrynacz Paweł Huelle Marek Idczak Janusz Artur Ihnatowicz Inamoto Shigeru Izabela Iwańczuk Olga Jackowska 10 lat Andrzej Jagodziński Marcin Jagodziński Jakub Jakobiszyn Gala Jakubowska-Fijałkowska Tomasz Jamroziński Maciej Janicki Maria Janion Aleksandra Janiszewska Anna Janko Tatiana Jankowska Paweł Jankowski Michalina Janyszek Patrycja Jarosz Alfred Jarry Józef Szczepan Jasielski Zbigniew Jasina Mieczysław Jastrun Tomasz Jastrun Marek Jastrząb Agnieszka Jastrzębska-Piotrowicz Bartosz Jastrzębski Radosław Jaworowicz Wioletta Jaworska Roma Jegor Maria Jentys-Borelowska Zbigniew Jerzyna Anna Jęsiak Tobiasz Jirous Zbigniew Joachimiak Dawid Jung Gabriela Juranek Krzysztof Jurecki Aleksander Jurewicz Stefan Jurkowski Marcin Jurzysta Maciej Kaczka Jacek Kaczmarski Franz Kafka Patrycja Kaleta Tomasz Kaliściak Justyna Kałuża Krzysztof Karasek Wanda Karczewska Katarzyna Karczmarz Czesław Karkowski Jacek Karolak Hanna Karpińska Katarzyna Kaźmierczak Gaspar Keresztes Marek Kęćkowski Aneta Kielan Gerd Kiep Bogusław Kierc Danilo Kiš Marian Kisiel Dorota Klamka Tomek Klarecki Beata Patrycja Klary Jarosław Klejnocki Jacek Kleyff Janusz A. Kobierski Grzegorz Kociuba Marta Kocus Krzysztof Koehler Krystyna Kofta Ryszard Kołodziej Wojciech Kołyszko Tadeusz Komendant Michał Kononow Waldemar Kontowicz Radosław Kopczyński Stanisława Kopiec Andrzej Korbiel Katarzyna Korczak Ivan Korponai Mariusz Koryciński Karolina Kosakowska Mariusz Cezary Kosmala Borys Kossakowski Małgorzata A. Kossowska Roland Kostrzewa Grażyna Koszewska Janusz Kotański Jacek Kotlica Michał Kowalówka Urszula Kozioł Maciej Kraiński Jacek Krajl Jacek Krakowski Michał Krawiel Jerzy Krechowicz Katarzyna Krenz J.H. Krochovsky Marta Kruk Erwin Kruk Natalia Krzemień Marek Krzystanek Zygmunt Krzyżanowski Paweł Kubiak Wojciech Kuczok Jacek Kukorowski Ilona Kula Przemysław Kuliński Karolina Kułakowska Jan Ryszard Kurylczyk Eugeniusz Kurzawa Mira Kuś Ewelina Kuśka Agata Kwaśniewska Agnieszka Kwiatkowska Grzegorz Kwiatkowski Kamil Kwidziński Olga Lalić-Krowicka Lech Landecki Hugon Lasecki Bogusława Latawiec Lila Latus Joanna Lech Jan Ledóchowski Stanisław Lem Ryszard Lenc Zbigniew Leszczyc-Mirosławski Andrzej C. Leszczyński Maciej Leszczyński Janusz Lewoń Dmitrij Lichaczow Jerzy Limon Artur Daniel Liskowacki Konrad Liskowacki Ryszard Liskowacki Piotr W. Lorkowski Sarah Luczaj Renata Lukaszczyk Ly Thuong Kiet Jurij Łotman Julia Łukasiak Tomasz Łukaszewicz Zbigniew Machej Mieczysław Machnicki Piotr Macierzyński Dawid Majer Adam Majewski Sławomir Majewski Tomasz Majzel Karol Maliszewski Miłka O. Malzahn Anna Małczyńska Łukasz Mańczyk Jerzy Marciniak Agnieszka Marek Ludmiła Marjańska Jarosław Markiewicz Waldemar Marszałek Basha Maryanska Agnieszka Masłowiecka Zbigniew Masternak Franciszek Maśluszczak Sławomir Matusz Ewa Mazur Mateusz Melanowski Maciej Melecki Gdański Mendel Wojciech Michalec Piotr Michałowski Antoni Michnik Walentyna Mikołajczyk-Trzcińska Jarosław Mikołajewski Zbigniew Mikołejko Jarosław Milewczyk Monika Milewska Antun Milinković Marta Mills Amin Mirghani Jan Misiek Piotr Mitzner MLB Leszek Aleksander Moczulski Agnieszka Moroz Paweł Mossakowski Monika Mostowik Rafał Mostowski Anna Mrozińska Arkadiusz Mroziński Joanna Mueller Piotr Müldner-Nieckowski Grzegorz Musiał Bartosz Muszyński Ewa Nawrocka Lidia Nemec Foster Ninette Nervall Nguyen Du Nguyen Trai Jakub Niedziela Jerzy Niemczuk Jerzy Niesiobędzki Teresa Nietyksza Boris Nosik Duško Novaković Artur Nowaczewski Andrzej Nowakowski Lesław Nowara Małgorzata Nowicka Wanda Nowik-Pala Tadeusz Nyczek Daniel Odija Grzegorz Ojcewicz Ewa Olejarz Erik Trigger Olesen Tadeusz Olszewski Ewa Opiela Przemek Opłocki Niculina Opréa Marzena Orczyk Tomasz Ososiński Gustaw Ostaszewski Eda Ostrowska Patrik Ouředník Jan Owczarek Olaf Pajączkowski Chuck Palahniuk Orhan Pamuk Václav Pankovčin Ewa Paprocka Ewa Parma Borys Pasternak Joanna Paszkiewicz-Jaegers Antoni Pawlak Zofia Maria Pągowska Piotr Perz Jerzy Perzanowski Aleksandra Perzyńska Grzegorz Pęzioł Mirosława Piaskowska-Majzel Małgorzata Pieczara Tomasz Piekło Magdalena Piekorz Tomasz Pietrzak Marian Pilot Michał Piotrowski Barbara Piórkowska Veso Pirnat-Borolski Mirosław Pisarkiewicz Stanisław Piskor Anna Pitra Anna Piwkowska Sławomir Płatek Anna Polat Ewa Polińska-Mackiewicz Seweryn Pollak Ezra Pound Kamila Pozańska Lena Preis Dymitr Prigow Maciej Piotr Prus Katarzyna Przewęzikowska Uta Przyboś Marek Przybyła Bożena Ptak Al Purdy Raymond Queneau Marek Radecki Teresa Radziewicz Helena Raszka Andrzej Ratajczak Grażyna Rauhut Patrick Raynal Rainer Maria Rilke Oben Ristić Krystyna Rodowska Stanisław Rosiek Wojciech Roszkowski Małgorzata Rozmarynowska Tadeusz Różewicz Teresa Rudowicz Natalia Rusiecka Dorota Rust Krzysztof Rutkowski Andrzej Rybicki Grzegorz Rybiński Dorota Ryst Roman Rzucidło Bartek Sajewski Nestow Sakaczbia Karol Samsel Paweł Sarna Marcin Sas Alan Sasinowski Friedrich Schlegel Wolfgang Schlott Georgia Scott Eleonora Sekler Henryk Sekulski Joanna Sendłak Jurata Bogna Serafińska Tadeusz Siejak Jacek Sieradzki Adam Sikora Cezary Sikorski Marcin Silwanow Kamil Sipowicz Krzysztof Siwczyk Jan Siwmir Lucyna Skompska Marta Skoneczna Josef Škvorecký Bohdan Sławiński Tamara Sławny Joanna Smola Iza Smolarek Iwona Smolka Tomasz Sobieraj Wioletta Sobieraj Radosław Sobotka Ewa Socha Jan Sochoń Krzysztof Sokół Władimir Sołowjow Ewa Sonnenberg Kazimierz Sopuch Jan Stachowski Edward Stachura Monika Stasiak Jolanta Stelmasiak Janusz Stobiński Sybilka Storie-Joachimiak August Stramm Jan Strękowski Janusz Styczeń Jerzy Suchanek Katarzyna Suchcicka Rafał Sulikowski Bartosz Suwiński Krzysztof Syrek Marta Syrwid Agnieszka Syska Małgorzata Szadkowska-Borys Wanda Szafran Jacek Szafranowicz Leszek Szaruga Joanna Szczepkowska Dymitrij Szewionkow-Kismiełow Andrzej Kuba Szewski Artur Szlosarek Arkadiusz Szmołda Anna Szołtysek-Grzesikiewicz Szczepan Szotyński Gustaw Szpet Wladimir Sztokman Andrzej Szuba Dorota Szumilas Zbigniew Szwaja Dariusz Szymanowski Adriana Szymańska Agnieszka Szymańska Krystyna Śmiechowicz Olga Śmiechowicz Marek Śnieciński Joanna Tarabuła Dorota Tarach Janusz Taranienko Kacper Tekieli Łukasz Tenczyński Natan Tenenbaum Wacław Tkaczuk Miroljub Todorović Krzysztof Tomanek Artur Tomaszewski A. Topolska-Właśnie Tran Nhan Tong Jan Tulik Felix Tuszyński Marcin Tymiński Joanna Vorbrodt Slobodan Vukanović Joanna Wajs Andrzej Walter Ludmiła Warpachowska Fiodor Warpachowski Roman Warszewski Dariusz Wasilewski Andrzej K. Waśkiewicz Artur Wawryszuk Adam Ważyk Beata Wąsowska André Weckmann Kenneth White Janina Wieczerska Adam Wiedemann Krzysztof Wierzycki Kazimierz Wierzyński Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska Dominika Wilk Maurycy Witkowiak Ewa Włodarska-Lorek Radosław Wnukowski Cezary Wodziński Piotr Wojciechowski Konrad Wojtyła Agnieszka Wolny-Hamkało Andrzej Wołosewicz Wiktor Woroszylski Jerzy Lucjan Woźniak Bohdan Wrocławski Marek Wróbel Katarzyna Zając Stanisław Zajączek Andrzej Zalewski Kamil Zaszkowski Tadeusz Zawadowski Kamila Marta Zawadzka Piotr Zawadzki Zbigniew Zawadzki Władysław Zawistowski Sergiej Zawjałow Paulina Zdanowska Marek Zgaiński Konrad Ziarkowski Wojciech Bartłomiej Zieliński Aleksander Ziemny Beata Ziółkowska Edward Zyman Tytus Żalgirdas Leszek Żuliński Andrzej Żurowski Dominik Piotr Żyburtowicz Bogusław Żyłko Ryc. Małgorzata Rozmarybowska