Gwadelupa, Dominika 2015
Transkrypt
Gwadelupa, Dominika 2015
Gwadelupa, Dominika 2015 – Karaiby na tydzień Robert Gondek 1 Na Karaiby! Po raz pierwszy na Karaiby! Kupiłem bilet na Gwadelupę. Lecę z Agnieszką. Krótka odmiana od Afryki. Krótka, bo kilka dni później kupiłem następny bilet. W Nowy Rok lecę do Etiopii. A może odwiedzę jeszcze jeden kraj w okolicy? Tymczasem Gwadelupa już czeka. Ciężko powiedzieć, czy mamy wszystko zaplanowane, czy jest to spontaniczny wyjazd. Wiemy, co jest ciekawego na Gwadelupie. Ale jest tego więcej niż mamy czasu. Na miejscu zdecydujemy. Tym bardziej, że przy okazji odwiedzimy jeszcze jedno państwo – wyspę. Popłyniemy na Dominikę. Dominika zawsze kojarzyła mi się z totalną egzotyką. Na krótko, bo zaledwie na 4 dni. Przekonam się w końcu, jak wygląda karaibska dżungla w kraju z flagą z papugą – Sisserou (Amazonka cesarska). To jeden z endemicznych gatunków żyjących na Dominice. Oczywiście nie omieszkam wybrać się na obserwację papug w dżungli. A zatem w drogę! Chwila w Paryżu Przed nami długi lot. Z całonocną przesiadką w Paryżu. Szkoda, że całonocna, bo chociaż będziemy w Paryżu to czasu na zwiedzanie zbyt dużo nie będzie. Zastanawiam się, czy uda mi się kiedyś spakować w naprawdę niewielki plecak podręczny. Tym razem to się nie udało. I plecak podręczny waży prawie tyle, co plecak duży. Co ja tam wiozę? Jesteśmy pod wrażeniem paryskiego metra. Sieć podziemnych tuneli pozwala dostać się wszędzie, w zasadzie bez wychodzenia spod ziemi. Sprawnie docieramy do stacji Voltaire. Po prawie godzinie i dwóch podziemnych przesiadkach wychodzimy z tuneli. Rześko. Pochmurno. Dostajemy pokój w hotelu na szóstym, ostatnim piętrze. Bez windy. Trenuję wejście na górę trzy razy. Raz z plecakiem i Agnieszką. Drugi raz, gdy schodzę w poszukiwaniu zasięgu WIFI i wracam. Trzeci, gdy wracam z butelką francuskiego wina. Dobrze robi na sen. A i rano smakuje nie gorzej. Przed wymarszem kończymy butelkę i idziemy w stronę katedry Notre Dame. Zaczyna padać. Coraz mocniej. Niezbyt to piękny poranek. Mamy trochę szczęścia, bo po paru chwilach przestaje padać. Wiatr przewiewa chmury i na horyzoncie dostrzegamy błękitne niebo. 2 Jeszcze chwila i Paryż rozbłyśnie porannymi kolorami. Akurat docieramy do katedry. Wszystko pięknieje w jednej chwili. Słońce wystarcza, aby zrobiło się ładniej. Zwykłe ulice stają się świetnym tematem fotograficznym. I rzeka. No i oczywiście katedra. Gdzieś z daleka dostrzegamy kontury wieży Eiffla. Czas jednak goni. To nie Paryżem mamy się zachwycać podczas tej podróży. Lecimy przecież na Gwadelupę. Schodzimy do podziemi i linią RER B docieramy na przedmieścia. Tu przesiadka w zautomatyzowaną kolejkę ORLYVAL, która wiezie nas prosto na lotnisko Paryż Orly. Za oknami przepięknie oświetlone wciąż porannym słońcem chmury. Złota poranna godzina jeszcze trwa. W drodze na Gwadelupę Wrzesień to na Gwadelupie pora deszczowa. To także pora huraganów. To zapewne tłumaczy dlaczego bilety o tej porze roku są w promocji i kosztują mniej niż 2000 zł. To pewnie też tłumaczy sporą ilość wolnych miejsc w samolocie. Mamy trzy miejsca dla siebie. Osiem godzin lotu minie wygodniej. Ale to wciąż osiem godzin na tyłku. Przez ten czas cofamy się w czasie. O sześć godzin. Taka jest różnica czasu pomiędzy Polską i Gwadelupą. Lot upływa nieźle. Podają nam jeden z najlepszych posiłków, jaki jadłem w samolocie. Kawałki kurczaka w sosie z drobno posiekanymi opiekanymi ziemniakami. No i podają karaibski rum w małych buteleczkach. W zasadzie to nie rum tylko punch, czyli rum z sokiem owocowym. Jest dobry. Słodki. Takich trunków spodziewam się na Gwadelupie. Z tego zresztą między innymi Gwadelupa słynie. Ocean Atlantycki jest ogromny. Lecimy i lecimy. Dzięki temu obserwujemy całe spektrum krajobrazów. Spokojna, wręcz równa jak lustro tafla wody. Pojedyncze białe obłoki, które wyglądają jak pływające kawałki kry lodowej. To znów wszystko tonie w gęstych burych chmurach. Pewnie leje deszcz i jest burza. A to znowu pojedyncze chmurki zwiastujące nijaką pogodę. Gdy zbliżamy się do 3 Karaibów chmur przybywa. Jest buro i szaro. Nie tak wyobrażamy sobie Karaiby. To pora deszczowa. Tak sobie to tłumaczę. Może to normalne. Może to prawidłowy krajobraz. Gwadelupa tonie w chmurach. Zbliżamy się powoli do zielonych wysp. Widać, że ostatnio musiało sporo padać. Sporo wody, kałuż, podmokłych terenów. Czy tak jest codziennie? Oby nie. Deszczowe Karaiby Po wyjściu z samolotu uderza w nas wilgoć i jednocześnie gorące powietrze. Wilgotność 100%. Tu przez cały rok, w dzień i w nocy temperatura oscyluje wokół 30 stopni. I ta wilgoć. Od razu jestem mokry. Wystarcza chwila. Nie trzeba wysiłku. Wypożyczyliśmy samochód. Niewielkie Renault Twingo za 100 euro na 3 dni. W zasadzie na prawie 4. Dzięki temu nie będziemy się martwić, jak dojechać tam, gdzie chcemy. Wszystko pójdzie sprawniej. Szczególnie, że wciąż jeszcze zastanawiamy się, co robić, co zwiedzać i dokąd pojechać pierwszego dnia. Pochmurne niebo nie nastraja optymistycznie. A popołudniowa pora podpowiada, że lepiej, jak pojedziemy na „lewą” wyspę, patrząc na mapę od dołu. Czyli na Basse – Terre. Gwadelupa to kilka wysp, a w śród nich dwie największe Basse – Terre i Grande – Terre, oddzielone od siebie słoną rzeką. W kształcie przypominają skrzydła motyla. Jedziemy więc na lewe skrzydło. Po raz pierwszy wypożyczyłem samochód, nie wiedząc co jest zapisane w umowie. Umowa po francusku. Obsługa mówi tylko po francusku. Wydaje się, że nie ma czego się obawiać. Może tylko tak się wydaje, bo przecież nie wiem co podpisałem. Nie ma co się przejmować. Trzeba zwiedzać. Ruszamy na Basse – Terre. Jest pochmurno i mokro. Nieźle lało. Stajemy obok mokrej, zamglonej, pomarańczowej plaży. Ociekające deszczem palmy pochylają się nad piachem. Zupełnie jak polska jesienią. Tylko te palmy. Podobnie było rok temu na Wyspach Św. Tomasza i Książęcej. Aparat paruje i ze zdjęć nici. Niech się przyzwyczaja. Oby tylko dziś. Zaczyna się ściemniać. Docieramy do niewielkiego miasteczka Deshaies. Tu mamy nadzieję znaleźć kilka atrakcji. Ale to jutro. Miasteczko jakby wymarłe. Już śpi. Pojedyncze otwarte sklepiki i małe bary nie oferują zbyt wiele. Nie ma turystów. Może już śpią. Ale o 18? A może rzeczywiście ich nie ma. Władysławowo to nie jest. Parawanów na plaży raczej ustawiać nie będziemy. Ale i miejsc noclegowych nie widzimy. Wchodzimy więc do pierwszego lepszego baru i na migi pokazujemy, że chcemy spać. Pani za ladą od razu do kogoś dzwoni. Znajduje nam nocleg za 70 euro. Za drogo. Szukamy dalej. Jak nie znajdziemy wrócimy. W pobliskim spożywczaku kolejna próba dogadania się na migi w sprawie noclegu. Kolejna Pani angażuje się w poszukiwania. Bierze książkę telefoniczną i wydzwania po kolei po hotelach, pensjonatach i bungalowach. W jednym jest komplet, drugi nieczynny, trzeci nie odbiera. Czwarty kosztuje 100 euro, ale chwali się, że jest podobno romantycznie. Dopiero piąty jest strzałem w dziesiątkę. 50 euro. Jest ok. Dziękujemy Pani tak, jak umiemy najlepiej po francusku. Kupujemy u niej jeszcze banany i jedziemy do hotelu zgodnie ze wskazówkami. Trafiamy bez problemu. Nocleg 4 naprawdę trafiony w dziesiątkę. Pokój z klimą, podświetlany basen i nikogo poza nami. Taki sezon mamy. Wracamy do Deshaies na kolację. Jest nawet otwarty bar. Nad samym morzem. Wygląda nieco ekskluzywnie. Dania mało nie kosztują. Postanawiamy nie oszczędzać tego wieczoru. Na talerzu ląduje kilka przepysznych ryb. Są wyśmienite. Najedzeni do syta, nieco już zmęczeni wstępujemy na chwilę do sklepu po rum i kilka soków z nieznanych nam owoców, takich jak: Śliwiec słodki, czy Gwozey Peyi, którego tłumaczenia nie jestem w stanie znaleźć – ale to chyba kwiatek. Zadowoleni wracamy do pokoju. Czas na chwilę relaksu. Czas na nocną kąpiel w basenie. Można powiedzieć, że padamy z nóg, więc po kąpieli nawet nie mamy za bardzo sił, aby degustować duże ilości rumu. Po prostu zasypiamy. Rezerwat Cousteau Dzień wstaje wcześnie. A my z nim. To niedaleko równika, więc powinniśmy się przestawić na życie w zgodzie z dniem i nocą. Jasno o 6. Ciemno o 18. Wstajemy więc o 6 i jedziemy na snorkelling do jednego z najlepszych miejsc na Gwadelupie - do rezerwatu Cousteau na wyspie Pigeon. Korzystamy z usług doświadczonych ludzi z Les Heures Saines. Są chyba najlepsi w okolicy. Jesteśmy zbyt wcześnie, bo początek przewidziano na godzinę 10. Do tego czasu pokręcimy się wzdłuż wybrzeża. Odwiedzimy wszystkie plaże po kolei do miejsca, z którego będziemy musieli wrócić żeby zdążyć na statek. Potwierdzamy wczorajszą obserwację o braku turystów. Odwiedzamy cmentarz z grobowcami wielkości małych pokoików. Takich cmentarzy na wyspie jest dużo. Są inne niż nasze. Czy ładniejsze? Bardziej wystawne? Lepsze? Gorsze? Nie wiem. Na pewno inne. Pogoda nam dziś sprzyja. Jest słonecznie. Jakby przeciwieństwo tego, co widzieliśmy wczoraj. Są pierwsze kolibry, ibisy i inne ptaki. Są jaszczurki, ślimaki, żaby i koty. Przyroda tętni życiem. Zieleń bije po oczach. 5 Czas na rejs. Wsiadamy na kilkunastoosobową łódź i płyniemy do jednej z zatoczek w pobliżu wyspy Pigeon. Tylko nasz dwójka wybrała snorkelling. Reszta nurkuje. To była dobra decyzja. Jest wystarczająco płytko, aby widzieć ryby. Z bliska. Długo pływamy wzdłuż brzegu wyspy. Widzimy pełnię podwodnego świata. Chciałbym kiedyś nauczyć się rozpoznawać ryby i móc je nazywać i rozróżniać. Dziś nawet nie wiem co widziałem. Jedno jest pewne. Ryby były wspaniałe. Było świetnie. Nie wiem, czy nie był to najlepszy snorkelling, na jakim byłem. Zoo de Guadeloupe - Parc des Mamelles Pełni wrażeń, ale i niedosytu spowodowanego brakiem spotkania z żółwiami wracamy na brzeg. Co zrobić z resztą tego upalnego i słonecznego dnia? Pojedziemy drogą zwaną Route de Traverse na przeciwną stronę wyspy Basse – Terre i odwiedzimy atrakcje po drodze. Najpierw zoo: Zoo de Guadeloupe - Parc des Mamelles. Rewelacja! Wahaliśmy się, czy warto. Warto! Jest świetne. Zwierzęta, choć za ogrodzeniem trzymane są na całkiem sporym obszarze. To wszystko w dżungli, na zboczu góry. Czujemy się, jak w prawdziwym tutejszym dzikim lesie. 6 Wędrujemy wytyczoną ścieżką i po drodze odwiedzamy wspaniałe zwierzaki. Aguti, szopy, mangusty, małpy, ocelot, pyton, papugi, jaguary, żółwie. Nie wszystkie można spotkać w dżungli na Gwadelupie. Ale w niczym to nie przeszkadza. Inne ogrody mogłyby brać przykład z tego miejsca. Ptaki w specjalnym pomieszczeniu na wyciągnięcie ręki. Latają ponad głowami. Papugi, czaple, gołębie. Chodzą tuż obok. Piękne i kolorowe. Terrarium z szybami, przez które doskonale widać żółwie, iguany i krokodyla. Do tego wędrówka wiszącymi i chwiejącymi się na prawo i lewo kładkami, wśród koron gigantycznych drzew. Robi wrażenie. Ale najważniejszy jest jaguar i czarna pantera! Na deser. Tylko szyba między nami. Oko w oko. W dżungli. To było dobrze wydane 14 euro. Kolejną i chyba nieustającą dzisiejszą atrakcją są piękne zalesione szczyty górskie. Wdrapujemy się stromą, betonową drogą, jak się później okazało z zakazem ruchu na jeden z punktów widokowych. Wow! Wodospady Po drodze odwiedzamy wodospad Ecrevisses oddalony zaledwie 5 minut marszu od parkingu. To popularne miejsce piknikowe i kąpielowe. Nie tylko wśród turystów. Pary, rodziny z dziećmi, specjalnie lub przejazdem zatrzymują się na parkingu i korzystają z chłodu wodospadu. Przychodzą 7 się wykąpać w naturalnym basenie pod wodospadem. Czysta przyjemność podczas tak upalnego dnia. Przyjemny chłód w górskim strumieniu. Świetne miejsce. Lubię to! Dzień jest krótki, a chcielibyśmy jeszcze zobaczyć więcej atrakcji. Jedziemy więc dalej. Na drugą stronę wyspy. Docieramy na jej wschód. Z mapy wynika, że całkiem niedaleko są trzy kolejne wodospady o nazwie Carbet. Drogą N1 kierujemy się na południe. Trochę się gubimy, choć drogi źle oznaczone nie są. To raczej nasza nieznajomość francuskiego wprowadza nas w zamieszanie. Dzięki temu znajdujemy zabytkową aleję wśród pięknych palm. Ale dzięki temu też nie do końca wiemy dokąd nas prowadzą kierunkowskazy. Szczególnie, gdy brzmią bardzo podobnie. Generalnie chcemy dojechać do trzech wodospadów Carbet. Dziwię się, gdy widzę, że prowadzą do nich dwa różne drogowskazy kierujące w przeciwne strony. No ale może tak musi być. Wybieramy drogę, na której jest cyferka „3”. Pniemy się pod górę, aby po kilku kilometrach dotrzeć do parkingu i zawrócić. Czemu? Bo dotarliśmy do miejsca, skąd można dojść do tego trzeciego, najdalszego wodospadu Carbet. Trzeba jeszcze iść dwie godziny. Jest już późno. Zresztą akurat ten wodospad chcieliśmy odpuścić. Chcieliśmy dojechać do pozostałych dwóch. Wracamy i na znanym już skrzyżowaniu wybieramy tym razem ten drugi drogowskaz. Niech nas prowadzi. Po 30 minutach stromego podjazdu przez dżunglę znów docieramy na leśny parking. Na właściwy. Ale znów nic z tego, bo jest jeszcze później i wygląda na to, że do wodospadu dotarlibyśmy po zmroku. To bez sensu. Wracamy. Wrócimy tu. Może jutro. Wracamy przez Basse – Terre do Deshaies. To długa, kręta i męcząca droga. Szczególnie po ciemku. Mam dość. Już mi się nie chce. Zatrzymujemy się w jakimś mieście na zakupy. Najważniejsze, aby popróbować tutejszych specjałów. Tak więc kupujemy to, czego nie znamy. Na przykład kokosowe ciasto w cukierni, sok z trzciny cukrowej, czy kawałki kokosa w cukrze trzcinowym. Świetny wybór. Poza sokiem. Sok paskudny. Ale ciasto! Palce lizać. A kokos! Jeszcze lepszy. To prawie to samo, czym było asucarinho na Wyspach Św. Tomasza i Książęcej. Prawie, bo tu kawałki kokosa są dużo większe. Pychota. 8 Jeszcze tylko krótki pobyt na plaży i wracamy do Deshaies. To był bardzo udany dzień. I dlatego nocna kąpiel pod rozgwieżdżonym niebem jest świetną nagrodą. Jest jeszcze jedna niespodzianka przed snem. Okazuje się, że jutro będziemy mogli popłynąć w rejs obserwować wieloryby i delfiny. Dostałem właśnie mejla, że możemy płynąć z samego rana zamiast ostatniego dnia. Tak zrobimy. Delfinki Wstajemy jeszcze wcześniej niż wczoraj. Musimy być na łódce o 7 rano, a to kilkanaście kilometrów od Deshaies. Musimy się też spakować, bo kolejny nocleg planujemy w inny miejscu. Pewnie na drugiej wyspie. Ale nie wiemy gdzie. Od brzegu odpływamy malutkim pontonem. Nie czuję się zbyt pewnie, bo jest nas na nim całkiem sporo. Lądujemy na jachcie razem z trójką innych chętnych na oglądanie wielorybów i delfinów. Na jego pokład wchodzimy boso. Za chwilę przekonam się, że na jachcie nie ma sensu używanie statywu. Ale jeszcze nie teraz. Długo płyniemy, wysłuchując opowieści o wielorybach pojawiających się w tym rejonie Karaibów. To nie najlepszy sezon. Mamy jednak szansę zobaczyć kaszaloty. A wręcz obiecane przez kapitana mamy stado delfinów. Okaże się. Lepiej trafić nie mogliśmy. To specjaliści. Association Evasion Tropicale. Kapitan wraz z żoną i chyba synem prowadzą badania nad tymi ssakami. Wydali nawet książkę – przewodnik o wodnych ssakach Małych Antyli. Niestety po francusku. Póki co, na horyzoncie nie ma wielorybów. Możemy je spotkać dopiero w miejscu, gdzie głębokość przekracza 1 kilometr. Gdy dopływamy w takie miejsce łódź zatrzymuje się. Do wody wkładamy sonar i nasłuchujemy ultradźwięków. To znaczy nie my, tylko syn kapitana. Słychać delfiny. Są 15 minut stąd. Płyniemy do nich. Dookoła nad wodą unoszą się latające ryby. Nie wierzyłem w ich istnienie, a one naprawdę są. Więcej i więcej. Jedna z nich wpada na pokład. A na horyzoncie pojawiają się delfiny. Kilkadziesiąt. To delfiny plamiste (Atlantic – spotted dolphins). Płyną dookoła łodzi wyskakując ponad wodę i wydmuchując przez dziurę na karku powietrze. Kręcimy się w kółko przez ponad godzinę. Wspaniały spektakl. Są tuż przy łodzi i nieco dalej. Woda 9 jest przejrzysta, więc doskonale widzimy ich cielska. Sprawiają wrażenie, jak gdyby czekały na nas w tym miejscu z pokazem wyskoków. A przecież tak nie jest. Jesteśmy przecież na otwartym oceanie, a właściwie to na wodach Morza Karaibskiego. To nie jest tak, że na nas czekają i lubią się z nami bawić, wyskakiwać obok łódki i czekać na oklaski. Delfiny wykorzystują przepływające łodzie, aby ułatwić sobie pokonywanie odległości. Było super, ale rejs się kończy. Drugi dzień pięknej pogody. Słońce nie odpuszcza. Słońce wzmacnia działanie szklanki rumu, którą zostaliśmy poczęstowani przez kapitana. Żółwie morskie Okazuje się, że tuż przy brzegu, przy pobliskiej plaży można spotkać morskie żółwie. W drodze powrotnej płyniemy tam. Widzimy kilka z nich jak wynurzają się z wody, aby zaczerpnąć trochę powietrza. Ogromne żółwie skorupy tuż pod powierzchnią wody przekonują nas, że warto tu spędzić jeszcze trochę czasu. Wypożyczymy sprzęt do snorkellingu i będziemy je obserwować pod wodą. Taka szansa może już się nie powtórzyć. Tak zrobimy zaraz po zejściu z pokładu. Zgodnie z planem pożyczamy płetwy, maskę i rurkę i dajemy nura przy pobliskiej czarnej plaży. Woda jest mętna. Ale żółwie są. Pierwszy z rybą przyczepioną do skorupy. Drugi grzebie w podwodnej roślinności, aby po chwili, kilkadziesiąt centymetrów ode mnie powoli wypłynąć na powierzchnię. Nie ucieka. Spokojnie nabiera powietrza i nurkuje. Jeszcze raz! Zrób tak jeszcze raz! I robi. Jakby słyszał moje podwodne wołanie. Warto było to zobaczyć. Nawet jeśli teraz nie mamy czasu na wodospady. Rezygnujemy z nich. Grande - Terre Zmieniamy wyspę. Jedziemy na Grande – Terre do miejscowości Sainte - Anne. Docieramy do przepięknej piaszczystej plaży. Plaża marzenie. Takie widoki ma się przed oczami, gdy się czyta o Karaibach. Zdjęcia z takich plaż możemy oglądać w katalogach biur podróży. A my oglądamy to na żywo. Jest bajecznie kolorowo. Świeci słońce. Biały piasek. Turkus wody. Przy plaży starsze babki 10 przygotowują kokosowe orzeźwiające sorbety. Rewelacja. Cieszymy oczy pięknem tego miejsca. Chcielibyśmy nawet tu zostać. Ale cena noclegu przy plaży skutecznie nas zniechęciła. Kierujemy się w stronę Pointe – a – Pitre. Odwiedzamy kolejne plaże i kolejne. Ale już nie tak piękne. Nie tak biały piasek. Inaczej. Gorzej. Szukamy noclegu. Nie ma. Albo drogo. Albo minimum na tydzień. My chcemy tylko na jedną noc. Starsza pani w barze przy jednej z plaż, nie mówiąc słowa po angielsku proponuje pokój u siebie w domu. Pokazuje nawet swój profil na AIRBNB. Zgadzamy się. Czekając na zamknięcie baru szukamy alternatywy. I znajdujemy. W podobnej cenie. Fajny pokoik w prawie pustym pensjonacie. Basen, klimatyzacja i pies do towarzystwa. Zostajemy tu. Jadę podziękować pani za propozycję, a przy okazji odwiedzam miejscowy sklepik. Coca cola na wyjazdach to tradycja. A w ramach eksperymentów dokupuję gazowańca o anyżkowym smaku. Paskudny wybór. Ważne, że jest zimny. Tylko to go ratuje. Pomoże w popijaniu rumu. Spędzamy chwilę nad basenem. Obserwujemy popijające w locie wodę z basenu nietoperze. Jest tak parno, że idąc spod prysznica można się spocić. Nie narzekamy. Mamy klimę, a pogoda już drugi dzień z rzędu jest jak na zamówienie. Bez deszczu i słońce. Chociaż zaraz, zaraz. Deszcz pada, ale zawsze w innej części Gwadelupy niż my akurat jesteśmy. Oby tak dalej. Na Dominikę Trzeci poranek na Gwadelupie. I jeszcze wcześniejsza pobudka. Dziś płyniemy na Dominikę. Bilet na prom już mamy. Musimy tylko znaleźć port, zatankować samochód, wrzucić kluczyki od samochodu do skrzynki i odpłynąć. Ale najpierw trzeba się dostać do Pointe – a – Pitre. To akurat łatwe. Gorzej ze stacją benzynową. Nie ma. Wjeżdżamy do miasta. Znajdujemy port. Kawałek sukcesu jest. Stacji nie ma. Wyjeżdżamy z miasta. Stacji nie ma. Jedziemy główną autostradą Gwadelupy. Nagle jest! Skręcamy z drogi i tankujemy. No, nie tak od razu. Trzeba zreperować dystrybutor. Trzeba czekać. Przy okazji upewniam się, że port, który odkryliśmy wcześniej to ten właściwy port. Dobrze, że się 11 upewniam, bo to nie ten port. Ten właściwy jest tuż za rogiem. Ale fart. A ja myślałem, że zdążyliśmy już wyjechać z miasta. I jesteśmy w bliżej nieznanym miejscu. Wystarczy więc, że znajdziemy miejsce, gdzie powinniśmy zostawić samochód i wrzucić kluczyki do skrzynki. Jest szyld wypożyczalni. Skrzynki nie ma. Wjeżdżamy na jakiś parking i nagle ktoś podjeżdża samochodem. Płynną francuszczyzną tłumaczy coś. Domyślam się, że to u niego mamy zostawić samochód i kluczyki. Spisuje stan licznika, ogląda samochód i proponuje podwózkę na prom. I my to rozumiemy po francusku! No ciekawe, czy właśnie komuś zrobiliśmy drogi prezent. Ale facet wyglądał wiarygodnie. Miał też inne kartki oddawcze z naszej wypożyczalni, więc dostał już kilka samochodów w prezencie. Najważniejsze, że zdążyliśmy na prom. Mamy przygotowany „dobry bagaż podręczny”, czyli wszystko, co niezbędne na wypadek zaginięcia bagażu nadawanego. A to podobno sytuacje dość częste, choć nie ogarniam tego, jak to możliwe. Odczekujemy swoje w kolejce składającej się jednocześnie z kilku kolejek. Oddajemy bagaż. Dostajemy bilety i możemy się wymeldować z Gwadelupy. Mam jednak problem. Pani w okienku nie chce mnie przepuścić. Zapewnia mnie, że nie mam biletu. A ja ją, że mam. Pokazuję blankiet. Upiera się, że to nie jest bilet. Wścieka się i w pewnym momencie wali pięścią w stół, a przy okazji w moją rękę. Okazuje się, że biletem jest to, co uznałem jako kwit bagażowy. To, co pokazywałem to bilet powrotny. No i po co te nerwy. Kwitek bagażowy za chwilę ląduje w rękach kolejnej osoby sprawdzającej i tyle widziałem potwierdzenia nadania bagażu. Wchodzimy na pokład całkiem niezłej klasy promu. Rozsiadamy się wygodnie w klimatyzowanym pomieszczeniu i ucinamy sobie drzemkę, dodatkowo wspartą wypitą na hejnał małpką wiśnióweczki. Gdy się budzę, jesteśmy już daleko w drodze. Gwadelupy już nie widać, a na horyzoncie dostrzegamy zbliżającą się Dominikę. Zielona wyspa. Z białymi obłokami w tle wygląda oszałamiająco. To już trzeci dzień idealnej pogody. Niby pora deszczowa, a deszcz trzyma się od nas z daleka. Miła niespodzianka trwa. Dominika Dobijamy do kameralnej stolicy Dominiki, do miasteczka Roseau. Kilkanaście tysięcy mieszkańców stolicy można upchnąć na widowni stadionu piłkarskiego wybudowanego w ostatnim czasie na wyspie. Podczas kontroli rekwirują mi mango i owoc o nieznanej mi nazwie, który kupiłem na spróbowanie i nie zdążyłem. No szkoda. Takie przepisy. Żadnych owoców w bagażu. Jestem na terytorium kolejnego nowego państwa w moim podróżniczym życiu. Bardzo się cieszę. Marzenie spełnione. Marzenie spełnione dokładnie 18 września 2015, dokładnie w moje 39 urodziny. Jestem na kolejnej wyspie wchodzącej w skład Wysp Zawietrznych znajdującej się pomiędzy Gwadelupą i Martyniką. Pierwszy raz słyszę o takiej nazwie, więc zapamiętuję, bo dziwna. 12 Po wyjściu z portu szybko odnajdujemy Larry’ego, którego poznaliśmy przez Internet. To miejscowa szycha turystyczna. Zna się na wszystkim i zna wszystkich. Ma nam pomóc w zwiedzaniu wyspy, zorganizować przewodnika, itp. Ale to jutro. Dziś po prostu nas zawiezie do Natty Tropical Valley, gdzie zamierzamy zanocować. Mamy nawet już zarezerwowane dwa noclegi. Przed wyjazdem dowiedzieliśmy się, że nie będziemy mieli prądu. Ale bardzo nam to nie przeszkadza. Będzie ciekawie. Szczególnie, że nasz domek to niezwykle klimatyczna drewniana chatka wśród bujnej roślinności. Wieczory spędzimy zatem przy świeczkach i lampie oliwnej, nasłuchując nocnych odgłosów tropikalnej dżungli. Już nie mogę się doczekać. Dominika urzekła mnie od razu. Kolorowe, schludne i całkiem spore domki wpasowują się idealnie w urocze zielone wzgórza wyspy. Jest pięknie. To, co jednak burzy obraz tego pięknego miejsca to wszechobecne skutki tropikalnej ulewy, która nawiedziła Dominikę około trzy tygodnie przez naszym przyjazdem. To nie był huragan. To była gigantyczna ulewa i gigantyczna powódź, która spowodowała ogromne straty i zniszczenia. Zniszczone domy, lawiny błota, powodzie, osuwiska, zerwane drogi i mosty, brak prądu i wody. To widać. To dlatego w naszym domku nie ma prądu. W kataklizmie zginęło około 50 osób. Przed wyjazdem nie słyszałem w polskich mediach informacji na ten temat. 13 Dowiedziałem się o tym zupełnie przypadkiem przeglądając serwisy informacyjne z Dominiki. Mieszkańcy Dominiki cieszą się, że dzięki powodzi świat dowiedział się o istnieniu tego niewielkiego karaibskiego państewka. Szkoda tylko, że przy okazji tragedii. Niestety w Polsce nie usłyszeli. Po rozpakowaniu bagażu prosimy właściciela tego miejsca o podwózkę do Titou George, jednej z największej atrakcji na Dominice. Niepozorne jeziorko wśród skał to koniec fragmentu niewielkiej rzeczki płynącej w głębokim, ciemnym wąwozie. Gdy wejdziemy do wody i popłyniemy w stronę wąwozu, po kilkudziesięciu metrach dopłyniemy do ukrytego pośród skał wodospadu. Trochę się waham, ale decyduję się na kąpiel. Płynę i dopływam do wodospadu. Warto było tu dotrzeć. Przed moimi oczami i oczami kamery, która nie przestaje nagrywać ukazuje się wodospad. Nie jest zbyt duży. Pode mną 15 metrów do dna. To działa na podświadomość. Wracam z wycieczki. Mam nadzieję, że z ciekawym materiałem. Jest godzina 16.00. Zbyt późno żeby wybrać się gdzieś jeszcze. Zbyt wcześnie żeby kończyć dzień. Ale nie mamy już szansy dostać się w rozsądnym czasie w żadne ciekawe miejsce. Wracamy więc z Laudat do Trafalgar. To spory kawałek po stromych ulicach, fragmentami zniszczonymi przez powódź. 25% nachylenia. Chwilami ześlizgujemy się po wilgotnym asfalcie. Część trasy pokonujemy złapanym autostopem, choć do końca nie jesteśmy pewni, czy to autostop, czy autobus. I w zasadzie to on złapał nas, a nie my jego. Podczas pozostałej części marszu towarzyszy nam lekko zjarany Dominikańczyk z dredami. Wieczór spędzamy obok domku. Trochę na zdjęciach, trochę w hamaku. I gdy postanawiamy wybrać się na kolację do pobliskiej wioski, do miejsca gdzie dziś kupiliśmy karnet wejściowy na teren tutejszych parków następuje niespodzianka. Dziś są przecież moje urodziny. Już sam pobyt w kraju, do którego chciałem przyjechać jest fajny. Ale kolacja niespodzianka z tej okazji jest jeszcze fajniejsza. I pyszna. Tuńczyk w pysznym sosem z miejscowymi warzywami. A na deser owoce i trzcina cukrowa. Pychota. Karaibskie niebo również postanowiło uczcić moje święto i pokazało się w pełnej rozgwieżdżonej wersji. Do tego odgłosy z dżungli. Jakie? Nie wiem. Może lepiej nie wiedzieć. Fantastyczny pierwszy dzień na Dominice uznaję za zakończony. Pierwsza noc na Dominice Brak prądu nie przeszkadza zupełnie. Jest inaczej. Bardziej dziko. Można nasłuchiwać odgłosów z dżungli i zgadywać, co wydaje te dźwięki. A ponieważ na Dominice nie ma niebezpiecznych zwierząt nie ma czego się obawiać. Najniebezpieczniejsze są węże boa. Ale to byłby niefart, gdyby się jakiś pokazał właśnie tu i teraz. Po nocy pełnej dźwiękowych przeżyć jestem nawet wyspany. 14 Wodospady Trafalgar Mieszkamy w pobliżu wioski Trafalgar. A z niej jest już tylko kilka kroków do dwóch wodospadów o tej samej nazwie. Idziemy na poranny spacer zobaczyć wodospady. Po nocnym deszczu droga jest mokra i bardzo śliska. Ciężko tu cokolwiek wysuszyć. Wilgotność raczej nie spada poniżej 100%. No może trochę. Dwa bliźniacze wodospady (tak mówią, ale jeden jest mniejszy), zwane „mamą” i „tatą” to jedno z najpopularniejszych miejsc na wyspie. A turystów brak. W budynku wejściowym wszystko zamknięte. Widać, że jesteśmy poza sezonem. Nikt nie sprawdza, czy mamy bilety, czy nie. Gdy dochodzimy leśną ścieżką do wodospadów na jednym z głazów, z daleka dostrzegam coś, jakby stojącą lalkę. Pewnie ktoś ją tam z nieznanego powodu zostawił. Po chwili lalka znika. Chyba mam omamy. Tam naprawdę coś było. A może to był zwierzak stojący na dwóch tylnich łapach? Może i tak. I tak się tego nie dowiem. Ale wolę trzymać się tej wersji dla spokojnego sumienia. Wracamy do domku, gdzie po chwili pojawia się umówiony samochód z kierowcą. Ma nas zawieźć do dwóch najciekawszych miejsc na Dominice, gdzie można uprawiać snorkelling. Zjeżdżamy stromymi, podmytymi ulewą drogami do stolicy. Przejeżdżamy przez ogród botaniczny i kierujemy się na południe wyspy do miejsca zwanego Champagne Reef. 15 Snorkelling na Dominice W jednej z przydrożnych wiosek w barze wypożyczamy sprzęt do snorkellingu. Może to dziwne. Ja w życiu nie domyśliłbym się, że oprócz baru z rumem i piwem funkcjonuje tu wypożyczalnia. Po chwili jesteśmy na miejscu. Tylko, gdzie to jest. Mam problem ze znalezieniem miejsca, gdzie w zasadzie mamy pływać. Idziemy więc po drewnianej kładce. Nagle się kończy, bo zeszła tędy lawina błota. Przedzieramy się przez korzenie i kamienie i wracamy na kolejny fragment drewnianego przejścia. Znów tylko fragment. Ale trop jest dobry. Raczej tędy trzeba iść. Kolejne osuwisko z połamanymi drzewami i jesteśmy na miejscu, na kamiennym brzegu. Z wody wystają dwie skały. To pewnie tam. Poszukamy wydobywających się spod wody bąbelków. To właśnie dlatego miejsce nosi nazwę „Champagne Reef”. To najciekawsze miejsce na snorkelling na Dominice. Ale oprócz kolorowych rybek bąbelków wcale nie widzimy. Maski z baru nieco szwankują. Agnieszka dotknęła czegoś pod wodą. Ręka boli i drętwieje. Wraca na brzeg. W centrum nurkowym rana zostaje opatrzona octem. Pomaga. Ja w tym czasie dzięki wskazówkom ludzi z łodzi, która zacumowała w 16 pobliżu znajduję podwodne bąbelki. Dużo. Pływam wśród nich, jak w butelce z szampanem. Fajne to. Aga wraca i pływamy już razem wśród bąbelków. Miejscami woda jest cieplejsza. Kolorowe rybki dodatkowo urozmaicają to miejsce. Wystarczy. Zaczynają mnie łapać skurcze i przestaję czuć się pewnie w wodzie. Pod maską gromadzi się woda. Co kilka chwil muszę ją wylewać. Maska z baru. Wracamy. Jedziemy na koniec wyspy na nie wielki półwysep w pobliżu Scotts Head. Przepiękne widoki zza okna samochodu każą nam się zatrzymywać i robić zdjęcia. No nie ma wyjścia. Jest bajecznie kolorowo. A wszystko dodatkowo urozmaicone chmurami o przedziwnych kształtach. Pora deszczowa jest niezwykle malownicza. Szczególnie, gdy deszcz nie pada. Ponownie wchodzimy do wody. Znów prosto z brzegu. Znów nie do końca wiemy, gdzie szukać podwodnego świata. Ryby same się znajdują. To najlepsze miejsce snorkellingowe tego wyjazdu. Gdy mamy dość - wychodzimy. Ale to nie koniec. Czeka na nas niespodzianka. Facet na brzegu ma małe kraby. Rozwala je o kamienie i wrzuca do wody, tuż przy brzegu. Jak na rozkaz ściągają przedziwne podłużne ryby przypominające węże. Niezłe widowisko. Można było się spodziewać, że facet będzie chciał za to kasę. Wspomina, że zwykle turyści płacą mu za ten pokaz. Uznaliśmy, że nie będziemy za to płacić. Gdy wracamy do samochodu facet nas pyta, czy widzieliśmy żółwie i urwisko. No nie widzieliśmy. Drugi raz przeoczylibyśmy ciekawe miejsce. Wracam więc do wody i płynę we wskazane miejsce obok białej boi. Ale widok! Dno, dno, dno, skała i nagle nic! Otchłań. Błękitno – czarna przestrzeń. Przepaść pode mną. Działa na wyobraźnię. Wracam w miejsce, gdzie widzę choćby zarys dna. Tylko na chwilę, bo ciekawość zwycięża. Znów widać tylko ciemność. Dostrzegam stado niebieskawych ryb na tle wielkiej ciemności. Pływam nad nimi. Nie wiem jak daleko od nich. Ryby z długimi pyskami. Niebieskie. A może to przywidzenie? Nagle rozładowują się baterie w kamerce. Może to znak, aby wracać na brzeg, zanim tu, gdzie pode mną kilkaset metrów wody zaczną się skurcze. 17 Świętujemy udany snorkelling piwem Kubuli w rybackiej wiosce tuż obok. Wsiadamy do samochodu i jedziemy dalej. Do plaży ze Spa. Jak się okazuje jest tu fragment wybrzeża (kilkanaście metrów kwadratowych), gdzie tuż przy brzegu spod wody w dużych ilościach wydobywają się jakieś gazy. Siadamy w bąbelkach w ogrodzonym fragmencie brzegu. Woda dużo cieplejsza. Jak zupa wręcz gorąca. I gorące kamienie pod wodą. Ciekawe, co to za gazy. Na czym siedzimy? W drodze powrotnej oddajemy sprzęt w barze i zatrzymujemy się w Roseau. W poszukiwaniu otwartego sklepu i otwartej knajpy przechadzamy się nieco opustoszałymi ulicami stolicy. Prawie wszystko jest już zamknięte, choć wcale nie jest późno. Dopiero 16. W końcu jest knajpka. Na piętrze. Jest tuńczyk i indyk. Dzielimy się porcjami, popijając colą. Na deser pochłaniamy odkryty w jednym ze sklepów smakołyk. Nazywa się cocoa cheese. A jest to w zasadzie krówka o kokosowym smaku. Obkupię się w ten przysmak przed wyjazdem, bo dobre to jest. Zwiedzamy jeszcze chwilę wybrzeże w pobliżu portu. Docieramy do zamykanego właśnie targowiska. Kupujemy woreczek z marakujami. Zjemy je na kolację. Słońce zaszło i za chwilę zrobi się ciemno. Pomyślałem i po kilkunastu minutach wszystko tonęło już w ciemnościach. Nic nie widać. Czas wracać. 18 W świetle czołówek, przy zapalonych świeczkach i lampie olejowej siedzimy przed domkiem w dżungli i zjadamy maracuje. Właściciel przyrządza pyszną herbatę z liści z okolicznych krzaków. Dookoła skacze mały, nieco rąbnięty kot dziki z Dominiki. Dżungla powoli budzi się do nocnego życia. Jest coraz głośniej. A my powoli szykujemy się do snu. Jeszcze chwila na hamaku. Jeszcze chwila spisywania wspomnień. Zamykamy okiennice, wyganiamy kota, owijamy łóżko moskitierą i dobranoc. Boiling Lake Dziś nieco wcześniej pobudka. Przed nami dosyć ciężki trekking. Podobno nawet jeden z najtrudniejszych na wyspie. Nad Wrzące Jezioro (Boiling Lake) na obszarze Parku Narodowego Morne Trois Pitons, czyli jedną z największych atrakcji Dominiki. Podobno warto. To drugi pod względem wielkości gorący zbiornik na świecie (większy jest tylko Frying Pan w Nowej Zelandii). Zgodnie z umową czeka na nas śniadanko. Świeże owoce, świeża kawka, soczek i ciastko z dyni z dżemem. I wszystko stąd. Pychota. Na drogę dostajemy jeszcze pakunek z kawałkami trzciny cukrowej. Z takim wyposażeniem można wędrować. 19 Kierowca z przewodnikiem przyjeżdżają nieco wcześniej. Razem z dwiema Finkami jedziemy do Laudat. To właśnie tu zaczniemy trekking. To samo miejsce, gdzie dwa dni temu pływałem w wąwozie. Dziś idziemy pobliskim szlakiem, który zaczyna się tuż obok jeziora. Początek w gęstym, mokrym lesie. Parno i gorąco. Nieco ślisko. Powoli podchodzimy do góry, aby po pół godzinie minąć mały strumyk. Później kolejny. I to chyba tu zaczyna się właściwe podejście. Długie. Jakby po schodach. Czasem wysokich. Szlak jest dobrze utrzymany i oznaczony. To warto podkreślić. Zastanawiamy się, czy przewodnik jest nam rzeczywiście potrzebny. Chyba, że czegoś jeszcze nie wiemy. Pot spływa ciurkiem. Można się zmęczyć. Po półgodzinnym podejściu jesteśmy w najwyższym miejscu, do którego dziś mieliśmy dotrzeć. To ponad 800 m n.p.m. Dookoła przepiękne góry. Zielone. Fantastyczne widoki. Pal licho jezioro. Już dla tego widoku warto było się wdrapać. Wyspę widać dookoła. I ciągle nie pada deszcz! Przed nami trudniejsza część. Zejście do Doliny Spustoszenia (Valley of Desolation). Gdzieś w oddali widać unoszący sie dym. Zejście ze stromego robi się bardzo strome. I jeszcze bardziej. Ulewa, która spustoszyła Dominikę zostawiła ślad również tu. Część ścieżki spłynęła wraz z lawiną błota. Można powiedzieć, że wytyczamy ją na nowo. Trochę obok. Trochę wzdłuż strumienia, a trochę w samym środku. Ześlizgujemy się wraz ze spływająca wodą po kamieniach. Łatwo nie jest. Ale dajemy radę. Wędrówka z przewodnikiem miała jednak sens. Zeszliśmy. 20 Co za ulga. Przed nami unoszące się opary siarki i wywiewy spod ziemi. Kolorowe, zielono-brązowe góry dookoła. Idziemy raz jedną, raz drugą stroną rzeki, która chwilami zasilana jest gorącymi źródłami. Przeskakujemy przez czarną i wrzącą wodę, która po chwili łączy się z zimną źródlaną wodą. Jest egzotycznie. Nic takiego wcześniej nie widziałem. Uważam, aby nie dotknąć wody, bo nie jestem pewny, która woda jest obok mnie. Czy gorąca, czy źródlana. Szlak co kilkanaście metrów urywa się i trzeba kombinować, jak pokonać kolejne osuwisko. Jak przedostać się na drugi brzeg. Bez przewodnika w życiu nie wymyśliłbym, jak przejść tą trasę i którędy prowadzi. W końcu zsuwamy się po błocie do kolejnego gorącego strumienia. Przeskakujemy go. Jeszcze chwila i u naszych stóp ukazuje się wielkie bulgoczące jezioro z gorąca wodą. Woda bulgocze tak, jakby za chwilę miał z niej wystrzelić w górę gejzer lub wybuchnąć wulkan. Temperatura wody przy brzegu waha się w okolicach 90 stopni Celsjusza. Jaka jest temperatura w samym środku bulgoczącej cieczy – ciężko powiedzieć. Czuć ciepło. To nie tylko upał. Temperaturę powietrza dodatkowo podgrzewa jezioro. Warto było tu przyjść. Po dobrej pół godzinie odpoczynku i zjedzeniu zapasu trzciny cukrowej, kakaowych krówek i miejscowej wersji asucarinho wracamy. Ta sama droga. To samo szukanie drogi, urwanego i 21 podmytego szlaku. To samo skakanie przez gorące strumienie wśród pary i dymiących wyziewów. Wdrapywanie się po skale z płynącym strumieniem. Mozolne podejście rozmytą szczeliną błota. Jest wyzwanie. I nagroda. Wróciliśmy na najwyższy punkt trekkingu. Znów piękny widok wynagradzający trudy wspinaczki. Nogi przestają drżeć z wysiłku. Poziom adrenaliny powoli opada. Dumna z siebie Agnieszka stwierdza, że to był jej najtrudniejszy trekking. Poradziła sobie. Koniec odpoczynku. Schodzimy dalej. Pierwszy strumień, i ten drugi. Schody w dół. Zaczął padać deszcz. W końcu. Po raz pierwszy mokniemy. Pada coraz mocniej. Woda momentalnie zbiera się na szlaku. Brodzimy w wodzie i błocie po kostki. Muszę używać podwodnego aparatu. Ale to tylko chwilowy i miejscowy deszcz. Jak chyba każdy ostatnio na Dominice. Na pewno pierwszy, który nas dopadł. Nieszkodliwy. Na sam koniec. Gdy dochodzimy do Titou George jest już po wszystkim. Trekking skończony. Osiem godzin. Miało być sześć. Nikt się nie spodziewał, że szlak się popsuł. Odbieramy bagaże i jedziemy szukać noclegu w Roseau. Trafiamy do guesthousu. Szału nie ma. Wolałbym domek w dżungli. Zmywamy z siebie błoto i w ostatniej chwili stawiamy się na wybrzeżu w momencie, gdy słońce chowa się za horyzontem. Piękny zachód. Miejscowy cwaniak zaczepia mnie i przekonuje, że to teren prywatny i należy się opłata za wejście. Jasne. To zwykły śmietnik jest. Drugi cwaniak przegania pierwszego i mówi, że wszystko jest w porządku. Po Roseau kręci się sporo bezdomnych. Tak wyglądają. Może to pochopny osąd. Ale nie czujemy się w pełni komfortowo. Generalnie jednak mieszkańcy Dominiki są pozytywni. Cokolwiek to określenie może oznaczać. Ale w każdym nowym miejscu jest takie pierwsze wrażenie po kilku kontaktach z mieszkańcami, które lekko nas nastawia pozytywnie lub nie bardzo. Dominikańczycy zagadują, ale nie nagabują nachalnie. Pozdrawiają. Wymiana kilku słów jest zawsze mile widziana. Po zachodzie słońca, w niedzielę miasto jakby poszło spać. Już w sobotę były pustki. Ale dziś jest jeszcze mniej ludzi. Większość sklepów i barów zamknięta. Otwarty jest bar KFC, Pizza Hut i Chińczyk. Wybieramy Chińczyka. Nie wiemy dokąd iść, ale w zasadzie wszystko jest w zasięgu kilku minut spacerem. To był strzał w dziesiątkę. Ogromne, przepyszne porcje kurczaka w sosie słodko – 22 kwaśnym i chow-mein smakują wybornie. Nie jadłem lepszych chińskich dań w żadnym innym miejscu. I tanio. Za porcję płacimy około 20 dolarów karaibskich (czyli około 8 USD). Spacerem wracamy do pokoju. Nie jest w nim zbyt przyjemnie. Wiatrak pod sufitem nie poprawia sprawy. Ale są dwa plusy. Ciuchy będą suche na jutro. I możemy naładować akumulatorki. Przed guesthousem ganiają się cztery szalone koty. Zainteresowane nami, ale trzymające się z daleka. Wszystkie spotkane do tej pory na Karaibach koty były nieco walnięte. Te nie odbiegają od tej zasady. Pozostaje już tylko opróżnić do końca punch o smaku pinacolady i iść spać. Ale dziś mam przeczucie, że może to być trudne. Papugi z Dominiki No i było ciężko. Paranoja, która mnie dopadła, że ktoś dokona niemożliwego i przez zakratowane okno ręką ukradnie plecak z pokoju nie pozwoliła zasnąć na długo. Budzik dzwoni nieubłaganie. 5.25. Zbieramy się na birdwatching. To dziś będzie szansa na spotkanie papug. Bardzo bym chciał zobaczyć choć jedną. Nieważne w zasadzie, czy Sisserou, czy Jaco. Ten pierwszy gatunek jest endemiczny i grozi mu wyginięcie. Wybieramy się na północ Dominiki na szlak zwany Syndicate Trail. Z tego miejsca można również wejść na najwyższy szczyt kraju: Morne Diablotins. Ale nie tym razem. A zresztą – czy my w ogóle pojedziemy? Jest już 6.15 i wciąż czekamy. Nie ma naszego przewodnika. Zwykle był przed czasem. Korzystając z WIFI Agnieszka wysyła wiadomość do Larry’ego. W tym samym momencie Larry podjeżdża przez guesthouse. Jakby czytał w myślach. Ściemnia, że dokładnie sprawdzał pogodę, czy przypadkiem nie szykuje się ulewa w północnej części Dominiki. Domyślamy się, że nie o to chodzi. Kierowca, który miał nas zabrać pojechał w inne miejsce. W zasadzie niewiadomo dlaczego. Larry postanawia zawieść nas na miejsce. Po drodze zabieramy przewodnika i około godzinę jedziemy wzdłuż wybrzeża. Mijamy zniszczone przez powódź wioski, zerwane mosty, oberwane fragmenty dróg, przesunięte lub wręcz zmiecione z powierzchni ziemi domy. Zmiażdżone samochody, ogromne zwały błota. To straszny widok. Przed Portsmouth odbijamy w góry i docieramy w żyzny i uprawowy rejon wyspy. Rozległe plantacje pomarańczy, grejpfrutów, cytryn, bananów, ananasów i warzyw. Jest ich mnóstwo. To dzięki nim będziemy mieli szansę zobaczyć papugi. Uwielbiają owoce i przyfruwają na plantacje. Zajadają się pomarańczami. Siadają na drzewach i rozpracowują owoce. Są ślady ich działalności. Dziurawe owoce. Papugi słychać z daleka. To dobry znak. Czekamy. Czekamy też na przewodnika, który spokojnie zawija marihuanę w skręty. Przygotowuje się do pracy. Nikogo to nie dziwi. Tu chyba każdy pali maryhę. 23 Papugi przelatują wysoko nad nami. Są w lesie. Wchodzimy tam. Wylatują z niego. Wychodzimy z lasu. Poleciały daleko. Wracamy do lasu. Wędrujemy pośród wspaniałych wielkich drzew deszczowego lasu Syndicate. Papug nie widzimy. Ucichły. Docieramy do punktu widokowego. Ledwo możemy dostrzec zarys zarośniętej doliny. Gdzieś w oddali przelatuje stado ledwie widocznych papug. To wszystko. Wracamy na plantację. Czekamy jeszcze chwilę, po czym postanawiamy zmienić miejsce obserwacji. Przenosimy się w okolice pobliskiego wodospadu. Tam podobno będzie łatwiej zobaczyć papugi. Jedziemy samochodem do miejsca, w którym droga staje się nieprzejezdna. Dalej na nogach. Łatwo powiedzieć. Jest ślisko. Wbrew prognozom Larry’ego zaczęło padać. Schodzimy nad rzekę i znajdujemy się na zapomnianej przez świat bananowej plantacji. Przykra niespodzianka. Obie drogi prowadzące nad wodospad są zniszczone, wręcz zmiecione przez powódź. Nie da się przejść. Nici z wodospadów. Wracamy. Jeszcze raz do pierwotnego miejsca obserwacji. Będziemy cierpliwie czekać. Przez drogę przebiega malutkie aguti. Wyszło z lasu zjeść pomarańcze, które spadły z drzew. Znów czekamy na papugi. Fotografujemy koliberki, które pozwalają na podejście na całkiem bliską odległość. Tymczasem przewodnik z kierowcą nie marnują czasu. Robią solidny zapas pomarańczy. Korzystamy z tego i my. Zajadamy się owocami prosto z drzew. Niezła wyżerka. Ale papug nie ma. I chyba nie będzie. Chwilowa przerwa w deszczu właśnie się skończyła i zaczyna solidnie lać. Wracamy. Nie udało się. Do zapasu pomarańczy dołączamy równie pokaźny zapas grejpfrutów, zrywając je wręcz przez okno samochodu. Mijamy rozjechanego węża boa i tą samą nadmorską drogą wracamy do Roseau. Jedyne, co nam pozostało, to zobaczyć papugi w ogrodzie botanicznym. Nie to samo. Za siatką, w kącie, schowane, przestraszone. To inne miejsce niż zoo na Gwadelupie. Pobyt na Dominice dobiega końca. Na koniec zostawiamy nieco nerwowe zakupy. Rum, w zasadzie punch, który musimy upchnąć do dużego plecaka, bo inaczej nam zarekwirują. Zgodnie z rekomendacją Larry’ego kupujemy ten z dodatkiem rodzynek. Wolelibyśmy zabrać ten drugi, podobno najlepszy, czyli z dodatkiem marihuany. Ale nie da się go oficjalnie kupić. Szkoda, że nie 24 wiedzieliśmy wcześniej. Spróbowalibyśmy chociaż. Kupujemy też kakaowe krówki w hurtowej ilości i miejscową odmianę asucarinho. To jeden z niewielu krajów, z których wracam bez pamiątkowego tshirta. Ale naprawdę nie było nic sensownego. To również jeden nielicznych krajów, w których przed wyjazdem samemu trzeba uiścić opłatę wyjazdową (59 karaibskich dolarów). Drugim takim krajem były Wyspy Św. Tomasza i Książęca. W sumie to drogo. Przy kursie około 2,7 karaibskich dolarów za 1 USD daje około 22 USD. W poczekalni znów spotykamy Francuza, który przyjechał na Dominikę żeby kupić ziemię. Mówi, że kupił. Jest zadowolony. Zapłacił kilka razy mniej niż na południu Francji. Oddaje moją pamięć USB z muzyką. Podobno nagrał tak dużo dobrego reggae, jak tylko mógł. Posłuchamy. Mam też kupione na ulicznym straganie pirackie dwie płyty z muzyką. Zobaczymy, która będzie fajniejsza. Po godzinie dzieje się coś dziwnego. Dopływamy do wyspy. Zastanawiam się, co to za wyspa. Pamiętam, że promy tej linii pływają też na St. Lucię. Czy my przypadkiem w zamieszaniu nie wsiedliśmy na zły prom? Nerwowo rozglądam się, czy to nie jest prom na St. Lucię. Jak to sprawdzić? Wszystko jest w porządku. Jest Francuz. On by się nie pomylił raczej. To byłby już chyba zbyt duży zbieg okoliczności. Dopłynęliśmy do uroczej wysepki wchodzącej w skład archipelagu Iles des Saintes należącego do Gwadelupy. Po krótkim postoju odpływamy do właściwego portu. Płyniemy do Pointe – A – Pitre. Przepływamy przez ścianę deszczu i to jest trzeci raz, gdy pada, a my możemy chociaż trochę zmoknąć. A po deszczu przychodzi tęcza i przepiękne chmury. Wraz z zachodem słońca dobijamy do portu. Wszystko poszło zgodnie z planem. Bagaż nie zaginął. 25 Spotykamy polecanego przez Larry’ego kierowcę. Na pewniaka pakuje nas do samochodu. Pytamy o cenę przejazdu do Le Gosier. Podaje cenę dwa razy wyższą niż powiedział Larry. Chce 30 euro. Mówimy wprost, że wiemy, że maksymalnie możemy zapłacić 15 euro. Oburza się. I ze spokojem i uśmiechem mówi, że to nie Dominika. Tu jest Gwadelupa, my jesteśmy turystami i obowiązują nas ceny i standardy Unii Europejskiej. Trzeba płacić. Bez zawahania pozwala nam poszukać innej taksówki. Bez wahania idziemy. Takich standardów nie będę akceptował. To podejście zmieniło moje myślenie o Gwadelupie i mieszkańcach. To cwaniaki wykorzystujące fakt, że Francja jest w Unii. Czy dlatego, że to Unia to turyści mają płacić dwa razy więcej? Czy dlatego, że jesteśmy turystami mamy płacić dwa razy więcej niż mieszkańcy Gwadelupy, czy Dominiki? Nie. To ma być standard? Nie chcę takiego standardu. Zagadujemy po drodze przechodzącą kobietę i pytamy o autobus do Le Gosier. Za późno. Zostały tylko taksówki. Nagle obok zatrzymuje się samochód. Otwierają się drzwi, a kierowca oferuje transport. Jakby wiedział, że szukamy taksówki. Ale to nie jest taksówka. Cena 30 euro. Ta sama gadka. Wiemy, że tyle nie kosztuje. Targowanie trwa jeszcze chwilę. Staje na naszym. Upewniamy się jeszcze, czy to na pewno taksówka. Gość wyciąga schowanego koguta z bagażnika. Wsiadamy. Jedziemy za 15 euro. Kierowca jest napity. Albo przynajmniej najarany. Nerwowy. Krzyczy na innych. Na szczęście jedzie w dobrym kierunku. To niedaleko. Na pewno nie za 30 euro. Podjeżdżamy pod hotel. Również polecany przez Larry’ego. Szału nie ma. Kierowca jest wściekły, że przywiózł turystów za stawkę dla miejscowych. Kobieta, która stoi przy recepcji koniecznie chce się dowiedzieć, kto nam powiedział, że taksówka kosztuje 15 euro. A co ją to obchodzi? Domyślam się, że musi być niepisana umowa, że turyści płacą 30 euro. Zostajemy w hotelu. Jutro nigdzie się nie ruszamy poza plażę, która ma być super. Tak wynikało ze zdjęć i opowieści. Ale czy jest super? Co za ulga przekąpać się i posiedzieć chwilę w klimatyzowanym pokoju. Wybieramy się na pożegnalną kolację. Znajdujemy w pobliżu przyjemną afrykańską restaurację. Nazywa się Masai. Prowadzi ją 26 Senegalczyk. Ale dlaczego Masai? W Senegalu przecież nie ma Masajów. Nie rozumiem. Jedzenie było w każdym razie bardzo dobre. Ryby, ośmiornica (najlepsza, jaką w życiu jadłem), cebula i krewetka. Rewelacja wręcz. I jak na Gwadelupę w dobrej cenie. To nieco poprawia nam humory po zgrzycie z transportem. Jeszcze bardziej poprawia nam nastrój wieczorna kąpiel w hotelowym basenie. Na koniec do snu z telewizora sączą się przyjemne dźwięki muzyki. Gra i śpiewa francuski piosenkarz Alan Corbel. Przyjemnie. Nawet nie wiem, kiedy odpływam. Karaibskie plaże i rum Ostatni dzień pobytu na Karaibach. Leniwy to będzie dzień. Plażowy. Zbieramy cały dobytek i pakujemy w plecaki. Plecaki zostawiamy w hotelowej przechowalni i idziemy na najładniejszą plażę w mieście. Na śniadanie bagietka i małe bananki. Niemiła niespodzianka. Plaża w Le Gosier nie jest plażą marzeń jak z obrazka. Jest brzydka. Zastanawiamy się, co zrobić. To nie jest miejsce na przeleżenie sześciu godzin. Wypożyczmy samochód! Jeszcze nie piliśmy rumu, więc możemy. Problem w tym, że wszystkie mijane wypożyczalnie są zamknięte. W końcu jest Hertz. Obliczamy szybko, że wypożyczenie wyjdzie taniej i sprawniej niż autobusy i taksówki. Bierzemy malutką Kię Picanto. Najmniejszy samochód, jaki można było znaleźć. Zaledwie na kilka godzin. Pojedziemy do Sainte – Anne. Na plażę, którą znamy. Ta plaża zdecydowanie należy do tych z obrazków. Rozkładamy się pod palmami i chłoniemy ostatnie, wciąż słoneczne karaibskie chwile. Pogoda jednak dopisała. Przestępstwem by było narzekać na cokolwiek, jeśli chodzi o pogodę. Było i jest rewelacyjnie. Na okolicznych straganach kupujemy kilka butelek rumu, punchu i bananowy dżem. To będą pamiątki z Gwadelupy. Najlepsze, co dziś jedliśmy to kokosowe sorbety. Sprzedają je starsze panie z drewnianych wiader. Przepyszna rzecz. Orzeźwiające, zimne. Niebo w gębie. Są też sorbety o smaku marakuji i gujawy. Kokosowe są zdecydowanie najlepsze. Zachwyceni odkryciem po raz ostatni kąpiemy się w karaibskich wodach. 27 Wracamy. Wstępujemy jeszcze na jedną z pobliskich plaż, gdzie znajdują się prysznice i zmywamy piach przed wejściem do samolotu. Wszystko się udaje. Jesteśmy na lotnisku na czas. Wypijamy więc na koniec ostatnią dwustumililitrową buteleczkę truskawkówki. Szybko pojawia się szum w głowie. Porywa nas szał zakupów lotniskowych. Wszystko jest fajne. T-shirty, maskotki, sosy. Ostatecznie kupuję t-shirta z Gwadelupy. Chociaż jeden pamiątkowy t-shirt ze mną wróci. Nieco na bani trafiamy na pokład. Znów mamy szczęście. Znów nikt obok nas nie siada. Mamy do dyspozycji 3 fotele. Nie mogę jednak zasnąć. Większość czasu spędzam na pisaniu relacji. Ostatnie fragmenty zostawiam do dopisania w samolocie z Paryża do Warszawy. W drodze powrotnej Lądujemy na lotnisku Orly około 7.30. Wylot z CDG zaplanowany na 15.40. Tym razem jednak nie jedziemy do Paryża. Wsiadamy do międzylotniskowego autobusu i bezpośrednio udajemy się na CDG. Nie wiemy zbytnio, co ze sobą zrobić. Rozkładamy się w McDonaldzie na kilka godzin. Strata czasu. Ucinam sobie drzemkę na stole. Budzę się i jestem nieprzytomny. Koniec oczekiwania. Szczęście nas nie opuszcza. Tuż przed wejściem na pokład przebukowują nasze bilety i dostajemy miejsca w kasie biznes. No i świetnie. Raczej nie wyglądamy na kogoś, kto w klasie biznes lata na co dzień. Korzystamy z okazji i wszystkich wygód. Jak jest? Zamiast plastikowych sztućców i kubków dostajemy szklaneczki, filiżanki i prawdziwe metalowe sztućce. Wyszukane menu. Zasłonka odgradzająca klasę biznes od ekonomicznej. Najważniejsze jest jednak to, że mamy więcej miejsca na nogi. Czy warto by było dopłacać żeby tu siedzieć. Zdecydowanie nie warto. 28 Jak było na Karaibach? Podchodzimy powoli do lądowania. Koniec pierwszej podróży na Karaiby. Bardzo mi się podobało. Ciekawa odmiana od Afryki. Dominika dużo ciekawsza i zdecydowanie bardziej wyluzowana niż Gwadelupa. Na Dominice zobaczyłem to, co zawsze kojarzyło mi się z Karaibami. Bezproblemowe podejście, żadnych ograniczeń, luz. Wszystko da się załatwić. I wszyscy jakby najarani. Zupełnie inaczej niż na Gwadelupie. Tu wszystko działa jak w Europie. Normy, przepisy i sztywni ludzie. Wolę Dominikę. Za przepiękną przyrodę, świetnych, ciekawych ludzi i brak komerchy w takiej skali jak na Gwadelupie. Za spokój życia i luz na codzień. Co najbardziej zapadło mi w pamięć? Przede wszystkim snorkelling. Ale nie wiem, który najbardziej. Oprócz tego delfiny. Na trzecim miejscu trekking do Wrzącego Jeziora. Czwarta pozycja przypada plaży i rajskim widokom w Sainte – Anne. Kolejna pozycja to kąpiel w Titou George. A na koniec zoo na Gwadelupie. Nie dlatego, że najgorsze. Bardzo udany wyjazd. Nie ma żadnego powodu, aby bać się pory deszczowej. Pogoda była jak na zamówienie. Aha. Bardzo podobał mi się nocleg w chatce bez prądu na skraju dżungli na Dominice. 29 Dlatego, że bez prądu. I po ciemku. I bez ludzi. A do tego urodziny. Aga była dzielna. Dała radę. Szczególnie na trekkingu. Następny wyjazd: Afryka! Koszty podróży na Gwadelupę i Dominikę Ceny na Gwadelupie Bilet lotniczy (Air France) na trasie Warszawa – Gwadelupa - Warszawa: 1980 zł Prom z Gwadelupy na Dominikę (http://www.express-des-iles.com/ ): 532 zł (119 euro) Nocleg w Deshaies: 50 euro za pokój Nocleg w okolicy Sainte – Anne: 60 euro za pokój Wypożyczenie samochodu na Gwadelupie (Renault Twingo w Enterprise na lotnisku): 100 euro za 4 dni Wypożyczenie samochodu na Gwadelupie (Kia Picanto w Hertz w Le Gosier): 54 euro za 6 godzin (drogo, bo trzeba dopłacić 30 euro za oddanie samochodu na lotnisku) Paliwo na Gwadelupie: 1,5 euro za 1 litr Obiad: od 10 euro wzwyż (ryba + frytki) Nocleg w Le Karaibes Hotel w Le Gosier: 60 euro za pokój Taksówka z portu w Pointe – A – Pitre do Le Gosier: 15 euro Bagietka: 1,2 euro Rum/punch: od 10 euro za 1 litr Dżem: 3 euro T-shirt: 13 euro Puszka coca-coli: 1,2 euro Sorbet kokosowy na plaży (zależy od wielkości pudełka): od 2 euro Wejście do zoo (Parc des Mamelles: www.zoodeguadeloupe.com ): 14 euro Whale watching (Association Evasion Tropicale: http://www.evasiontropicale.org/ ): 60 euro/osoba Snorkelling w rezerwacie Cousteau (Les Heures Saines: http://www.heures-saines.gp/ ): 15 euro (z wypożyczeniem sprzętu) Wypożyczenie sprzętu do snorkellingu w okolicy rezerwatu Cousteau: 5 euro Ceny na Dominice Wypożyczenie samochodu z kierowcą na cały dzień (The Island Fun Tours: http://www.theislandfuntours.com/): 20 euro od osoby (40 euro za samochód) Wypożyczenie sprzętu do snorkellingu (w barze): 30 dolarów karaibskich Piracka płyta CD: 10 dolarów karaibskich Obiad u Chińczyka w Roseau: od 10 dolarów karaibskich Obiad na piętrze (ryba + ryż) w Roseau: 18 dolarów karaibskich 30 T-shirty: od 25 dolarów karaibskich Punch (1 litr): od 20 dolarów karaibskich Bird watching (The Island Fun Tours: http://www.theislandfuntours.com/) : 30 euro od osoby Śniadanie w Natty Tropical Valley: 9 USD Nocleg w Natty Tropical Valley: 53 USD za 2 osoby za noc Nocleg w Guesthousie w Roseau: 55 USD/pokój ze śniadaniem Trekking do Wrzącego Jeziora (The Island Fun Tours: http://www.theislandfuntours.com/): 50 euro od osoby Karta wejściowa do parków narodowych (ważna 1 tydzień): 12 USD Transport z Natty Tropical Valley do Titou George: 15 USD Obiad w Natty Tropical Valley: 14 USD 4 marakuje na bazarze: 2 dolary karaibskie Woda w 1,5 litrowych butelkach: około 2 dolary karaibskie Coca cola: od 3 dolarów karaibskich za 0,5 l Woda 1,5 l: 3 dolary karaibskie Krówki kokosowe, miejscowe asucarinho: 1,19 – 2,5 dolara karaibskiego Opłata wyjazdowa z Dominiki: 59 dolarów karaibskich 14.9.2015 – 23.9.2015, Gwadelupa – Dominika, Robert Gondek 31