A co Pan uznaje za absolutnie podstawowe? Bez czego ani rusz
Transkrypt
A co Pan uznaje za absolutnie podstawowe? Bez czego ani rusz
A co Pan uznaje za absolutnie podstawowe? Bez czego ani rusz? Wolność i bezpieczeństwo są wśród wartości szczególne, dlatego że one składają się na tę wewnętrznie powikłaną istotę człowieka – jedna bez drugiej obejść się nie może, ale i współżyć im ze sobą niełatwo. Wolność bez bezpieczeństwa jest zagubieniem w chaosie, bezcelowym miotaniem się, planktonowym losem. A znowu bezpieczeństwo bez wolności to po prostu niewola… Niewola albo więzienie, łagier. Więc między tymi dwoma biegunami, gdzieś tam pośrodku, umieścić się nam wypada. I trzymać się jak najdalej od ekstremów. Nie przestawać iść – a wiedzieć, gdzie pora się zatrzymać… A miłość? Co? Miłość? I ona między pułapkami gęsto zastawionymi na obrzeżach się miota. „Ja cię kocham” – na czym to polega? Na tym, że życzę ci dobra, chcę, żebyś była szczęśliwa… By życzenie wesprzeć czynem, muszę ułożyć sobie ideał twojej osoby i tej osoby, czyli twojego szczęścia – obraz tego, co dobre dla ciebie. W jakimś momencie (z miłości do ciebie, z miłości…) nabieram przekonania, że wiem lepiej niż ty, jak cię szczęśliwą uczynić. Twej wolności nadeptuję na nagniotki. W imię twojego dobra chcę cię zmusić do tego, byś co innego, niż chciałabyś, robiła. No a jeśli, dla odmiany, twą wolność stawiam ponad wszystkie inne względy? Tuż‑tuż inna pułapka się wtedy czai: poncjuszo‑piłatowego gestu, zrzucenia odpowiedzialności, krótko mówiąc, obojętności i znieczulicy. I w jednym, i w drugim przypadku czas na szukanie dla miłości nagrobka i komponowanie nekrologu. Starając się wczuć w ducha etyki Lévinasa (która w tym wszak do miłości podobna, że obie – w założeniu zawsze, choć w praktyce różnie bywa – podszeptują odpowiedzialność za dobro Innego: za jego czy jej autonomię, wolność, inność; a i w tym, że obie, znów w założeniu, proklamują odpowiedzialność silniejszego za słabszego, a nie słabszego przed silniejszym), doszedłem do wniosku, że najlepszym obszarem doznań, w jakim należałoby ją umieścić, by jej ducha najpełniej oddać, jest zmysł dotyku. A dokładniej – pieszczota. Pieszcząc, moja dłoń podąża za kształtami pieszczonej. Ale czyniąc to, w każdym momencie ryzykuje ruch zbyt szorstki, uścisk tak mocny, że bolesny, że gwałt bardziej niż pieszczotę przypomina; to znów – oddalenie cielesne, poślizg dłoni zbyt pobieżny i zdawkowy, by doznanie pieszczoty wywołać. Cienka granica… Camus wezwał nas, byśmy wyobrazili sobie Syzyfa szczęśliwego. To, co z pozoru wygląda jednoznacznie, wcale jednoznaczne być nie musi… Bez ideału się nie obejdziemy, ale jest on nie tyle receptą kucharską, ile alfabetem, z którego staramy się układać sonety Szekspira czy treny Kochanowskiego; choć zdarza się, że zostanie użyty do wypisywania czteroliterowych słów na najbliższym płocie. Praktyka bywa zgubna. Błędna, szkodliwa. Ale, jak twierdzą smętnie nasi rosyjscy sąsiedzi, wołkow bojat'sia – w les nie chodit'. Tyle. Co mogę powiedzieć więcej? Do żadnych lepszych wniosków dojść mi się przez osiemdziesiąt pięć lat praktykowania życia nie udało. Pan tak pięknie opowiada o swojej żonie. Na czym to polega, że ludzie mogą razem dobrze przejść przez życie? Tu znów jednoznacznej recepty nie wypiszę. Znów ten dylemat, ta wieczna niepewność… Jak pogodzić to, czego się pogodzić (tak całkiem, do końca, tak, jak by się chciało) nie da! Troskę z tolerancją, opiekuńczość z szacunkiem. Od troski krok tylko do nietolerancji, od tolerancji do beztroski. A po co my właściwie żyjemy? Po co? Tak, po co? Ja się nie zastanawiałem nad tym. Przyjąłem, zanim do zastanawiania się dojść mogło, że nie ma na to odpowiedzi. To, że ja tu siedzę i że pani tu siedzi, już nie mówiąc o tym, żeśmy się ze sobą spotkali, to jest przypadek. Nikt nie wybiera między urodzeniem się a nieurodzeniem, nie wybiera miejsca ani czasu, w jakim się urodził. Stanisław Lem próbował skalkulować, ile przypadków złożyło się na to, że się jego matka z jego ojcem spotkali i że w jakiś czas potem doszło do pojawienia się Stasia na świecie. Wyszło mu, że wedle teorii prawdopodobieństwa zaistnienie Stanisława Lema było wręcz niemożliwe. A wszak nie tylko zaistniał, ale jeszcze i dożył tego, by to stwierdzić! Nie mam tu nic do dodania.