Pietkiewicz Rajmund - Akademia Sztuk Pięknych w Gdańsku

Transkrypt

Pietkiewicz Rajmund - Akademia Sztuk Pięknych w Gdańsku
Zofia Watrak
Pietkiewicz Rajmund. Artysta samotny z wyboru.
Dorobek artystyczny, jaki zostawił Rajmund Pietkiewicz, obejmuje okres
od 1958 do 2011, ale jest to już wybór dokonany przez malarza, który sam
ocenzurował swoją twórczość, kierując się indywidualną oceną sztuki mu
współczesnej i systemem coraz wyraźniej kształtujących się wartości. Ciągle
weryfikował własną twórczość, niszcząc to co uznawał za błędne lub
z perspektywy czasu nieważne. Miał ambiwalentny stosunek do sukcesu. Trzeba
go pielęgnować i nieustannie potwierdzać raz ustalonym, rozpoznawalnym
znakiem autorskim, co wydawało mu się poniżające i fałszywe. O zaszczyty nie
dbał, bo za duży w nich ciężar widział. (Wolę już mieć kilka prac i żadnego hałasu
wokół nich – pisał.) Niewiele więc wiemy o jego wczesnej twórczości, tej z okresu
przedwojennego, gdy był uczniem Pomorskiej Szkoły Sztuk Pięknych Wacława
Szczeblewskiego i okresu wileńskiego, kiedy studiował w pracowni Antanasa
Gudaitisa na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Litewskiego. Zniszczył też
i późniejsze obrazy. Przepadł cykl powojenny z 1958 „Pejzaże Gdańska”
i wszystko, co namalował w czasie pełnienia funkcji rektorskiej gdańskiej uczelni
artystycznej w latach 1965-1969. Wtedy to podjął też decyzję wycofania się
z życia publicznego i pracy w absolutnej izolacji, bez udostępniania jej efektów
innym. Coraz częściej dręczyły go niepewności i załamania. Po latach
napisze: ...zestarzałem się, nie mam o sobie tak dobrego zdania jak niegdyś, …
moje niepokoje są inne, ogólniejsze, przerzucam teraz na papier, a w swoje
malarskie rezultaty coraz mniej wierzę.
Pisać zaczął późno, bo dopiero od 1970, spełniając swoje wczesne pasje
literackie, odsunięte na lata decyzją matki, która w listopadzie 1935 zapisała go
na nauki do Wacława Szczeblewskiego, ukierunkowując tym samym jego życie.
Wydawał swoje książki autorskim nakładem w kilkunastu zaledwie
kolekcjonerskich egzemplarzach. Projektował do nich ilustracje, starannie
oprawiał, zdobił okładki złotymi tłoczeniami. Rozdawał tylko najbliższym. Ten
obszar twórczości Rajmunda Pietkiewicza jest kompletnie nieznany. Wielka
to szkoda, bo tam właśnie odnaleźć można cenną wiedzę, dotyczącą jego życia,
motywacji podejmowanych decyzji, wyznawanych wartości, w tym także
artystycznych. Istotny jest również historyczny kontekst czasu, odradzającego się
po wojnie życia artystycznego na Wybrzeżu, widziany z perspektywy malarza,
który miał w tej historii swój udział, został do niej zaproszony, ale jednocześnie
był poza jej głównymi, dominującymi trendami. Jest to relacja tym bardziej
cenna, że pozostaje w kontrapunkcie do tej jedynie znanej nam, przekazywanej
uczniom przez kolorystów przybyłych na Wybrzeże. Kolejne pokolenia żyły
w cieniu ich autorytetów i legendy, jaką wokół siebie zbudowali. Ugruntowały ją
wspomnienia prof. Józefy Wnukowej, spisane przez Henrykę Dobosz
w „Pomeranii”.
Mimo
licznych
publikacji,
ta
narracja
była
dotąd
niezweryfikowanym źródłem wiedzy o początkach gdańskiej uczelni i jej
twórcach. Idealistyczny przekaz, utrwalany przez kolejne pokolenia uczniów, dał
obraz monolitycznego środowiska, zespolonego prywatnymi przyjaźniami
i wspólnymi celami artystycznymi. Relacja Pietkiewicza tę znaną już historię
uzupełnia, ale w wielu miejscach jej zaprzecza. Od początku aktywnie
uczestniczył w społeczności artystycznej i jej przedsięwzięciach, nigdy jednak nie
czuł się częścią wspólnoty. Z czasem postawa uczestnika przeradza się
w postawę obserwatora i autsajdera. Wyłania się z jego pisania (w formie
dzienników, opowiadań i poezji) wizerunek człowieka doświadczonego
traumatycznymi przeżyciami wojennymi, dla którego sztuka, przez przypadek,
stała się drogą do budowania własnej autentyczności i autonomii. Paradoksalnie
jednak autonomiczność zawiodła go do niezrozumiałej dla niego samego
samotności. Rekonstruując czas, próbował zrozumieć przede wszystkim siebie.
Trzeba było perspektywy minionych lat i zdarzeń, by spojrzeć wstecz na
pasjonujące go niegdyś sprawy, prawdy, w które przestał wierzyć, dążenia i cele,
ku którym zmierzał, przyjaźnie i związki utracone. Pisząc, chciał zastanowić się,
jaką to wszystko miało dla niego wartość. Mając świadomość, że jest to jego
osobista podróż w świat jego własny i do niego adresowany, to jednak miał
nadzieję, że może być przyczynkiem do bardziej ogólnych refleksji, dotyczących
czasu, miejsca i otoczenia. Niewątpliwie też pisanie wypełniało mu próżnię po
rezygnacji z uczelni.
Do Gdyni przyjechał z rodzicami z Wilna w 1935. Zamieszkali w biednym domku
portowej dzielnicy robotniczej. Był tak mały, że nie mieścili się w nim razem,
często więc z bratem nocowali w lesie. Miał 15 lat, gdy matka zapisała go na
nauki do Wacława Szczeblewskiego. Pomorską Szkołę Sztuk Pięknych ukończył
w 1938. Został malarzem, jak wspomina, ponieważ rodzice nie wiedzieli, co z nim
zrobić. Szczeblewskiego cenił głównie za to, że dał mu dobre podstawy warsztatu
malarza pokojowego. Wykorzystywał go do prac remontowych szkoły, co dało mu
fach, pozwalający przetrwać biedę miesięcy powojennych. Natomiast pierwszy
ślad efektów edukacji artystycznej można odnaleźć w recenzji prasowej,
odnotowującej 15 rocznicę powstania Pomorskiej Szkoły Sztuk Pięknych. .
(„Dzień Grudziądzki”, 24-26 grudnia 1937). Z relacji samego artysty
dowiadujemy się, że w tych wczesnych próbach malarskich inspirował się
impresjonizmem.
Ze Szczeblewskim spędził jeszcze krótki czas, po rocznym pobycie w Wilnie,
dokąd wrócił jesienią 1939. W latach 1939-1941 studiował w pracowni Gudaitisa
Uniwersytetu Litewskiego, objętego już przez kadrę litewskich artystów. W 1941
zgłasza się na wezwanie Niemców do rejestracji wszystkich mężczyzn z rocznika
20. Zostaje wysłany do niewolniczej pracy. Byłem niewolnikiem firmy Hoch und
Tiefbau – wspominał. Jako woźnica pod nieustającymi nalotami samolotów
rosyjskich dowoził furmankami amunicję na linię frontu. Potem zostaje
przeniesiony do robót portowych w Gdańsku i Bremie. W Bremie przeżył
niewyobrażalny głód i naloty bombowe aliantów. Tam też zastaje go koniec
wojny. Choć namawiany do pozostania na Zachodzie, wraca na Wybrzeże
w 1945. Początkowo mieszkał w Gdyni, potem w Sopocie a od 1958 w Gdańsku
na ul. Katarzynki. Miejsce, w którym spędził resztę życia, ważne ze względów
osobistych, rodzinnych, ale także artystycznych. Wnętrze mieszkania stało się
tematem jego licznych obrazów wigilijnych, scen rodzinnych, z nieodłącznym
oknem na Gdańsk i jego kościoły - św. Katarzyny i Brygidy - po jednej stronie –
a Mariacki po drugiej stronie mieszkania. Przez całe życie malował pejzaże
Gdańska, oddając w nich zindywidualizowany zapis czasu. Mówił o sobie, że jego
horyzont określa plebejskie pochodzenie. Może dlatego nie wędrował po mieście
turystycznymi szlakami, tylko ciągnęło go w nieuczęszczane ulice, jarmarki, gdzie
obserwował narkomanów, pijaków, ulicznych sprzedawców, którzy stali się
pierwowzorami, typowymi bohaterami jego obrazów i grafik, jak choćby
„Sprzedawca balonów.”
Od początku, będąc jeszcze studentem włączył się aktywnie w odbudowę
powojennego życia artystycznego. Zaangażował się w pracę Związku Polskich
Artystów Plastyków, w latach 1957-1959 pełniąc funkcję prezesa Okręgu
Gdańskiego. Współpracował przy organizacji prestiżowych wystaw krajowych
i zagranicznych, biorąc też w nich udział. W tym czasie Związek był
najpoważniejszą i najbardziej wpływową organizacją twórczą na Wybrzeżu.
Pietkiewicz dzielił entuzjazm tych wszystkich, którzy przybyli na Wybrzeże
tworzyć uczelnię artystyczną. Niewątpliwie wspólnym impulsem dla ich
zaangażowania był fakt, że cało wyszli z zawieruchy wojennej.
Początkowo w 1945 zapisał się do pracowni Juliusza Studnickiego potem
przeniósł się do Artura Nachta-Samborskiego. W jego pracowni widział
kontynuacje wileńskich studiów, bowiem Nacht i Gudaitis mieli bliskie rodowody,
obaj w swojej twórczości czerpali z doświadczeń Szkoły Paryskiej. Korekty
Gudaitisa oceniał jako bardziej precyzyjne, skupione na stronie technicznej,
warsztatowej, gdy tymczasem Nacht ograniczał się do słynnego metaforycznego
powiedzenia: „wypuść pan tygrysa”. Pietkiewicz nie czuł się dobrze w tych
pracowniach. Przeszkadzały mu zatłoczone salki Pawilonu Sztuki i to, że
obowiązywały małe formaty. W Wilnie pracowali na dużych. Akt malowało się
prawie naturalnej wielkości. W Sopocie pracowali na małych tekturkach lub
płócienkach, co zmieniało sposób podejścia do studium i ograniczało środki
wyrazu. Był już ich świadom. Potrzebował większych formatów dla szerokiego
gestu. To go różniło od kolorystów, ale również to, że pretekst malarskiego
przeżycia, tak ważny dla kolorystów, był dla niego niewystarczający, jeśli nie był
wsparty gruntowną wiedzą tradycyjnego rzemiosła. Nie cenił w malarstwie
„smaku” i nie wierzył w jakikolwiek postęp w sztuce, ponieważ skala wartości jest
zawsze taka sama, stąd powroty do klasyki pod różnymi postaciami. Kapistów nie
cenił. Nie widział wśród nich malarza na miarę Makowskiego czy Boznańskiej.
Studiował z przerwami, bardziej angażując się w sprawy społeczne i związkowe.
Dyplom zrobił eksternistycznie w 1955. Pracę na Uczelni zaproponował
Pietkiewiczowi Janusz Strzałecki. Objął pracownię rysunku wieczornego w roku
akademickim 1952/53 po Aleksandrze Kobzdeju, który odchodził wtedy
do Warszawy. Gest ten, jak wspomina, ustabilizował jego sytuację rodzinną, dał
mu skromną synekurę, która miała także swoją cenę. Kto brał czynny udział
w tak zwanym życiu artystycznym - pisał - musiał wnieść swoją daninę, swoje
prace bez względu na orientację do puli propagandy. Orientacja prozachodnia
była tam zresztą z czasem coraz milej widziana. Studnicki ze swoim „Marksem”,
ze swoim „Gogolem”, czy Eibisch ze swoim „Leninem”, ja ze swoim „Paktem
Pokoju”.
Z socrealizmem zetknął się Pietkiewicz już wcześniej, w czasach litewskich.
Znalazł się w grupie, której przydzielono wykonanie portretów członków Biura
Politycznego. Uświetnić miały trybuny na obchody rocznicy rewolucji
październikowej. Główne dzieło, ogromne rozmiarami, przedstawiające Armię
Czerwoną wykonał Śleńdziński. Pietkiewiczowi przypadła ostatnia w ciągu
portretów figura, Nikity Chruszczowa, najtrudniejsza ubolewał, bo najmniej
charakterystyczna. Stalinem czy Budionnym zajmowali się malarze ważniejsi
od niego. On był jeszcze tylko studentem.
Dla lat pięćdziesiątych, które go związały ze szkołą sopocką, znamienny jest
obraz z 1951 „Komunardzi żegnają Dąbrowskiego na placu Bastylii”. Nad tą
złożoną
wielofiguratywną
kompozycją
pracował
rzetelnie,
świadom
niedoskonałości warsztatowych. Wypracowywane jednak środki wykorzystywał
potem wielokrotnie, zwłaszcza studia nad frapującym go światłem, pochodzącym
z kilku różnych źródeł jednocześnie. Efekty tych doświadczeń znajdą swoją
kontynuację w „Kwiaciarce” i później w „Ecce Homo”.
Ocena Pietkiewicza okresu socrealizmu i specyficznego w nim udziału szkoły
sopockiej jest głębsza i surowsza od tej, przekazanej przez Józefę Wnukową,
która bagatelizowała udział w partyjnej propagandzie sopockich artystów. Nie
mieli problemu w realizacji narzuconego systemu, bo liczyła się tylko rzetelność
warsztatu. Nigdy też nie mieli powodu do rozliczenia się z etycznej postawy,
ponieważ uważali, że pozostali wierni wartościom estetycznym. Inaczej widział
to Pietkiewicz. Jego głos był osobny i nie mógł być popularny. Był jedynym, który
dokonał rozliczenia z socrealizmem i politycznymi uwarunkowaniami szkoły
sopockiej. Te okoliczności, jak napisze, okazały się najpotężniejszym rzeźbiarzem
czasu, którym nikt z nas nie chciał się przeciwstawić, nie mógł się przeciwstawić
i prawdą jest, że nie były one szczególnie twórcze. W jego ocenie szkoła
podciągała słabych, ale dobrych artystów niszczyła. Odczuł to Marian Wnuk, Jan
Wodyński także Juliusz Studnicki. Wspomina, że znał dwóch Studnickich –
wybitnego artystę, kiedy zjawił się w szkole i tego późniejszego, gdy artysta
przerodził się w profesora. Przyczyn tej artystycznej degradacji dopatrywał się
w stosunkach, jakie tworzył specyficzny mecenat partii. Z relacji Pietkiewicza
wynika, że grupa tworząca szkołę sopocką nie była tak przyjaznym monolitem,
jak ją opisywała Wnukowa. Strzałecki prowadził brutalną walkę głównie
ze Studnickim, ale i profesurą, którą ostatecznie przegrał. Nie udało mu się
stworzyć programu szkoły, opartego na idei kopii, jakie zrobił ze swoją
asystentką, Rostkowską. Cybis i inni szybko ten pomysł wykpili, a i w Warszawie
nie znalazł zrozumienia. Jego niejasno sprecyzowany realizm przegrał z bardziej
nowoczesną i łatwą w percepcji Manetowską wersją realizmu Studnickiego. Nie
udało mu się też stworzyć wokół siebie grupy. Walkę ze Studnickim ostatecznie
przegrał. Nie przeprowadził też reorganizacji uczelni, zsynchronizowanej
z ideologią partii. Miał iluzoryczną wiarę w monolit związków partyjnych
i w system, który je wiąże. W imię tej wiary stosował metody nie
do zaakceptowania w środowisku, wykorzystując do partyjnych nacisków
prywatne kontakty i rozmowy.
Przyswajana w latach odwilży 1956-1960 lekcja europejskiego taszyzmu
otwierała drogę do nowoczesności a szkole sopockiej pozwala wyjść
z postkolorystycznego impasu. W ocenie Rajmunda Pietkiewicza estetyka
taszystowska stała się nowym obowiązującym kanonem i w rzeczywistości nową
formą upolitycznienia środowiska artystycznego. Ta estetyka wtedy chwyciła,
wielu ją przyjęło, mnie szybko zbrzydziła – napisał. Zniszczył większość prac
z tego okresu, zwłaszcza cykl „Pejzaży Gdańskich”, który powstał w 1958,
po powrocie ze stypendium w Paryżu w 1956.
Ideę zniszczonych obrazów odnaleźć można w grafice z tamtych lat, ponieważ
powstawały równolegle, a doświadczenia malarskie przenosił artysta w warsztat
graficzny. Biorąc pod uwagę kontekst powojennej grafiki gdańskiej, twórczość
graficzna Rajmunda Pietkiewicza była wyjątkowa i wyprzedzała czas. Czarnobiała sztuka rozwijała się w Gdańsku poza środowiskiem Uczelni w ramach
tradycyjnej estetyki, niedopuszczającej ingerencji malarstwa w reguły
graficznego rzemiosła.
Formalnie graficy nawiązywali do odległej tradycji
sztycharzy takich, jak: Hondiusz, Falk, Chodowiecki czy Heweliusz. Twórczość
graficzna Pietkiewicza jest osobna i wyjątkowa, ponieważ od początku wymykała
się klasycznym rygorom. Nieustannie eksperymentował, poszerzając własny
warsztat o różne możliwości wyrażania indywidualnej ekspresji oraz
interesujących go głównie malarskich problemów, jak: światło, walor, kolor
i kontrast. Stąd do grafiki przenosił wielokrotne wersje motywów, obecnych
w jego malarstwie. Czerpał inspiracje z najbliższego otoczenia i tradycyjnych
tematów, jak portret, akt, martwa natura, sceny biblijne i rodzajowe.
Znamienne, że nie podejmował popularnych w grafice tego czasu tematów,
związanych z pracą i morzem. Od ówczesnych prac Rolicza, Żukowskiego czy
Suchanka, których realizm z założenia miał być dokumentem zniszczonego
miasta, grafika Pietkiewicza różni się przewagą ekspresyjnych środków nad
realistycznym detalem. Tę szczególną cechę prześledzić można właśnie na
motywie licznych pejzaży Gdańska. Architekturę zniszczonego miasta, jej
charakterystyczne fragmenty murów, sprowadzał do umownej płaskiej formy,
arabeski linii, obrysu bryły, łuku okna – słowem malarskiego znaku, kreślonego
trafnie spontanicznym gestem. Powiązanie grafiki z malarstwem wyprzedzało
czas przewartościowań w grafice gdańskiej, jakie dokonały się dopiero w latach
80., dzięki nowej ekspresji. Pejzaże gdańskie Pietkiewicza noszą ślad
doświadczeń
taszystowskich,
próby
przeniesienia
malarskiego
gestu
na zwiększone formaty graficznej planszy i nadania jej struktury malarskiej
materii, co widoczne jest zwłaszcza w litografii i monotypii. Wprowadzał kolor
do grafiki nim stało się to powszechną praktyką. To kolor rewolucjonizował
pojmowanie grafiki artystycznej zamkniętej dotąd w ramy jednej matrycy
z określonymi regułami jej technicznego opracowania, uwolnił ją od poczucia
ograniczenia technologią i dawał poczucie nowych możliwości kreacyjnych.
Zachowana grafika i fragmentarycznie malarstwo lat 50. i 60., mimo jego
własnej krytycznej oceny estetyki taszystowskiej, zachowuje świeżość wyrazu
dzięki indywidualnej interpretacji. Stosował wprawdzie taszystowskie techniki
lania, nawarstwiania farby, zgęszczania materii, ale dla niego były to tylko środki
dla wyrażenia bardzo osobistego widzenia świata, nasyconego autobiograficznymi
wątkami. Ich autentyzm uwiarygodnia poszukiwania formalne Pietkiewicza. Miał
temperament realisty i pozostał mu wierny, podczas gdy inni poprzez taszyzm
z łatwością przechodzili w stronę abstrakcji. Zastanawiał się, co sprzyja łatwiźnie
– materia w przedmiocie, czy materia sama w swej strukturze. Materia
w strukturze - pisał - to oczywiście nurt współczesnego eksperymentu. Dla mnie
materia w przedmiocie jest czystszą, albowiem w moim doświadczeniu,
w konwencjonalnym oddaniu przedmiotu, jest ona najbardziej skomplikowana.
Łatwej metody oczywiście nie akceptował. Im bardziej środowisko artystyczne
zwracało się ku nowoczesności, której synonimem stało się abstrakcyjne
malarstwo materii, tym bardziej Pietkiewicz kierował się ku tradycji. Niewątpliwie
jednak z taszystowskiej lekcji skorzystał. Zasymilował ją jednak na własny,
osobny sposób. Większą uwagę przywiązywał do struktury materii oraz faktury
obrazu, z zachowaniem jednak przedmiotowego widzenia. Po taszystowskich
eksperymentach z lat 50. i 60., skłaniał się Pietkiewicz coraz bardziej w stronę
tradycyjnego warsztatu, podejmując indywidualny dialog z mistrzami scen
rodzajowych i biblijnych, martwych natur, portretów i aktów, tematów tak dobrze
znanych historii malarstwa. Rajmund Pietkiewicz nadawał im atrybuty
współczesnej rzeczywistości, przefiltrowanej jednak przez osobliwy, właściwy mu
sposób patrzenia. Miał potrzebę literackiego opowiadania, z którą zresztą walczył,
szukając adekwatnych środków dla malarskiej i literackiej narracji. Stąd też
wzięła się potrzeba pisania dla wyrażenia tego, czego nie mógł dopowiedzieć
w malarstwie. Zespolenie tych osobnych porządków sztuki odnaleźć można
w wydanych poza obiegiem książkach. Autorskie ilustracje były ich integralną
częścią. Niektóre motywy znalazły swój autonomiczny byt w grafice i malarstwie.
Czasem było odwrotnie – książki ilustrował reprodukcjami własnych kompozycji.
Analizował relacje między odrębnymi dziedzinami sztuk. Szukając analogii
i sprzeczności między muzyką i malarstwem symbolicznie połączył dwie poetyki
w portrecie Chopina i Delacroix, starając się wiernie rozłożyć akcenty muzyczne
i obrazowe. W założeniu miał to być poemat, ale w ocenie autora za wiele w nim
chciał powiedzieć. Dużo wymagał od siebie. Był bezkompromisowy i rzadko
zadowolony z osiąganych rezultatów. Dylematem w odbiorze własnej sztuki
i współczesnej była dla niego techniczna strona tradycji, nieporównywalnie
wyższa. Zgłębiał więc z determinacją tę stronę swego malarstwa, pracując nad
środkami technicznymi. Dawną spontaniczność gestu, szeroko gęstą smugą farby
kreślone linie, zastąpił pracochłonną techniką laserunków. Ich wielokrotne
nałożenia ściemniały wprawdzie powierzchnię obrazów, ale też harmonizowały
płaszczyznę i nadawały efekt ściszonego, lirycznego nastroju, potęgowanego
dyskretnym prowadzeniem światła. Gama kolorystyczna oparta była na
subtelnych niuansach, ograniczona do złocistych i srebrzystych tonacji, dlatego
też rozdzielał okresy swojej twórczości na złoty i marmurowy. Gra światła i cienia
miała konsekwencje optyczno-kompozycyjne, wnosiła także wartości strukturalne
i ewokacje psychiczne. Szukał symetrycznych układów proporcji, wiążąc je nie
z geometrią a raczej ze stanem natury, przekładanym na wewnętrzny porządek
warstwy malarskiej. Do farby miał niemal mistyczny stosunek. Był świadom, że
jego obrazy są poza aktualnymi trendami: Refleksyjna i w coraz większym
stopniu autonomiczna postawa oddalała go coraz bardziej od własnego
środowiska. Nabierał przekonania pogłębiających się różnic w poglądach nie tylko
artystycznych.
Przyczyny wycofania się z życia publicznego były niewątpliwie złożone
i wielorakie. Nawarstwiały się latami wraz z narastającym także rozczarowaniem
sytuacją społeczno-polityczną kraju. Na bezpośrednią przyczynę rezygnacji
z funkcji rektora wskazuje zmianę, po wypadkach marcowych, Ustawy
o Szkolnictwie Wyższym, odbierającą uczelni dotychczasową autonomię.
Decyzja ta miała swoje konsekwencje. Utracił katedrę malarstwa, przesuwano go
na podrzędne stanowiska. Tracił także kontakty towarzyskie. Dotknął go boleśnie
ostracyzm najbliższego mu środowiska. Robiła się wokół niego próżnia. W końcu
od 1970 do przejścia na emeryturę, przez 20 lat, nie uczestniczył w Radach
Wydziału a w pracy dydaktycznej wyręczali go asystenci, mimo to nie stracił
pracy. Mając wsparcie w rodzinie skupił się wyłącznie na twórczości.
Osobiste wątki zawsze istniały w jego twórczości. Były to liczne portrety
najbliższych, wspólne śniadania. Teraz nabrały dla artysty szczególnego
znaczenia, zwłaszcza powracający temat wigilii. Na tym temacie prześledzić
można, jak zmieniała się stylistyka i środki wyrazu. Po części zmiana techniki
podyktowana jest faktem, że farby olejne zastąpione zostają akrylami. Znikają
efekty fakturowe. Te malowane w ostatnich latach, po 2000., wnoszą przede
wszystkim kolor; gama barw jest szersza, od tonów pełno brzmiących,
nasyconych po delikatne niuanse barwne, przy trudnym orkiestrowaniu
przeciwstawnych tonów ciepłych i zimnych. Wielość świateł, ich odbić określa
przestrzeń i substancję rzeczy. Czyni to strukturę malarską bogatą i jednocześnie
nasyca kompozycje aurą poezji, sublimującej postaci i wnętrze domu z tym
samym oknem, otwierającym widok na Gdańsk. W przeciwieństwie
do wcześniejszych kompozycji, gdzie wnętrze jest zaledwie sugerowane oknem,
w tych ostatnich zostaje doprecyzowane. Staje się przestrzenią zamkniętą,
wypełnioną licznymi domowymi, codziennymi sprzętami, które określają
atmosferę domu, pogodny, wysublimowany nastrój. Wnętrze domu malarza,
miejsce bezpiecznego azylu, gdzie codzienność splata się z twórczością, nabiera
w ostatnich obrazach Rajmunda Pietkiewicza szczególnej nobilitacji. Sztuka stała
się dla niego formą samoobrony, także aktem niezłomnej wiary w wartości
niezmienne. Wiele mówią o nim autoportrety, których namalował w ciągu swego
życia wiele. Prześledzić w nich możemy ewolucję artysty, widoczne przemiany
biologiczne, związane z upływem czasu. Charakterystyczne upozowanie, ułożenie
rąk, gest podpierający głowę i wyraz twarzy z nutą delikatnej ironii w kącikach
ust, sugerują dystansującą niezależność obserwatora.
Na przekór surowej autooceny, po latach niebytu, twórczość Rajmunda
Pietkiewicza, ocalała szczęśliwie przed nim samym,
dziś broni się sama.
Integralność indywidualnego przeżywania i emocjonalność widzenia, połączona
z intelektualną refleksją, czynią jego sztukę ważną w wymiarze ponadczasowym
i ponad lokalnym. Jest w nią wpisany dramat człowieka poszukującego,
zmierzającego z niezmiennym uporem do idealistycznie postawionego sobie celu,
którym była perfekcyjność i uniwersalna prawda artystyczna. I nie ma znaczenia,
czy cel osiągnął, ważny jest ślad tej drogi ze wszystkimi dręczącymi go
zwątpieniami, które czynią jego sztukę tak poruszającą. W jakimś sensie obrazy
Rajmunda Pietkiewicza, przeniknięte głęboką refleksją humanistyczną, są
materialnym znakiem czasu i okoliczności, w jakich żył. Prawdziwie mistrzowski,
rzadki już warsztat malarza, wpisuje jego sztukę w najwyższe wzorce malarstwa
europejskiego.
Wszystkie cytaty pochodzą z niepublikowanych wspomnień i opowiadań, pisanych
przez Rajmunda Pietkiewicza od 1970. Dzięki życzliwości rodziny zostały
udostępnione autorce.