Pobierz

Transkrypt

Pobierz
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym BezKartek.
Diabłu ogarek. Kolumna Zygmunta
Text copyright © 2013 by Konrad T. Lewandowski
This edition copyright © 2013 by Wydawnictwo RM
Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25
[email protected]
www.rm.com.pl
Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie
i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem
na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy.
ISBN 978-83-7243-959-8
ISBN 978-83-7773-060-7 (pdf)
ISBN 978-83-7773-059-1 (mobi)
ISBN 978-83-7773-058-4 (ePub)
Redaktor prowadzący: Justyna Mrowiec
Redakcja: AD VERBUM Iwona Kresak
Korekta: Beata Żmichowska
Skład i przygotowanie wersji elektronicznej: Marcin Fabijański
Ilustracja na okładce: Jakub Kasper
Wydanie I
Warszawa 2013
W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: [email protected]
Spis treści
1. Droga do Warszawy
2. Stołeczne plotki
3. Murzyńskie przedmurze
4. Namiestnik marszałkowski
5. Egzekucja
6. Plac bernardynek
7. Starcie czarownic
8. Mieszanka piorunująca
9. Dyspensa nuncjusza
10. Nie szczekaj, burku, na cudzym podwórku!
11. Pocałunek wiedźmy
12. Swąd i kołtuny
1
Droga do Warszawy
Wikielowie mieszkali w zrujnowanej kaplicy, tak starej, że chyba nawet przedchrześcijańskiej.
Jakie bóstwa tu czczono, nie wiadomo, gdyż nie ostały się żadne znaki ani figury, tylko nad
drzwiami jeszcze jakieś całkiem zatarte płaskorzeźby, na których zwierza od kwiatu nie sposób
już było odróżnić. Freski wewnątrz, jeśli były, pokryła dawno gruba skorupa brudu i sadzy.
Dach oraz część murów zapadły się przed wiekami i zastąpiono je niedbale położoną strzechą
tudzież deskami z powozów, wyłomy w murach zaś zalepiono po prostu gliną. Wszystkie
te restauracje liczyły sobie tyle lat, ile miała wnuczka gospodarzy, gdyż wcześniej rodzina
gnieździła się w krypcie pod kaplicą, nic sobie z braku wygód, a także i wygódki nie robiąc.
Dopiero żeby im małe dziecko nie zmarniało, dołożyli niejakich starań. Gospodarz sklecił coś
na kształt pieca, na którym się ciepłą strawę uwarzyć dało. Żeby było Anulkę czym karmić,
zaprowadzono w obejściu kozę i kuraki, o których wygody jednak nikomu już dbać się nie
chciało, więc dla bezpieczeństwa przed lisami ptaszyska nocowały przycupnięte na drzewach
niczym rodowite wrony.
Gochna na widok gościa czym prędzej zerwała garść pokrzywy i szałwii, wepchnęła to sobie
do ust i zaczęła zawzięcie przeżuwać. W ten sposób, przynajmniej we własnym mniemaniu,
uczyniła swój oddech znośniejszym dla osób postronnych. Woźny przez grzeczność temu nie
zaprzeczał. To i tak było wiele starania oraz dobrej woli ze strony istot nieznających pojęcia
przykrego zapachu. W domu Wikielów śmierdziało zwykle jak na trzydniowym pobojowisku –
szło wydzierżyć, zwłaszcza doświadczonemu żołnierzowi.
Mała Anulka na widok ojca chrzestnego pisnęła z radości i przybiegła się witać, rzucając
w kąt dotychczasową zabawę, polegającą na oplataniu kolorowymi wstążkami jakiejś starej,
nadgryzionej czaszki, pozostałości babcinego posiłku. Owe tasiemki, tak jak inne babskie
fintifluszki, dostarczali żydowscy przekupnie, którzy za zarobkiem docierali i tutaj.
Stanisław wręczył małej przygotowany zawczasu gościniec, to jest toruński piernik, w którym
dziewczynka natychmiast zatopiła ząbki. Łapczywie i głęboko, sposobem niechybnie
podpatrzonym u matuli, która dla szpiku najgrubsze końskie i wołowe gnaty chrupała jak
orzechy laskowe.
– Podziękować wpierw wypada! – zrugała córkę Kaśka, wychylając się z wejścia
do rodzinnej kaplicy. Strzyga przemawiała głosem jakby z dna głębokiej beczki, tonem iście
basowym, acz o dziwo jej płeć niewieścią wciąż dało się po brzmieniu poznać.
– Ełękłuę...! – oznajmiła mała z pełnymi ustami.
– Na zdrowie – Stanisław pogładził ją po głowie.
– Zachodźcie! Zachodźcie! – zaprosiła życzliwie strzyga. – Już miętę zaparzam!
Zaraz za progiem woźny omal nie wpadł na zawieszony u sufitu barani szkielet, nie do końca
wytrybowany z nadpsutego mięsa, które świeciło w mroku niebieskawą, fosforyczną poświatą
rozkładu. Była to zarazem spiżarnia i lampa gospodarzy. Ochędostwo w rozumieniu familii
Wikielów polegało na tym, że w domu nigdy nie trzymało się ludzkich kości. Wszystko inne poza
tym mogło być.
Generalnie wnętrze domostwa wyglądało jak lamus, w którym wybuchła bomba
Wouwermana. Nie robiono żadnej różnicy pomiędzy meblami a zapasem drewna na opał.
Uczynny gospodarz prędko zaimprowizował dla Stanisława coś na kształt ławy blisko pieca,
na którym Kaśka parzyła miętę. Gorący napój z tego ziela był jedynym posiłkiem, który można
było tutaj spożywać bez obawy przenicowania żołądka. Aplikant na samobójcę mógł się skusić
na pierogi z baraniną. Ciekawa rzecz, ale mała Wikielówna nigdy nie chorowała. To dziecko
z nawyknienia pewnie i jad trupi mogłoby jeść łyżkami.
Zważywszy na okoliczności, należało się spodziewać, że napar z mięty zostanie podany
raczej w ludzkich czerepach, ale to były całkiem porządne, szkliwione gliniane kubki, ma się
rozumieć od żydowskich handlarzy. Pan i pani domu popijali z gościem miętę dla towarzystwa,
udając, że im smakuje. Uśmiechali się jak zwykle, serdecznie i szeroko. Stara Wikielowa swoim
zwyczajem rozgadała się o tym, cóż to ostatnio pod okolicznymi szubienicami się przydarzyło,
zwykła bowiem skwapliwie asystować przy każdym wieszaniu, szacując smakowitość
przyszłego pokarmu. Jeden bezczelny złodziej szczególnie przypadł jej do gustu.
– Kiedy mu jegomość suspensor stryk na szyję wkładał – opowiadała żywo – ten ci do niego
z taką wyrwał się pretensją: „Delikatniej, chamie! Chcesz mnie udusić aby?!”. Wszyscyśmy się
jak stali uśmiali... A skoro taka w nim fantazja, mózg na pewno delikates będzie! – zakończyła
rozmarzona ghulica.
Stanisław uśmiechnął się półgębkiem dla porządku.
Gospodarz z kolei zawsze chętnie słuchał o wydarzeniach w ludzkim świecie. Starego
wampira osobliwie bawiły opowieści o Niemcach oraz ich zamiłowaniu do porządku i czystości.
Była to dla niego egzotyka co się zowie, większa od chińskiej. Pojęcie brudu Wikiel uważał
za całkowicie niedorzeczne, wszak wszystko jest naturą! Był pewien, że owa niemiecka
czystość zabiłaby jego wnuczkę w okamgnieniu, i przypuszczał też, że cała ta tocząca Rzeszę,
niekończąca się wojna wzięła się od nadmiaru gorącej wilgoci w głowach. I kto wie, czy nie miał
racji...? Dziś jednak jakoś nie znać po nim zwyczajnej wesołości. Widać było, że ma
zmartwienie.
– A cóż to wam dopiekło? – zapytał wprost Stanisław.
Wampir zmarkotniał całkiem, załamał czarne ręce i milczał dłuższą chwilę.
– Chutlichy pomordowane – oznajmił wreszcie.
Gospodarz miał na myśli swoich nieludzkich sąsiadów, mieszkających w bliżej nieokreślonym
miejscu, chyba już całkiem poza wszelkim znanym kosmosem, acz jednak ciągle jeszcze
z Mazowszem jakoś skomunikowanym. Trafić do ich sadyby tylko sam Wikiel umiał. Stanisław
widział kiedyś jednego Chutlicha, z daleka i po ciemku, ale wolałby nie oglądać go lepiej,
a najchętniej wcale. Ten ci już bowiem w niczym człowieka nie przypominał, tylko jakby
przerośnięty krzew sitowia z gąszczem wijących się wąsów i łap z mnóstwem stawów jak
u raka. Ślepia zaś na czółkach, ślimaczą modą, lub coś w tym rodzaju. Widok ów tak wpijał się
w pamięć, nie dawał o sobie zapomnieć i nieodmiennie powracał w koszmarnych snach,
aczkolwiek Chutlichowie też rozmyślnie nikomu nigdy krzywdy nie czynili. Wiedząc, do jakich
to palpitacji ludzkie umysły swym wyglądem doprowadzają, starali się nikomu na oczy nie
pokazywać. Żyli na swój sposób poczciwie, z pracy własnej, trudniąc się dobywaniem piasku
szklarskiego, ponoć bardzo zacnego, z rzadkimi minerałami, od których po wytopieniu
przepiękne kolory szklanic, dzbanów i witraży powstawały. Worki owego piasku odbierał
od nich Wikiel i przedawał dalej znajomym Żydkom, którzy go na koniec dostarczali hutnikom
szkła praktykującym w okolicach Wołumina, skąd wyroby uchodziły w Warszawie i Lwowie
za szkła weneckie. Tak wmawiano wielkim panom, którzy wszelkim krajowym rękodziełem
wielce się brzydzili. Wszakże teraz oto najważniejsi dostawcy surowca przepadli...
– Jakże to się stało? – zagadnął woźny, zastanawiając się, czy byłaby tu podstawa
do wszczęcia formalnej instygacji. Chutlichy może i nie ludzie, ale jak by nie patrzeć, poddanymi
Korony Polskiej byli dobrymi.
– Poszedł ja do nich po piach, jak było umówione, i zastał wszystkie rozsiekane na drobne
flaki – oznajmił Wikiel. – Kto i kiedy to uczynił, dojść nie zdołałem.
– Rozsiekanych? – upewnił się Stanisław. – Od szabel?
– Może i od szabel – skinął głową wampir. – Srebrnych śrucin też się w nich dopatrzyłem.
W tym zaś rzecz, że tak sobie w kościach czuję, że my tu będziem zaraz następne...
Przeczuciom Wikiela zawsze należało wierzyć. On nieomylnie wiedział, kiedy ktoś chciał
do jego zagajnika wejść, i od razu wychodził przybyszowi na spotkanie. Z uśmiechem szczerym
na gębie albo czym ciężkim w garści, zależnie od intencji obcego wędrowca.
– Kiedy to?
– Dziś nocą.
Noc w tutejszych warunkach była pojęciem względnym. Była to pora, kiedy Anula spała.
Można było tylko suponować, że dziecko czuło senność wtedy, kiedy inni ludzie.
– I cóż zamierzacie?
– Odejdziem póki co.
– Nie szkoda wam swojskich śmieci?
– Żal jest, ale sam im nie poradzę – westchnął ciężko wampir.
– A gdybym pomógł?
– To powinno ujść.
– Więc pomogę! – zdecydował Stanisław. – Dobrze byłoby którego żywcem wziąć
i wybadać, co za ptak i kto tu go nasłał...
Pogadali jeszcze godzinę, co w świecie słychać, po czym zaczęli się sposobić do bitki ze
zbójami. Stanisław przygotował krócice, półhak, a do tego kordelas, swój sławny mały cep
i nadziak, który specjalnie na wyprawę do stolicy zabrał. Ten ostatni oręż samym swoim
złowrogim wyglądem skutecznie odstraszał wszelkiej maści szelmy i pozwalał unikać zaczepki,
do jakich łatwo przychodziło wobec szlachcica, który z racji starożytnego rodowego zwyczaju
szabli zażywał tylko na sprawiedliwej wojnie pro fide, lege et rege, czyli na co dzień nie nosił.
Wikiel zaopatrzył się w ułomek dyszla, okuty na jednym końcu poskręcanym resorem
od karety. Jego baba miała zamiar po prostu rzucać w napastników kawałami żelaza,
uprzednio ośliniwszy je obficie, co bynajmniej nie było żartem. Poniew aż łatwo dało się
zgadnąć, że jeśli ich przeciwnicy zdołają wedrzeć się do zagajnika, to polezą prosto do domu,
więc Kaśka z dzieckiem zamyśliła ukryć się w którymś z wraków, gdzie trzeba by ich szukać
niczym w jakim labiryncie. Zapytana o broń, tylko się szeroko wyszczerzyła. Pazurów
powszechnie strzygom przypisywanych nie miała, jedynie zwykłe dłonie, ale gołymi palcami
potrafiła odrywać surowe mięso od kości, ścięgna targać jak sznurki oraz rozdzierać puklerze.
Stanisław na własne oczy to widział. Należało się jednak spodziewać, że postrzał srebrną kulą
te nadzwyczajne siły od razu jej odbierze.
Woźny i wampir zasadzili się na skraju zagajnika, w miejscu wybranym przez gospodarza.
Nie było tu porządnego gąszczu, tylko kilka drzew dość grubych, aby się za nie schować.
Krzaków też niewiele, ot, wszystkiego parę jałowców. Gdyby mrok był głębszy, najlepiej
ciemność jak w nowiu, to by uszło, tak zaś stali nieomal na widoku w tej trwającej tu odwiecznie
szarówce przed świtaniem, które nigdy nie nadchodziło. Przed nimi zaś wznosiła się lekko
pochylona w ich stronę połać zakrzaczonych mazowieckich nieużytków. W tych chaszczach
z powodzeniem mogła zapaść cała nieprzyjacielska rota.
Stanisław nie wątpił w niezachwiane przekonanie swojego towarzysza, że napastnicy nadejdą
właśnie z tego kierunku, ale zaniepokoił go ewidentny brak obeznania wampira z podstawami
żołnierskiego rzemiosła. Propozycję, aby ściągnąć tu jakiś wóz, przewrócić go na bok i tak
przysposobić jaką solidniejszą fortalicję, Wikiel zbył wzruszeniem ramion. Gdyby przeciwników
pojawiło się zbyt wielu, to oni musieliby się prędko cofnąć w głąb zagajnika, czyli oddać zbyt
łatwo pierwszą linię obrony.
Gospodarz miał jednak własny pomysł na odparcie napaści, a polegał on na wykorzystaniu
tutejszego niedostatku światła, który powodował łudzenie ludzkiego oka, niezdolnego w tych
warunkach prawidłowo określać miary wysokości i odległości przedmiotów.
– Wyjdźże dwieście kroków w te pole, potem się obejrzyj znienacka, a sam się o tym
przekonasz – odpowiedział wampir na nagabywanie o szaniec. Po czym dodał: – Zdążysz
jeszcze się wrócić.
By skrócić nużące oczekiwanie, Stanisław przystał na to chętnie. Wyszedł z zagajnika, ruszył
przed siebie i oddaliwszy się, ile było umówione, zrobił nagły w tył zwrot.
Wrażenie w rzeczy samej dech mu w piersiach zaparło.
Wikiel stojący na skraju lasu był teraz równy wzrostem drzewom. Podniósł powoli pałkę
i woźny mógłby przysiąc na najświętsze relikwie, że przyszło mu stanąć naprzeciw
prawdziwego olbrzyma z maczugą.
– Podejdź teraz ku mnie powoli, a nie spuszczaj mnie z oczu! – zawołał wampir z oddali.
Stanisław zrobił, co mu kazano. W miarę jak zbliżał się z powrotem do zagajnika, Wikiel
stopniowo malał, aż nagle osiągnął swój zwykły wzrost, gdy umysł woźnego odgadł nareszcie
prawidłową perspektywę.
– I co...? – zachichotał rozbawiony wampir. – Chytra sztuczka tak po prawdzie, co nie?
– Chytra – przyznał woźny, drapiąc się w głowę. Jeszcze czegoś takiego na własne oczy nie
oglądał, acz wpadło kiedyś mu w ucho, że takie zjawiska w istocie bywają widywane
gdzieniegdzie u schyłku lub w zaraniu dnia.
– Jak naprzeciw nim wyjdą dwa olbrzymy, tamci zaraz narobią w gacie! – cieszył się
gospodarz. – A jeśli bedom strzelać, to w górę, nam nad głowami.
Znajomości własnego terenu oraz jego osobliwości nie można było wampirowi odmówić, ale
co szaniec, to jednak szaniec!
Stanisław nie zdążył już zgłosić obiekcji. Wtem powietrze pięćdziesiąt kroków od nich
zaskwierczało gwałtownie od ogni świętego Elma, które pęczkami trysnęły z pustki. Nim zdążyli
się zdziwić, z rozdartej przestrzeni wypadło pół tuzina grasantów z rusznicami w garściach.
W tle za nimi na chwilę mignął widok jakiejś jasno oświetlonej izby. Szczegółów żadnych woźny
dojrzeć nie zdążył. Uwagę jego przyciągnęła zafrasowana mina Wikiela.
– Za blisko od lasa wyszli... – stwierdził markotnie wampir.
Stanisław domyślił się, że ze sztuczki z oszukiwaniem perspektywy wyszły im nici. Mieli
zatem pecha na dobry wieczór!
– Trzeba nam do tyłu! – oznajmił gospodarz.
– Za wcześnie! – syknął zirytowany woźny, ściągając półhak z pleców.
Tamci dostrzegli ruch między drzewami i wypalili od razu salwą ze wszystkich luf, przystając
lub przyklękając na jedno kolano. Ich pociski zaświstały między drzewami, zadudniły po pniach
oraz wrakach w głębi zagajnika. Brzęknęła kryształowa szybka w resztkach jakiejś karocy.
Jak pech, to pech!
Stanisław dostał kulę, nim zdążył wystrzelić. Rzuciło nim w bok, zatoczył się na mięknących
nogach. Miast składać się do strzału, musiał przytrzymać się najbliższej sosny, by nie upaść,
broń wypadła mu z ręki. Uderzenie i wstrząs zamroczyły go, na razie nie czuł bólu.
Gdzie go trafili? To było w tej chwili najważniejsze pytanie. W uszach mu szumiało, należało
się skupić... Odetchnął głębiej, chrząknął i przełknął ślinę. Nie poczuł smaku krwi, zatem chyba
nie w płuco... Łomot serca słyszał wyraźnie w skroniach, zatem w serce też nie... Lodowatą
zgrozą przejęła go myśl, że może w takim razie w brzuch... Wciągnął zatem głęboko żywot
i znów wydął, ale nic go nie zapiekło ani nie zemdliło, a więc raczej nie w brzuch... Skoro ustał,
nogi i biodra też na pewno musiały być zdrowe...
Dopiero teraz poczuł wilgoć pod prawą pachą. Mokre ciepło przesuwało się w dół, po boku...
Blisko źródła krwawienia biegła tętnica, ale gdyby ją przerwało, powinno przecież chlustać dużo
bardziej... Woźny najpierw poruszył palcami prawej dłoni – miał w nich czucie i władzę. Łokieć
też funkcjonował. Dopiero kiedy podniósł wyżej całe ramię, zaćmiło go ostrym bólem.
Kula weszła zatem pod pachę, to pewne. W tym momencie Stanisław dostrzegł bruzdę
w korze drzewa tuż obok, wyrytą dokładnie na wysokości jego rany i zrozumiał, że dostał
rykoszetem odbitym od pnia. Szczęście w nieszczęściu, że pocisk nie uderzył z całym impetem,
bo jak nic połamałby mu żebra, tak zaś na nich się tylko zatrzymał... Teraz woźny poczuł,
że jakaś twarda grula uwiera go nieprzyjemnie gdzieś pod prawą łopatką, a więc to tam utkwiła
ta cholera jedna!
Ból spod pachy zaczął promieniować na plecy. Stanisław zacisnął zęby i podniósł półhak.
Skoro prawa ręka była dość sprawna, odwiódł kurek, przycisnął kolbę do obojczyka, a policzek
do kolby.
Tamci nie ruszyli do ataku po pierwszej salwie. Rozumnie, ale gdyby zaryzykowali, victoriajuż
byłaby ich. Na razie zasłonięci przez dym ładowali flinty, sposobiąc się do drugiej salwy. Nie
przerwali nabijania, kiedy jeden z nich padł na plecy po celnym, choć spóźnionym strzale
woźnego. Tylko podnieśli głowy, zapamiętując miejsce, skąd dano do nich ognia. Byle hultaje
nie zachowaliby tyle zimnej krwi, zatem nie z pierwszymi lepszymi opryszkami była ta sprawa.
Kiedy odrzut broni uraził zraniony bark, Stanisław nie zdołał powstrzymać jęku bólu. Wikiel
natychmiast przybiegł mu z pomocą, ale poczuwszy zapach świeżej krwi, stanął
skonsternowany, zaczął cmokać i mlaskać mimo woli. Jeszcze tylko tego brakowało, aby
wampir nie zdołał się opanować... Jednak zdołał. Nie był z tych, co się nie miarkują,
bo na takich już dawno temu znalazły się osikowe kołki. Wikiel zaszedł woźnego od zdrowego
boku, wsparł go własnym barkiem i zaczął odprowadzać w głąb zagajnika.
– Mówiłem ja, ażeby się cofnąć! – mruknął z przyganą pod adresem szlachcica. – Nie byłoby
przykrości...
Ból oraz irytacja sprawiły, że Stanisław nie skomentował. Nie pora była teraz na wykłady
o sztuce fortyfikacji!
Przeciwnicy dostrzegli ich, a że jeszcze nie mieli gotowych strzelb, chwycili za pistolety.
Pięćdziesiąt kroków stanowiło granicę skutecznego strzału z krócicy, woźny i wampir znajdowali
się tuż za nią. Wokół znów zaświstały srebrne kule. Obsypały ich kawałki rozpryskującej się
kory, odstrzelone gałązki i igliwie. Szczęściem grad pocisków tym razem przeszedł bokiem. By
trafić z pistoletu na taki dystans, należało naprawdę dobrze wymierzyć, a tamci strzelali
w pośpiechu.
Wikiel odholował Stanisława za leżącą na boku kolaskę bez kół, której nadłamana podłoga
wydawała się jednak jeszcze dość solidna, by zatrzymać kule. Zostawiwszy rannego
towarzysza w bezpiecznej kryjówce, wampir przepadł gdzieś wśród plam i smug cieni.
Przerwa nastała teraz dłuższa, gdyż napastnicy przed wkroczeniem do zagajnika postanowili
nabić wszystkie swoje rury. Stanisław wykorzystał ten czas, by samemu się ogarnąć.
W kieszeni spodni miał czystą chustę, którą wcisnął sobie pod zranioną pachę, po czym
szczelnie dopiął żupan, aby improwizowany opatrunek lepiej się trzymał. Wziął parę głębszych
oddechów, zapanował nad bólem i zaczął szykować broń. Podczas rejterady niczego nie zgubił,
ale półhaka nie był już w stanie ponownie załadować, gdyż potrzebował do tego pewnego
chwytu obu dłoni, zwłaszcza podczas przepychania kuli przez gwinty. Zostały mu więc
w praktyce dwie nabite krócice. Nadziakiem od biedy mógł walczyć lewą ręką, ale lepiej było
na nim tylko się wspierać. Najmądrzej zaś uznać rzetelną prawdę, że imć pan Lawendowski
został już wyeliminowany z dalszej walki. Od biedy mógł się tu jeszcze bronić, natomiast
o ataku i jakiejkolwiek walce wręcz absolutnie nie mogło być mowy. Sytuację komplikował fakt,
że Wikiel oddalił się bez słowa, nie uzgodniwszy z nim wcześniej żadnego planu. Walczyli zatem
iście po polsku na „jakoś to będzie”...
Nie pora wyrzekać! Stanisław odciągnął kurek krócicy, chwycił ją oburącz i przyklęknąwszy
za swoją osłoną, znieruchomiał, mierząc lufą w mrok.
Tamci weszli między drzewa ostrożnie, luźnym szeregiem, osłaniając się wzajemnie, czujni
na każdy ruch i szelest. Powoli zbliżali się wprost do kryjówki woźnego.
Stanisław podpuścił ich na dziesięć kroków i kiedy herszt zbójów odezwał się, by wydać jakiś
rozkaz, woźny wypalił mu prosto w gadającą gębę. W następnej chwili padł brzuchem
na ziemię, a kule tamtych rozniosły jego osłonę w wióry i drzazgi. Zdezelowana bryczka okazała
się znacznie mniej solidna, niż wyglądała, czego po ciemku nie sposób było stwierdzić.
Wiedział, że teraz go obejdą i obskoczą z dwóch stron, więc nie bacząc na ból, Stanisław
przetoczył się na plecy, po czym wymierzył drugi pistolet w górę oraz przed siebie. Kalkulacja
była prosta – jeżeli pokaże się jeden zbój, będzie dobrze, jeżeli dwóch naraz, to już po panu
woźnym trybunalskim!
Z prawej zamajaczył jakiś ruch, więc szlachcic skierował broń w tamtą stronę i na tym skupił
całą uwagę. Tymczasem napastnik bezszelestnie wyskoczył z lewej i nacisnął cyngiel, zanim
Stanisław zdążył zareagować.
Wystrzał spalił na panewce... Bóg łaskaw! Czerwony błysk prochu oświetlił na mgnienie oka
wykrzywioną nienawistnie mordę zbira. Niedoszły zabójca zaklął po niemiecku i cofnął się
w cień równie szybko, jak się pojawił. Ten z prawej zaś zapewne nie widział dobrze leżącego
na ziemi woźnego, więc podszedł bliżej i to go zgubiło. Wikiel doskoczył doń zza drzewa
i wyrżnął swoją pałą na odlew po krzyżu z taką mocą, że przeciwnik aż się złamał do tyłu przez
plecy. Rozdygotany skowyt rannego odbił się po zagajniku ponurym echem. Zawodzący zbój
próbował jeszcze odpełznąć, wlokąc za sobą bezwładne nogi. Wampir poprawił mu przez łeb,
z którego zostały tylko bezkształtne farfocle.
Stanisław zebrał siły, zwłaszcza całą swoją odporność na ból, i poderwał się na równe nogi,
by ostatnią kulę zużyć na obronę towarzysza, który przed chwilą ocalił mu życie. Zaciskając
zęby, woźny wychylił się zza szczątków kolasy i ocenił sytuację.
Dwóch napastników stało nad siedzącym na ziemi hersztem, który trzymał się
za pogruchotaną szczękę i coś bełkotał. Zdaje się, wystrzelili już wszystkie lufy, więc na razie
Wikiel był bezpieczny. Na zdrowy rozum wampir powinien był teraz rzucić się na nich,
korzystając z okazji, ale on z sobie tylko znanych powodów wolał się im tylko bezczynnie
przyglądać. Pewnie uśmiechał się przy tym z właściwą sobie lekko kpiącą nonszalancją. Trzeci
napastnik, ten od niewypału, skulony, usiłował po ciemku przeczyścić zapał rusznicy i podsypać
panewkę.
Zranienie przywódcy rozstrzygnęło starcie. Herszt miał już dość bitki, a pozostali nie chcieli
wojować bez niego. Napotkany opór okazał się dla nich zbyt silny. Zanim więc Stanisław
zdecydował się wybrać sobie cel, tamci, chwyciwszy za ramiona rannego kamrata, zaczęli
pospiesznie wycofywać się z zagajnika. Teraz dopiero poleciał ku nim kawał złomu, rzucony
z boku przez Gochnę. Trafiła, sądząc po plugawym wrzasku, ale nie powaliła, więc nie
wiadomo, który z nich oberwał. Ghulica osiągnęła jednak tyle, że teraz napastnicy rzucili się
do ucieczki.
2
Stołeczne plotki
3
Murzyńskie przedmurze
4
Namiestnik marszałkowski
5
Egzekucja
6
Plac bernardynek
7
Starcie czarownic
8
Mieszanka piorunująca
9
Dyspensa nuncjusza
10
Nie szczekaj, burku, na cudzym podwórku!
11
Pocałunek wiedźmy
12
Swąd i kołtuny
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym BezKartek.

Podobne dokumenty