Zwykłe ciasto z rodzynkami
Transkrypt
Zwykłe ciasto z rodzynkami
Anatol Ulman Zwykłe ciasto z rodzynkami Teoretycznie rzecz biorąc wydarzenie jest dosyć duże. Te dwa tomy opowiadań belgijskich. Tomy nabite ilością. Dosyć sprawiedliwą, gdyż jedna książka zawiera w sobie twórczość Wallonów, a druga Flamandów. Więc prezentowane utwory z dwu kultur małego państwa, wytłumaczone z tyluż języków: francuskiego i holenderskiego. Jako że podobnego wydawnictwa dotyczącego literatury Belgów nie przypominam sobie, wydarzenie jest dosyć duże. I łatwo tę dużość uzasadnić szeregiem wzruszających banałów. No bo przybliża się jednemu narodowi literackie perełki drugiego. Ukazując szeroki wachlarz autorów i utworów daje się nam wgląd w belgijskie dokonania w tym zakresiei możliwość ich podziwiania. Ładuje się też nam nad Wisłę oryginalny punkt widzenia spraw ludzkich, przedstawia nietutejsze tło obyczajowe, formalne zdobycze zachodniej literatury współczesnej. Bowiem zawarte w tomach opowiadania są bez wyjątku współczesne, jeśli za współczesność wziąć nasz wiek dwudziesty, atomowy. Zanim jednak wyrażę mniej teoretyczne spostrzeżenie, zaniedbam pewien problem, któremu z reguły poświęca się najwięcej czasu, gdy mowa o piśmiennictwie Belgów. To znaczy problem, czy literatura belgijska w ogóle istnieje, jako że to dwa języki, bo belgijskiego nie ma. Nie będziemy sobie tym zawracali głowy, gdyż w tłumaczonych opowiadaniach nie da się zgadnąć wallońskie li to czy flamandzkie. Te dwa tomy utworów są takie podobne, że spór musi wygasnąć. Kiedy się dostarcza czytelnikowi podobne wybory, jak przedstawiane, ma on prawo sądzić, że ten, kto je zrobił, złożył utwory reprezentatywne, najlepsze, charakterystyczne dla tendencji, słowem znaczące. Na ich bowiem podstawie wielu wyrabiać sobie będzie sąd o całości współczesnej kultury Belgów. Bez kłótni, że tego i owego pisarza zamieszczono w antologii, a drugiego nie, choć zasługiwał, przyznaję, że w zasadzie nazwiska twórców głośnych z różnych względów pominięte nie zostały, a pomniejszym nie poskąpiono miejsca. Z grubsza więc selekcja wydaje się trafna. Z grubsza. I właśnie, skoro dobór opowiadań uzasadniony, to wydarzenie, jakie stanowi ta publikacja, nie jest duże, bowiem w obydwu książkach niewiele specjalnie szczególnego, zwłaszcza odkrywczego formalnie, bowiem w znanych zawiłościach losów ludzkich trudno coś nowego naplątać. Więc najpierw o tomie wallońskim. Do formalnego potraktowania obydwu książek osobno skłania sam wydawca, który na każdą wyznaczył osobną cenę, żeby te trzysta trzydzieści złotych razem wydawało się mniej. A może by tak jakąś kwotę w dewizach wyznaczyć za obwolutę, bo też osobna?! Pierwsze spostrzeżenie po przebrnięciu przez tom, że mało w nim tej właśnie francuskojęzycznej Belgii. Poza trzema opowiadaniami, które malują życie mieszkańców wsi i szczegół obyczajowy jest tu wyróżnikiem z reszty świata, pozostałe utwory mogłyby prezentować średniej miary piśmiennictwo z jakiegokolwiek kraju europejskiego, to jest zachodniego. Owe wiejskie opowiadania są zresztą najlepsze (Czerwone gody Eekhouda, Śmierć Turluza De Bocka, Kordelia Mallet-Joris), co zawdzięczają naturalistycznemu podejściu do tematu, drapieżności w malowaniu ludzi i wspaniałemu bogatemu językowi używanemu z rozwagą. Pierwsze daje historię belgijskiego chłopskiego Don Juana, drugie maluje śmierć myśliwego z blankaertskich bagien, a trzecie jest okrutnym sprawozdaniem o moralności prowincjonalnych dewotów. Inne trzy utwory łączy temat fantastyczny i dobry, europejski poziom literacki, chociaż najsłabsze jest opowiadanko autora najsłynniejszego, to jest Michaela de Ghelderode Kolekcjoner relikwii. Pomysłowe natomiast Czarne światło Alberta Ayguesparse o żyjącej fotografii odbijającej stojącą rzeczywistość hiszpańskiego miasteczka, oraz Odpływ Jacquesa Sternberga, rzetelnie zrobiona chłodna impresja o spotkaniu ze śmiercią w postaci kobiety z zimnej plaży. Reszta czyli jeszcze osiem opowiadań to kawałki z typu tych, które się zapomina po przeczytaniu, gdyż nic na dnie duszy nie zostaje po ich zaliczeniu, nic z zachwytów estetycznych, nic z zadziwienia wielkością lub nędzą świata, w tym wypadku belgijskiego. Może jeszcze na rzecz dobrej opinii dałoby się ocalić Odległości Marcela Thiry – rzecz usiłującą odkrywczo potraktować temat przestrzeni w utworze literackim – oraz Mój stół Huberta Juin – o sile wynikającej ze świadomości posiadania przodków („Życie i śmierć to dwa oblicza dziadkowego stołu. Przyjemności i lęk dwie jego propozycje”). Pozostałych sześć opowiadań znalazło się w tomie pierwszym przez omyłkę, albo żeby Belgom zrobić przykrość. Utworów autorów z Flandrii (w sensie używanego języka) jest w tomie drugim dwadzieścia trzy. Tematycznie rzecz biorąc różnią się one od poprzednich. Przede wszystkim nasyceniem problematyką społeczną. Czyżby Flamandowie bardziej wyróżniali zagadnienia socjologiczne oraz obrazki nędzy klasowej? Opowiadania te są z reguły literacko słabe. Takim mizernym utworem o beznadziejnej pracy budowlańców w kapitalizmie tom się zaczyna (Wypadek Streuvelsa). Potem jest utwór Tankowiec, w którym Willem Elsschot dowodzi, że wojna przynosi kapitalistom zyski, więc ją bardzo aprobują). Widocznie lepsze jest robienie wojen z innych powodów. Bezsens urzędniczego życia ukazany został w utworze Kuracja aspiryną Gerarda Walschapa. W Człowieku z Polski Josa Vandeloo, w którym bohaterem jest oczywiście Jerzy Kowalski pracujący w belgijskiej kopalni, autor dowodzi, że oficerowie otrzymują większą emeryturę niż górnicy, o czym raczej wiadomo nie tylko w Belgii (utwór prosi się nachalnie o etykietę socrealizmu). Słuszność przedstawionych problemów nie ratuje wartości tych opowiadań. No bo takie dziełko jak Woda Geeraertsa, z którego wynika, że biali są świniami w stosunku do Murzynek, i to ładnych, po prostu razi melodramatycznym dydaktyzmem, choć oczywiście potępiam drańską rasę, do której przypadkowo należę. Na tle tym wyróżnia się opowiadanie Wspomnienia małego chłopca, które czytelnikowi polskiemu daje przynajmniej możliwość poznania proletariackiej Belgii w okresie drugiej wojny. Co tu gadać, w tomie znajdują się tylko trzy opowiadania na poziomie, na którym należy prezentować nieznaną bliżej literaturę. Znakomity, znany naszemu czytelnikowi z prasy utwór Beneluks – wysoka koniunktura Hugo Raesa, rzecz o eutanazji w tak luksusowych warunkach, że staruszkom warto umierać (dziełko o wymowie społecznej również, ale jak zrobione!). Potem świetne jest opowiadanie obyczajowe Człowiek w olbrzymie Paula Snoeka (o tradycjach belgijskich coś nieznanego nam, a zarazem forma wspaniała) oraz jeszcze lepsza Spowiedź w barze „Holandia” where jolly fellows congregate Marnixa Gijsena (literatura z szerokim oddechem, bardzo amerykańska w wykonaniu, o problematyce związanej z bezrozumną nienawiścią do ludzi i zwierząt). Książka zawiera także dwa opowiadania fantastyczne, lecz mniejszej wagi estetycznej: tragiczną Grającą szafę Maurice'a D'Haese, zepsutą zakończeniem, i wartościowszy utwór Huberta Lampo Deszcz i światło gazowych lamp. Pozostałe natomiast opowiadania raczej są bez wyrazu. Sporo w nich udziwnień nie służących niczemu, bo nawet rozrywce czy żartowi. Pytać więc można głośno: dlaczego to takie nudne, skoro takie drogie? Gdyby szukać przyczyny głównej, dla której obydwa tomy nie są pożądanym wydarzeniem literackim, tylko zwykłym, często niedobrym ciastem ze smacznymi rodzynkami, odpowiedź bardzo prosta: autorzy, jakich utwory zamieszczono w wyborze, nie należą do najmłodszych, bo z reguły liczą sobie powyżej pięćdziesięciu lat obecnie, a często urodzili się w wieku zeszłym. Wydawnictwo więc prezentuje literaturę staroświecką nieco. Mogłaby ona być też dobra, ale nie jest. I w sumie nie wiadomo, czy specjalnie wybrano opowiadania dosyć nijakie, albo czy może Belgowie wyłącznie takie piszą, albo ktoś z idiotycznych powodów przesolił to belgijskie ciasto. Z rodzynkami oczywiście. Znad Skaldy i Mozy Antologia opowiadań belgijskich Warszawa 1983 PIW Nowe Książki, nr 2/1984