fragment

Transkrypt

fragment
fragment
Z języka angielskiego przełożył
Marek Fedyszak
prolog
Kyle Rossetti poczuł, jak igła przebija mu skórę i wnika głęboko w krzyż.
Znowu.
Ból był niesamowity. Elektryzujący spazm przebiegł przez jego
nogi, ale taśma instalacyjna, którą był mocno przywiązany do metalowego stołu, sprawiła, że gwałtowna fala pulsującego bólu odbijała
się od kości i wracała na powierzchnię skóry – tak przynajmniej to
odczuwał.
W końcu, na szczęście, udręka ustała.
– Jak bardzo jesteś przywiązany do myśli, że możesz, powiedzmy, biegać?
Te słowa padły z ust stojącego tuż za nim mężczyzny. Rossetti nie wiedział o swoim porywaczu nic poza tym, że jest mężczyzną.
Ponieważ jego wzrok nawet na chwilę nie spoczął na twarzy oprawcy,
Rossetti nie miał pojęcia, jak on wygląda. Głos mężczyzny był bezbarwny i spokojny, ale pełen zdecydowania. Akcent zdradzał jedynie
to, że jest Amerykaninem lub przynajmniej mieszkał w Ameryce niemal całe życie. Rossetti pokręcił głową – a raczej zrobiłby to, gdyby
nie taśma, która krępowała mu ruchy – i bezgłośnie przeklinał samego siebie. Ten facet mógł oczywiście być skądkolwiek. Skądkolwiek.
– Zapewniam cię, że trwały uraz neurologiczny to rzadkość…
przynajmniej wówczas, gdy igłę wbija lekarz. Ja nim, niestety, nie je7
stem. Zdrętwienie, mrowienie lub ból… mogą być normalnymi skutkami ubocznymi tego, co robię. Jednak to wszystko może wskazywać
na nieodwracalne, trwałe uszkodzenie. Tak naprawdę nigdy nie wiadomo. Chyba że chce się do niego doprowadzić.
Rossetti zrozumiał już przewrotną logikę, kryjącą się za tym
szczególnie wynaturzonym sposobem zadawania tortur. Ofiara zawsze instynktownie się szamocze, robi absolutnie wszystko, żeby uniknąć źródła bólu. Z siedmiocentymetrową igłą wetkniętą w kręgosłup
człowiek zrobi właściwie wszystko, co może, by pozostać w zupełnym
bezruchu, co oznacza, że nie będzie się szamotał i nawet nie pomyśli
o próbie uwolnienia się, choćby to było możliwe.
Przy założeniu, że mógłby pozostać w bezruchu i nie reagować
na potworny piekący ból w całym ciele.
Pot, który spłynął po tułowiu Rossettiego, był zimny i lepki. Jakby to sam strach sączył się z porów w skórze.
– Zapytam jeszcze raz i jeśli nie usłyszę pełnej i szczegółowej odpowiedzi, zamknę oczy i zacznę poruszać igłą. Wtedy obaj będziemy
zdani na łaskę siły, która panuje nad chaosem wszechświata.
Rossetti odetchnął głęboko.
W żadnym razie nie był mięczakiem. Relacjonował wiele wojen,
w tym wojnę w Afganistanie, gdzie spędził pięć miesięcy w szeregach
82. Dywizji Powietrznodesantowej. Nie pamiętał już – ani nawet nie
zdawał sobie sprawy – ile razy ledwie uniknął śmierci. Grozili mu i zastraszali go prawnicy, sługusi korporacji i urzędnicy agencji rządowych.
Stawał przed komisjami Kongresu i wielokrotnie odmawiał ujawnienia
źródeł swoich informacji, nawet gdy grożono mu oskarżeniem o zdradę.
Przy tamtej okazji spędził w końcu ponad cztery miesiące w więzieniu,
zanim wyrok odsiadki nie został uchylony po apelacji. Opisowi tego
doświadczenia – tego, jak z trudem uniknął kontaktu z narkotykami,
przemocy i poniżenia, które wydawały się powszechne w krajowych
zakładach karnych, gdzie chyba już dawno zapomniano, za co dokładnie i jak mają karać – zawdzięczał Nagrodę George’a Polka, będącą
uzupełnieniem wcześniejszej Nagrody Pulitzera. Nigdy nie uważał się
za człowieka szczególnie odważnego, chociaż często określali go tym
mianem jego koledzy i ci czytelnicy, którzy nadal wierzyli w wolność
prasy i zgadzali się z tym, że ich rząd powinien być rozliczany.
8
W tej chwili potrzebował całej swojej odwagi, wiedział jednak,
że ona przypuszczalnie nie wystarczy.
Kiedy w środku nocy został zabrany ze swojego mieszkania w TriBeCe i wepchnięty do jakiejś furgonetki, natychmiast zrozumiał, że
musi to mieć związek z rozmową telefoniczną, którą niedawno odbył.
Serce mu zamarło i poczuł ucisk w żołądku, gdy sobie uświadomił, że
zalecenia jego rozmówcy, by z nikim nie rozmawiał o tym, co usłyszał,
ani nie próbował zbierać jakichkolwiek informacji – czy to ustnych,
czy to cyfrowych, były nie tylko podyktowane dobrymi intencjami,
ale również miały uchronić go przed śmiercią. Nie przez wzgląd na
poczucie przyzwoitości, ale po prostu po to, by mógł się podzielić
z czytelnikami tym, co jego informator pragnął wyjawić. I ta sama
dziennikarska dociekliwość, która sprawiła, że został uznany za najbardziej godnego poznania tego sensacyjnego materiału, przywiodła
go tutaj. Zdał sobie też sprawę, że najprawdopodobniej doprowadzi
do jego zgonu. Nikt nie torturował z taką zawziętością, jeżeli nie miał
zamiaru wykończyć potem swej ofiary.
– Zapytam po raz ostatni. Kto się z tobą skontaktował? Co ci
przekazał? Z kim się tym podzieliłeś?
– Z nikim. Przysięgam. Powiedziałem wszystko, co wiem. Myślisz, że nie powiedziałbym po czymś… takim?
– To mi po prostu nie wystarczy, Kyle.
Stojący za Rossettim mężczyzna nacisnął na igłę.
Eksplozja bólu targnęła kręgosłupem dziennikarza. Igła trafiła
w czułe miejsce.
Mężczyzna zawył, łzy zamgliły mu wzrok. Omal nie zemdlał.
Ten ból był nie tylko bezwzględnie najgorszą rzeczą, jakiej doświadczył przez trzydzieści osiem lat życia, ale również najbardziej przerażającą, ponieważ niósł z sobą ryzyko paraliżu.
Umiejscowienie tego paraliżu było jednak kwestią przypadku.
Gdy mężczyzna przestąpił z nogi na nogę, Kyle poczuł, jak powietrze owiewa jego nagą skórę.
– Chyba będziesz musiał znaleźć nowe mieszkanie. Wykluczone,
by wózek inwalidzki wjechał po tych schodach.
Oprawca wcisnął igłę nieco głębiej.
Ból był straszliwy i zaczął słabnąć dopiero wtedy, gdy igła zo9
stała odsunięta do tyłu, z dala od nerwu. Gdy ustał, Rossetti nie miał
pewności, czy ma jeszcze czucie w stopach.
Odetchnął z ulgą.
– Proszę, podaj nazwisko. Jakie tylko chcesz. Potwierdzę, że to
on. Tylko… przestań. Błagam.
Mężczyzna westchnął, po czym wyciągnął igłę. Z brzękiem upadła na metalowy stół. Potem ściągnął rękawiczki i rzucił je na podłogę.
Stał bez ruchu, oddychając powoli i miarowo.
Rossetti miał wrażenie, że właśnie otworzyła się pod nim zapadnia, ale musiał jeszcze do niej wpaść. Wiedział, że to wrażenie powstaje,
gdy zaraz ma się wydarzyć coś naprawdę złego, coś, czego nie da się
już powstrzymać. Wiedział, że została mu tylko jedna niewielka szansa. Wiedział, że to, co teraz powie, zdecyduje o jego życiu lub śmierci.
– Mówię prawdę. Nie wiem, kim on jest. Zakładając, że to w ogóle „on”.
– Modulator głosu?
– Tak. Zapewnił, że powie mi wszystko na spotkaniu, po czym
się nie zjawił. Nic więcej nie wiem… przysięgam.
– Ale to nie wszystko, prawda?
Rossetti poczuł w ustach taki sam smak jak wtedy, w afgańskiej
dolinie, gdzie przyglądał się, jak jakiś żołnierz wykrwawia się na śmierć,
i mimo ciepłego powietrza wypełniającego najwyraźniej pozbawione okien pomieszczenie, miał odrętwiałe z lodowatego zimna ciało.
– Przysięgam, że tak. Tylko tyle… i to co, jak już powiedziałem,
mówił przez telefon o dozorcach i zasadzce. Ale to niezrozumiałe,
zupełnie niezrozumiałe. Nie trafiłem na nic sensownego.
Rozległ się syk strzykawki napełnianej jakimś płynem z fiolki,
a potem dwa głuche pluski, gdy krople płynu uderzyły o metalowy
blat stołu. Mężczyzna najwyraźniej nie chciał ryzykować wstrzyknięcia powietrza do krwiobiegu swojej ofiary.
W umyśle zatrwożonego dziennikarza trwała gonitwa sprzecznych myśli, rozpaczliwie chwytał się wszystkiego, co niosło odrobinę otuchy. Zastanawiał się, czy mężczyzna zamierza wypróbować jakieś serum prawdy, ale przecież chyba od tego by zaczął. Rossetti nie
widział jego twarzy. Czy to znaczyło, że nie mają zamiaru go zabić?
Ale po co w takim razie ten zastrzyk? Już i tak jest całkowicie unie10
ruchomiony. Chyba że chcą go gdzieś przenieść. Czyżby chcieli go
odwieźć do domu? Tak. Z całą pewnością. Zamierzali go zawieźć do
domu, jakby nic się nie stało.
Zapomniałby o całej tej sprawie. Może by zrezygnował z pracy. Chyba nadszedł czas na jakąś zmianę. Może oboje z Samanthą
w końcu zdecydują się na dzieci, których pragnęła, odkąd się pobrali.
Szaleńczy bieg jego myśli przerwało dźgnięcie igłą w szyję i wprowadzenie zawartości strzykawki do żyły. Szybko poczuł w całym ciele
dziwne ciepło i gdy zaczynał tracić świadomość, usłyszał, jak mężczyzna upuszcza strzykawkę na blat, a potem obchodzi stół.
Stwierdził, że patrzy w twarz swojemu oprawcy. Nie było w niej
nic wyjątkowego, nic, co choć trochę mogłoby zapaść w pamięć. Miał
wrażenie, że wpatruje się w pozbawione wyrazu oblicze manekina,
pustą matrycę osobnika ludzkiego płci męskiej.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Trafiłeś na coś, tyle że nie na to, czego szukałeś.
Oczy tracącego przytomność Rossettiego zamknęły się pod zimnym, nieczułym spojrzeniem mężczyzny.
Kiedy znowu je otworzył, całe jego ciało płonęło.
wtorek
Rozdział 1
ALLENTOWN, NEW JERSE Y
Naprawdę nie chciałem tu być. Ale kto by tego chciał?
Trzecia nad ranem, ja i mój partner, Nick Aparo, w naszym nieoznakowanym SUV-ie zaparkowanym w ciemnej ulicy, tam gdzie
diabeł mówi dobranoc, odmrażający sobie jaja, obserwujący, czekający na sygnał przystąpienia do akcji, pilnujący, by nasz obiekt się nie
ulotnił, zanim go zwiniemy.
Nie zrozumcie mnie źle. To moja praca. Sam ją wybrałem. Wykonuję ją, bo wierzę w jej sens, bo uważam, że to, co robimy jako agenci specjalni FBI, jest ważne, a facet, będący na naszym celowniku tej
właśnie nocy, bez wątpienia zasługiwał na naszą baczną uwagę.
Chodzi po prostu o to, że miałem ważniejsze sprawy do załatwienia. Dopaść białe wieloryby, o których Biuro tak naprawdę nie
mogło wiedzieć. Tej mojej obsesji nie zdradziłem w pełni nawet Nickowi. Jestem pewien, że wyczuwał, że coś mnie nadal gryzie. Dziesięć
lat wspólnego narażania się na linii ognia zazwyczaj skutkuje takim
wyczuciem. Gdyby było inaczej, należałoby zapewne zmienić branżę.
Ale Nick wiedział, że nie powinien pytać. Zdawał sobie sprawę, że
jeśli nie informuję go o wszystkim, robię to przypuszczalnie dla jego
dobra. Żeby w razie czego mógł zaprzeczyć, zachować pracę i żeby
nie groziła mu odpowiedzialność karna. Żeby bowiem dotrzeć na dno
leja krasowego, w którym roiło się od rekinów i do którego zostałem
15
wciągnięty przed kilkoma miesiącami, przypuszczalnie musiałbym
raz czy dwa razy złamać prawo.
Zrozumiał to, ale nie był z tego zadowolony.
Spędziliśmy więc sporo godzin w pełnej napięcia ciszy, unikając
raf w pokoju – a w każdym razie w kabinie naszego forda expedition –
i gapiąc się przez zamgloną szybę i tumany śniegu na zewnątrz na parterowy dom po drugiej stronie ulicy, ten z hipnotycznymi, otępiającymi bożonarodzeniowymi światłami migoczącymi na brzegach dachu.
Cokolwiek nasz obiekt robił w tym domu, robił to w znacznie
większym cieple niż biedne durnie zobowiązane oddać go w ręce
sprawiedliwości. Siedzieliśmy w przerobionym pojeździe FBI wartym
ponad sto tysięcy dolarów, a ogrzewanie foteli i tak zdołało wysiąść,
przez co trzęśliśmy się tak, jakby nas ktoś bez przerwy dźgał paralizatorem. Niewyłączanie silnika, w czasie gdy cała ulica spała, było
wykluczone. O ile nie chcieliśmy ostrzec celu naszej akcji.
Plusem było to, że przynajmniej nikt nie mógł nas zobaczyć.
Przez wzgląd na dyskrecję sterczenie w pokrytym śniegiem samochodzie w szeregu innych zaśnieżonych aut było właściwie idealnym
rozwiązaniem.
Zadymka ustała godzinę temu, dokładając znacznie grubszą pokrywę do tych paru centymetrów śniegu, które nie chciały stopnieć.
Teraz znowu sypało. Ów zimny front zdecydowanie wygrywał w kategorii meteorologicznych rekordów wszechczasów. Muszę przyznać:
było to wyczerpujące. Organizm zużywa energię, usiłując zachować
ciepło, i o trzeciej nad ranem, po kilku takich nocach, brakowało mi sił.
Obserwowałem, jak para mojego oddechu kłębi się przede mną,
gdy zapinałem służbową kurtkę z kapturem i zimny metal zamka
błyskawicznego zatrzymał się przy moim nosie. Jeszcze trochę kawy
i gdy w końcu uda mi się dotrzeć do domu – w samą porę, by obejrzeć
wschód słońca, gdy będę odpływał myślami przy pogrążonej w głębokim śnie Tess – szanse na zaśnięcie spadną do zera.
Nicka nie dręczyły takie obawy i właśnie napełnił kolejny kubek
z pięciolitrowego termosu, by po chwili popijać parujący gorzki płyn
z taką miną, jakby pieczołowicie zaparzył go jego ulubiony barista.
W swojej dużej futrzanej czapce z opuszczonymi nausznikami wyglądał idiotycznie, ale żadne moje uwagi nie mogły sprawić, by się jej
16
pozbył. Przynajmniej obserwował ze mną dom, zamiast przeglądać
niezliczone kobiece propozycje na Tinderze i przy okazji poddawać
je nieustannej krytyce, co stanowiło jego modus operandi podczas poprzednich obserwacji. Chyba powinienem być wdzięczny choć za to.
Obiekt obserwacji prowadzonej z naszego prowizorycznego igloo
nazywał się Jake Daland. Był twórcą i głównym szefem Maxiplenty,
które przejęło rynek po Silk Road niedługo po tym, jak zamknęliśmy
to internetowe targowisko.
Daland był w kręgu naszego zainteresowania, odkąd założył swój
pierwszy portal z torrentami. Ponieważ Hollywood i Waszyngton coraz ostrzej traktowały tych, którzy chcieli oglądać filmy i programy
telewizyjne bez reklam i epileptycznego buforowania, które wciąż
było plagą w większości witryn płatnych, jeśli nie miałeś połączenia
światłowodowego z głównym POP-em – tak przynajmniej twierdził
główny maniak komputerowy z nowojorskiego biura, który nie potrafił
wypowiedzieć dwóch zdań bez cytatu z serialu Community – Daland
przekazał witryny podwładnym i zszedł do podziemia, uruchamiając
przy okazji coś o wiele bardziej podstępnego: witrynę anonimowego handlu wymiennego, który zawstydziłby największych społeczników. Jako nazwę wybrał ironicznie przekręcony termin zaczerpnięty
z Orwellowskiej nowomowy z Roku 1984. Żeby uniknąć losu Silk
Road, wymyślił również zgrabny przekręt w postaci zupełnej rezygnacji z transakcji finansowych – żadnej gotówki, żadnych czeków,
kart kredytowych i bitcoinów. Maxiplenty było darknetową witryną
służącą wyłącznie do handlu wymiennego, wirtualnym targowiskiem,
gdzie mogłeś zdobyć narkotyki, broń i materiały wybuchowe, wyprać
pieniądze lub zlecić zabójstwo – o ile miałeś coś na wymianę.
Daland w ogóle nie zarabiał na tych transakcjach. Jego witryna,
pozbawiony barier, chory, pozornie libertarianistyczny twór, miała
przede wszystkim wkurzać władze. Na Maxiplenty można było się
dostać tylko za zaproszeniem. Z chwilą dokonania pierwszej wymiany
otrzymywało się propozycję zaabonowania dostępu do internetowego rynku i właśnie tam ludzka zachłanność wzięła górę nad idealistycznym nonkonformizmem. Sieć skupiała ludzi zdeprawowanych –
znacznie bardziej, niż zakładał Daland – i zaczęły spływać pieniądze
od abonentów. Witryna właściwie nie generowała kosztów stałych.
17
W miarę jak Maxiplenty się rozwijała, Daland dalej mieszkał w wynajętym domu, prawie nic nie wydawał, pozwalając sobie jedynie na
zamawianie pizzy późnym wieczorem. Najwyraźniej z uwagą oglądał wszystkie filmy, z których jasno wynikało, że za kratki nie trafiają
przestępcy unikający spektakularnych zmian w stylu życia i ponadstandardowych zakupów.
Kiedy dwaj użytkownicy jego witryny „wymienili się” zabójstwami – ożywiając filmową intrygę, tyle że bez upiększeń, w których celuje Hollywood – w prokuraturze federalnej uznano, że Daland jest
co najmniej współwinny, a w najgorszym razie doprowadził do obu
zbrodni. Kilka wydziałów FBI współpracowało teraz w celu likwidacji Maxiplenty i zamknięcia Dalanda. Dzięki wsparciu dwóch gości,
odmrażających sobie teraz tyłki w samochodzie, mieliśmy już podpisane zeznania obu morderców. Dorwanie samego Dalanda było
o wiele bardziej skomplikowane. Żeby ukryć zarówno samą witrynę,
jak i tożsamość jej użytkowników, Maxiplenty wykorzystywała wyrafinowaną sieć rozmieszczonych na całym świecie serwerów wraz z na
pozór nieskończonym procesem spoofingu. Technicy z laboratorium
wydziału ds. przestępczości internetowej w Quantico potrzebowali
wielu tygodni dla zabezpieczenia wystarczającej liczby dowodów, by
sąd podtrzymał decyzję o aresztowaniu. Dowodów, które teraz, od
czterech godzin, nareszcie były w naszych rękach. Właśnie dlatego
tu byliśmy, czekając ze szturmem na wiadomość, że odcięto dopływ
prądu do domu Dalanda.
Nie byliśmy sami. Cały zespół, z dwoma specjalistami z wydziału ds. przestępczości internetowej włącznie, czekał nieopodal, zaopatrzony w noktowizory i, jeśli dopisało im nieco więcej szczęścia, trochę mniej zmarznięty niż my. Celem było odłączenie całego sprzętu
komputerowego – razem z zasilaczami awaryjnymi – zanim znowu
włączymy zasilanie i zaczniemy go oznaczać i pakować. Nie chciałem,
by Daland miał najmniejszą szansę naciśnięcia wyłącznika awaryjnego i skasowania zawartości twardych dysków.
Czekaliśmy zatem w gotowości, aż inżynierowie z Jersey Central Power & Light poinformują, że są gotowi nacisnąć guzik. W tym
okresie roku przywykli już do wezwań o nieludzkiej porze. Zła pogoda
i przeciążenie sieci świątecznym oświetleniem oznaczały, że musieli
18
być do dyspozycji przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Trwało
to jednak dłużej, niż się spodziewałem.
– Uwaga, Reilly – odezwał się czyjś głos w mojej słuchawce. –
Wygląda na to, że w zoo znowu wypada pora karmienia.
– Zrozumiałem.
Spojrzałem przez zacinający za oknami śnieg i zobaczyłem, jak
obok sunie znajomy samochód dostawczy z połówką plastikowej
czterdziestoośmiocalowej pizzy sterczącą z dachu.
– Kolejna pizza? – mruknął Nick, zerkając przez przednią szybę.
– Jak, na miłość boską, on może tyle jeść i być taki chudy? Sukinkot.
Odwróciłem się do niego, na mojej twarzy malował się blady
uśmiech.
– Może nie dopycha się talerzem lazanii.
Mój partner słynął z apetytu, zwłaszcza na włoskie potrawy
i blondynki o bujnych kształtach. Te pierwsze zapewniły mu coś w rodzaju rozrywki, gdy apetyt na te drugie zakończył się dla niego rozwodem. Obecnie chętnie zaspokajał jeden i drugi, pogodziwszy się
wreszcie z decyzją sądu, przyznającą mu prawo do spędzania co drugiego weekendu z jedenastoletnim synem. Nie zaprzestał też ćwiczeń
na rowerze stacjonarnym. Przegrałem ten zakład razem z większością
funkcjonariuszy Biura na Federal Plaza 26.
– Co złego jest w jedzeniu pizzy jako przystawki? Tak właśnie
robi się we Włoszech, ignorancie.
Uśmiechnąłem się.
– Może ma tam siłownię.
Nick skrzywił się.
– Ćwiczyć w domu? Samemu? Po co?
– Bo przecież ćwiczy się po to, żeby się spotykać z laskami, prawda?
– Hmm. Ale jeśli dzięki temu przeżyję parę lat dłużej, to też fajnie.
Pokręciłem ze smutkiem głową. Była to typowa wymiana zdań,
sprawiająca nam obu przyjemność właśnie z uwagi na swój poufały
charakter. Gdy mówi się, że partnerzy są jak mąż i żona, w przypadku
Nicka jest to słuszne tylko w połowie. Stróże porządku zwykle spotykają się z jednym partnerem naraz.
Doręczyciel zostawił samochód na chodzie, podszedł pospiesznie do drzwi i zadzwonił.
19
Płatki śniegu stawały się coraz grubsze.
Skorygowałem jasność ekranu w spoczywającym u mego boku
laptopie. Cztery okna ukazywały obrazy z kamer, które zdołaliśmy
zainstalować. Skupiłem się na obrazie z kamery umieszczonej naprzeciw drzwi domu, ukrytej w automacie do sprzedaży gazet.
Jake Daland – niezmiennie elegancki, w krótkim jedwabnym kimonie przywdzianym na biały T-shirt z głębokim dekoltem w szpic,
który odsłaniał gęste czarne włosy na piersi – otworzył drzwi jak zawsze spokojnie i nonszalancko. Żadnego wychylania się przez próg,
żadnych ukradkowych zerknięć na boki. Zupełny brak zainteresowania tym, co dzieje się na zewnątrz. Albo wiedział, że tu jesteśmy,
i miał to w nosie, albo – co wprawdzie niewykluczone, ale teraz już
raczej nieprawdopodobne – nie miał pojęcia, że od wielu tygodni jest
inwigilowany.
Wziął pudełko z pizzą i dał doręczycielowi pieniądze. Ten sprawiał wrażenie nieco zakłopotanego. Zamienili kilka słów, gdy doręczyciel usiłował coś znaleźć w kieszeniach swojej za dużej pikowanej kurtki, po czym pokręcił głową, trzymając gotówkę w wyciągniętej ręce.
– Co on robi? – zapytał Nick.
Daland wręczył mu pewnie banknot o wysokim nominale i chłopak nie ma jak wydać.
Nick wzruszył ramionami.
– Postępujemy niezgodnie z prawem.
Mężczyźni zamienili jeszcze kilka słów, po czym Daland gestem zaprosił doręczyciela do środka. Ten wszedł do domu i drzwi
się zamknęły.
Po pewnym czasie doręczyciel pojawił się ponownie. Trzymał
zapakowane w ozdobny papier pudełko od swojego najwierniejszego nocnego klienta.
– I teraz daje mu prezent gwiazdkowy? – zdziwił się Nick i pokręcił głową. – Mówię ci, Sean, źle wybraliśmy. Źle, stary.
Doręczyciel wsiadł do samochodu i odjechał.
W tym właśnie momencie moja słuchawka ożyła.
– Ruszamy. Wszystkie zespoły: zajmijcie pozycje.
Wysiedliśmy z forda. Pod służbowymi kurtkami nosiliśmy kevlarowe kamizelki, chociaż było mało prawdopodobne, że napotkamy
20
zbrojny opór. Czterej członkowie wyspecjalizowanej jednostki policji skradali się już do drzwi domu, natomiast dwoje agentów, Annie
Deutsch oraz Nat „Len” Lendowski, wysiadło z kolejnego nieoznakowanego pojazdu i zbliżało się z przeciwnego kierunku. Inni ludzie
zabezpieczali tył domu. Specjaliści od techniki mieli czekać, aż wewnątrz będzie bezpiecznnie.
Ustawiliśmy się za policjantami.
– Jedynka na stanowisku – powiedziałem do mikrofonu ukrytego w mankiecie.
Z tyłu domu nadeszło potwierdzenie:
– Dwójka na stanowisku.
– Czekajcie – powiedział głos w mojej słuchawce. Po chwili dodał:
– Za pięć. Cztery. Trzy. – Dwie sekundy później świąteczne lampki
na dachu domu Dalanda zgasły, gdy wyłączono prąd.
Założyliśmy noktowizory i wyciągnęliśmy broń, kiedy dowódca
policyjnego zespołu wyważył drzwi taranem, ale w chwili gdy mieliśmy wejść za nimi do środka, odruchowo zwróciłem uwagę na coś,
co spostrzegłem kątem oka, podchodząc do domu, i w mojej głowie
rozległ się alarm.
Przy krawężniku, ukryty w cieniu zaparkowanych samochodów
leżał niewinnie, ledwie widoczny, pobłyskując czerwoną wstążką,
świąteczny prezent, który kilka minut wcześniej Daland dał doręczycielowi pizzy.
Zelektryzowała mnie świadomość, że coś jest nie w porządku.
– Nick! Do samochodu… natychmiast! – krzyknąłem, ściągając
gogle i cofając się w stronę chodnika. Dostrzegłem zdezorientowane spojrzenia Deutsch oraz Lendowskiego i tylko gestem nakazałem
im iść dalej.
– Wchodźcie!
Zniknęli w domu, gdy minąłem leżący w śniegu prezent i wycelowałem weń palcem, mówiąc:
– Ten prezent to tylko rekwizyt. Nabrał nas.
Wsiedliśmy szybko do forda; gdy wrzuciłem bieg i wcisnąłem
gaz do dechy, Nick posłał mi zdziwione spojrzenie.
Zarzuciwszy tyłem, SUV ruszył od krawężnika, a ja, przekrzykując pracujący na wysokich obrotach silnik, wyjaśniłem:
21
– Doręczyciel został w domu. To Daland odjechał samochodem
dostawczym.
Nick pokręcił głową.
– Ten skurwiel ma nad nami parę minut przewagi.
Drogi były pokryte śniegiem, ale napęd na cztery koła w fordzie
działał niezawodnie, gdy pokonywaliśmy kolejne kilometry. O tej porze nie było ruchu i szybko dotarliśmy do skrzyżowania. Zatrzymałem się, nie mając zielonego pojęcia, dokąd jechać.
– Wie, że jest spalony – powiedziałem. – Tym samym wie, że
wszyscy pozostali też. Dokąd więc jedzie?
Nick pomasował twarz, starając się zmusić swój umysł do pracy.
– Daland wie, że będziemy szukać tego auta, a ono rzuca się
w oczy. Musi je zostawić, i to migiem.
– Taak, tylko gdzie? I zamienić na co?
Obraz pokładowej nawigacji satelitarnej obsługiwanej przez Nicka migotał na ekranach. Nie mogłem czekać na jej sugestie. Zlustrowałem powierzchnię jezdni i zdołałem dostrzec słaby ślad kół skręcający w lewo.
Podążyłem za nim.
Nick obserwował okolicę, gdy skręcałem w kolejną drogę osiedlową, po czym znowu skupił uwagę na nawigacji. Gęsta ściana śniegu
coraz bardziej utrudniała dojrzenie, dokąd jedziemy. Nawet pracując
z pełną szybkością, wycieraczki z trudem odgarniały grube płatki, a ślad,
którym podążałem, spowijała coraz grubsza warstwa świeżego śniegu.
Wszystko wskazywało na to, że go zgubimy.
Koła odzyskały przyczepność.
– Nie może zostać w tym samochodzie. Albo ma w pobliżu jakąś
kryjówkę, albo schowany gdzieś zapasowy środek transportu.
Nick pokręcił głową i rzekł:
– Nie przypuszczam, żeby był aż tak przewidujący. To chyba nie
leży w jego charakterze.
Skinąłem głową.
– Może taksówka?
Nick chwycił za mikrofon radia.
– Potrzebna mi lokalizacja wszystkich całodobowych firm taksówkowych w pobliżu domu obiektu.
22
Chwilę później z radia dobiegł skrzeczący głos:
– Millpond Cabs, róg North Main i Church Street.
Radio znowu zatrzeszczało, tym razem mówił ktoś inny. Lendowski.
– Daland zwiał. Gość z pizzerii odlatuje. Daland powiedział mu,
że musi uniknąć spotkania z jakimś wkurzonym chłopakiem kochanki. Wyjaśnił, że dziewczyna jest w sypialni, i dał mu trzysta dolców.
Reilly, gdzie ty, u diabła, jesteś?
Nie chodziło więc o wydanie reszty. Ale to nie miało znaczenia.
Mój partner szturchnął mnie w ramię i pokazał natarczywym
gestem w lewą stronę. Skręciłem gwałtownie, kierując się na zachód,
gdy Nick odpowiedział za nas obu:
– Zbliżamy się do niego. Ty i Deutsch zabezpieczcie dom.
– Już to zrobiliśmy. Prąd znowu włączony.
– Mamy wszystko? – zapytałem.
– Kilka komputerów. Dane na twardych dyskach już były nadpisywane. Miał zasilacze awaryjne, ale technicy w porę je odłączyli.
Myślę, że gdy odzyskają dane, zdobędziemy wystarczające dowody.
Jest też laptop, ale bez twardego dysku.
Dodałem gazu, napęd na cztery koła zwyciężał w jednostronnej
walce ze świeżym śniegiem.
Domy były teraz większe i stały dalej od ulicy.
Nick wskazał przed siebie.
– Czterysta pięćdziesiąt metrów prosto, potem musimy przejechać nad North Main i dostać się na Church Street.
Jadąc, oglądałem badawczo każdą uliczkę. Zerknąłem w głąb parkingu między centrum odnowy biologicznej a stacją benzynową. Pusto.
– Sean, tam! – krzyknął Nick, opuszczając szybę, żeby lepiej widzieć. Zwolniłem.
Wąska ulica biegła pod kątem trzydziestu stopni od miejsca,
w którym się znajdowaliśmy. Ujrzałem czubek olbrzymiej pizzy pepperoni niemal całkowicie zasłonięty przez ośnieżone drzewa.
Skierowałem forda w lewo, gotowy skręcić w prawo pięćdziesiąt
metrów dalej.
Nick skinął w stronę zbliżającego się szybko skrzyżowania.
Jakiś samochód właśnie skręcał w lewo w North Main Street.
23
Gdy zrównaliśmy się z tym pojazdem, toyotą camry, spostrzegłem barwy firmowe „Millpond Taxicabs”. Taksówka oddaliła się, zanim zdążyłem zajrzeć do środka.
Obróciłem kierownicę, mocno hamując. Ford expedition ślizgał
się przez kilkadziesiąt centymetrów w pierwotnym kierunku jazdy, po
czym, gdy koła odzyskały przyczepność, wykonał nawrót.
– To on.
Nick włączył syrenę, gdy wjechałem na pusty pas dla pojazdów nadjeżdżających z przeciwka, wyprzedziłem toyotę i zajechałem jej drogę.
Kierowca taksówki zahamował. Zablokowało mu koła i toyota
uderzyła w drzwi forda, uniemożliwiając Nickowi wyjście.
Wysiadłem z auta, wyciągnąłem broń i powoli podszedłem do
unieruchomionej toyoty.
Tylne drzwi taksówki otworzyły się i wysiadł z niej Daland z wysoko uniesionymi rękami.
– Na ziemię – warknąłem. – Na kolana!
Nick przelazł po fotelach i teraz celował w drzwi kierowcy taksówki, który też wysiadł z auta z rękami w górze.
Daland osunął się na kolana, wołając:
– Ostrożnie z tymi spluwami! Jestem nieuzbrojony.
Podszedłem bliżej i powiedziałem:
– Twardy dysk. Gdzie jest?
– Jaki twardy dysk?
Taksówkarz, panicznie wystraszony i roztrzęsiony, odwrócił się
do mnie.
– Wyrzucił coś przez okno, gdy skręcaliśmy z Church Street.
Daland pochylił głowę, po czym odwrócił się do niego z zaciętym wyrazem twarzy.
– Oni obserwują wszystko, co robisz, każdą stronę internetową,
na którą wchodzisz, każdy wpis. Wiedzą o wszystkich, z którymi rozmawiasz, o każdym twoim zakupie. Stanowisz ich własność. A jesteś
nikim. Wyobraź sobie, co robią z ludźmi, którzy coś znaczą.
Stałem na swoim miejscu, gdy Nick podszedł założyć Dalandowi kajdanki.
– Zachowaj tę tyradę na wpis na Twitterze. – Skinąłem na taksówkarza. – Pokaż mi gdzie.
24
Gdy składałem meldunek przez radio, słychać było trzaski.
– Obiekt zatrzymany, powtarzam, obiekt zatrzymany. Spotkamy
się z wami w domu. I powiedzcie doręczycielowi, że jego samochód
jest bezpieczny.
Śnieg padał teraz jeszcze intensywniej i z premedytacją przywierał do ziemi, ale poszukiwania nie trwały długo. Znaleźliśmy twardy
dysk u podstawy parkanu, na wpół zagrzebany w śniegu.
Otarłem kilka płatków z twarzy, delektując się rześkością trafiającego do płuc lodowatego powietrza.
Przyjemnie było zakończyć sprawę Dalanda. Skuteczne wykonanie zadania zawsze wywoływało wspaniałe uczucie. Zrobiliśmy
swoje. Następny ruch należał do prokuratury okręgowej. Teraz jednak ta znajoma euforia była skażona czymś innym, złym przeczuciem
w sprawie, do której musiałem wrócić.
Spojrzałem na płatki śniegu, zacząłem obserwować, jak spadają
mi na twarz, w której ich delikatne zimne żądła wywoływały mrowienie, i zamknąłem oczy.
Przeczuwałem, że zima nie będzie zbyt radosna.

Podobne dokumenty