ERC 2014 - Relacja

Transkrypt

ERC 2014 - Relacja
7 czerwca 2014 – Orava Estonia
Dzień zawodów. W naszym namiocie panowała bardzo wysoka temperatura oraz, jak się później
okazało, obecna w prawie całej Estonii chmara różnych natrętnych owadów, które nie pozwalały
normalnie funkcjonować.
Obudziliśmy się około godziny 8 czasu lokalnego. Mogliśmy sobie pozwolić na tak długi sen tylko
dlatego, że już dzień wcześniej spakowaliśmy się na trasę. Poranek był dla mnie szczególnie ciężki,
gdyż okazało się, że w nocy pod okiem ukąsił mnie jakiś owad, przez co moje lewe oko okropnie
napuchło. Na najbliższych kilkanaście godzin ograniczyło to trochę moje pole widzenie, jednakże nie
wpłynęło na zapał do wali.
Zjedliśmy wspólne śniadanie przed namiotem, który wcześniej przyozdobiliśmy naszym klubowym
logo oraz oczywiście polską flagą, aby rywale wiedzieli, z kim mają do czynienia. Powoli zbliżała się
godzina 10, co oznaczało, że już za chwilę otrzymamy mapy, abyśmy mogli odpowiednio wcześnie
znaleźć najodpowiedniejszy wariant trasy dla siebie. Ubraliśmy się szybko. Jeszcze tylko przyczepienie
numerów startowych do plecaka i można było udać się po mapy. Nasz numer startowy to 206.
Pierwszy rzut oka na mapę i od razu źrenice rozszerzyły się kilkakrotnie. Ogromne było zdziwienie, jak
pierwszy raz zobaczyliśmy na mapie obszary, o których znaczeniu nie mieliśmy bladego pojęcia. Jak
się później okazało, były to różne rodzaje bagien, które na pewno zapamiętamy na bardzo, bardzo
długo. Start był zaplanowany na godzinę 12, w samo południe. Nie wiem, jakim cudem, ale te 2
godziny, które mieliśmy na zapoznanie się z mapą, minęły, jakby to było 15 min. Z dobranym
wariantem, konsultowanym w polskim obozie logistycznym, poprawiliśmy numery startowe,
sprawdziliśmy wyposażenie plecaków i udaliśmy się na start. Jeszcze tylko zerowanie chipów i …
ostatnie minuty do startu. Stoimy zdeterminowani na starcie, z wyznaczonym celem i właśnie wtedy
uświadomiłem sobie, że wszystkie przygotowania, treningi i cała motywacja, którą się budowało od
długiego czasu, będzie właśnie teraz wykorzystana. Pytam sam siebie w myślach: „ To naprawdę już
teraz ?!”. W tej chwili zamyślenia usłyszałem „Start !” To szybko sprowadziło mnie na ziemię.
Ruszyliśmy. Część zawodników na lewo, a dość spora grupa na prawo, tak jak i my. Pierwszy
punkt, który obraliśmy to punkt 409, po drodze peleton zawodników nieco się rozerwał. Dojście na
punkt po części prowadziło przecinką. Muszę zaznaczy, że estońska przecinka w moim mniemaniu
niczym nie przypomina polskiej; na większości dróg leśnych oraz przecinek w Estonii trzeba naprawdę
się napracować, aby się przedrzeć. Nasz punkt znajdował się na górce, a dokładniej na ambonie
myśliwskiej, umieszczone właśnie na owej górce. Po drodze przeszliśmy przez pierwszy teren
bagienny, który był tylko zapowiedzią ogromu bagien, jakie czyhały na trasie. Następnie udaliśmy się
na punkt numer 312, po drodze minęliśmy się z innym polskim timem startującym w kategorii MSV.
Kolejny przelot na punkt 313 prowadził już przez typowo bagienny teren, gdzie po raz pierwszy
zmoczyła nogi Ola. Ów punkt był rozstawiony za chaszczami, przez które przebijaliśmy się dłuższą
chwilę. Stamtąd po przekroczeniu kolejnego bagienka polecieliśmy biegiem na 602, po drodze drugi
raz minęliśmy się z panem Janem Gracjaszem oraz Andrzejem Krochmalem ( polski tim MSV ). Łatwo
podbiliśmy ten punkt, jednak dalej zaliczyliśmy małą „wtopę” - mianowicie zaczęliśmy brnąć przez las
w kierunku następnego punktu, jednakże trzeba było ominąć małe nieprzebieżne bagienko, przez co,
jak sądzę, zwichrowałem azymut. Wylecieliśmy na drogę, pewni, że przemieszczamy się dobrze,
biegliśmy około jednego kilometra i nie mogliśmy trafić na punkt. Zawróciliśmy w przeciwnym
kierunku i zaczęliśmy cisnąc biegiem jeszcze mocniej, po chwili w końcu się rozeznaliśmy w sytuacji i
mogliśmy prawidłowo kierować się na 314. Po drodze spotkaliśmy pierwszy i ostatni raz na trasie
nasz najlepszy polski tim SV w składzie Andrzej Buchajewicz i Radosław Literski. Szybko obskoczyliśmy
314 i zaraz wyruszyliśmy na 701. Punkt był ustawiony na pewnej górce w żwirowni; aby go podbić;
trzeba było wspinać się kilka metrów prawie w pionie. Stamtąd nastąpił prawie gładki przelot
główniejszą drogą w kierunku 421. Obraliśmy wariant pójścia przecinką, aby na pewno się nie
pomylić i trafić w miarę klarownie na punkt. Jednak w rzeczywistości taki plan nie wypalił. Po
przekroczeniu pewnego rowu i przedzieraniu się przez pokrzywy po pas, spostrzegliśmy, że przecinka
urwała się na terenie wyrębu lasu, który nie był naniesiony na mapę. Cięliśmy dalej prosto pewni, że
doprowadzi do wyznaczonego celu. Po drodze oczywiście trafiliśmy na małe bagno w lesie.
Dostaliśmy się do drogi, którą mimo wszystko uważaliśmy za złą. Kawałek od miejsca, w którym na
nią trafiliśmy, spotkaliśmy inny zespół, który także wnikliwie analizował mapę, aby poprawnie się
rozeznać. Okazało się, że trafiliśmy w dobrą drogę i po chwili dotarliśmy do punktu, przedzierając się
przez pokrzywy sięgające już klatki piersiowej. Następnym na naszej trasie punktem był punkt 320.
Był to jedyny punkt, którego w wyznaczonym wcześniej wariancie trasy nie znaleźliśmy. Czesaliśmy
długo las, trafiając z muldy na muldę, każda kolejna wydawała się jeszcze bardziej odpowiadać
wizerunkowi na mapie, jednakże nie udało nam się podbić tego punktu. Straciliśmy tam naprawdę
dużo cennego czasu. Jak się później (na mecie ) okazało, nie tylko my mieliśmy problemy z tym
punktem. Na poprawienie humoru kolejny, 321, udało się podbić nadzwyczaj gładko. Przelot na 415
nie sprawił większych trudności, jednak sam punkt już owszem. Wbiliśmy się za szybko w gąszcz
młodych drzewek i czesaliśmy. Okazało się, że punkt był ustawiony w bardzo klarownym miejscu,
jednak jakieś 50 metrów dalej niż początkowo zakładaliśmy. Następnie wybraliśmy wariant obiegowy
na 331, który nam bardzo się opłacił, gdyż od razu wpadliśmy na punkt i nie musieliśmy się, choć
przez chwilę, przeprawiać przez bagno. 511 również okazał się łatwy do podbicia. Schodząc z góry, na
której był rozstawiony, opracowywaliśmy kolejny wariant przelotu. Wszystko wydawało się proste,
jednak przecinka, w którą się wbiliśmy, okazała się tak przerośnięta, że ledwo ją zauważyliśmy.
Później już wyraźnie można było dostrzec przecinkę, jednak cały czas prowadziła przez bagienko. To
właśnie gdzieś tam po raz pierwszy porządnie się zamoczyłem. Biegnąc, wpadłem po łydkę w bagno,
na szczęście but został mi na nodze. Punkt 332 nie sprawił żadnego problemu. Dalej mieliśmy około
półtorej kilometra przelotu do 512, jednak po drodze nie znaleźliśmy przecinki, w którą należało
wejść i wybiegliśmy dopiero na głównej drodze jeszcze kilometr dalej. Stamtąd obraliśmy wariant
obejścia rowu od północnej strony. Kosztowało nas to sporo wysiłku, gdyż teren mocno dawał się we
znaki. Aby dotrzeć do punktu 512, zamiast zrobić około półtorej kilometra, zrobiliśmy prawie dwa
razy tyle. Po podbiciu punktu, który okazał się być od drugiej strony, niż nasze najście, udaliśmy się w
kierunku północno-wschodnim, myśleliśmy, że zaoszczędzimy przez to czas, który straciliśmy na
dojściu do 512, jednak straciliśmy go jeszcze więcej. Wkroczyliśmy na największe bagno, jakie w życiu
widziałem. Droga, która normalnie zajęłaby nam 15 minut, w ostateczności zabrała aż 45 minut. Z
górki na 603 dopiero mogliśmy w jakimś stopniu ocenić, jak wielkie bagno czeka na nas przy przelocie
do 604. Ku naszej uciesze przez środek bagna prowadziła ścieżka zbudowana z desek i bali. Pełni
optymizmu i radości, że nie musimy się znowu przedzierać przez bagna, pognaliśmy tą ścieżko, po
drodze wyprzedzając trzy ekipy z innych kategorii. Mimo suchej ścieżki i tak musieliśmy się zamoczyć,
gdyż do samego punktu droga prowadziła przez bagno. Tam właśnie po raz kolejny wpadliśmy prawie
po łydki w bagno. Następny punkt przez nas obrany to punkt numer 420. Po drodze do niego
mieliśmy kolejną ciężką przeprawę, jednak spotkało nas też coś niesamowitego. Niespełna 50
metrów przed nami przebiegł łoś. Tego widoku chyba nigdy nie zapomnę. Łoś w pełnej krasie pędzący
przez środek bagna… . 420 okazał się dla nas szczęśliwy, ponieważ wyszliśmy z największego bagna,
później jeszcze wiele razy moczyliśmy się w przeróżnych innych, jednak najcięższe mieliśmy za sobą.
Do punktu 706 widocznego na północno-zachodnim skraju mapy dotarliśmy bez większych
problemów. 335 - był to punkt rozstawiony na kamieniu, kręciło się tam wtedy dosyć dużo zespołów,
prawdopodobnie dlatego, że w okolicy można było złapać całkiem wartościowe punkty i dotrzeć do
wodopoju, do którego także zmierzaliśmy, gdyż skończyły nam się już prawie wszystkie płyny. W
planach mieliśmy krótką przerwę przy wodopoju, jednak ilość meszek w tym miejscu była tak
przerażająca, że nie można było ustać spokojnie w miejscu. Sam skakałem tam wokół studni jak
opętany. Po nabraniu zapasów wody, o kolorze lekko rdzawym, udaliśmy się jak najszybciej do 514,
aby zgubić za sobą wszystkie meszki. Ze stoickim spokojem podbiliśmy 514 i ruszyliśmy w kierunku
334. Ten punkt bardzo mi się podobał, gdyż był rozstawiony za małym stawkiem, obrośniętym z
każdej strony grubą warstwą mchu. Później niestety czekała na znowu mokra przeprawa na 333,
jednak gdy schodziliśmy z górki, na której był ten punkt rozstawiony, spotkaliśmy po raz kolejny nasz
zespół MSV. Razem dotarliśmy później na 705. Wracając z owego punktu przez bagno pan Andrzej
Krochmal wpadł na skraju lasu w bagno prawie po biodro. To uświadomiło nam, że niektóre przeloty
mogą być naprawdę niebezpieczne. Z naszym polskim timem rozdzieliśmy się dopiero na głównej
drodze, a spotkaliśmy się z nimi ponownie dopiero na mecie. Zapadła noc i trzeba było założyć latarki.
Ta noc była bardzo dziwna, dlatego że nie było w ogóle zachmurzenia, a słońce tak jakby nie chciało
do końca zejść z horyzontu. Utrzymywała się ciągle słaba łuna światła, która dodawała otuchy. Punkt
numer 330 również bardzo mi się podobał, gdyż był rozstawiony na małej starej chatce w środku
pola, co w taką jasną noc, pięknie komponowało się w krajobraz. Następnie dobiliśmy do skraju pola,
z zamiarem dotarcia do 221. To właśnie tam po raz pierwszy chyba pokrzywy i osty sięgały mi ponad
głowę. Bardzo się ucieszyłem, gdy w końcu wyszliśmy na szeroką drogę, gdzie można było się nieco
rozpędzić. Punkt 221 był rozstawiony na dość stromej górce, jednak dotarcie do niego zajęło nam
tylko chwilę. Kolejnym w naszym planie był punkt 704. Tam właściwie nie musieliśmy patrzeć na
mapę, ponieważ ścieżka która do niego prowadziła, było mocno wytarta przez wszystkich innych
zawodników, którzy byli tam przed nami. Ze znalezieniem 328 również nie mieliśmy problemu,
jednak, jak to z naszym szczęściem bywa, punkt był rozstawiony po drogiej stronie, niż prowadziło
obrane przez nas najście. Chwilę później znaleźliśmy się już na 418, punkt był rozstawiony bardzo
klarownie i nie sprawił problemów. Natomiast punkt numer 510 kosztował nas wiele wysiłku, gdyż
rów, na końcu którego się znajdował, był mocno przerośnięty i przekraczając go w ogóle nie
zauważyliśmy, przez co zapędziliśmy się o wiele za daleko. Później przyszła kolej na 326, krążyliśmy i
chaszczowaliśmy w tej okolicy dosyć długo, jednak jeszcze kilka ekip nie mogło dotrzeć do tego
punktu. Po około 20 minutach znaleźliśmy go schowanego w środku gęstego zagajnika. Następnie
czekał nas długi przelot na 703, gdzie bardzo ciężko stawiało się każdy krok, gdyż bagno w tamtym
rejonie było wyjątkowo nieregularne i niepewne. Podbijając ten punkt, mogliśmy już ściągnąć latarki,
ponieważ było już na tyle jasno, że okazały się zbędne. Do punktu 214 dotarliśmy z małym poślizgiem
czasowym, gdyż po drodze, właśnie na zakręcie, natrafiliśmy na małą górkę, dokładnie taką, na jakiej
miał stać punkt. Pewni, że jesteśmy już w dobrym miejscu, zaczęliśmy czesać dokładnie teren. Chwilę
później wylecieliśmy na drogę, zrezygnowani poszukiwaniami. Łapaliśmy się za głowy, ponieważ 214
stał nieco dalej i był nawet widoczny z drogi, którą szliśmy. Ze znalezieniem 324 na szczęście nie
mieliśmy żadnych problemów. Dążąc do punktu 509, obraliśmy dosyć długi wariant obiegowy, który,
jak myślę, nawet dobrze nam się opłacił. Na przelocie z 509 na 323 minęliśmy się z zespołem rywali z
naszej kategorii XJ. To podniosło mi trochę ciśnienie i dodało sił, aby zasuwać szybko z 323 na 416. Po
drodze zgubiliśmy rywali, jednak natrafiliśmy na ambitną przeszkodę, jaką był głęboki, bagnisty rów.
Rozglądam się, czy nigdzie blisko nie ma przejścia, podjąłem szybką decyzję i zaczynam już wchodzić
w to bagno, gdy nagle woła mnie Ola, że jakieś 150 metrów dalej jest drzewo, po którym można
przejść. Stojąc, zanurzony po kolana w bagnie, jednak się wycofałem. 416 jak i 515 podbiliśmy w
miarę szybko i gładko, nieco zwolniliśmy tempa na przelocie do 218, jednak ten punkt też nie
stanowił dla nas większego wyzwania. Dążąc w kierunku punktu 605, wbiliśmy się w przecinkę, na
której nie było oznaczone bagno, ciągnące się przeszło 800 metrów, co również nas spowolniło. Na
pocieszenie gładko zgarnęliśmy 605 i pognaliśmy w kierunku głównej drogi. Od tego punktu czekały
nas już długie i monotonne przeloty, co wpłynęło w znaczącym stopniu na nasze zmęczenie. Po
podbiciu 322 weszliśmy w drogę prowadzącą do punktu 702 widocznego na południowym skraju
mapy; po drodze złapaliśmy jeszcze punkty 217 i 316. Ta droga strasznie nam się dłużyła, szliśmy
prawie cały czas na otwartej przestrzeni w pełnym słońcu, które dodatkowo nas osłabiało. Pod
stopami czuliśmy już każdy kamyk, co sprawiało nieznośny, ciągły ból. Podbijając w końcu 702,
byliśmy szczęśliwi, że udało nam się zgarnąć wszystkie 7 z całej mapy. Stamtąd mieliśmy około 7
kilometrów przelotu do kolejnego punktu, który zamierzaliśmy zdobyć, był to 501. Droga w słońcu
zdawała się nie mieć końca. Dopiero po ponad półtorej godziny dotarliśmy do długo wyczekiwanego
501. Minęliśmy się tam z zespołami nachodzącymi od strony bazy. Do końca, do godziny 12 zostało
nam wtedy mniej więcej półtorej godziny. Stwierdziliśmy, że musimy jeszcze coś zgarnąć.
Zauważyliśmy, że stosunkowo blisko bazy mamy jeszcze 407, nie mogliśmy odpuścić tak cennego
punktu, znajdującego się tak blisko. Dosyć długo grzebaliśmy się w bagnistym terenie, jaki był w
okolicach tego punktu. Cały czas nerwowo patrzałem na zegarek, aby na pewno się nie spóźnić.
Mieliśmy jeszcze trochę czasu w zapasie, jednak nie odważyliśmy się próbować zgarnąć jeszcze
jednego punktu, aby przypadkiem nie przekroczyć czasu.
Do mety dotarliśmy ze spokojem. Niecałą minutę po nas na mecie zameldował się nasz tim MSV.
Wszyscy wymęczeni czekaliśmy na przybycie naszych polskich faworytów z kategorii MV. Pan Andrzej
z panem Radkiem dotarli na metę około 5 minut przed czasem z imponującym wynikiem 300
punktów przeliczeniowych. Wszyscy zadowoleni, jednak potwornie zmęczeni, czekaliśmy z
utęsknieniem na wyniki. Jaka było moja radość, gdy człapiąc do tablicy wyników, znalazłem
informację przy kartce z naszym zespołem, że jesteśmy na pierwszym miejscu w kategorii XJ i na 50
miejscu w kategorii XO. Radość trwała do czasu, aż wygrało zmęczenie i wszyscy położyliśmy się
spać.
To były wspaniałe zwody, wymagające, ale dające dużą satysfakcję.

Podobne dokumenty