Gdyby dziedziczyła majątek, byłaby idealną synową, ale jako

Transkrypt

Gdyby dziedziczyła majątek, byłaby idealną synową, ale jako
Gdyby dziedziczyła majątek, byłaby idealną synową, ale jako
rozwódka bez grosza przy duszy nie powinna mieć nadziei na
małżeństwo.
Krystyna potrzebowała czasu, aby podnieść się po tym ciosie. Jeszcze raz musiała zastanowić się nad swoim życiem. Wychowanie, jakie odebrała, w żadnej mierze nie przygotowało
jej do zarabiania na własne utrzymanie, a wrażenia z katorgi
w biurze Fiata potwierdziły jej najgorsze obawy dotyczące pracy na etacie. Po Skarbkach odziedziczyła lekceważący stosunek do kwestii finansowych, natomiast smykałki do interesów
po Goldfederach – ani trochę. Wrodzona niechęć do wszelkich więzów i niezdolność do przestrzegania jakiejkolwiek
dyscypliny narzuconej przez kogoś innego okazały się zgubne,
bowiem, jak wreszcie zrozumiała, świat nikomu nie zapewni
bytu, nawet odważnej i pięknej dziewczynie z rodu Skarbków.
Zastanawiając się nad własną przyszłością, wciąż jeździła
do Zakopanego i szlifowała narciarskie umiejętności. Pewnego dnia, pędząc po jednym z najniebezpieczniejszych stoków,
straciła panowanie nad nartami. Nie mogła zahamować i znalazłaby się w poważnych opałach, gdyby na jej drodze nie pojawił się znienacka ogromny mężczyzna i łapiąc ją w ramiona,
nie zatrzymał wariackiego pędu w dół. To spotkanie z potężnym nieznajomym wywarło trwały wpływ na życie Krystyny. Jej wybawca, Jerzy Giżycki, ekscentryk, niemal geniusz,
o, jak to ktoś ujął, „orlich rysach i chłodnych, szarych oczach
bez uśmiechu”, był niesłychanie przystojny, ale także kapryśny
i wybuchowy, skłonny do napadów wściekłości. Trudno nawiązywał kontakt, nawet z osobami, które kochał.
Jego bogata rodzina pochodziła z Ukrainy. W wieku czternastu lat Jerzy pokłócił się z ojcem, uciekł z domu, zaciągnął
się na statek jako chłopiec okrętowy, popłynął do Ameryki,
gdzie został kowbojem i poszukiwaczem złota. Łatwo przychodziło mu zarówno pisanie, jak i malowanie; został jed55
Krystyna 08.indd 55
2012-02-08 14:11:33
nak pisarzem objeżdżającym świat w poszukiwaniu materiału do książek i artykułów. Po pobycie we francuskiej Afryce
Zachodniej, zebrał swe wrażenia w książkę pod tytułem Biali i czarni1. Dobrze znał Afrykę i miał nadzieję któregoś dnia
do niej wrócić.
Zakochał się w Krystynie po uszy i kochał ją do końca życia. Ślub wzięli 2 listopada 1938 roku, w warszawskim Ewangelickim Kościele Zreformowanym. Ona szybko stwierdziła,
że wyszła za mąż za człowieka o skomplikowanym charakterze, ale ponieważ bardzo ją pociągał i nad nią dominował,
udało się jej wysublimować strach, który w niej budził, a który stał się później przyczyną rozpadu ich związku. Jerzy Giżycki nigdy nie zaliczał się do jej „psów-przybłędów”, należał
też do nielicznych osób w jej orbicie, których nie udało się jej
zmienić, okiełznać ani podporządkować. Był potężną indywidualnością, a kiedy miał zły nastrój, jego gniew wisiał jak
ciemna chmura nad wszystkimi wokół.
Mimo to Giżyccy stanowili interesującą i malowniczą parę. Nikt, kto poznał ich w pierwszych dniach małżeństwa, nie
potrafił zapomnieć wrażenia, jakie wywierała delikatna uroda Krystyny w połączeniu z potężnie zbudowanym, przystojnym i nieprzewidywalnym mężem. Zawarli wiele znajomości,
płynnie przechodząc z jednego kręgu towarzyskiego do drugiego. Jerzy przysłużył się Krystynie, poszerzając jej literackie
i artystyczne horyzonty oraz zapoznając ją z licznymi pisarzami, malarzami i poetami, którzy ciekawili ją i pobudzali intelektualnie.
Giżyccy przyjaźnili się także z członkami warszawskiego
korpusu dyplomatycznego – Krystyna właśnie wtedy poznała
wielu dyplomatów; niektórzy z nich mieli ponownie pojawić
się w jej życiu i przyjść jej z pomocą.
Niewykluczone, że właśnie te spotkania podsunęły jej pomysł zajęcia się dziennikarstwem jako przykrywką dla działal56
Krystyna 08.indd 56
2012-02-08 14:11:33
ności agenturalnej. Nie ma przecież wątpliwości, że już w roku 1938, kiedy Tadeusz Horko spotkał ją w Cieszynie, krążyły
plotki, że jest brytyjską agentką.
Jerzy nie potrafił usiedzieć na miejscu, Giżyccy podróżowali więc dużo po Europie, sporo czasu spędzając we Francji.
A kiedy chciał w spokoju pisać, wyjeżdżali do górskiej miejscowości, gdzie on pracował, Krystyna zaś szlifowała narciarskie umiejętności, francuszczyznę i znajomość tego kraju.
Tymczasem Andrzej Kowerski robił, co mógł, aby skręcić
sobie kark i jak najszybciej zniknąć ze sceny.
Majątek Kowerskich znajdował się około stu kilometrów
od bagien nad Prypecią. Roztaczał się stamtąd widok na rozległą równinę, którą musieli przechodzić wszyscy rosyjscy najeźdźcy, tak więc leżące tam posiadłości za każdym razem ulegały zniszczeniu. Dom Kowerskich spalił się przypadkowo
jeszcze przed I wojną światową i rodzina na czas jego odbudowy przeniosła się do Łabuni, gdzie urodził się Andrzej.
Później, kiedy pan Kowerski objął ważne stanowisko
w Warszawie3, uznał, że tamta posiadłość leży zbyt daleko,
a dojazd jest zbyt kłopotliwy, kupił więc drugą, pod Zamościem. Jak powiedział Andrzej: „Miasteczka w tej części Polski
są dość niechlujne i chaotycznie zabudowane, ale Zamość to
piękne i niezwykłe miejsce”.
Andrzeja posłano do miejscowej szkoły publicznej, gdzie
z uwagi na, jak to określił, „nieuleczalne lenistwo” niezbyt dobrze sobie radził. Ojciec z jakiegoś powodu postanowił uczyć
go matematyki, a ponieważ „był bardzo wybuchowy i niecierpliwy, stworzył mi prawdziwe piekło, w którym męczyłem się
prawie dwa lata”.
Zdołał jednak z trudem zdać maturę i w wieku osiemnastu
lat został powołany do służby wojskowej. Trafił do szkoły artyleryjskiej, gdzie warunki były trudne – ten przytulny przy57
Krystyna 08.indd 57
2012-02-08 14:11:33
bytek zapewniał żołnierzom dwa cieniutkie koce w temperaturze spadającej czasem do minus trzydziestu stopni.
– Po tym umartwieniu ciała – wspominał Andrzej – pojechałem studiować rolnictwo na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Rodzice ulokowali mnie u babki, niezwykle apodyktycznej
osoby, która od śmierci męża, zgodnie z ówczesną modą, ubierała się w powłóczyste suknie i czarne jak noc woalki. W każdej kwestii miała własne zdanie, więc na początku mieszkanie z nią było istną męką. Zżerała ją ciekawość i ciągle mnie
o wszystko wypytywała. Wreszcie miarka się przebrała i wyprowadziłem się. Prosiła, żebym wrócił, co uczyniłem, ale na
własnych warunkach. Kazałem jej podpisać liczące czternaście
punktów porozumienie. W końcu zrobiła to, a ponieważ miała ogromne poczucie humoru, od tego czasu dogadywaliśmy
się znakomicie. Nie żałowała mi pieniędzy, ale musiałem na
nie ciężko zapracować. Lubiła plotki i pogaduszki, więc jako
młodego bywalca zobowiązała mnie do zbierania dla niej co
pikantniejszych opowieści.
Całe szczęście, że miał tak tolerancyjnych rodziców, bo za
wzorowego studenta nie można go uznać w żadnym razie.
Stale wpadał w takie czy inne tarapaty. Był pierwszorzędnym
sportowcem; jeździł konno, grał w tenisa i należał do uczelnianej reprezentacji narciarskiej. W tajemnicy przed rodzicami trzymał jeszcze wyścigowy motocykl – na ryzyko związane
z jazdą konną się godzili, ale motory były obłożone anatemą.
W wieku dwudziestu czterech lat przeżył wypadek, o którym informowano na pierwszych stronach światowych gazet.
Było to niezwykłe zdarzenie i nawet teraz pamięta wszystkie
szczegóły tej wyprawy na narty do Zakopanego.
– Hazard mnie nie pociągał, ale lubiłem popijać. Najbardziej odpowiadała mi wódka, choć nigdy się nie upijałem.
Tym razem dołączyłem do znajomych, którzy jechali do Zakopanego specjalnym pociągiem zwanym „Ekspresem Ta58
Krystyna 08.indd 58
2012-02-08 14:11:33
neczno-Narciarskim”. Była nas spora gromada i podczas czterogodzinnej podróży jedna dziewczyna założyła się ze mną,
że nie dam rady przez miesiąc nie pić. Do wyzwania dołączyli jeszcze inni koledzy, a ponieważ stawka była spora, a ja nie
miałem pieniędzy, przyjąłem zakład. Od razu przestałem pić,
jak się później okazało, na szczęście.
Pierwszą osobą, którą spotkałem w Zakopanem, był mój
starszy ode mnie o dziesięć lat, bogaty brat przyrodni, Jerzy.
Odziedziczył wielką fortunę po babce, hrabinie Zamoyskiej,
miał szczęście kształcić się w Oksfordzie i lubił z gestem wydawać pieniądze.
Jak zawsze, pławił się w luksusie. Zatrudnił osobistego instruktora narciarstwa i korzystał z wszelkich wygód umilających mu wakacje. Powiedział, że o świcie idzie ze znajomymi
na czeską stronę gór i zapytał, czybym się do nich nie przyłączył. Chętnie się zgodziłem, umówiłem z nim i poszedłem do
moich przyjaciół, którzy balowali w mieście. Przetańczyliśmy
całą noc, ale nie wypiłem ani kropli.
Studenci przeważnie mieszkali w spartańskich warunkach,
w chałupach z prostymi łóżkami, gdzie można było kupić
wrzątek i zrobić sobie dowolny napój – ale o jedzenie trzeba
się było zatroszczyć samemu.
O piątej zabrałem plecak i wyruszyłem na spotkanie z Jerzym. W tamtych czasach nie było wyciągów, zaczęliśmy więc
energicznie podchodzić, oddychając krystalicznie czystym
górskim powietrzem. Czułem się trochę winny, że nie zabrałem ze sobą kolegi, który bardzo o to prosił. Uznałem, że nie
jest wystarczająco doświadczonym narciarzem i powiedziałem
mu to. Obraził się, lecz moja odmowa chyba uratowała mu
życie. To on później odstrzelił mi nogę.
Nasza grupka składała się z Jerzego, jego instruktora narciarstwa – Władka Czecha z żoną, ówczesną mistrzynią Polski w narciarstwie, dwóch innych mężczyzn oraz mnie. Plano59
Krystyna 08.indd 59
2012-02-08 14:11:34
waliśmy wejść na szczyt, gdzie biegła czeska granica, i zjechać
z drugiej strony po zawrotnie stromym stoku. Ta góra przypominała kształtem kocioł. Przodem szedł Jerzy i instruktor
narciarstwa, za nimi jego piękna żona, dwóch mężczyzn i ja.
Było zimno, słonecznie i wietrznie. Młoda kobieta postanowiła przypudrować sobie nos. Otworzyła puderniczkę,
a puszek, wyglądający zupełnie jak pomarańcza, sturlał się po
stoku. Jeden z mężczyzn zjechał po niego, podniósł go i zawołał do nas, że to nie owoc. Ja już od pewnego czasu czułem się
bardzo nieswojo. Urodziłem się i wychowałem na wsi, więc instynktownie wyczuwam niebezpieczeństwo. Nagle przewodnik krzyknął: „Stać!”. „Czemu nas zatrzymuje?”, zapytałem jego żonę. „Boi się, że zejdzie tędy lawina”. Już miałem dodać,
że powinien pomyśleć o tym godzinę temu, kiedy zauważyłem, że Jerzy z przewodnikiem wspięli się na małą skalną półkę. Stali tam, a ja nagle usłyszałem grzmot, jakby wypaliło sto
armat. Wszystko wokół zaczęło się przesuwać, a pod naszymi
nogami otworzyła się szczelina.
Lawina natychmiast zaczęła nabierać szybkości. Moi towarzysze mieli doświadczenie, ja zaś byłem dobrym narciarzem,
ale nie góralem. Niemniej jako jedyny odpiąłem narty, co, jak
mnie uczono, trzeba zrobić przy zagrożeniu lawiną.
Potem zdałem sobie sprawę, że siedzę. Widziałem dziewczynę, krzyczała ze spuszczoną głową. Później spadły na mnie
tony mokrego, bardzo ciężkiego, wiosennego śniegu. Wciąż
trzymałem kijki, zacząłem więc nimi kopać jak opętany.
Wreszcie, kiedy już czułem, że zaraz się uduszę, zobaczyłem
promyk światła. I wtedy, dzięki temu, że lawina wpadła do
czegoś w rodzaju jaru, wystrzeliłem w górę jak korek. To była największa lawina w historii Polski. Schodziła z prędkością
niemal trzydziestu kilometrów na godzinę, jak bystra, wezbrana rzeka. Wielki odłamek skalny odbił się w moją stronę, łamiąc mi kijki i niemal mnie ogłuszając. Pamiętam, że już le60
Krystyna 08.indd 60
2012-02-08 14:11:34
ciałem w stronę przepaści, kiedy śnieżny walec z potężnym
rykiem katapultował mnie jak trampolina, tak że przeleciałem nad sporym szczytem. Mimo woli wykonałem wspaniały
skok. Spadałem chyba ze dwieście metrów. Przysiągłem sobie
wtedy, że nigdy już nikomu nie powiem, żeby się zabił, skacząc z czwartego piętra. Było to przerażające, bo leciałem jak
we śnie. Wokół mnie wirował śnieg i kamienie, te parę sekund
wydawało się latami. Rozpostarłem ręce jak skrzydła i okazało się, że siedzę po pachy w śniegu. Dotąd miałem szczęście,
bo każdy ukryty kamień z łatwością przeciąłby mnie na pół.
Ale ten uśmiech losu nie trwał długo. Do przepaści zwaliła się reszta lawiny, grzebiąc mnie pod czterema metrami śniegu. Osobliwe uczucie: po tym grzmocie i ryku znalazłem się
w kompletnej ciszy i ciemności, prawie bez powietrza.
Na szczęście na głowę spadł mi własny plecak i zadziałał
jak coś w rodzaju baldachimu, chroniąc mnie przed śniegiem
i kamieniami, zebrało się też pod nim trochę powietrza. Ta
cisza była denerwująca, myślałem już, że wariuję. Próbowałem ruszyć rękami, ale mięśnie mnie nie słuchały – nic zresztą dziwnego, bo metr sześcienny śniegu waży prawie tonę.
Nie wiem, jak długo pozostawałem przytomny w tym „betonowym grobie”. Nie pamiętam. Wiem tylko, że zacząłem
się dusić, potem spanikowałem, krzyczałem, wrzeszczałem, aż
wreszcie zemdlałem.
Tymczasem pewien narciarz z dołu, siedzący przed szałasem z lornetką, wypatrzył lawinę. Natychmiast ogłosił alarm,
tak że ludzie wyruszyli nam na ratunek jeszcze przed Jerzym
i instruktorem, którzy przetrwali katastrofę na skalnej półce.
Instruktor, odchodzący od zmysłów z niepokoju o los swej
żony, musiał obejść przepaść bokiem. Kiedy doszedł do zwałów śniegu – w niektórych miejscach wysokich na dziesięć
pięter – prawie od razu znalazł wystający z niego kawałek narty. Zaczął szaleńczo kopać i dotarł do niej. Nie żyła.
61
Krystyna 08.indd 61
2012-02-08 14:11:34
Ta nieszczęśniczka nie przeleciała gładko nad przepaścią
jak ja. Spadła w dół, obijając się o skały. Jej śmierć uratowała
mnie i moich towarzyszy. Po krótkiej chwili już wszyscy goście
z chaty i instruktorzy szukali nas w pobliżu jej zwłok.
Próby znalezienia kogoś w lawinie przypominają poszukiwanie igły w stogu siana. Trzeba wykopać podłużne rowki, a potem jak najdelikatniej sondować zwałowisko długimi stalowymi prętami. Szanse na sukces są właściwie zerowe,
całkiem spore zaś na otrzymanie śmiertelnego ciosu prętem,
zwłaszcza że śnieg jest tak zbity, że trzeba dwóch osób, aby
wbić weń sondę.
Po godzinie mozolnej pracy ratownicy odnaleźli kolejnego
z naszych towarzyszy. Wciąż oddychał. Zaczynało się ochładzać i zapadał zmierzch. Ratownicy stwierdzili, że czas zrezygnować i że dokończą rano, bo na pewno nikt więcej nie przeżył.
Na moje szczęście, Jerzy i mój dobry przyjaciel Andrzej
Tarnowski nie przerwali poszukiwań. Andrzej pobiegł do chaty i przyniósł mój plecak, pełen nieruszonej jeszcze żywności.
Poczęstował wszystkich wódką, koniakiem, jedzeniem i zapewnił:
– No dalej, chłopaki, Kowerski to silny chłop i z pewnością jeszcze żyje. Nie możemy teraz zejść. Musimy go znaleźć.
Rozgrzani alkoholem ratownicy z nowymi siłami zabrali się do pracy. I wtedy stał się cud. Jeden ze sławnych górskich przewodników, Krzeptowski, wbił pręt głęboko w śnieg
i krzyknął: „Coś trafiłem!”. „Pewnie kamień”, odpowiedział
ktoś, ale tamten wepchnął pręt jeszcze głębiej, zdzierając mi
skórę z nogi. Wszyscy w wielkim podekscytowaniu zaczęli kopać jak krety. Nagle ukazała się moja noga. Był to niepokojący
moment – nie wiadomo było, w jakim stanie jest moja głowa!
Andrzej krzyczał, gdy wyciągano mnie z lodowatego grobu,
w którym leżałem około trzech i pół godziny. Zimne powie62
Krystyna 08.indd 62
2012-02-08 14:11:34
trze raniło mi płuca jak nożem. Na chwilę odzyskałem przytomność, potem znów ją straciłem.
Ratownicy rozebrali mnie i energicznie natarli śniegiem,
bo cały byłem zdrętwiały. Mówili, że choć z pozoru nieprzytomny, zacząłem przeklinać wszystkich niewybrednymi słowami, że ukradli mi buty. Zniesiono mnie na dół, a kiedy doszedłem do przytomności, odkryłem, że masuje mnie grupka
dziewcząt, bo wszyscy mężczyźni wrócili na górę szukać ostatniego członka naszej wyprawy. Znaleziono go dopiero dwa
dni później, parę metrów od miejsca, gdzie mnie odkopano.
Lawina pochłonęła dwie ofiary.
Historia mojego cudownego ocalenia zaraz została opisana
w krajowej prasie, skąd podchwyciły ją gazety całego świata.
Zdjęcie, na którym uśmiecham się w słońcu, pojawiło się we
wszystkich pismach, tak że przez chwilę byłem atrakcją sezonu. Wtedy właśnie doszedłem do wniosku, że mam wrodzony
talent do spadania na cztery łapy.
Pewnego razu Andrzej Kowerski wrócił do Zakopanego.
Kupował sweter w sklepie, kiedy weszli do niego państwo Giżyccy. Przygotowywali się do wyjazdu do Afryki Wschodniej
i Jerzy chciał sprzedać narty. Panowie zamienili parę słów,
a Krystyna rozglądała się, nie biorąc udziału w negocjacjach.
Andrzej kupił narty. Było to jego drugie spotkanie z nią, równie nieznaczące jak pierwsze, choć przemknęło mu przez myśl,
że to niezwykle atrakcyjna młoda kobieta.
Krystyna 08.indd 63
2012-02-08 14:11:34

Podobne dokumenty