Czerwone pantofle
Transkrypt
Czerwone pantofle
28 X 2012 michalsiedlaczek.wordpress.com we tornado mog˛e wykorzystać na własna˛ korzyść. Pomyślałem, że przy odrobinie szcz˛eścia, rzucajac ˛ si˛e w wirujacy ˛ lej kurzu, b˛ed˛e w stanie przeskoczyć przekl˛ete skrzyżowanie. Sadziłem, ˛ że wichura pr˛edko spostrzeże, że nie jestem kurzem i wypluje mnie po drugiej stronie ulicy. Nie wzia˛ łem pod uwag˛e co najmniej dwóch scenariuszy. Pierwszym z nich było wyrzucenie mnie z powrotem po tej samej stronie. . . Ponowiłem rozbieg. Rozp˛edziłem si˛e, jakbym miał wskoczyć co najmniej na sam środek ulicy; do tej pory wir jednak zdażył ˛ osiagn ˛ ać ˛ wystarczajace ˛ rozmiary, by pokryć całe skrzyżowanie, zatem moje nadmierne zaangażowanie nie było konieczne. Prawd˛e mówiac, ˛ wir wciagn ˛ ał ˛ mnie, zanim zdażyłem ˛ odbić si˛e od chodnika. Czasem bywa i tak, że skakać nie trzeba. Nikt nie wie do końca, jakie sa˛ zasady– kiedy należy, a kiedy nie trzeba, po co i jaki brać rozbieg. . . W każdej chwili byłem gotowy wyladować ˛ po przeciwnej stronie skrzyżowania, ale ciagle ˛ znajdowałem si˛e w samym środku tornada. W dodatku unosiłem si˛e wyżej i wyżej, wywracało mna˛ na lewo i prawo, aż w końcu zrobiło mi si˛e niedobrze i miałem dość tej zabawy. Kiedy uzmysłowiłem sobie, że huragan wcale nie ma zamiaru opuszczać mnie na ziemi˛e, postanowiłem sam si˛e wydostać. Tylko jak! Wstrzymywałem oddech, spinałem wszystkie mi˛eśnie, wykrzykiwałem magiczne zakl˛ecia, ale im bardziej starałem si˛e opuścić karuzel˛e, tym wyżej i bardziej raptownie unosiłem si˛e do góry. Powoli przestawałem rozpoznawać kształty rozrysowanej pode mna˛ okolicy, aż wszystko przesłoniły kurz i mgła, a ja zaczałem ˛ poruszać si˛e nie tylko do góry, ale i na boki. Wirujacy ˛ lot nad miastem osładzała mi myśl, że niebawem doczekam si˛e gości, również wciagni˛ ˛ etych magiczna˛ siła˛ natury, ale t˛e nadziej˛e porzuciłem już po kilku minutach. Nie byłem w stanie zatem powiedzieć, co dokładnie osładza mi ten lot i skad ˛ wział ˛ si˛e jego słodko-gorzki smak. Nie umiałem też stwierdzić jednoznacznie, dlaczego nie odczuwałem już chłodu, mimo że wicher bez przerwy bił mnie po uszach. Myśl˛e, że to mogła być moja wina. Z pewnościa˛ leciałbym tak jeszcze bardzo długo, gdybym przytomnie nie chwycił si˛e przelatujacej ˛ obok chmury. Zacisnałem ˛ dłonie w białym puchu równie mocno, jak zacisnałem ˛ powieki. Z poczatku ˛ wiatr nie dawał za wygrana, ˛ ciagn ˛ ał ˛ mnie szaleńczo za stopy, ale ostatecznie pognał do przodu – jak mog˛e si˛e domyślać – w poszukiwaniu kolejnej stojacej ˛ bezbronnie na skrzyżowaniu ofiary. Ja opadłem na grzbiet chmury; moja twarz zanurzyła si˛e w niestabilnej, ale jakże przyjemnej materii. Po chwili próbowałem wstać, ale gdy tylko odepchnałem ˛ si˛e r˛eka˛ od puchowego podłoża, ta zanurzyła si˛e gł˛ebiej i znów upadłem prosto na twarz. Zauważyłem, że nie jestem w stanie si˛e podnieść, bo każdy ruch majacy ˛ na celu unieść mnie w gór˛e zanurzał mnie gł˛ebiej w śnieżnobiałym podłożu. – Ostrożnie – ostrzegł mnie jakiś uprzejmy głos znikad. ˛ – Nie jesteś już na Ziemi, nie obowiazuj ˛ a˛ ci˛e ziemskie prawa. Na chmurze musisz si˛e wyrzec swoich chodnikowych sposobów, jeśli nie chcesz przelecieć przez nia˛ na wylot i upaść. Czerwone pantofle Michał Siedlaczek T O był któryś z tych cichych wieczorów, kiedy słychać nawet przełykana˛ ślin˛e i czuć wyraźnie przyspieszony puls na skroniach. Pami˛etam, że dźwi˛eki niosace ˛ si˛e w samotnej ciszy przypomniały mi natarczywie o życiu, które parowało bez wytchnienia przez moje otworzone ze zm˛eczenia i rozterki usta. Spokój, jaki odczuwałem, był zaskakujaco ˛ niepokojacy, ˛ dlatego do końca nie opuszczałem gardy. Nawet pogoda była podejrzana, swoja˛ lekka˛ szarościa˛ nie dawała spać jesiennemu wieczorowi. Słońce zdawało si˛e być niezdecydowane, ale był to jedynie podst˛ep, majacy ˛ wyciagn ˛ ać ˛ mnie na zewnatrz. ˛ Ruszyłem w stron˛e drzwi. W przedpokoju zauważyłem, że buty mam już na stopach. Z wieszaka zdjałem ˛ kurtk˛e, chwyciłem klucze i zszedłem na dół. Było chłodniej, niż myślałem. Starałem si˛e ukryć głow˛e w ramionach, ale próba ta zakończyła si˛e niepowodzeniem. Ruszyłem na południe. Szedłem po luźnych płytach chodnikowych, raz po raz pocierajac ˛ zmarzni˛ete uszy równie zmarzni˛etymi dłońmi. Uparcie usiłowałem opisać stan mojego umysłu, na który składały si˛e baraszkujace ˛ pod czaszka˛ impulsy. Mógłbym przysiac, ˛ że przez moment widziałem w rzeczonych impulsach karkołomna˛ prób˛e ich opisania, jaka˛ właśnie podejmowałem. Mógłbym przysiac, ˛ że to był moment, w którym zgubiłem si˛e na dobre. I nawet nie musz˛e przysi˛egać, że niedookreślony wir impulsów opisał si˛e jako zbiór impulsów, składajacych ˛ si˛e na jeden wielki, niedookreślony wir. Stanałem ˛ na doskonale znanym mi skrzyżowaniu dwóch ulic, które były nienaturalnie opustoszałe. Przez chwil˛e wydawało mi si˛e, że widz˛e, jak wiatr zwiewa z szosy kurz niczym fal˛e piachu na pustyni. Planowałem przekroczyć t˛e pustyni˛e, lecz tam, gdzie zwykle stały światła, teraz znajdowały si˛e gołe słupy, a tam, gdzie do tej pory namalowane były przejścia, pozostał tylko pusty asfalt. Znalazłem si˛e w pozycji niemożności przejścia przez skrzyżowanie, przynajmniej nie w sposób standardowy, zgodny z prawem, rozsadkiem ˛ i czystym dotychczas sumieniem. Postanowiłem rozp˛edzić si˛e i przebiec przez sam środek pokrytego kurzem rozdroża; zrobiłem nawet kilkumetrowy rozbieg, ale nagle zerwał si˛e wiatr i ostatecznie nie wybiegłem nawet na jezdni˛e. . . Wszystko zacz˛eło si˛e od kilku mniejszych podmuchów, które nalegały, bym si˛e zatrzymał. Potem nadszedł świszczacy ˛ wiatr – ten wr˛ecz kazał mi si˛e nie ruszać. Kiedy po raz kolejny potarłem zazi˛ebione uszy, świst przeszedł niemal w huk. Spojrzałem w gór˛e i ujrzałem kurz z jezdni formujacy ˛ z pomoca˛ wiatru ogromny lej, si˛egajacy ˛ daleko poza pole widzenia. Paradoksalnie uznałem, że przeraźli- 1 28 X 2012 michalsiedlaczek.wordpress.com – Co mam robić? – próbowałem zapytać, ale gdy tylko otworzyłem usta, dostał si˛e do nich słodki, biały puch, dlatego spomi˛edzy stłumionych warg wyszedł tylko zniekształcony bełkot. – To proste: musisz przestać robić cokolwiek. Nie staraj si˛e wstać. Żeby wydostać si˛e z chmury, musisz dać si˛e pochłonać ˛ chmurze. By wyskoczyć z tornada, musisz dać si˛e wciagn ˛ ać ˛ w tornado. To takie proste; jednocześnie tak bardzo dla was nienaturalne. Musisz wyrzec si˛e swoich prymitywnych chodnikowych instynktów. Brzmi prosto, ale gdy tylko pomyślałem o wyrzekaniu si˛e instynktów, instynktownie napiałem ˛ mi˛eśnie i osuna˛ łem si˛e w dół. – Chcesz wypłynać ˛ na powierzchni˛e, nie panikujesz wi˛ec, a spokojnie rozluźniasz ciało i dajesz si˛e ponieść w gór˛e. Zamknij oczy. – Zamknałem. ˛ – Wyobraź sobie, że nie jesteś wcale na chmurze. Albo nie! Wyobraź sobie, że jesteś na chmurze, ale że jest to tylko sen. Spróbuj sobie wyobrazić, że umiesz chodzić po chmurach! Już? No to teraz skoro umiesz chodzić po chmurach, nie ma już powodu, by si˛e spinać, prawda? Wystarczy oddać si˛e w r˛ece swoich nowych instynktów. Wystarczy być lekkim, nie walczyć, po prostu stać. Wystarczy stanać ˛ na stopach. . . Otwórz oczy. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że stoj˛e pewnie i stabilnie na obłoku, a przede mna˛ stoi równie pewnie i stabilnie tajemnicza postać. Niewysoki, niepostawny m˛eżczyzna miał nienagannie ogolona˛ głow˛e, ubrany był w czerwony garnitur, do którego idealnie dopasował czerwone pantofle. Marynarka była nieco zbyt obszerna, tak samo spodnie, stał troch˛e krzywo i nie emanował pewnościa. ˛ Przynajmniej tak można było uważać, póki nie spojrzało mu si˛e prosto w oczy. Schylił si˛e i urwał kawałek chmury, nast˛epnie zaczał ˛ pocierać ja˛ w r˛ekach, by na koniec złożyć prawa˛ dłoń w pi˛eść, unieść ja˛ do góry, przytkać do ust i dmuchnać, ˛ jak gdyby chciał ogrzać wn˛etrze zaciśni˛etej dłoni. Z drugiej strony momentalnie urosła przezroczysta bańka, oderwała si˛e od jego r˛eki i poszybowała w moim kierunku. – Złap bańk˛e – polecił m˛eżczyzna. – Ale ostrożnie – dodał – bo bańka jest delikatna i nie należy łapać jej zbyt energicznie. Pozwól bańce osiaść ˛ w twojej dłoni. Kiedy zbliżyła si˛e do mnie, wyciagn ˛ ałem ˛ r˛ek˛e w stron˛e bańki i delikatnie pozwoliłem jej wyladować ˛ na mojej otwartej dłoni. Ucieszony, byłem gotów triumfować, kiedy moja zdobycz zacz˛eła wzbijać si˛e do góry. Automatycznie puściłem w ruch palce, by zatrzymać bańk˛e w dłoni, ale zbyt raptowny ruch przebił ja. ˛ Bańka p˛ekła, a ja pozostałem z pustymi r˛ekami. M˛eżczyzna usiadł ze skrzyżowanymi nogami i puścił seri˛e kilku baniek. – Złap bańk˛e – powtórzył polecenie. Nie złapałem żadnej. Za dużo baniek, zbyt wielka presja. Starałem si˛e złapać je wszystkie, a jedna po drugiej p˛ekały w moich pokracznych dłoniach. W dodatku dopie- Czerwone pantofle ro kiedy było już za późno, zorientowałem si˛e, że powoli opadam w dół; w panice próbowałem raptownymi ruchami wypływać na powierzchni˛e, ale na nic si˛e to nie zdało i chwil˛e później przeleciałem przez chmur˛e na wylot i zaczałem ˛ spadać na ziemi˛e. Ocknałem ˛ si˛e zm˛eczony i obolały. Leżałem na wznak przed tym samym skrzyżowaniem, z którego porwała mnie wichura. Ból przeszywał mnie na wylot, oddech miałem nieregularny i drżacy ˛ od zimnego chodnika. Dookoła mnie leżał śnieg. Podniosłem si˛e z pleców i usiadłem na zimnym, wilgotnym asfalcie. – Nie możesz si˛e tym martwić – usłyszałem zza pleców. Wstałem i odwróciłem si˛e. Z poczatku ˛ wydawało mi si˛e, że m˛eżczyzna w czerwonym garniturze siedzi na śniegu, ale jego skrzyżowane ze soba˛ nogi unosiły si˛e nieznacznie ponad ziemi˛e. – Jak ty to robisz? – zapytałem, zdenerwowany. – Ja właśnie spadłem z tej głupiej chmury, obiłem sobie plecy i tyłek, a ty tak po prostu fruwasz nad chodnikiem. . . – Unosz˛e si˛e, bo wcale nie chc˛e si˛e unieść. – Przestań pieprzyć! – Zgoda. Chciałbym tylko zobaczyć, jak beze mnie wracasz do domu. . . – O czym. . . – zaczałem, ˛ ale w połowie zdania zorientowałem si˛e, że jestem po złej stronie skrzyżowania! Nie wiedziałem do końca, jak to skomentować, ale okazało si˛e to i tak niepotrzebne, bo pan w czerwonych pantoflach ulotnił si˛e, zniknał. ˛ . . Zostawił za soba˛ jednak pantofle, które teraz ja miałem na stopach, i garnitur, który na mnie leżał chyba jeszcze gorzej. Podszedłem pod sam kraw˛eżnik i usiadłem na rogu chodnika; wpatrywałem si˛e hipnotycznie w ośnieżona˛ jezdni˛e. Potem zamknałem ˛ oczy. Starałem si˛e nie chcieć być po drugiej stronie. Wydawało mi si˛e, że nie chc˛e tego tak bardzo, jak jeszcze niczego w życiu, tak bardzo, że gdy otworz˛e oczy, znajd˛e si˛e po drugiej stronie. Magicznie, wbrew chodnikowej logice. Nie wiem, jak długo tak siedziałem, ale poczułem, że czas już otworzyć oczy. Zrobiłem to i momentalnie przed oczami przeleciała mi sylwetka p˛edzacego ˛ samochodu, który ochlapał mnie całego ulicznym błotem. Spojrzałem z grymasem na swój ubrudzony garnitur, po czym rozejrzałem si˛e dookoła z zaciekawieniem. Ciagle ˛ znajdowałem si˛e po tej samej stronie skrzyżowania, ale słupy nie były już gołe, a przejścia można było dostrzec spod cienkiej warstwy zamienionego w brudne błoto śniegu. – Hej! – krzyknał ˛ ktoś do mnie nie do końca uprzejmie. – Nie siedź tak dupskiem na śniegu, pajacu. – Odwróciłem głow˛e i zobaczyłem grupk˛e przechodniów wpatrujacych ˛ si˛e we mnie z politowaniem w oczach. Uśmiechnałem ˛ si˛e nieśmiało w odpowiedzi. – Wariat. . . – podsumował jeden z nich, i wszyscy poszli w swoja˛ stron˛e. Ja z kolei odwróciłem si˛e znów w kierunku jezdni, wziałem ˛ gł˛eboki wdech i zamknałem ˛ oczy. 2