Szybciej, dalej, wyżej…, czyli granice ludzkich możliwości
Transkrypt
Szybciej, dalej, wyżej…, czyli granice ludzkich możliwości
Szybciej, dalej, wyżej…, czyli granice ludzkich możliwości N akręcono wiele filmów, które opowiadały o młodym człowieku dążącym do sukcesów w sporcie. Z reguły osiągnięcia sportowe nie były celem samym w sobie, ale tylko środkiem do poprawy pozycji społecznej bohatera, doskonalenia jego osobowości, czasami powrotu do normalnego życia po wyjściu z nałogu lub z więzienia. Taki film miał zawsze jeszcze drugiego bohatera: trenera. Sportowiec ma powikłaną przeszłość i trudny charakter, jest pełen rozterek i niekonsekwencji w działaniu. Trener jest kimś więcej niż specjalistą od szkolenia sportowego, jest przyjacielem, prawie przybranym ojcem, wierzy w swego wychowanka, ręczy za niego, ryzykuje swoją reputację – i w końcu osiąga sukces. Nie tylko zawodowy, lecz także w pełni humanistyczny. Dziś ten schemat jest już nieaktualny. Duet trzeba zamienić na kwartet: dochodzi agent biznesowy, wyszukujący sponsorów dla przyszłego gwiazdora, i specjalista od medycyny sportowej. Właśnie styk biologii i wyczynowego sportu z nadzorcy całej ekipy fizjologów, masażystów i dietetyków czyni postać czasami ważniejszą od trenera. Wyniki dające szansę na poprawianie rekordów i zajmowanie miejsca na podium podczas prestiżowych imprez są tak wyśrubowane, że bez specjalnej opieki medycznej okazują się wręcz niemożliwe do osiągnięcia nawet mimo intensywnego treningu. Ta sytuacja musi budzić niepokój każdego człowieka, który ceni w sporcie aspekty nie tylko widowiskowy i biznesowy, lecz także zdrowotny i wychowawczy. Po pierwsze niewiele słyszymy o dalszych losach gwiazd sportu, które z oczywistych przyczyn schodzą z areny dość wcześnie. Półgębkiem media informują o śmierci tuż po trzydziestce, o kalectwie z powodu przeciążonych kręgosłupów i wiotczejących mięśni, o niedomaganiach przemęczonego serca. Rzadko wpuszcza się byłe gwiazdy sportu na wizję, gdyż z reguły nie wyglądają one zbyt zdrowo. Po drugie, dziwi zmowa milczenia na pewne tematy, które każdemu inteligentnemu człowiekowi narzucają się same. Na przykład współczynnik wagi ciała do wzrostu w przypadku najwybitniejszych skoczków narciarskich przypomina współczynnik typowy dla ludzi zamorzonych głodem. Gorszy mają chyba tylko anorektyczne modelki. Czy możemy powiedzieć w tym przypadku, że „sport to zdrowie”? Po trzecie, podejrzane jest wspomaganie organizmów młodych chłopców, aby stali się piramidą mięśni (w przypadku ciężarowców) lub koniecznie wyrośli na ponaddwumetrowych dryblasów (w przypadku koszykarzy). Szczęście mają piłkarze, którzy potrzebują tak wszechstronnych predyspozycji, że nie można (i nie potrzeba) ich jednostronnie kształtować. Po czwarte, protest budzi stymulowanie męskich cech u kobiet, aby były zdolne wyrywać sztangę i rzucać młotem. Jak to się odbija później na ich urodzie i zdolności do macierzyństwa? Medycyna sportowa powinna więc pozostawać pod bacznym nadzorem humanistów. Oczywiście chodzi tu o medycynę dla sportu wyczynowego i zawodowego, bo czym innym i w pełni pozytywnym jest opieka lekarska przy uprawianiu sportu rekreacyjnego. Aby jednak nie oskarżać medycyny sportowej z inkwizytorskim zacietrzewieniem, trzeba dysponować solidną wiedzą o biologii w sporcie. Jerzy Pilikowski