Opowieść subiektywna jacka Z. – czyli „Moje lata w Telewizji Wrocław”
Transkrypt
Opowieść subiektywna jacka Z. – czyli „Moje lata w Telewizji Wrocław”
50 lat telewizji wrocław Marcin Bradke Opowieść subiektywna Jacka Z. – czyli „Moje lata w Telewizji Wrocław” Materiał przygotowany w TVP Wrocław Marcin Bradke: Jak to się wszystko zaczęło? Jacek Zacharski: Byłem zwykłym, szarym widzem, takim od psa Szarika i Czterech pancernych. Bolek i Lolek już chyba byli, a z pewnością Jacek i Agatka. A ja kończyłem polonistykę. M.B.: Na jaki temat pisałeś pracę magisterską? J.Z.: Pisałem, a właściwie pisaliśmy w cztery osoby, monografię Teatru Jeleniogórskiego, bo jakieś tam „-lecie” jego było. A promotorem był dr Stanisław Pietraszko. Ten przeuroczy pan stwierdził, że mój fragment monografii jest całkiem fajny, ale mniej naukowy, a bardziej dziennikarski. No i pogadał z kolegą, a był to ówczesny naczelny młodej, wrocławskiej telewizji red. Lesław Bajer. Spytał go, czy by mnie i Andrzeja Pasierskiego (kolegi z roku), nie przyjął do TVP. M.B.: I przyjął? J.Z.: Tak, ale chwilę później. Zaraz po studiach zacząłem pracę w Jelczu, jako kaowiec. M.B.: „Rejs”… J.Z.: Te klimaty. Byłem jak Tym w Rejsie. Ale wiesz – żona, dzieci, kasa mała. Jak powrócił temat telewizji, pojechałem na ul. Armii Radzieckiej, jak wówczas nazywano ul. Karkonoską. M.B.: Jak ten pierwszy dzień wyglądał? J.Z.: Tak jakbym przyszedł do dentysty albo la- 66 ryngologa. Byliśmy we trójkę: ja, wspomniany wcześniej Andrzej Pasierski i Irka Budarkiewicz, niedokończona geografka. Telewizja mieściła się w budynku radia. Jak się wchodziło, to po prawej były toalety, a po lewej – telewizja. I sekretariat red. Bajera. No i w tym sekretariacie grzecznie przycupnęliśmy na krzesełkach. Czekaliśmy na audiencję. Wypadła chyba dobrze, bo po 3–4 miesiącach dostaliśmy połówki etatów, a po roku – całe etaty. M.B.: Kto właściwie tworzył tę firmę, która przecież powstawała od zera? J.Z.: Głównie dziennikarze radiowi – „radioci”, jak mawialiśmy. Właściwie to nie było jeszcze telewizji, ona wykuwała się w boju, rzec można. Zacząłem pracę w 1966 r., firma miała niecałe cztery lata i wszystko było jeszcze w powijakach. Był tylko jeden program TVP i to, co robiliśmy, było na przyczepkę. Nie mieliśmy studia telewizyjnego, zresztą czekaliśmy na nie latami. W naszym budynku było pomieszczenie przystosowane na potrzeby wozu transmisyjnego. Bo wóz transmisyjny stał z całym oprzyrządowaniem. Były też kamery, zainstalowane w różnych pomieszczeniach. Program Politechnika Telewizyjna nadawano z sali konferencyjnej przerobionej na studio. W lecie można było zrobić Fot. Archiwum TVP Wrocław. Jacek Zacharski – rocznik 1943. Od 1966 do 2003 r. etatowy pracownik TVP Wrocław. Jeden z najlepszych dziennikarzy w historii wrocławskiej telewizji. Spiker, reporter, autor wielu programów, mentor i nauczyciel kilku pokoleń dziennikarzy. 67 nawet taką „piknikową TV” znad basenu. Z tyłu radia był basen przeciwpożarowy i stamtąd nadawaliśmy programy letnie. Pamiętam Lenę Kaletową – piękną, posągowo zbudowaną kobietę – w bikini. Parasolki. Do kamery czarno-białej, Lena (w bikini) gadała. Nie było coca-coli, tylko kapslowana oranżada. Ale był fajny program. I to było dla nas najważniejsze. M.B.: Pamiętasz swój pierwszy temat? J.Z.: A jakże. Pojechaliśmy z Andrzejem Pasierskim do Wąsosza. Mieliśmy coś zrobić o klubokawiarniach – modna sprawa: ping-pong, szachy, hula-hop. Krótko mówiąc, coś, co miało zająć młodzież w wolnych chwilach. M.B.: Ile minut miał ten materiał? J.Z.: Ze trzy. Pokazaliśmy działalność tej klubokawiarni, a sołtys mówi: „chodźcie, teraz pokażę wam naszą prawdziwą młodzież”. Ciągnął nas w mrozie polami, by pokazać… cielaki w oborze. Mnie parują okulary, a tu – cielaczki. To była młodzież dla pana sołtysa. Ale temat zrobiliśmy. M.B.: Kto filmował „młodzież”? J.Z.: Romcio Klonowski. Z Wilna pochodził. Mówiliśmy na niego „Romcio wszak Klonowski”, bo co chwilę, prawie do każdego zdania, dodawał słówko „wszak”. Były akowiec, swoje odsiedział. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i dużą krzepę, bo te wszystkie filmowe manele były diablo ciężkie. M.B.: Drewniany statyw widziałem w magazynie. J.Z.: Drewniane statywy, lampy, jakich w życiu nie zobaczysz – cztery wielkie żarówy wkręcone do metalowego krzyżaka. Cholernie się nagrzewały. Wahania temperatury albo kropla deszczu często powodowały, że toto pękało. Był huk i straszny smród. No i kamery: „Arifleks” to był cud techniki, najczęściej używaliśmy „Pentaflexa”. To była kamera z taką długą wajchą, w której zapewne był silnik. Całą konstrukcję wieńczyła kaseta. Z oddali całość wyglądała jak jakiś młot, nie jak kamera. Romcio Klonowski miał krzepę, ale musiał być asystent, by to wszystko nosić… M.B.: Wspomniałeś, że telewizja wykuwała się w boju, że uczyliście się wszystkiego „od zera”. Nie mieliście żadnych mistrzów, mentorów? J.Z.: Byli tacy, którzy służyli nam radą i wiedzie- 68 li trochę więcej, bo o tych kilka miesięcy dłużej pracowali. Na przykład Włodek Rosiński, z nieodłączną szklanką herbaty w ręce, Baśka Folta, Ala Wierzbicka, która przyszła z radia. Był też Lipowski, szefujący programom informacyjnym. M.B.: Pierwszy dziennik to „Panorama”, potem „Transfokator”. J.Z.: Tak, ale ja jeszcze wtedy nie pracowałem. Transfokator to była dość nieszczęśliwa nazwa, bo kto na wsi wiedział, że chodzi o zoom w kamerze? Oni wiedzieli, co to żniwiarka albo brona… M.B.: Kiedy po raz pierwszy usiadłeś przed kamerą w studio? J.Z.: Trochę to potrwało. Zacząłem w Rozmaitościach, które początkowo nie były programem codziennym. Ale nie mówmy o mnie, mówmy o innych. Twarzą Rozmaitości była Ela Sitek. Młodsza ode mnie, choć wcześniej w telewizji. Dlaczego? Rozpisano konkurs (teraz się mówi casting) na spikerkę. Ela w cuglach wygrała ten konkurs i została pierwszą naszą twarzą Ośrodka. Potem przyszła, bodaj z „Gazety Jeleniogórskiej”, Agnieszka Matynia. Sitkówna była od kultury, Matynia – od tematów wiejskich. Na zmianę z nimi prowadziłem Rozmaitości. M.B.: Kolejne znane nazwisko – Cezary Łagiewski. J.Z.: Czarek przyjechał chyba z Łodzi. Po studiach. Moją uwagę zwrócił niezwykle miłym, męskim głosem. Takim trochę aktorskim. Był rzutki, młody, pełen pomysłów. Dobry realizator. To dzięki niemu powstało tyle odcinków Z kamerą wśród zwierząt – młodzieży przypomnę, że chodzi o cykliczny program z wrocławskiego ZOO, prowadzony przez Hannę i Antoniego Gucwińskich. Było jeszcze kilku fajnych kolegów: Staszek Sado – lubiany przez widzów prowadzący, Tolo Gregorowicz, który przyszedł z PAP-u, Piotrek Załuski, no i mój kumpel ze studiów – Andrzej Pasierski. Był też Tunio Dzieduszycki – o wiele od nas starszy – ten od Dymka i papierosa. M.B.: Kończą się lata sześćdziesiąte. Nadchodzi powoli Gierek. Coś się w TVP i dziennikarstwie zmieniło? J.Z.: Dalej uczyliśmy się telewizji. Dalej nie było żadnych podręczników ani żadnej szkółki, która kształciłaby nowe kadry. Wiesz, jak wyglądała obróbka filmu? Pierwsze filmy wywoływano w koreksach – ręczna bracie robota. Trzydziestometrową rolkę z taśmą przepuszczało się przez koreks. To były filmy pozytywowe, czyli takie, które od razu po wywołaniu możesz wyemitować. Potem robiło się na taśmie negatywowej. Tego wszystkiego uczyliśmy się sami. Montażystki uczyły się montować – używały żyletki i butaprenu, by zrobić sklejki. Osobno nagrywano obraz, a osobno – dźwięk. I tak dalej, i tak dalej… M.B.: Wysłałem ci takie zdjęcie – siedzisz w studiu za biurkiem, a w tle masz napis: „10 lat Telewizji Wrocław”. J.Z.: Powoli zaczyna się zmieniać: powstaje wreszcie nowe studio. A! Zapomniałem powiedzieć – schyłek lat sześćdziesiątych i lata siedemdziesiąte to era teatru telewizji. Pojawia się na scenie Wiesław Wodecki, reżyser. To twórca sukcesu naszego teatru telewizji – Wielkiego Teatru Telewizyjnego – chciałoby się powiedzieć. On faktycznie ten teatr pokazał i zaistnieliśmy w całej Polsce. Potem przybył cały „zaciąg” nowych: Tomek Orlicz, Marian Kraczek, Marek Tumidajewicz, Piotrek Bielawski. Z czasem – Basia Trzeciak. „Gierkowski zaciąg” – ale fajni, młodzi ludzie z pomysłami. Odświeżyli krew. No i pojawił się kolor. Pod koniec lat siedemdziesiątych. M.B.: Naczelni, cenzorzy i „oko komitetu” – czy trudno było lawirować między oczekiwaniami towarzyszy a tym, co się chciało przekazać? J.Z.: To zależało od tego, co komu w duszy grało. Bo jeżeli rzeczywiście ktoś miał w sobie potencjał wolnościowy, to czuł się przez ten kaganiec cenzury zniewolony. Natomiast zwykłe dziennikarstwo typu newsowego, muszę ci z żalem powiedzieć, było autocenzorskie. Po prostu ludzie byli tak wytresowani czy też ubezwłasnowolnieni, że sami wiedzieli, co można, a czego – nie. M.B.: A cenzorzy? J.Z.: Byli, a jakże. Kilkoro z nich u nas pracowało. Wybacz – nie wymienię nazwisk. Mili, brali państwowe pieniądze, patrzyli, słuchali. Ci nasi żurnaliści od kultury dawali im trochę popalić. Tu było więcej sprzeczek niż przy newsach. Generalnie mało było takich przypadków, żeby cenzor walił pieczęć albo uderzył ręką w stół, mówiąc: „nie, tego nie puścimy”. Natomiast obecność cenzora w TVP to była sprawa obowiązkowa. Jak mówiłem – oni mieli u nas etaty. Generalnie wszystko szło przez partyjną cenzurę – naczelni takich ośrodków jak nasz byli w stałym kontakcie z sekretarzami PZPR. Ta więź nikogo nie dziwiła i dzisiaj też nie powinna dziwić. Państwowa telewizja była od picowania narodu, niestety. To przykre. M.B.: Dużo zarabiałeś? J.Z.: Nieźle, choć w telewizjach regionalnych nie było nigdy super. Ci „studniarze”, „kominiarze” od dużej forsy zawsze byli w Warszawie. I są do dziś. A tu – biedaszyby i wieczna niepewność. Remont mieszkania (jak lepiej poszło, to i wykup), mały fiat i ewentualnie wcześniej motocykl WSK to był szczyt lokalnych możliwości. M.B.: A rozrywki, odreagowanie stresu… J.Z.: O! Było tego sporo, bo człek w nerwach żył. Między zdjęciami i montażami graliśmy w ping-ponga, brydża lub szachy. Tam, gdzie teraz stoi budynek ośrodka, był wielki plac budowy, na którym graliśmy w przerwach w siatkówkę. Świetny w tym był Jerzy Bajdor, ówczesny naczelny. Wszyscy mu się „podkładali”, jak ścinał, i było wesoło. M.B.: A ja nie o tym… J.Z.: Możesz śmiało napisać, że to był czas wielkich hulanek. Cała Polska piła. W telewizji też się piło – nie było pokoju, nie było pomieszczenia, nie było biurka, żeby „pół rury” nie było w środku. Czy na początek dnia, czy na koniec – kiedy kto mógł i mu to specjalnie nie przeszkadzało w robocie. Bo jednak ludzie hamowali się w pracy, ale na porządku dziennym było, że jak się już zrobiło swoje, no to wiesz… M.B.: Ten gierkowski etap to jednak duży skok w rozwoju telewizji: kolor, drugi program ogólnopolski, bogatsza oferta lokalna i szerszy zasięg nadawania. Ale dekada się skończyła. Nastała „Solidarność”. Teraz mówią: „Karnawał Solidarności”. J.Z.: Tak, potem był „Karnawał Jaruzelskiego” i wszystko szlag trafił. M.B.: OK. Zostawmy generała. Jak reagowaliście na „wybuch Solidarności”? Mówię o pracownikach, dziennikarzach, całej załodze – pojawiła się nadzieja, że coś da się zmienić? J.Z.: Stary, była wielka wiara, także wśród byłych 69 partyjnych. Baśka Trzeciak, Sławek Nowak i wielu innych po prostu działało. Była nadzieja, że coś się wreszcie zmieni, że będzie lepiej, że wreszcie przestaniemy klepać biedę. Nie będzie więcej gloryfikowania „Syrenki”, „Trabanta” i wódki zbożowej, ale w końcu polecimy tą rakietą w kosmos. Nasz naród już dawno został pozbawiony marzeń. „Solidarność” dała nadzieję. No a potem przyszła ta „siekierka”, ten „jaruzelski obuch”. Czerwony chciał nam – wszystkim dziennikarzom – wmówić, że to „anarchizacja życia”. Tak na marginesie – wiesz co mnie boli? To, że sytuacja niewiele się zmieniła w tym umęczonym kraju. Nadal jest wielu miłośników tamtego systemu, w którym – ich zdaniem – było dobrze ciepło i fajnie. Chcieliby krytykować i cały czas w ciepłych bamboszach popier…lać. Nie da się, więcej – dosyć tego! Najgorsze, że sporo młodych w to wierzy. Jak ich przekonać, że to było czyste zło? M.B.: A jak cię zastał stan wojenny? J.Z.: Nocą trzynastego grudnia przyszedłem z „Novotelu” do Ośrodka. Chciałem zabrać z redakcji kurtkę i pojechać do domu. Wszedłem do środka. Patrzę, a tu cała armia z kałachami. Między żołnierzami chodzi major z wąsem (wąsy były wówczas w modzie) i na mnie spoziera. A w dyżurce, gdzie zawsze siedział strażnik, jest jakiś wojskowy. I leży, jak na amerykańskich filmach, z nogami na stole. Zgłupiałem. Mówię, że kurtkę chciałem wziąć, bo mróz jak jasna cholera, a ten major: „pan się uspokoi, pan tu zostanie.” Ja na to: „panie majorze, ćwiczcie sobie dalej, a ja tylko poproszę o klucze do redakcji”, bo byłem przekonany, że to jakieś manewry. Kazał zostać. No po prawdzie – byłem lekko nawalony. Ale widzę, że nic nie wskóram. Usiadłem. Po pewnym czasie przetrzeźwiałem. Około siódmej słonko wyszło, puścili do gabinetu. A jak już wychodziłem, to ten z westernu (z nogami na stole) nagle się odezwał: „a może pan chlebka z pomidorkiem zje?”. M.B.: Zjadłeś? J.Z.: Nie. Ale taki był dla mnie początek stanu wojennego. M.B.: Zawsze mi opowiadałeś, że to potem był wielomiesięczny koszmar. J.Z.: Tak. Zawiesili nam działalność firmy. Na kilka miesięcy. Chyba na pół roku. Pamiętam tylko 70 diablo długie kolejki do kasy. Ludzie przychodzili po wynagrodzenia i stali godzinami. Wielokrotnie potem chodziliśmy do „Monachium” – takiej nieistniejącej już knajpy u zbiegu ulic Krzyckiej i Powstańców Śląskich. To odrębny temat. Po prostu nie było pracy. I można było z tego powodu zwariować. M.B.: Minęło parę miesięcy i co dalej się działo? J.Z.: Padł nastrój. Był kompletny marazm, tak w narodzie, jak i u nas. Brak perspektyw. Ta „jaruzelska dekada” to był stracony czas. Także twórczo. A w firmie robiło się jakieś takie miałkie, dziwne programy. M.B.: Wolna Polska. Okrągły Stół… J.Z.: Nadzieje wróciły – że we własnym domu, że można wszystko powiedzieć. I tak dalej. Początki były niezłe – nowe programy. Pamiętasz Antenę 5? Tam chyba debiutowałeś. Wyszły wojska sowieckie. Można było handlować „z materaca” lub „ze szczęki”. Ludzie wierzyli, że szybciej dorobią się własnego mieszkania, że dziecko trafi do żłobka i przedszkola nie po partyjnej znajomości, tylko że te żłobki i przedszkola po prostu będą, a oni zdołają za nie zapłacić. Telewizja państwowa ruszyła. Rozwijała się konkurencja. I dobrze. Trwałem w tej bitwie etatowo do roku 2003. M.B.: Jesteś dumny, że to wszystko współtworzyłeś? J.Z.: Nie. Dumy nie mam. I nie mam do niej powodów. Chłopie, musiałbym być strasznym kretynem, by to powiedzieć. Nie jestem dumny z Telewizji Wrocław. Jestem zadowolony z pewnych jej etapów. Ze współtworzenia tych etapów. Z tego, co – dzięki wspólnemu wysiłkowi – powstało. Spędziłem tu więcej niż pół życia. Obserwuję nadal moją firmę i ją oceniam. M.B.: I co? J.Z.: Jako stary rep dziennikarski mam wiele zastrzeżeń, uważam jednak, że na mapie telewizyjnej Polski powodów do wstydu nie mamy. M.B.: Chciałbyś jeszcze dziennikarsko coś zrobić? J.Z.: Telewizja ma lat 50. Ja za dwa miesiące kończę siedemdziesiątkę. To dużo dla faceta, który wypił sporo kawy i wódki i wypalił mnóstwo papierosów. Jednak, drogi Marcinie, gdybyś to ty mi robotę zaoferował i stworzył mi pewne warunki do współpracy, to – jako starzec wiekowy – zgodziłbym się.