26 czerwca 2010r. Gorzów ~ jerzy (julek) Gorzowski maraton jest

Transkrypt

26 czerwca 2010r. Gorzów ~ jerzy (julek) Gorzowski maraton jest
26 czerwca 2010r.
Gorzów
~ jerzy (julek)
Gorzowski maraton jest moim piątym sprawdzianem kondycji i wytrzymałości. Jak na razie jedzie się nie
najgorzej, po raz 4 jestem na pudle – fakt, Ŝe na najniŜszym miejscu, ale dobre i to. ChociaŜ ambicja jest duŜa
to siła mniejsza. Za nic nie mogę dojść moich lepszych rywali. Jednak jak wielu z nas i ja potrafię sobie
wytłumaczyć swoją słabość na 1000 róŜnych sposobów: zabieg kolana, zbyt późne rozpoczęcie treningów,
zmęczenie, jazda pod wiatr , duŜe górki… Wyliczać moŜna długo.
Lecz moi drodzy czytelnicy tu nie ma się co rozczulać nad sobą, tylko brać się do pracy! Jeśli chce się być
w czymś dobry to trzeba ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć.
Teraz kilka słów o IX Gorzowskim maratonie rowerowym. Jak zwykle przed wyjazdem rozgardiasz: za późno
jedziemy, kogo rower na dachu kogo na haku, kto chce siedzieć z przodu, a kto z tyłu… Wreszcie rowery
załadowane, bagaŜe upchnięte w samochodzie, miejsca zajęte – jedziemy! Po drodze jak zawsze omawiamy
strategie – mamy jechać na dystansie 175 km w 7-osobowym składzie. Są szumne obietnice dojechać na linie
mety w takim samym składzie jak na starcie. Jest dosyć ciepło, ale my w tym klimacie czujemy się świetnie,
humory dopisują, a duch bojowy rozpiera nam klaty. Wreszcie po paru godzinach dojeŜdŜamy do bazy
maratonu. Zabieramy numery startowe, chipy do pomiaru czasu i udajemy się na nocleg. Do agroturystyki
jedziemy slalomem. Po 2 kilometrach między zwisającymi gałęziami, a dziurami w brukowanej drodze jesteśmy
na miejscu. Po dyskusji kto z kim śpi i gdzie, idziemy wspólnie na kolacje. I znowu to samo… Grześ przynosi
pyszny smalec i ogórki (tyle razy mu mówiłem, Ŝe nie moŜna nas tak rozpieszczać). Panowie i panie, nie musze
wam mówić jak smakuje chleb ze świeŜym smalcem i ogórkiem- to jest po prostu ekstaza. Po takim obŜarstwie
jest tylko spanko i wiązanie sadełka. Nazajutrz budzimy się o 6.30 głośnym sygnałem z telefonu Jarka (kiedyś
mu się wrzuci do sedesu). Po porannym umyciu i zjedzeniu śniadanka (pyszny makaron) wsiadamy do auta
i jedziemy na linie startu do RóŜanek. Tam czeka juŜ nasz ojciec Tadeusz z uszykowanym miejscem na
samochód – chwała mu za to, bo byłby kłopot z zaparkowaniem. Ściągamy rowery, mocujemy numery na
kierownicy i chipy, jedziemy na linie startu. Tu sesja fotograficzna z Anetą (Ŝoną naszego klubowicza Arka)
i moŜemy startować. Pierwsze kilometry spokojnym tempem (bardzo nierówna nawierzchnia). Rozkręcamy się
po 10 kilometrach. Rozglądam się na boki i jedzie nas juŜ pięciu w błękitnych mundurkach. Nie ma Tadzia
i Leszka. Jadę dalej i pilnuję Ŝeby się nie zgubić. Jest nas w peletonie dziesięciu, kaŜdy wychodzi ładnie na
zmiany. Myślę sobie, jest całkiem fajnie, daje rade, nie jestem zmęczony. Pierwszy punkt Ŝywnościowy mijamy
bez postoju. Mam wodę w bidonach, Ŝele w kieszeni i o bananie nie zapomniałem. Mamy 60 km, średnie tempo
34,4 km/h. Jedzie mi się rewelacyjnie zwłaszcza za Ronim. Ale się stało to co przewidziałem, peleton rozrywa
się na podjazdach i ja zostaje w tyle. Próbuje podkręcić tempo, ale w połowie górki brakuje mi tchu i uchodzi
powietrze. Myśle sobie koledzy poczekają. Nasza zaplanowana strategia poszła na łeb. Peleton pojechał dalej
a nasi razem z nim. Ja próbuje ich dojść na prostej. Lecz znowu podjazd i znikają mi na zakręcie. Daje z siebie
wszystko i jeszcze raz mam z nimi kontakt wzrokowy na 80 kilometrze przy bufecie. Ja dojeŜdŜam, a oni
odjeŜdŜają. Jestem zmęczony i musze chwile odsapnąć. Ku mojemu zdziwieniu na punkt wjeŜdŜa mój
konkurent – Marek z Gryfic. Jestem pełen podziwu. Odrobił 9 minut! Musi być naprawdę mocny w nogach
(Grześ później Ŝartował, Ŝe mam się nie przejmować, bo na pewno go ktoś Nysą podrzucił). Dalszą jazdę
kontynuują z kolegami z Wolsztyna. Gdzieś na 115 km jest 3 i ostatni punkt Ŝywnościowy. Zgadnijcie kogo
spotkałem… naszego kolegę Radka. Stoi sobie i spokojnie obgryza jabłko. Dalszą drogę jechaliśmy razem,
wszak nie moŜna zostawić prezesa! Ostatnie kilometry były męczące – podjazdy i wzniesienia. Na metę
dojeŜdŜamy mocno zmęczeni. Oddajemy chipy do pomiaru czasu i udajemy się na festyn, który właśnie się
odbywał na płycie boiska. Jest grochówka, kiełbasa i o piwku organizator nie zapomniał. Siedzimy,
odpoczywamy i rozprawiamy o przebytej trasie. Nikomu nie chce się montować rowerów. W końcu zebrałem się
na odwagę i zarządziłem zbiórkę przy samochodzie (przecieŜ jestem dyrektorem technicznym). Tam
rozdzieliłem kaŜdemu zajęcie i po godzinie śmigaliśmy do domu.
Do Gostynia dotarliśmy około północy w dobrych humorach i z zapewnieniem, Ŝe następny maraton będzie
jeszcze lepszy. No cóŜ, czas pokaŜe.
P.S. Szanowni klubowicze proszę na następne maratony zabrać aparat fotograficzny! Trzeba uwiecznić nasze
zmagania na trasie, ale teŜ zarazić tym pięknym sportem innych miłośników dwóch kółek.

Podobne dokumenty