Którêdy 12 - Albertynki
Transkrypt
Którêdy 12 - Albertynki
NA 90. ROCZNICĘ Niedzielne, adwentowe przedpołudnie. Wizyta, spacer na miejsca, gdzie niegdyś stały krakowskie ogrzewalnie, brataalbertowe ogrzewalnie. Powrót do atmosfery początków. Cóż to był za duch, który schodził w te przepaści fizycznej i moralnej nędzy. Cóż to był za duch, który stanął po stronie opuchlaków, wyrzutków, alkoholików – tak zwanego marginesu. Stanął po tej stronie bynajmniej nie po to, by usprawiedliwiać niezaprzeczalną winę. Postawił go tam poraniony Chrystus po to, by na tym dnie dostrzec i z tego dna wydobyć jakieś prawdziwe, fundamentalne dobro – to dobro ocalić, rozwinąć, dać szansę temu dobru odkupić niezaprzeczalną winę. Po pierwszych ogrzewalniach nie ma już właściwie śladu – zarys zaledwie wejścia w skałecznym murze. Żaden materialny znak, żadna tablica nie upamiętnia miejsca rozpoczęcia dzieła Ojca ubogich. Pozostał duch, który to dzieło ożywiał. Mija 90 lat od czasu, gdy prorok miłosierdzia zrzucił swój płaszcz – pelerynę, którą przygarniał tysiące współczesnych trędowatych. Odszedł do Pańskiej Ogrzewalni, by oddać ostatnią posługę swoim ukochanym biedakom. Święty Bracie Albercie, użycz nam ze swego ducha. Niech trzecia część twej peleryny okryje nas i umocni duchem: miłosierdzia, służby i ubóstwa – nierozłącznej triady. br. Marek Bartoś PROSTE DLA DZIECI I ŚWIĘTYCH Pewien biskup na spotkaniu z dziećmi pyta zgromadzone maluchy o to, co trzeba zrobić, aby dostać się do nieba. Po chwili wstaje chłopczyk i mówi: „To proste. Trzeba umrzeć i już.” W Boże Narodzenie Bóg przychodzi na nasz świat jako Dziecko. Nie przyszedł po prostu jako dorosły człowiek, lecz narodził się z Kobiety, jako słabe i bezbronne Dziecko. Dziecko to zostało powierzone opiece Matki i Ojca. Doświadczyło miłości, zainteresowania, czułości. W takiej atmosferze wzrastało. Ty również możesz zbliżyć się do Boga, jak matka do swego dziecka, ostrożnie, troskliwie i delikatnie, ostrożnie i z miłością, ciągle na nowo medytując tajemnicę tego Dziecka. Nie możesz Boga mocno uchwycić, należy mieć odpowiednie wyczucie. Musisz być nieustannie zdziwionym, żeby śledzić tajemnicę całkowicie innego Boga. Do dziecka nie można podchodzić zbyt głośno, lecz cichutko. Nie musisz głośno mówić o Bogu, lecz tak delikatnie i cicho, jak do dziecka. Z dzieckiem nie prowadzisz mądrych dyskusji, używasz tylko słów, które pochodzą z serca. Tylko wtedy będziesz spotykał Boga, gdy otworzysz przed Nim swoje serce. Anselm Grün „Boże Narodzenie – świętować Nowy Początek” ======================================================================= Odpowies. Agnieszka Koteja, [email protected] [0-18/20-125-49] dzialni br. Marek Bartoś, [email protected] [0-12/42-95-664] Któredy ? POWOŁANIOWA [1] Hasło nowego roku Kościoła w Polsce zaczerpnięte jest z Listu św. Pawła do Efezjan: „Przypatrzcie się powołaniu waszemu” (Ef 1, 18). Korzystając z okazji, że s. Donata Stachowiak wygłosiła referat na międzyzakonnym spotkaniu referentek powołaniowych archidiecezji poznańskiej, przytaczamy pierwszą część jej wystąpienia. 12 2006 KULTURA PROMOWANIE KULTURY POWOŁANIOWEJ (referat cz. 1) Pomysł, by słowo „kultura” związać z pojęciem „powołania” wydaje się bardzo ciekawy. Pozwala dotknąć różnych płaszczyzn, pomagając głębiej spojrzeć na problem ludzkiego powołania, w kontekście naszych wspólnot zakonnych, które żyją dzięki temu, że ich członkowie obrali drogę życia konsekrowanego jako sposób na życie. Warto też przypomnieć, że słowo „kultura” wywodzi się od łacińskich słów oznaczających „uprawę roli” – pojęcie bliskie biblijnym obrazom odnoszącym się do powołania. Słowo „kultura” ma wiele znaczeń. Słownik języka polskiego wymienia najpierw trzy. Po pierwsze – kultura to całokształt ludzkiego dorobku, materialnego i duchowego (np. kultura europejska); po drugie, osiągnięcie w jakiejś dziedzinie pewnego stopnia doskonałości (np. kultura jazdy, kultura muzyczna); po trzecie, ogładę i takt, które oceniamy mówiąc o czyjejś „kulturze osobistej”. W pierwszej części referatu zastanowimy się więc, o jakim „ludzkim dorobku” myślimy, mówiąc o „kulturze powołaniowej”. Jak jest rozumiane, jak traktowane pojęcie „powołania”, jak ono funkcjonuje w ludzkiej społeczności? Życie zakonne zrodziło się z potrzeby radykalnego życia ewangelicznego, gdy uznanie chrześcijaństwa za religię państwową spowodowało, że wyznawanie wiary przestało się wiązać z zagrożeniem życia czy mienia – być może nawet zaczynało się opłacać. Chrześcijaństwo stało się powszechne, ale płytsze. W tej sytuacji pojawili się ludzie, którzy chcieli czegoś więcej. Oni naśladowanie Jezusa uważali za wartość samą w sobie, jako cel godzien najwyższej ceny. Pan Jezus mówiąc o bezżenności zaznaczył, że istnieje „bezżenność” dla Królestwa, którą nie wszyscy pojmują. Wszystkich nauczał, lecz nie wszystkich powoływał, aby szli za Nim porzucając wszystko, czym żyli dotychczas. W Ewangelii zostawił wiele różnych rad, których pełnienie pomaga Go naśladować. Trzy z nich – czystość, ubóstwo i posłuszeństwo – z biegiem czasu stało się przedmiotem ślubów zakonników. Istotą jednak takiej formy życia nie są same rady, ale – osiągane w ten sposób – podobieństwo do Chrystusa. Vita consecrata te trzy rady nazywa wręcz przymiotami Chrystusa. I tak określa cel profesji: by te cechy stały się niejako widzialne w świecie – czyli celem jest ukazywanie światu Chrystusa. Pierwszy numer Vita consecrata mówi: „Dzięki profesji rad ewangelicznych charakterystyczne przymioty Jezusa – dziewictwo, ubóstwo i posłuszeństwo – stają się w pewien swoisty i trwały sposób <widzialne> w świecie, a spojrzenie wiernych zwraca się ku tajemnicy Królestwa Bożego, które już jest obecne w historii, a w pełni urzeczywistni się w niebie (VC 1). Upłynęło kilka wieków, zanim pojawiło się życie zakonne w pełni uformowane, to znaczy zawierające wszystkie jego istotne elementy, takie jak ślubowanie rad ewangelicznych, życie wspólnotowe, ustalona forma życia. Dziś częściej posługujemy się pojęciem życia konsekrowanego, które jest szersze. Obejmuje oprócz życia zakonnego również te formy życia poświęconego Bogu, które znane były właśnie już w pierwszych wiekach – tzn. pustelników czy konsekrowane dziewice i wdowy. Mamy też obecnie instytuty świeckie, które w potocznym odczuciu już w samej nazwie zdają się kryć sprzeczność – jak to, ludzie oddani Panu Bogu, czy świeccy? Takie pytanie jest właśnie echem przedsoborowej kultury powołaniowej, w której pojęcie powołania stopniowo jakby oddzieliło się od wymagań wypływających ze chrztu, a zaczęło oznaczać tylko tych, którzy żyją inaczej niż tzw. zwykli ludzie. Początkowy podział na chrześcijan i nie-chrześcijan przerodził się w inny podział: na tych, co „mają powołanie” [w domyśle: „księża i zakonnicy”] oraz „świeckich” [w domyśle: „ci, którym wolno poprzestać na przeciętnym chrześcijaństwie”]. Jeszcze dziś potoczne myślenie jest takie, że dla świeckich jest dekalog, a dla osób konsekrowanych są błogosławieństwa – tak jakby świeccy mieli żyć na poziomie moralnym Starego Testamentu, a wymagania, które Pan Jezus postawił w Ewangelii były tylko dla osób konsekrowanych. W konsekwencji, stan zakonny był określany jako „stan doskonałych”. I nawet jeśli miało to oznaczać ludzi zmierzających do doskonałości, a nie „lepszych od innych”, to i tak kryło się w tym jakby ciche założenie, że pozostałym wolno do doskonałości nie dążyć. Takie rozumienie powołania zakonnego powodowało, że w duszpasterstwie powołaniowym częstokroć odwoływano się, zapewne nieświadomie, do ludzkiej ambicji. Każdy przecież lubi stanąć choć trochę ponad innymi. Formułowano to mniej więcej w ten sposób: „Tylko jedna dziewczyna na 1000 ma powołanie. Jakaż to łaska, że spotkało to właśnie ciebie!”. Albo: „Mnie, niegodną, wybrał Pan”. To całkiem słuszne zdanie zaczyna być śliskie, jeśli pod pojęciem wyboru przemycamy bycie kimś nieco lepszym od innych. Taki sposób myślenia zakwestionował Sobór Watykański II, przypominając o powszechnym powołaniu do świętości. Jan Paweł II w Novo millenio ineunte powtórzył jeszcze raz, jeszcze mocniej, że świętość ma być dla chrześcijanina czymś naturalnym – jest wysoką miarą zwyczajnego życia chrześcijańskiego. Wydaje się jednak, że ta nowa kultura powołaniowa, w której mówi się o powszechnym powołaniu do życia i do świętości, realizującym się na różnych drogach, wiąże się z pewnym kryzysem pojęcia powołania do życia konsekrowanego. Skoro bowiem stawia się tu większe wymagania – np. rezygnacji z założenia rodziny – to należałoby też dać specjalne uzasadnienie, motywujące do takiego wyboru. Tymczasem dziś, gdy wiele osób świeckich z zapałem i świeżością podejmuje powołanie do świętości, my same zaczynamy być niepewne: na czym właściwie po- lega szczególna wartość życia konsekrowanego, skoro, jak pisze Jan Paweł II w Vita consecrata, ewangeliczne wezwanie do zaparcia się siebie i naśladowania Chrystusa jest adresowane do każdego chrześcijanina? Na to pytanie odpowiadają niemal wszystkie posoborowe dokumenty dotyczące życia konsekrowanego: nasze życie różni się formą, jest formą życia taką, jaką obrał Pan Jezus. Naszym szczególnym zadaniem jest niejako przedłużyć Jego życie na ziemi, nadal pokazywać światu Jego Osobę. I tak np. motywacją zakonnego ślubu czystości nie jest Pawłowa rada, by służąc Panu nie cierpieć rozterek, lecz fakt, że Chrystus prowadził życie w dziewictwie. Mógł żyć inaczej, ale jako człowiek coś wybrał, i wybrał właśnie celibat. Ja też mogłabym wybrać co innego, ale ponieważ Chrystus wybrał dziewictwo, więc i ja chcę je wybrać, bo wybieram Jego formę życia na ziemi. W tym świetle widać jeszcze wyraźniej, że w doskonałości, do której dążymy, nie chodzi wyłącznie, ani nawet przede wszystkim, o wymiar moralny („chcę być bardzo dobrą”), lecz o podobieństwo do Chrystusa – aż do podobieństwa Jego uczuć ku Ojcu. Sądzę, że właśnie z tym pojęciem wiąże się przeżywany przez nas niejednokrotnie kryzys. Zabrakło nam ludzkiej, naturalnej motywacji „pięcia się wzwyż”, a zarazem, czujemy to dobrze, częstokroć nie jesteśmy wystarczająco czytelnym znakiem Chrystusa, nasze życie zbyt rzadko zadziwia, zastanawia, niepokoi, prowokuje, jak prowokowało i porywało życie Jezusa. c.d.n. chleb S. Teresy ż y w e a r c h i w u m Za górami za lasami, w naszym pięknym Zakopanem.... pewnego dnia do „chatki” przyszły dwie starsze panie. Pytały o s. Teresę Wilhelm – która zmarła kilka lat wcześniej. S. Teresa miała taki zwyczaj, że dawała chleb wszystkim zwiedzającym „chatkę” św. Brata Alberta. Każdy pielgrzym czy turysta, chciał czy nie chciał, chleb musiał wziąć. Przybyłe panie opowiedziały więc swoją historię sprzed lat następczyni s. Teresy. Idąc do schroniska „Kalatówki” wstąpiły do nas do „chatki”, gdzie mimo zapewnień, że nie są głodne, że nie potrzebują i że dziękują, każda otrzymała po bochenku chleba. Pogoda nie była najlepsza i nasze turystki błogosławiły siostrę, dzięki której szły pod górę z dodatkowym obciążeniem. Nagle zerwał się wicher, zrobiło się ciemno i zimno, zaczął siec deszcz. Panie zrezygnowały z dalszej drogi i pragnąc jak najszybciej znaleźć się z powrotem w mieście postanowiły pozbyć się dodatkowego bagażu, którego nawet nie miały jak porządnie zabezpieczyć przed deszczem. Wzięły więc chleb i weszły w las, by go zostawić dla zwierząt. W momencie, gdy wyciągnęły ręce z chlebem, z głębi lasu wyskoczył mężczyzna w łachmanach, z zarośniętą twarzą, i chwyciwszy chleb zniknął w ciemności. Kogo w ten wieczór nakarmiła s. Teresa? Może biednego szaleńca, a może ukrywającego się przed służbą bezpieczeństwa bojownika o wolność....