Moja mała, wielka wyprawa w Bieszczady

Transkrypt

Moja mała, wielka wyprawa w Bieszczady
MOJA MAŁA, WIELKA WYPRAWA W BIESZCZADY
Mojej wyprawie na pewno daleko do opisywanych na przeróżnych forach wielodniowych
wypadów w najdalsze rejony Europy, Afryki czy Ameryki, a i jakość pióra zapewne odstaje od tego
jakie wielokrotnie spotykałem w opisach wypraw na dwóch kółkach. Dlatego na początku wahałem
się trochę, bo niektórzy jeżdżenie po Polsce traktują jak rozgrzewkę przed dalszym wypadem w świat,
ale na pewno są i tacy, dla których oderwanie się od codzienności i wyprawa w najdalsze zakamarki
Polski jest czymś wyjątkowym… czymś na co czeka się cały rok. Ja należę zdecydowanie do tej drugiej
grupy i dlatego postanowiłem, że podzielę się z Wami swoimi wrażeniami z mojej małej (choć dla
mnie wielkiej) samotnej wyprawy w Bieszczady, którą miałem przyjemność odbyć w dniach 26-29
sierpnia. Może ktoś ma podobne dylematy co ja, jeśli chodzi o jazdę motocyklem i też często myśli o
takim wypadzie, ale z braku czasu, kasy, pogody czy chociażby z tak błahego powodu jak brak
kompana do podróży nie może się zebrać i po prostu pojechać.
Jak to się stało, że w ogóle pojechałem tam i dlaczego akurat Bieszczady? Pomysł wyjazdu
zrodził się tydzień przed faktem, a niewątpliwy udział miało w tym pewne zacne forum. Czytając opis
rumuńskiej wyprawy jednego z kolegów uświadomiłem sobie, że kończy się sierpień, a ja mogę
„poszczycić” się nawinięciem ok. 1500 km, głównie w promieniu 80 km od domu, z niechlubnym
rekordem kiedy to przez 3 tygodnie lipca w ogóle nie wyciągałem motocykla z garażu. Głupie
usprawiedliwianie samego siebie, że nie było pogody, że lipcowy urlop podporządkowałem
rodzinnemu wypadowi nad morze, że przecież czeka mnie dalszy wypad z kumplem tylko wciąż nie
mogę się z nim dogadać co do terminu, potęgowały tylko moje przekonanie, że na własne życzenie
marnuje sezon, a dni robią się coraz krótsze i coraz chłodniejsze.
I wtedy pojawił się....jak grom z jasnego nieba....post jednego z forumowiczów do wyprawy kolegi:
„(...) fajnie że pojechał sam, kto jeździł sam to rozumie a jak nie rozumie to trudno”
- Może coś w tym jest – pomyślałem – jak dalej się tak będę ugadywał z kumplem na ten wypad to
zima mnie zastanie i już w ogóle nigdzie nie pojadę. Może by faktycznie pojechać sam....w sumie
sprzęt od kwietniowej „kawy w Kruszwicy” stoi gotowy do drogi, a zbliżające się moje 32 urodziny (26
sierpnia) pachniały gotówką, którą przecież mogę spożytkować dowolnie, nie narażając się na krzywe
spojrzenia żonki :) Szybka pomoc wuja Googla z prognozą pogody na następny weekend i w zasadzie
więcej mi nie było trzeba....niech się dzieje – Jadę!
A dlaczego Bieszczady? Jako zapalony miłośnik wysokich gór zawsze uznawałem tylko Tatry,
w których przemierzyłem już chyba każdy szlak, a jeśli nie każdy to na pewno te po polskiej stronie.
Oczywiście słyszałem o istnieniu Bieszczad, że to urokliwe miejsce, wszechobecna cisza i spokój,
pustkowia, przyroda itd. ale jakoś nigdy mnie to nie kręciło. Wolałem skaliste granie Tatr, przepaście i
widoki zapierające dech w piersiach, jak chociażby z kultowego szlaku na Orlej Perci. Dlatego właśnie
padło na Bieszczady, bo nigdy tam nie byłem, a góry wydawały mi się dobrym celem na moją
wyprawę sezonu – pierwszą turystyczną wyprawę na dwóch kołach. Drugi powód wydaje się bardziej
błahy...bo chciałem jechać, po prostu jechać... daleko...jak najdalej od Konina i nadrobić stracony
sezon. Dlatego wybrałem Ustrzyki Górne, bo dalej już się nie da. Zdawałem sobie sprawę, że
zagraniczny wypad nie wchodzi w grę, bo na to potrzeba więcej kasy i czasu na przygotowanie, a
Polska daje jednak ten komfort, że w razie czego zawsze można dogadać się z ludźmi, czy po prostu
zadzwonić po kogoś znajomego, żeby cię ściągnął do domu. Trzeci powód był najbardziej
przekonujący - ”prawie” zdecydowany na Bieszczady odruchowo zacząłem szukać informacji o
ciekawych miejscach, które się tam znajdują i przypadkowo trafiłem na kilka opisów różnych wypraw
motocyklowych w te rejony. Dopiero wtedy dowiedziałem się co to są pętle bieszczadzkie, jak
wyglądają tam drogi pełne serpentyn, co to kultowy odcinek Załuż – Tyrawa Wołoska na krajowej 28ce Sanok-Przemyśl. Kilka filmików na You Tube dopełniło całości - jadę w Bieszczady motocyklem i
żadna inna opcja nie wchodziła już w grę. Pozostał tylko jeszcze jeden problem ....co na to wszystko
kobieta mojego życia – Asia?
Rozmowa z żoną wyglądała mniej więcej w ten sposób:
- Co robisz?
- Patrzę na mapę, bo mam pewne plany
- Co ty znowu kombinujesz?
- A jadę w Bieszczady motocyklem
- Że co?....Jasne!!!
- No tak....ostatni weekend wakacji, jak nie pojadę teraz to już nie pojadę w tym roku. Ma być ładna
pogoda, trochę kasy będę miał z urodzin to jadę.
- Nie!
- Tak!
- Sam?
- Sam!
- Samemu nie ma mowy, coś ci się stanie i nikt nie będzie nawet o tym wiedział!
- No to jedź ze mną!
- Jasne...a co z Olcią?
- Zostanie z babcią, ma jeszcze kilka dni wakacji
- No dobra to jadę !
- Dobra ale musisz się liczyć z tym, że: po primo - to prawie 600 km w jedna stronę więc na 100%
będzie cie bolała d…a. Po primo ultimo - no chciał nie chciał może zdarzyć się tak, że popsuje się
motocykl i utkniemy gdzieś na zadupiu na kilkanaście godzin zanim ktoś po nas przyjedzie, no i po
trzecie ja tam jadę jeździć, nie zwiedzać czy chodzić po szlakach także w 3 dni zrobimy 1500 km i
ogólnie 80% czasu spędzimy na motocyklu. No i żebyś w razie czego mi nie marudziła!
- OK! Wchodzę w to!
I tym oto sposobem załatwiłem temat żony i zyskałem kompana do mojej podróży.
Do samej wyprawy nie przygotowywałem się za wiele. Godzinna polerka Virci, montaż
bagażnika i zakup kilku rzeczy typu izolacja, taśma mocująca, spray do opon i to tyle… acha jeszcze litr
oleju –lepiej mieć na wszelki wypadek coś na dolewkę. W sumie najwięcej czasu zajęło mi planowanie
trasy, zarówno dojazdu jak i kręcenia się po pętlach. Była to jednak czysta przyjemność toteż
niewiadomo kiedy nastał upragniony piątek - dzień wyjazdu.
Piątek
Piątek to praktycznie rozgrzewka. Po powrocie z pracy szybkie pakowanie się, wrzucenie
gratów na moto i 80-cio kilometrowa przejażdżka do Łęczycy, żeby zobaczyć się z naszą córcią i
uświadomić jej, że w weekend nas nie będzie. Cała zabawa miała zacząć się w sobotę rano, a
pierwotny plan zakładał wyjazd o 5 rano. Ostatecznie, jako, że to już końcówka sierpnia i 5 rano to
jeszcze noc, dlatego przesunęliśmy wyjazd na godzinę szóstą.
Sobota
Wyjazd odbył się bez przeszkód i o planowanej godzinie. Jazda o wschodzie słońca jest
niesamowita, nawet w centralnej Polsce i to po głównej trasie nr 1. Chłód poranka, poświata rzucana
przez budzące się słońce to coś czego wcześniej na motocyklu nie znałem. Szybko dotarliśmy do
Łodzi, a pustki na ulicach pozwoliły nam równie szybko przebić się przez całe miasto. Później kawałek
autostrady, gdzie prawie przetestowałem możliwości sprzętu… prawie, bo przy 140 km/h poczułem
wbijające się paznokcie między żebra świadczące o zdecydowanej dezaprobacie plecaczka na moje
rajdowe zapędy, toteż zwolniłem do prędkości przelotowej i tak dobrnąłem do Piotrkowa
Trybunalskiego. Minięcie Piotrkowa poszło równie gładko jak Łodzi więc szybko znaleźliśmy się na
krajowej 74, która miała doprowadzić nas do Kielc.
Trasa do Kielc super, na początku typowo nizinna, w miarę przybliżania się do Kielc coraz bardziej
kręta i pagórkowata. Równa, dość szeroka, często biegnąca w lasach powodowała, że jechało się
przyjemnie i stałym tempem. Kielce minęliśmy obwodnicą (przez Chęciny i Morawicę), która była w
remoncie więc trochę nas zakurzyło. W Morawicy trochę zboczyliśmy z kursu na Busko Zdrój, żeby
zatankować, rozprostować nogi i zjeść jakieś śniadanie na pobliskiej stacji benzynowej.
- Coś te goglemaps trochę przesadziły z tymi 9 godzinami drogi – pomyślałem – zaraz połowa trasy a
my dopiero 3 godziny w drodze. Wskazania nawigacji wydawały się bardziej realne, co jak się później
okazało było złudne.
Po nakarmieniu siebie, Asi i „Virasi” ruszyliśmy trasą 73 do Buska Zdrój i dalej 973 w stronę Tarnowa.
Droga 73 do Buska fajna, coś jak wcześniejsza przed Kielcami, dalsze doznania z 973 już gorsze,
chociaż część zrekompensowała nam niecodzienna przeprawa przez Wisłę w Nowym Korczynie –
niecodzienna, bo promowa :)
Dojeżdżając do Tarnowa coraz bardziej zaczynał dawać nam o sobie znać odwieczny konflikt
pomiędzy siedziskiem motocykla, a kością ogonową, dlatego po osiągnięciu Tarnowa znów zrobiliśmy
sobie postój na rozprostowanie kości i degustację Shake’a w tutejszym Mc Donaldzie.
Kolejne odcinki Tarnów - Jasło –Dukla – Tylawa to typowy przelot trasami 73, 28 i 9, któremu
towarzyszył coraz bardziej dokuczliwy ból pośladków. Zjeżdżając w Tylawie na 897 poczuliśmy
pierwszy raz klimat Bieszczad, pojawił się las, lekkie górki i ta jakość drogi, która diametralnie się
pogorszyła. Wtedy przypomniały mi się opisy innych wypraw motocyklowych, w których
przestrzegano, że wjeżdżając w Bieszczady dobrze jest zadbać o paliwo, bo ze stacjami różnie bywa, a
echo odbijające się w pustym baku na bezludziu nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy jakie mogą
nas spotkać podczas wyprawy motocyklowej. Skojarzyłem, że zjeżdżając w krajówki widziałem wielką
tablicę z reklamą stacji benzynowej więc zrobiliśmy nawrót do tej tablicy, później 5 km w kierunku
zgodnym z umieszczoną na niej strzałką poszukując, jak się okazało, stacji-widmo, a później ponowny
nawrót do tablicy tylko po to, żeby dostrzec na niej wielki, rażący napis „reklama na sprzedaż” - jak
widać powiedzenie, że najciemniej pod latarnią wciąż aktualne – widziałem wszystko prócz tego
napisu . Ostatecznie z pomocą przyszła nam niezastąpiona nawigacja, która pięknie kazała nam
jechać w kierunku przejścia granicznego w Barwinku, żeby za całe 3 km osiągnąć wymarzony cel…
stację benzynową.
Na stacji Asia dostrzegła, że odkręcił się nam jeden z tylnych kierunków, toteż wydobyłem klucze i
zabrałem się za dokręcanie, co by nie zgubić śrubki i nie narobić sobie większego problemu. I tu
spotkałem się z tym, o czym również czytałem w opisach innych wypraw. Nie zdążyłem dobrze wyjąć
kluczy z sakwy gdy zza pleców dobiegł mnie głos:
- Wszystko w porządku? Stało się coś? Potrzebujecie pomocy?
Zanim dostrzegłem kolesia w oczy rzuciła mi się jego piękna chromowana Kawa
- Nie, wszystko w porządku – odparłem – dokręcam kierunek, bo się poluzował i jedziemy dalej.
- No to spoko… widzieliśmy was jak kręciliście się wokół tej wielkiej tablicy i myśleliśmy, że coś nie
tak, dlatego podjechałem.
- Siedzieliśmy w tej knajpie przy krzyżówce i patrzyliśmy jak fajnie jeździcie w kółko, zdążyliśmy
nawet zjeść w międzyczasie obiad – dodała z rozbrajającą szczerością pasażerka Kawasaki.
Pośmialiśmy się, pogadaliśmy chwilę i odjechali w kierunku Słowacji.
Nie zdążyłem jeszcze spakować kluczy jak na stację podjechała kolejna grupka motocyklistów, którzy
również od razu zainteresowali się naszym „problemem”. Ci z kolei to typowi wyjadacze na
turystykach BMW i lecieli „pokręcić się w rejony Thessalonik”. Potwierdziły się zatem opinie, że
motocykliści to jedna brać i tak naprawdę tam gdzie jeżdżą inne motocykle, tam nigdy nie jesteś sam.
Ostatnie 100 km to już spokojna jazda po 897 – kiepskim i połatanym odcinku Tylawa - Komańcza,
dużo lepszym Komańcza - Cisna i idealnym, gładkim, okraszonym tym po co tu przyjechałem , czyli
serpentynami odcinkiem Cisna - Ustrzyki Górne. Cel osiągnięty, bilans dnia to 540 km, ponad 10
godzin jazdy (łącznie z postojami ) i zwrot honoru serwisowi googlemaps, bo jednak wiele się nie
pomylili z obliczeniem czasu podróży.
Ustrzyki Górne to niesamowite miejsce, jakże odmienne od znanego mi Zakopanego.
Miejscowość znana mi z nazwy od dzieciństwa to tak naprawdę kilka domów, jeden kemping z
hotelikiem, kościół i jedno skrzyżowanie z przystankiem autobusowym, kilkoma budkami z
pamiątkami i sklepem, przy którym skupia się całe popołudniowo-wieczorne życie wioski.
Przyzwyczajony do warunków panujących w Zakopanem nie rezerwowałem wcześniej pokoju, ani
nie wziąłem namiotu, przez co o włos nie wylądowaliśmy w obskurnym wielopokojowym pawilonie
na kempingu, ze wspólnym prysznicem dla min. 30 osób. O ile osobiście było mi już wszystko jedno,
bo marzyłem tylko o zejściu z motocykla i uwaleniu się na jakimkolwiek wyrze, o tyle żona cudownie
uzdrowiona z wszelkich bolączek okołopośladkowych nie dała za wygraną i nakazała szukanie
prywatnej kwatery, co przy takiej ilości domów naprawdę nie było łatwe. Po dość długim kręceniu
się po okolicy i odwiedzeniu kilku gospodarstw z zatłoczonymi od ceprowych samochodów
podwórkami trafiliśmy do dziwnie pustego domu. Na podwórku stał tylko jeden samochód i jeden
facet oszołomiony znaczną dawką alkoholu , z metrową siekierą w dłoni, rąbiący resztkami sił wielkie
kawały rozrzuconego stosu drewnianych bali. Po chwili z drzwi wyłoniła się sympatyczna pani, która
uświadomiła nas, że ów pan to pracownik rąbiący drwa na zimową porę, a pokój owszem jest jeden
wolny ale musi zadzwonić do siostry – właścicielki domu – czy jest w ogóle do udostępnienia. Ku
naszemu zadowoleniu sympatyczna pani pokój udostępniła i tym samym jeden z kluczowych
problemów wyprawy mieliśmy załatwiony i mogliśmy wreszcie odpocząć.
Życzliwość i styl bycia gospodarzy również nie przypominała tej z podnóży Tatr. Swobodna, niemal
przyjacielska pogawędka, bez naciąganej na pokaz ”góralszczyzny” to było to czego się tu nie
spodziewałem.
Dalsza część dnia to już spacer po okolicach, zakupy i odpoczynek przed jutrzejszym objazdem
Bieszczad, który wiązał się z niemal trzystukilometrową trasą.
Acha…. z tym odpoczynkiem to nie do końca było tak łatwo jakby się miało wydawać . Wyłożywszy się
na łóżku i osiągnąwszy błogi spokój nagle uświadomiłem sobie, że pomimo życzliwości gospodyni na
podwórku stoi przecież moja Viraga, podwórko jest otwarte (nie było wcale bramy), a wciąż kręci się
po nim pijany koleś z wielką siekierą w ręku! Zmusiło mnie to do ponownego wyjścia na zewnątrz w
celu zabezpieczenia motoru. I tu przeżyłem chwile grozy… Po wyjściu przez drzwi, które dziwnym
zwyczajem i pomimo panującego już mroku były na oścież otwarte, przede mną wyłoniła się postać
znanego już mi „pracownika”. Stał w półmroku… potargany… zarośnięty… i dyszący ze zmęczenia. W
dodatku słaniał się ledwo na nogach z alkoholowego upojenia, trzymając w ręku wielką siekierę. Nie
wiem czemu, ale cała akcja skojarzyła mi się z makabrycznymi scenami z kultowego filmu
Smarzowskiego „Dom Zły” i poczułem jak przeszywa mnie dreszcz… Po zapięciu motocykla, kątem
oka obserwując delikwenta chowającego siekierę w schowku pod schodami wróciłem do pokoju,
gdzie z przerażeniem odkryłem, że w drzwiach nie ma jakiegokolwiek zamka, którym mógłbym
zabezpieczyć drzwi , a lokalizacja łóżka jest tak niefortunna, że aby roztrzaskać mi łeb tą siekierą
wystarczyłoby wsunąć rękę do pokoju przez uchylone drzwi, nawet bez konieczności wchodzenia do
środka. Zaproponowałem więc żonie „wygodniejsze” miejsce z brzegu łóżka, ale odmówiła, toteż
zanim zasnąłem minęło ładnych kilkadziesiąt minut.
Niedziela
Niedziela przywitała nad trochę chłodną temperaturą, ale nic nie było w stanie zmącić
mojego zadowolenia z faktu przeżycia nocy i czekających nas dziś wrażeń. Krótki poranny spacerek
po śniadanie do sklepu na krzyżówce uświadomił mi jakie ciche i spokojne są Bieszczady. Mimo
wiejskiego charakteru Ustrzyk Górnych, nie było słychać szczekania psów, a jedyny odgłos jaki niósł
się po okolicy to klepanie moich sandałków po asfalcie, co wywoływało dziwny uśmiech na mojej
twarzy. Uśmiech spotęgował jeszcze fakt, że pierwszą osobą jaką spotkałem na werandzie sklepu był
kto? … A jakże….. znany mi już z dnia wczorajszego drwal. Tym razem jeszcze trzeźwy, jakby bardziej
uczesany, choć sam nie wiem czy na pewno. Kupiłem co miałem kupić i z wątpliwą przyjemnością
udałem się w drogę powrotną do kwatery, w ślad za drwalem, który dziwnym trafem podążał w tym
samym kierunku co ja. Ostatecznie okazało się, że ów mistrz siekiery to znany wszystkim tubylec,
który dorabiał sobie między innymi rąbaniem drwa na zimę okolicznym mieszkańcom.
Plan na dzień dzisiejszy to 299 km i taka trasa:
- dużą bieszczadzką pętlą z Ustrzyk Górnych do Leska przez Cisnę
- z Leska w kierunku Ustrzyk Dolnych do Uherców Mineralnych i odbicie do Soliny
- z Soliny wykręcenie małej pętli, przez Polańczyk, Czarną Górną, Ustrzyki Dolne i powrót do Leska
- z Leska do Sanoka i dalej w kierunku Przemyśla po krajowej 28 do Tyrawy Wołoskiej po słynnych
serpentynach
- z Tyrawy przez wioski do Olszanicy
- z Olszanicy zamknięcie dużej pętli przez Ustrzyki Dolne, Czarną Górną do Ustrzyk Górnych
Odcinek z Ustrzyk Górnych do Leska super. Malownicze krajobrazy, ostre winke, trasa non stop z góry
pod górkę, bardzo malowniczy odcinek wzdłuż Sanu w pobliżu Leska to było to po co tu przybyłem.
Przyjechałem tu upajać się jazdą na motocyklu wśród cudownych krajobrazów, na zwiedzanie nie
było zatem czasu, toteż ograniczaliśmy się do małej rundki po Cisnej, zatrzymania się na chwilę ( w
sumie nawet bez zsiadania z motoru) na słynny pomnik Świerczewskiego w Jabłonkach, czołg w
Baligrodzie i kościół w Lesku. Na dłuższe zwiedzanie powiązane z odpoczynkiem i posiłkiem
zdecydowaliśmy się dopiero w Solinie. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego, bo tama naprawdę robi
wrażenie, a widoki na dolinę Sanu za zaporą są po prostu bajeczne.
W okolicach tamy dostrzega się już dobrze znaną mi z Zakopanego komercję. O ile samo wejście na
zaporę jest darmowe, o tyle aby się do niej dostać trzeba przejść przez zatłoczony deptak otoczony
licznymi straganami i budkami z żarciem. Podobnie jest po drugiej stronie, tyle, że okolicę
wzbogacono o mini lunapark, kąpielisko i wypożyczalnie sprzętu wodnego. Ogólnie idealne miejsce
na rekreacyjno-wypoczynkowe spędzenie dnia z rodzinką. My zabawiliśmy tu dobre półtorej godzinki,
które przeznaczyliśmy głównie na zwiedzanie tamy, skonsumowanie wyśmienitych zapiekanek,
wypicie herbaty i zakupy pamiątek dla naszej Olci.
Z Soliny ruszyliśmy dalej małą pętlą na objazd jeziora Solińskiego…. malownicze okolice, równy
asfalcik, kręte drogi prowadzące na przemian z góry i pod górę, w prawo i w lewo … o tak….. to jest to
po co tu przyjechałem. Warto było przykulać się tu 600 km żeby jechać tą drogą i upajać się tymi
wszystkimi widokami. Mógłbym jechać tak w nieskończoność i nie odrywać oczu od otaczającego
mnie krajobrazu, ale niestety dla własnego bezpieczeństwa musiałem systematycznie zerkać na
nawigację, która bezbłędnie informowała mnie o kolejnym zakręcie.
Przeciwnicy nawigacji motocyklowych mają rację, że stara, papierowa mapa, która przejechała z
nami tysiące kilometrów ma duszę i każde jej rozdarcie, plama, poklejone miejsce wiąże się z jakąś
historią. Ale tu, w górach, nawigacja jest niezastąpiona. To ona informuje jaki zakręt czeka mnie za
wzniesieniem i jaką prędkością mogę wejść w łuk, który przez rosnące wokół drzewa i typowe górskie
ukształtowanie terenu jest do ostatniego metra niemal niewidoczny. Przekonałem się o tym na
pierwszej serpentynie jaką miałem przyjemność pokonać dzień wcześniej, kiedy rozpędzony na
długiej i prowadzącej z dość stromej górki prostej ledwo zmieściłem się w zakręt, który ku mojemu
zaskoczeniu zaserwował mi niemal 180 stopniowy zwrot.
Mijał kilometr za kilometrem, zakręt za zakrętem, a ja byłem w motocyklowym raju. Zresztą nie tylko
ja… tego dnia na bieszczadzkich drogach spotkałem więcej motocyklistów niż przez cały
dotychczasowy sezon. Błogostan jaki mnie ogarnął zakłócał pojawiający się coraz częściej znak,
mówiący o zakazie ruchu za dziesięć… pięć… dwa kilometry. Remont mostu w Rajskich uświadomił
mnie, że małej pętli dziś nie zamkniemy. Próby przejazdu przez polne drogi i przeprawy przez
pobliską kładką przerwało spotkanie motocyklisty, który z mapa w ręku oznajmił, że tędy nie
przejadę. I tu zwracam honor papierowym mapom. Nawigacyjne dróżki umożliwiające mi powrót na
asfalt nie łączyły się, ale przebiegały w odstępie około trzystu metrów od siebie, który miałem zamiar
pokonać choćby pchając motocykl po polu, trawie czy innym bezdrożu. Warstwice wysokościowe
naniesione na papierową mapę sprowadziły mnie jednak na ziemię… ten trzystumetrowy odcinek
bezdroża to las, a różnice terenu pomiędzy dróżkami wynosił dobre pięćdziesiąt metrów w pionie.
Decyzja o powrocie do Leska była trudna, choć tym razem wybraliśmy inną drogę, skręcając w
Polańczyku na Hoczew.
Drogę z Leska do Sanoka przebyliśmy w miarę szybko i osiągnąwszy cel zrobiliśmy małą przerwę na
jedzonko i rozprostowanie nóg (czytaj wymasowanie bolących pośladków). Teraz czekała nas niezła
jazda – słynne serpentyny na odcinku Załuż – Tyrawa Wołoska.
Serpentyny są niesamowite. Ciąg piętnastu 180 stopniowych nawrotów, zarówno z górki jak i pod
górkę to nie lada wyzwanie dla tak niedoświadczonego motocyklisty jak ja, dysponującego
dodatkowo „średnio” hamującym sprzętem. Ale dałem radę ….Pozwoliłem sobie nawet na
pozostawienie Asi z kamerą na górze i powtórne przejechanie kilku nawrotów, aby w końcu móc na
własne oczy zobaczyć i rozstrzygnąć forumowy dylemat czy naprawdę 182 centymetry 90kilogramowego chłopa aż tak dużo lepiej prezentuje się na Virago 1100 niż na 535…. No cóż….
prezentuje się lepiej, ale podobno nie o prezencję tu chodzi, toteż na tym zakończę wywód.
Do odcinka z Tyrawy Wołoskiej do Olszanicy podchodziłem sceptycznie już na etapie planowania
trasy. Prowadził on przez typowe bieszczadzkie wioski, dlatego spodziewałem się dużo gorszej jakości
dróg, z kompletnym brakiem asfaltu włącznie. Ku mojemu zdziwieniu odcinek ten miał najlepszy
asfalt jaki spotkałem w całych Bieszczadach. Wąska kręta droga prowadziła przez bardzo malownicze
okolice, a otaczająca pustka nadawała temu miejscu jeszcze bardziej magiczny wydźwięk. Nawet nie
wiedziałem jak fajnie jest podążać motocyklem pustą drogą, na której minąłem w sumie może jeden
samochód. Odcinek Olszanica – Ustrzyki Dolne – Ustrzyki Górne to już typowy przelot do naszej
bazy, z międzytankowaniem w Ustrzykach Dolnych, gdzie spotkaliśmy na stacji Stana Borysa
tankującego swego czarnego Mercedesa z wymowną rejestracją eksponującą duży czerwony napis
„California” – ech jaki ten świat mały. Mijając Czarną Górną zaproponowałem jeszcze Asi domknięcie
małej pętli i odbicie do Rajskiego tym razem od drugiej strony, ale perspektywa przejechania
dodatkowych 50 km przy dość dokuczliwym już bólu pośladków nie wydawała jej się trafionym
pomysłem. Samemu też nie miałem już chyba ochoty nakręcać dodatkowych kilometrów, a
świadomość czekającej mnie jutro sześciusetkilometrowej trasy skutecznie mnie do tego przekonała,
dlatego nie naciskałem i pojechaliśmy dalej. Krótkie rozprostowanie kości na najbliższym parkingu
widokowym, klika pamiątkowych fotek i mogliśmy w pełni usatysfakcjonowani wracać do kwatery.
Reszta dnia to już pełen relaks w Ustrzykach Górnych, spacerowanie, odpoczywanie i delektowanie
się miejscowymi trunkami 
Tak naprawdę to wyśmienite wino owocowe kupiliśmy dla jaj na pamiątkę mojemu bratu –
rodzinnemu kolekcjonerowi i degustatorowi win wszelkiej maści i pochodzenia, a urzekła nas po
prostu wyszukana nazwy i szata graficzna na tym zacnym trunku . A brat… no cóż… co prawda takiej
perełki w swojej kolekcji nie posiadał, ale jako że nijak nie pasowała ona do pozostałych egzemplarzy,
została niezwłocznie rozlana na 3 szklanki i skonsumowana, do czego przyczyniła się również moja
skromna osoba…. A swoją drogą za moich pamiętnych studenckich czasów takie wina smakowały
znacznie gorzej, dlatego jak najbardziej polecam skosztować tego trunku, który wbrew trendom
panującym w centralnej Polsce, w Bieszczadach cieszył się naprawdę sporym zainteresowaniem
zarówno wśród tubylców (m.in. pan od siekiery) jak i turystów.
Poniedziałek
Poniedziałek rozpoczął się dużo wcześniej niż to sobie z Asią zaplanowaliśmy. W okolicach
czwartej nad ranem (to nie była ta „Czwarta nad ranem” ze słynnej piosenki Starego Dobrego
Małżeństwa) z kamiennego snu zbudził mnie najpierw gwałtowny i niekontrolowany trzepot mojej
żony, następnie uczucie czegoś biegnącego po moich plecach i wreszcie przerażony głos Asi:
- Zapal światło, bo chyba coś tu chodzi!
Wyrwany ze snu zabrałem się za szybkie rozpoznanie sytuacji i poszukiwanie tajemniczego gościa,
który jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, przepadł jak kamień w wodę. Po kilku minutach
szperania po największych zakamarkach pokoju postanowiłem wrócić do łóżka i dospać do
planowanej pobudki o godzinie szóstej. Niestety Asia miała już noc z głowy. Nie chciała nawet słyszeć
o zgaszeniu światła, dlatego resztę nocy przeleżałem przewracając się z boku na bok i próbując
zasłonić oczy od wiszącej tuż nad moją głową lampy, która świeciła mi prosto w oczy. Kiedy w końcu
znalazłem dogodne ułożenie i zacząłem doznawać pomroczności jasnej (nawet bardzo jasnej – patrz
poprzednie zdanie!) nagle poczułem znajome już smyranie, tym razem po kostce. Nooooo żebym ja
tak do roboty wstawał jak podniosłem się wtedy z tego łóżka, to mógłbym spokojnie wstawać za
dziesięć siódma i o siódmej stawiałbym się już w pracy. To był moment kiedy znalazłem się na końcu
pokoju wpatrzony w pająka wielkości mojej dłoni. Była to bestia z rodzaju długo – i cienkonogich, ale
zmutowana do rozmiarów XXXXXXXL. Ogłuszyłem go poduszką i dobiłem stojącym pod ręką
motocyklowym butem, kiedy rozległ się budzik obwieszczający początek dnia, w którym czekała mnie
sześciusetkilometrowa droga powrotna do Konina.
Po szybkim śniadanku i pakowaniu motocykla pożegnaliśmy się z gospodarzami i ruszyliśmy przed
siebie znaną nam sprzed dwóch dni trasą. Z żalem opuszczaliśmy Bieszczady do końca delektując się
przemierzanymi po raz ostatni górkami, zakrętami i serpentynami. Ostatnie zerknięcie na góry i
zaduma nad tym pięknym widokiem dopełniły całości.
Przy okazji utwierdziłem się w przekonaniu o „nadzwyczajnych” zdolnościach obsługi aparatu przez
moją żonę:
Nie, to nie scena z filmu „Uwierz w ducha”, a ten gość to nie Patrick Swayze w ostatnim ujęciu z Demi
Moore… - to ja i piękne Bieszczady w tle. Swoją drogą to do dziś nie wiem jakim cudem osiągnęła taki
efekt aparatem w automacie… ona chyba też nie wie 
- Dobra wsiadaj i spadamy stąd! - zawołałem – Mamy jeszcze kawałek drogi do przejechania!
Droga do domu, choć długa, minęła bez najmniejszych problemów. Z niewielkimi przerwami na
obiad, tankowania, rozprostowanie kości i krótką rozmowę z Olcią w Łęczycy, o godzinie 20.30
minęliśmy tablicę Konina, a kilka minut później zajechaliśmy pod garaż.
- No to koniec przejażdżki! – stwierdziłem z lekkim grymasem bólu, wywołanym odrętwieniem
pośladków
- No koniec! – odpowiedziała Asia z podobnym wyrazem twarzy.
Podsumowanie
To był fajny weekend i co najważniejsze wreszcie poczułem, że mam motocykl i że dogoniłem
kończący się sezon. Bieszczady są super miejscem na motocyklowy wypad. Łagodny górzysty
krajobraz, kręte drogi, lasy, klimatyczne wioski dostarczają niezapomnianych wrażeń. Na uwagę
zasługuję również jakość bieszczadzkich dróg, które w większości są wyremontowane z idealnym
asfaltem.
Samotny wyjazd jednym motocyklem był dobrą decyzją i cieszę się, że się na niego zdecydowałem.
Najeździłem się do bólu (dosłownie !) i wreszcie czułem się spełniony. Od początku miał to być wypad
objazdowy, dlatego nie żałuję, że nie zwiedziłem bardziej szczegółowo niektórych miejsc. W końcu
nie można mieć wszystkiego naraz, a i też przecież trzeba mieć po co wracać, bo to, że tam wrócę jest
bardziej niż pewne. Cieszę się też, że zabrałem ze sobą Asie. Dała dziewczyna radę, a jej
towarzystwo, zwłaszcza to wieczorno-nocne, było niezastąpione . A co do mojej drugiej miłości….
to spisała się wyborowo. Oprócz odkręconego od drgań kierunku nie przypominam sobie nawet
jednego niepokojącego zgrzytu silnika, strzału czy zdławienia. Zbędny okazał się też olej, który
wziąłem na dolewkę, a i spalanie też mnie pozytywnie zaskoczyło.
Po całej wyprawie pojawił się tylko jeden dylemat…
To był mój pierwszy turystyczny wypad motocyklem. Zakochałem się w turystyce motocyklowej i już
wiem, że upojne zloty choperowców, pomimo naprawdę super klimatu i wyjątkowego towarzystwa,
to nie moja bajka. Ja chcę podróżować, nawijać setki kilometrów, zwiedzać, jeździć daleko, najdalej
jak się da, a do tego będę potrzebował innego motocykla. Chyba czas rozstać się z moją poczciwą
Virażką i dosiąść czegoś bardziej turystycznego. Ale czy to źle? Jeśli wrażenia mają być co najmniej
takie jak te z mojej pierwszej wyprawy to chyba warto, bo przecież o te wrażenia w tym wszystkim
chodzi. Bo tak naprawdę nie ważne przecież jaki masz motocykl, ale to gdzie nim byłeś.
TROCHĘ DANYCH TECHNICZNO – EKSPLOATACYJNYCH Z WYPRAWY:
- sprzęt: Yamaha Virago XV1100, 1998r
- ilość przejechanych kilometrów: 1503 (wg nawigacji), 1521 (wg licznika motocykla)
- ilość spalonego paliwa: 83 litry
- średnie spalanie: 5,4 L/100 km
- średnia prędkość przelotowa: 66 km/h
- maksymalna prędkość: 143 km/h
- całkowity budżet wyprawy ok. 750 zł, w tym 450 zł paliwo i 140 zł nocleg.