darmowa publikacja

Transkrypt

darmowa publikacja
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Bookarnia Online.
Jolanta Wrońska
Fanaberie
Fragment
R o z d z i a ł
1
Gdyby Klarze przyszło zeznać w sądzie, co robiła tego styczniowego dnia, musiałaby łgać.
Kilkanaście godzin od wczorajszej nocy, a potem od zamknięcia za sobą drzwi mieszkania
Marka znikło w jakiejś katatonicznej dziurze. Na skraju świadomości obijały jej się jakieś
z kimś rozmowy, coś robiła, gdzieś telefonowała. Wszystko niewyraźne, bez szczegółów.
Samochód sam się prowadził. Machinalnie zmieniała biegi, stawała na światłach
i ruszała, kompletnie nie rejestrując ulic ani kierunku, gnana przemożnym pragnieniem
ucieczki z miasta. Przemknęła obwodnicą warszawską, w Jankach przyspieszyła. Jechała
przed siebie, bez jednej świadomej myśli. Do chwili gdy na obrzeżu jakiejś wsi prawie
przed maską mignął jej ledwo ominięty czarnoszary kundel, a zaraz potem gliniarski
lizak. Wytrenowany odruch nacisnął za nią hamulec.
– Psiakrew! Cholera! Niech to szlag...! – mełła w ustach przekleństwa. – Psa bym
zabiła, prawie jak kiedyś Sztokfisza...
Tego jej jeszcze trzeba. Pierwszy raz, odkąd jeździ! Przez piętnaście lat żadnej stłuczki
ani mandatu. Magiel by się w grobie przewrócił... Wspomnienie starego fachury Stefana,
zwanego Maglem, który uczył ją prowadzić, wywołało w niej wstyd.
– Magiel, przepraszam cię... – wyszeptała. Zatrzymała się, z góry zdecydowana
posłusznie zapłacić mandat. Ile było? Sto trzydzieści? Sto czterdzieści na godzinę? Nie
była pewna...
Nie chciało jej się nawet podnieść głowy. Gliniarz wziął papiery, z miejsca zaordynował
trzysta złotych mandatu i dopiero wtedy spojrzał na Klarę. Wiedziała, że zagapił się na
dekolt sweterka podkreślającego dużą czwórkę. Usłyszała, jak przełyka ślinę. Pochylił się,
by wręczyć blankiet i zajrzeć w jej pociągłą twarz przysłoniętą spadającymi na ramiona,
kręconymi kasztanowymi włosami. Popatrzył na smugi łez namalowane rozmazanym
tuszem na policzkach, na zaczerwienione, opuchnięte oczy i z ojcowską troską powiedział:
– Samochód na drodze publicznej, proszę pani, nie jest środkiem do poprawiania sobie
nastroju.
Niech to diabli! Jakbym słyszała Magla – pomyślała. On też wbijał jej do głowy, że auto
nie plaster na rany. „Samochód to samochód. Jak spluwa – powtarzał – używasz tylko
zgodnie z przeznaczeniem albo wcale”.
– Ma pan rację – przytaknęła cicho. – Przepraszam...
– Nie mnie pani musi przepraszać – odrzekł. – Dla bezpieczeństwa swojego i innych
niech pani zjedzie na najbliższą stację benzynową, przemyje buzię, ochłonie, dobrze...?
Daleko pani jedzie? – zapytał po chwili namysłu.
– Za Żywiec, do Międzybrodzia Żywieckiego – odparła. Nie miała bladego pojęcia, czy
w ogóle dokądś jedzie. Wsiadła pod domem przy Śniegockiej, w połowie Wisłostrady zdała
sobie sprawę, że kieruje się na północ, stamtąd odruchowo skręciła na Trasę Toruńską,
potem mignęły jej Janki rozwłóczone centrami handlowymi prawie do Nadarzyna. A dalej
– jak wiodła droga. Niejasny impuls pchał ją byle dalej od Warszawy. Adres domu
przyjaciół powiedział się jakoś sam. Tak, właśnie do Międzybrodzia. Bardzo potrzebuje
pogadać z Mają i Leszkiem...
– Nooo, to nieźle pani zboczyła. W Siewierzu trzeba było prosto. – Wyrwał ją
z zamyślenia zdziwiony głos gliniarza. – Jest pani za Pyrzowicami.
Spojrzała przed siebie. A jakże! Za kufrem toyoty narastał grzmot samolotu
startującego z pyrzowickiego lotniska, a przed nią stał drogowskaz „Tarnowskie Góry 8”.
Wiedziona atawistycznym instynktem wracała do domu dzieciństwa. Do Szombierek. Do
omy Edeltraud i opy Alojza.
Gliniarz dobrze radził. Musiała ochłonąć. Ale nie zawróciła. Grzeczną pięćdziesiątką
minęła Radzionków, przejechała Bytom i skręciła do Szombierek. Toyota zachybotała się
na dziurawej ulicy.
Zmierzchało, gdy stanęła pod swoim domem... Jakim swoim? W poczerniałym kiedyś,
teraz porządnie oczyszczonym, prawie stuletnim ceglanym familoku od lat mieszkali
przecież obcy ludzie. Rzędem zaparkowane niemieckie samochody, plastikowe okna
i talerze anten satelitarnych zaświadczały, że także w Szombierkach ludzkość osiągnęła
wyższy szczebel cywilizacji konsumpcyjnej. No, niektóra ludzkość...
Opa Alojzy Neckel, domowy Alojz, od osiemdziesiątego ósmego leży na Mater Dolorosie
w rodzinnym grobowcu. Pamięta, jak trzynastoletnia wtedy, zanosiła się szlochem na
skamieniałym w styczniowym mrozie cmentarzu. A pięć lat temu...? Klara, niepewna
pamięci, jak w dzieciństwie policzyła na palcach... No tak, w marcu 2007 roku
osiemdziesięcioośmioletnia Edeltraud, ukochana oma Truda, dołączyła do Alojza.
Aż do 2002 roku Klara niewiele wiedziała o swoich rodzicach. I nadal nie była pewna,
czy w ogóle chce wiedzieć cokolwiek. Akurat urodziła Matyldę, ledwo zipiącego
siedmiomiesięcznego wcześniaka zagrożonego ślepotą. Była załamana, słaba po cesarce,
Zbyszka właśnie zaniosło do Stanów i czemuś nie wracał. Wtedy jeszcze spadła na nią
wieść, że u Trudy wykryto raka okrężnicy. Lekarze położyli na niej krzyżyk, za stara,
mówili, po osiemdziesiątce, serce nie wytrzyma, nie będą operować... Z oseskiem przy
piersi zrobiła dym na pół Śląska. W końcu Trudę bardzo porządnie zoperowali w szpitalu
górniczym w Bytomiu, dostała jeszcze ponad cztery lata życia. Nacieszyła się Matyldą,
namartwiła o oczy małej, widziała, jak pęka małżeństwo Klary ze Zbyszkiem.
– Jo wim – mówiła – że cię boli, dziołszka. Ale byz chopa tyż poradzisz. Szkoły mosz,
pani jesteś na swoim, nie to, co jo. Co żech ino siedem klas przed wojną miała i do roboty
żech poszła z doma, jakżech miała piętnaście roków do obowiązku, na służba... A zaroz po
wojnie w szpitalu, w pralni żech zaczęła robić. Do ty dziadowskiej emerytury...
Dopiero na szpitalnym łóżku, pewna, że zbliża się jej ostatnia godzina, słabiutka
i obolała, któregoś wieczora Trudka szeptem zaczęła spowiadać się Klarze. Szept czasem
zanikał, dławiony łzami starej kobiety, która na nowo przeżywała koszmar sprzed ponad
pół wieku: przymusowej ewakuacji ludności cywilnej z Górnego Śląska w głąb Rzeszy na
początku stycznia czterdziestego piątego.
– Ruscy bombardowali transporty i my uciekali w las albo w pole. I my nie radzili ich
grzebać, tych zabitych w zamarzłej ziemi, tylko tak zostawiali my koło torów,
z zeszytowymi kartkami z nazwiskiem zaczepionymi o guzik. Albo bez kartek, kiedy nikt
nie wiedział, kim była zabita kobieta czy dziecko. Aż dojechali my do Lauban. I nie było
już żadnego pociągu, którym by można było uciec dalej na zachód, bo Ruscy na początku
lutego szli od Lignitz. Tysiące cywilów znalazło się w samym środku strasznej bitwy
o Lauban.
– Teraz to Lubań Śląski, piękna miejscowość... – Klara uzupełniła powojenną
topografię, której Trudka nie była pewna, nigdy więcej przecież tam nie pojechała.
– W tym Lauban – szeptała Truda – Ruscy dostali straszne lanie, dwa tygodnie bili się
o miasteczko, zamienili je w kupę gruzów.
Niemieckie wojsko uciekało na zachód, za nimi cywile, ale Trudzie szrapnel wyrwał
kawał łydki, mocno krwawiła, leżała w piwnicy zburzonego szpitala, kiedy weszli Ruscy
i zaczęli się mścić.
– Zabijali cywilów, a wszystkie kobiety... – Trudę złapał spazm szlochu... Miała
dwadzieścia trzy lata, ich było wielu, nie wie ilu, zemdlała... Myśleli, że zdechła od tego
ruskiego szczęścia, więc zostawili ją w tej piwnicy razem z trupami innych kobiet
i podłożyli ogień. Ale pożar sam wygasł. Ruskie poszły zdobywać Berlin, a ją znaleźli
dobrzy ludzie, nie wie, czy Niemcy, bo było tam też dużo więźniów z obozów. Od tego
maja leżała w malignie, głowa jej wtedy – mówiła Truda – umarła. Niczego nie pamiętała,
tylko mocny zapach kwitnących w czerwcu akacji. Wszędzie ruiny, trupi smród i te
obsypane kwiatami akacje. Potem razem z Polakami, podwodami, częściej pieszo, wracali
do dom.
Dotarła do Szombierek na początku sierpnia, ale matki już nie było, nikt nie wiedział,
co się z nią stało. Brat i ojciec jeszcze w czterdziestym drugim zginęli na froncie
wschodnim. Edeltraud Jonca została samanie sama. Z brzuchem. Robiła w pralni szpitala
w Bytomiu, miała kąt u ciotki Renate, co poszła za dobrego sztajgra[1], ale jak Ruskie
przyszły, to wygarnęli wszystkich wykwalifikowanych górników i oni nigdy już nie wrócili
ze Wschodu. W tym szpitalu leżał ciężko poraniony w brzuch i nogi Alojz Neckel
z grenadierów pancernych Wehrmachtu, ale stąd chłop, urodzony w Bytomiu. Był gdzieś
na froncie wschodnim, papiery, jak wielu, zniszczył. Chłop był wielgi, jak wieża kirchy[2],
ledwo jeszcze chodził o kulach. Kuśtykał grzać się na słonku, oparty o mur pralni... Chciał
ją, z tym brzuchem. O nic nie pytał, bo i o co pytać w ten czas, kiedy każdemu
przedwojenne życie się urwało, a nowe skotłowane, nie wiadomo jakie...
Dwudziestego szóstego lutego czterdziestego szóstego urodził się chłopiec. I – płakała
Truda – nie umiałam nazwać go synem. Pęknięta już byłam jakaś. Żyć żyłam, ale...
Ciotka Renate dała mu Joachim, po swoim chłopie.
Ledwo wstała z połogu, poszła za Alojza. Maj był. Jak wtedy, w Lauban, a ona
przysięgała Alojzowi w urzędzie. Ciotka chciała, żeby przed pastorem w kirsze na
Ficinusie, we Wirku, ale ona już nie potrafiła przestąpić progu kirchy. Nie mogła mieć
więcej dzieci. Alojz był dobry dla niej, chłopca uznał za swojego, kochał go. Zaczął robić na
grubie[3], znaleźli mieszkanie na Orzegowie, życie poszło. Tylko ona nie mogła do Achima
się przemóc. Dbała, przytulała nawet, przeca niczemu nie winien, ale jakby pół sercem.
Rósł, był duży jak Alojz, też ciemne włosy miał. Szkoły skończył, pierwszy w rodzinie
poszedł na studia, na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Magister inżynier maszyn
automatycznych. Oboje z Alojzem byli dumni z Achima. Ze wszystkich dzieci, co się po
wojnie na Szombierkach rodziły, on zaszedł najwyżej. Truda pamięta, jak na Śląsku
huczało po grudniu siedemdziesiątego pierwszego, bała się o chłopów. Aż przyszedł Gierek
i zaś zaczęli ludzi puszczać do Erefenu na łączenie rodzin, że niby prawdziwi Niemcy chcą
do Vaterlandu. Alojz ino fukał zły, wspominała Truda. On i jo w Reichu urodzone, ja, do
Wehrmachtu jego zabrali, jak wszystkich chopów, ja, ale my Ślązoki, my z tukej som.
W październiku siedemdziesiątego drugiego Joachim przyprowadził swoją dziołchę,
Krystynę. W trzecim miesiącu ciąży. Ślub miał być na Boże Narodzenie. Tylko że
w listopadzie Joachim dostał pozwolenie na wyjazd do Reichu. Rok nazad papiery złożył
na niemieckie pochodzenie i nikomu nie pedzioł słowa. Rzucił dziołcha z brzuchem.
W dniu wyjazdu na stole w kuchni zostawił sześć koperników i krótki list. Że zabiera
tylko ubrania i dyplom, o resztę nie dba. Bo on w tym komunistycznym syfie, napisał,
życia tracić nie zamierza. Za wszystko dziękuje, ale nie wróci. O Krystynie i dziecku ani
słowa. W Erefenie przyjęli go jak swojego, Joachim Neckel, czysty Niemiec... I nigdy
więcej się nie odezwał. Truda nawet chciała szukać, ale Alojz się zaciął. Wiedziała, że
bardzo cierpi, ale słowem do śmierci nie wspomniał Joachima. Nigdy jednak ani jej, ani
chłopcu w największej nawet złości nie wypomniał, że on po Ruskich. Za zdrajcę go miał.
I Truda przy nim też zatrzasnęła w sobie pamięć syna. Krystyna wróciła z brzuchem
i wstydem do rodziców, do Wodzisławia Śląskiego.
Dziesiątego maja siedemdziesiątego trzeciego urodziła się dziołszka, Klara jej dali, po
babce Krystyny, po której odziedziczyła włosy splecione w kasztanowe pierścionki.
Zadzwonili wtedy do apteki na rogu, bo u Necklów telefonu nie było. I tyle. Dopiero po
czterech latach Krystyna przyjechała znienacka do Szombierek. Że niby dziadkom
pokazać wnuczkę, że planuje wyjechać do Stanów, ma tam widoki i w ogóle. I wyjechała,
zostawiając im, jak zbyteczny tobołek, oszalałą z przerażenia, zanoszącą się szlochem
czteroletnią dziewczynkę. Ze dwa lata Necklowie walczyli z urzędami, które chciały im
zabrać Klarę. Bo za starzy. Ale – wspominała Truda – żoden inny z rodziny dziecioka nie
chciał i stanął za nami farorz[4] od Michała Archanioła, choć my przeca lutry. Krystyna
przez parę lat przysyłała pieniądze. Potem skończyły się i pieniądze i listowne obietnice,
że jak tylko stanie na nogi... Alojz nie pozwalał tknąć tych dolarów. Leżały na książeczce
na nazwisko Klary.
– Jak dorośnie, to może je sobie brać. Na nauka bydą. A terozki poradzimy bez tych
srebrników – kończył dyskusję.
Truda mówi o tym dopiero teraz, na łożu śmierci, pierwszy raz od czterdziestego
piątego. Tylko jej, Klarze, ofiarowanej przez los wnuczce.
Obie przepłakały tę noc, przeszeptały do rana. Klara w dyżurce pielęgniarek karmiła
piersią Matyldę i znów wracała do łóżka Edeltraud, aż zmęczona spowiedzią staruszka
zasnęła. Dwa dni później była operacja, a niebawem Truda, jeszcze słaba, niedowierzająca
cudowi, na własnych nogach wracała szpitalnym korytarzem między żywych. Odtąd
modliła się już tylko „o krótkie łoże”.
– Żebych, dziołszka, nie umierała długo i w boleściach, jak Alojz – tłumaczyła Klarze.
Wymodliła to krótkie łoże, umarła we śnie. Prosta, szlachetna kobieta, która
wychowała Klarę. Jak rok długi chodziła zawsze w galotach – wełnianych majtkach
z nogawkami za kolana. Upał nie upał, galoty były. I długi fartuch z mocnego szarego
płótna, skórzane półbuty i ciasno zwinięty na potylicy wałek siwych włosów. Nieduża,
z wiekiem coraz mniejsza i krucha staruszka, którą po śmierci Klara umyła jak małe
dziecko. Uczesała w ten nieśmiertelny wałek i ubrała w czarną niedzielną sukienkę,
zawsze czarną, Truda nigdy nie chciała włożyć na siebie innego koloru. I te czarne,
sznurowane półbuty o zaokrąglonych, mocno już przetartych noskach. A pod sukienkę,
naturalnie, wełniane galoty, z których Klara nieraz się śmiała, że to majtki z golfem.
I dopiero szykując ją do trumny, zrozumiała, że te galoty były dla Trudy pancerzem.
*
Zapadła wczesna styczniowa noc, a ona siedziała w samochodzie, gapiąc się tępo
w znajomą perspektywę ulicy czerwonych, dwupiętrowych familoków, po szesnaście
maleńkich, jednopokojowych mieszkanek w każdym, z klozetem na półpiętrze. To na
asfalcie tej ulicy Alojz uczył ją, sześcioletnią, jeździć na starej damce, którą pedałował co
dzień do roboty na składzie węglowym, a przed wypadkiem wracał z szychty na grubie
Rozbark. Na lekko zżółkniętej fotografii w metalowej ramce z podpórką z dwiema
czerwonymi kulkami, stojącej na wysokiej etażerce omy Edeltraud widziała opę
w galowym mundurze górnika strzałowego. Na piersi widniały jakieś dwa medale,
o których Alojz burczał, że niechlebowe, a ona koniecznie chciała się dowiedzieć, z czego
były zrobione, skoro nie z chleba i dlaczego opie nie dali chlebowych...
Dopiero gdy poszła do szkoły, nauczycielka za każdym razem poprawiała domową „omę”
na „babcię”, „opę” na „dziadka” i w kółko powtarzała, że gwarą mówią chamy, a w polskiej
szkole trzeba mówić ładnie po polsku. No tak, ale ona była jaśniepanią z Iłży, czy skądś...
– Jakby nie tyn wybuch na grubie – powtarzała na pogrzebie Alojza Trudka – jo bych
była wdową dziesięć lat prendzy. A tak, dostoł renta i mógł robić na składzie węglowym,
gdzie nic nie wybuchnie ani nie zasypie, jak tamtych dwóch, co razem z opą byli wtedy na
przodku. Tylko pił bardziej – narzekała.
Jak wracał z roboty, choćby nie wiem co, musiał wejść do kuflolotu, bo mu się należoła
– tu Alojz uderzał się wielką piąchą w piersi – jego porządnie zapracowana halba bira[5].
Szedł potem ulicą krokiem marynarza balansującego na rozkołysanym pokładzie, szeroko
rozstawiając nogi, z purpurową twarzą i czapką zsuniętą na tył głowy...
Na rogu Witosa primo voto Róży Luksemburg i Skromnej po dawnemu błyskał
kolorowy neon knajpy. Kiedyś sławetna „Adria”, zwana kuflolotem, od latających kufli,
w której Klara jako pięciolatka śpiewała ptasim dyszkantem Stare baby powiedały...
Koledzy opy dawali jej krówki, pierwsze honorarium, z dumą przynoszone do domu
i prezentowane zgorszonej Edeltraud, która potem robiła awanturę Alojzowi, że prowadza
dziecko w takie miejsca. Raz Truda przyleciała do „Adrii” przerażona, bo Klara znikła. Nie
było jej parę godzin i w końcu Trudka przestąpiła próg jaskini grzechu. Poganiany Alojz,
zamiast wyruszyć na poszukiwania, z wielką stanowczością rzekł:
– Klara się nie straciła, babo, ino my nie wimy, kaj una terozki jest...
Lokal odpicowany na plastikowo w stylu „niedzielny grill u unkla Heinricha
w Dortmundzie” nazywał się teraz szykownie „Baradam” (Bar Adam), od imienia
właściciela, który wstawił kilka automatów – jednorękich bandytów, i już druga albo
i trzecia generacja chłopów, co kiedyś przepijała tu swoje życie, teraz przegrywała je na
automatach. Niejedną już odprawę górniczą one pożarły i parę samobójców zaliczyły...
Jakże jej brakowało mądrości Edeltraud, kobiety bez szkół, która zawsze znalazła
właściwe słowa, żeby ukoić przerażone dziecko albo okiełznać cholerycznego męża. Jakże
przydałby się teraz zdrowy rozsądek Alojza, który pięcioletnią Klarę traktował
z szacunkiem i tłumaczył wszystko jak myślącej osobie, a nie „jak dziecku”. Niemal
usłyszała jego chrypliwy baryton, gdy uczył ją prawidłowego czyszczenia butów, które,
choćby nie wiem co, zawsze mają się lśnić. Jak psu jaja albo moje – podkreślał Alojz,
prezentując własne, wypucowane do błysku, czarne niedzielne półbuty. Zaśmiała się na
wspomnienie żywiołowego śmiechu Edeltraud, nasłuchującej z kuchni tych nauk. Miała
nadzwyczajne szczęście, że trafiła do domu takich pięknych ludzi.
A teraz jest dorosła i nie może już położyć skołatanej paroletniej głowy na okrytych
fartuchem kolanach Trudki, która swymi szorstkimi, spracowanymi dłońmi głaskała ją,
powtarzając w kółko: Popłacz sobie, dziołszka, majom ludzie łzy do umycia duszy.
Albo po prostu milczała, a Klara wiedziała, że to milczenie znaczy stanie przy niej
murem. I miłość. Zwykłą, mało gadatliwą miłość i oparcie, dzięki którym nabierała siły
i dzisiaj jest, kim jest.
Wtedy ją walnęło.
– Dałaś ciała, koleżanko – powiedziała do swego odbicia w lusterku. – Dałaś ciała... –
Wstrząsnął nią histeryczny chichot. – Najdosłowniej na świecie dałaś ciała!
Rozpłakała się, a usłużna pamięć podtykała to, o czym ze wszystkich sił chciała
zapomnieć. Zwłaszcza nie chciała pamiętać wczorajszej nocy... Nie łżyj, skrzywiła się do
lusterka. Akurat przeleciał cię facet koncertowo. Nie masz powodu żałować. No to skąd
ten smak piołunu w ustach? Zauroczona męskością i nieustanną adoracją Marka, dała się
podejść. Skusił ją obietnicą wsparcia w kryzysowej sytuacji, długimi rozmowami bez
cienia podtekstu, tym cholernym samczym czarem doświadczonego playboya.
– Pojedź ze mną na narty – wabił. – Cortina jest taka piękna! Potrzebujesz przecież
odpoczynku, zapraszam was wszystkich, dzieci cię ozłocą za tydzień laby. Samolot będzie
na jeden telefon... – czarował.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[1] Sztajger
– sztygar (kierownik) na kopalni.
[2] Kircha
– kościół.
[3] Gruba
– kopalnia.
[4] Farorz
– ksiądz.
[5] Halba
bira – półlitrowy kufel piwa.
R o z d z i a ł
Dostępne w wersji pełnej
2
R o z d z i a ł
Dostępne w wersji pełnej
3
R o z d z i a ł
Dostępne w wersji pełnej
4
R o z d z i a ł
Dostępne w wersji pełnej
5
R o z d z i a ł
Dostępne w wersji pełnej
6
R o z d z i a ł
Dostępne w wersji pełnej
7
R o z d z i a ł
Dostępne w wersji pełnej
8
R o z d z i a ł
Dostępne w wersji pełnej
9
Dostępne w wersji pełnej
Fanaberie
Spis treści
Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
***
Karta redakcyjna
Wydawca
Agata Pieniążek
Redaktor prowadzący
Katarzyna Krawczyk
Redakcja
Dominika Cieśla-Szymańska
Redakcja techniczna
Lidia Lamparska
Korekta
Alicja Chylińska
Krystyna Śliwa
Copyright © by Jolanta Wrońska, 2012
Copyright © for the e-book edition by Weltbild Polska Sp. z o.o.,
Warszawa 2012
Świat Książki
Warszawa 2012
Weltbild Polska Sp. z o.o.
02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Księgarnia internetowa: www.weltbild.pl
Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany
dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która
wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie
udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub
w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie,
kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych
- jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
ISBN 978-83-273-0211-3
Nr 90453168
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Bookarnia Online.

Podobne dokumenty