wspomnienia z rejsu

Transkrypt

wspomnienia z rejsu
Rejs pod „burą suką”
.
.
1
Projekt graficzny strony tytułowej i zdjęcia:
Lesław Taczuk
Wykorzystano zdjęcia:
Błażej Nadobny Fot. B.N.
Marta Czubajewska Fot M.C.
Korekta:
Ewa Walawska
Agnieszka Leśniewska
© Copyright by Lesław Taczuk
Kraków 2008
2
Zmysły są ułomne, ale świat jest trochę taki jakim go widzimy.
Pokusa
„Chłopaki, może popłynęlibyśmy tak z Wojtkiem do Norwegii?”.
Treść otrzymanego z Senegalu maila jest intrygująca. Już od dawna
staramy się zorganizować jakieś atrakcyjne wakacje w starym żeglarskim
gronie sprzed ćwierćwiecza, ale zawsze brane były pod uwagę Mazury.
Mieliśmy na dniach podjąć nawet pewne działania, poszperać
po internecie w poszukiwaniu taniego czarteru na lipiec. Miał to być rejs
emerytów i rencistów po spokojnych wodach. Natomiast nasza
przyjaciółka, która wyemigrowała przed laty do Afryki rzuca hasło,
całkowicie odbiegające od pierwotnych planów. Chce nagle na morze i na
dodatek tak daleko. Nie wiem czy Wiga, dopytująca się poprzednio
o możliwość noclegów w mazurskich hotelach, nie posądzi nas teraz
o żarty. Proponowany rejs, to podobno jakaś poważna wyprawa za Koło
Podbiegunowe. Czemu jednak nie pomarzyć? Można trochę poudawać
i działać tak, jakby propozycja Basi była realna. Trzeba sprawę lepiej
rozeznać.
Internet prawdę ci powie: co, gdzie, kiedy i jak. Bardzo szybko
można znaleźć garść informacji o wyprawie organizowanej przez
Krakowski Yacht Club na „Jagielloni”. To jednak zbyt mało, aby rzetelnie
ocenić atrakcyjność rejsu, rozważyć wszystkie za i przeciw. Należy
dotrzeć bezpośrednio do uczestników, a najlepiej do Wojtka, który miałby
nam kapitanować. No tak, w książce telefonicznej są chyba ze dwie bite
strony ludzi z jego nazwiskiem. Łatwiej zasięgnąć języka u Aśki, która
prowadzi inny etap tejże wyprawy. Będę udawał, że interesuje mnie jej
rejs. W ten sposób dowiem się również wszystkich szczegółów i to
z pierwszej ręki.
No i stało się, Aśka potrafi omotać.
- Musisz ze mną płynąć, potrzebuję „Pierwszego”. Mój etap jest bardzo
atrakcyjny - zachęca przez telefon.
- Jeżeli chcesz zobaczyć dzień polarny, to tylko ze mną.- dorzuca.
Hmm..., to brzmi zachęcająco! Już w zeszłym roku kusiła mnie propozycją
pokręcenia się wspólnie po Morzu Egejskim. Jednak wtedy sytuacja
domowa pokrzyżowała mi plany. Tym razem nie ma przeciwwskazań.
Mnie też od życia coś się należy. Decyzję podejmuję łatwo, gdyż moi
„weterani”, mimo początkowo okazywanego zapału, ostatecznie
3
potraktowali hasło wyjazdu jedynie jako wdzięczy temat do konwersacji.
Z nimi zdążę popływać po Mazurach zapewne w przyszłym roku.
***
Przeczytać kilka słów o regionie, przejrzeć „C-mapy”, zapoznać się
z programem nawigacyjnym zainstalowanym na jachcie, to zadania
zlecone Pierwszemu oficerowi prze Aśkę. Wstępne informacje wcale nie
są zachęcające. Książki z mojej żeglarskiej biblioteczki wspominają
o poważnych przygotowaniach, jakie towarzyszyły wyprawom w tamte
rejony świata przed ćwierćwieczem. Ostra selekcja wyłaniała wtedy ekipy
złożone z samych sterników morskich, ludzi sprawdzonych w trudnych
rejsach krajowych. Nie dziwota, bo sztormy, mgły, pływy, temperatury.
My będziemy mieć natomiast na pokładzie podobno samych debiutantów.
Na szczęście „zahaczymy” tylko o Koło Podbiegunowe i to w dość
sprzyjającym okresie. Załoga będzie więc zdobywać doświadczenie
sukcesywnie, Trzeba być dobrej myśli, to i morskie żywioły nas
oszczędzą.
Ostatnie spotkanie załogi przed rejsem jest krótkie i treściwe,
gdyż większość spraw już załatwiono. Pozostało dokupić dwie żubrówki,
jedzenia na cztery dni, nabić dwie butle gazowe, zorganizować namiot
i można ruszać. W ramach oszczędności na miejsce dojedziemy
wypożyczonym mikrobusem, traktując przejazd jako sposobność
do zwiedzania Szwecji.
Pierwsze spotkanie z morzem przypada w Gdańsku, skąd wypływa
nasz prom do Sztokholmu. Miasto wprowadza nas dość niespodziewanie
w żeglarski nastrój, bo zostajemy zaskoczeni potężną nawałnicą. Jednak
jak przystało na „prawdziwych marynarzy”, zaabsorbowani szukaniem
sklepu wędkarskiego, nie zważamy na nią. Podobno lepiej mieć wędki,
niż nawet pokaźny zapas konserw rybnych. Dobrze jest posiadać
odpowiedni sprzęt, nie mówiąc o umiejętnościach. Sprzedawca traktuje
nas niestety bez entuzjazmu. Niby doradza, ale bez przekonania. Można
nabrać nawet podejrzeń, że nie wie jak łowi się dorsze. Kupujemy jedynie
jakieś błystki typu „minimum” licząc, że na miejscu w Norwegii okażą
nam większą przychylność.
Ulewa nie zapowiada ładnej pogody na najbliższe dni. Aktualny układ
baryczny, siąpiący deszcz nad głowami, mogą popsuć nam szyki podczas
rozbijania pierwszego biwaku po drugiej stronie Bałtyku. Z perspektywy
rejsu pod żaglami nie musimy się tym jednak zbytnio przejmować. Tam
dokąd zmierzamy, niże znad Atlantyku docierają zazwyczaj dość rzadko.
4
Pierwszy sztorm
Promy tak wielkie jak nasz, sztormów się nie obawiają. Dlatego też
patrzymy na tworzące się za burtami grzywacze niczym widzowie
oglądający film morski w telewizji.
Można powiedzieć nawet, że zła
pogoda dopadła nas bardziej z ekranu
pokładowego telewizora. W dzienniku
podano bowiem, że nadciąga sztorm
o sile 10 B. i wstrzymano wypłynięcie
następnych promów. Mamy więc
powody do zadowolenia. Jednak
z niepokojem
wsłuchujemy
się
Pierwsze mile na Bałtyku
w kolejne komunikaty. To nie
przelewki. Jakieś jachty na Zatoce
Gdańskiej i Zalewie Szczecińskim wzywają pomocy. Z biegiem czasu
można stwierdzić, że faktycznie mocno się rozdmuchało. Mimo że nasze
pancerne pływające pudło daje sobie z tym radę, w głębi każdego z nas
rodzi się pewna nuta niepokoju. Przecież za tydzień sami będziemy
pływać w takiej łupinie, jak ci na zatokach. Oby Neptun i Eol oszczędzali
nas, gdy będziemy już pod żaglami.
Pasażerów można by podzielić na kilka kategorii. Łatwo odróżnić
turystów, od tych z migracji zarobkowej, lub bardziej zasiedziałych,
wracających z rodzinnych odwiedzin w Polsce. Odkrywam z niesmakiem,
że i prom narzuca pewien nieformalny podział socjalny. Jest osobny sektor
restauracyjny dla kierowców ciężarówek, osobny dla pasażerów z kabin
sypialnych, osobny dla „turystów”. Wszystko to obsługuje jednak jeden
bar z okienkami na trzy strony, gdzie obowiązują takie same ceny. Po co
więc podziały? Pasażerowie usadawiają się w odpowiednim sektorze
w zależności od mniemania o sobie. Popijają jednak tę samą kawę.
Nasza grupka nie pcha się do żadnej ze stref. Oswajamy się
z wiatrem na górnym, odkrytym pokładzie. Natomiast ekipa tynkarzy
i posadzkarzy przeżywa pod pokładem, przy piwie, swój pierwszy wyjazd
do pracy za granicą. Są dość głośni i treść ich rozmów sama wlewa się
nam do uszu.
- No powiedz jak tam będzie, zarobimy co? - dopytuje się starszy, sterany
alkoholem góral.
5
-Ano, ano - niechętnie odpowiada kolega.
-Ale powiedz, umiesz ty kłaść te płytki? - nalega pierwszy z nich i widać,
że zależy mu na podtrzymaniu konwersacji.
W tym przypadku odpowiedzią jest jednak milczenie. Trudno wyczuć czy
nagła senność kompana spowodowana jest kłopotliwym pytaniem, czy też
nadmiarem wypitego piwa.
Układamy się powoli do snu, początkowo w wygodnych fotelach
lotniczych, a potem wzorem innych pasażerów wprost na podłodze. Co mi
tam sztormy, przecież jestem zaszyty w śpiworze kilkadziesiąt metrów nad
powierzchnią wody. Mimo sztormu nie jest źle. Tylko jedna, jedyna
potężna fala przeturlała pasażerów z boku na bok podczas tej nocy. Zostaję
obudzony natomiast dość brutalnym tąpnięciem nierozpoznanej natury.
Kuksaniec jest tak niespodziewany, że początkowo ignoruję zdarzenie.
Wszystko zwalić można na niekontrolowane ruchy swoich, a może czyichś
nóg. Po kilku godzinach podróży wszystko jest przecież możliwe. Kiedy
jednak dziwne „tąpnięcie” dosięga mnie po raz kolejny, zaczynam
zastanawiać się jak głośne musiało być moje chrapanie. Psioczę w myśli
na mało wybredny sposób, jaki wybrano na jego przerwanie.
Za następnym razem stwierdzam jednak, że miarka bezczelności się
przebrała i daję rewanż podobnym kopniakiem oraz komentarzem
skierowanym w stronę „aktywnego” kafelkarza. Od tego momentu jest
spokój. Rano na wszelki wypadek udaję jednak, że wszystko to było przez
sen i jako somnambulik niczego nie pamiętam.
- Widziałeś co wyprawiali ci górale wieczorem i w nocy? - zagaduje
Piotrek.
- No tak, rzeczywiście pili bez umiaru - odpowiadam.
- Nie to, widziałeś jak „ładowali” się na pokładzie? - kontynuuje - Ten
elegancik w sportowych butach wyciągał po kolei kolesiów aby im złoić
skórę. Popatrz jacy są teraz pokorni.
Z niepokojem rozpoznaję we wskazanym herszcie gościa, któremu
ostatniej nocy przywaliłem w odwecie „z trepa”. Moja nadmierna pewność
siebie okazała się dość ryzykowna. Chyba chciałbym już być daleko od
niego i nie spotkać żadnego kafelkarza na stałym lądzie.
6
Sztokholm
Niepokojąco długo trwamy w rzędzie pojazdów przygotowujących
się do wyjazdu. Z powodu sztormu prom przybił do brzegu
z dwugodzinnym opóźnieniem. Niepewnie spoglądam więc na ekipę
rześkich górali parkujących gdzieś ze dwa samochody przed nami.
Czy aby herszt nie zechce budować swojego autorytetu również tu?
Na szczęście siedzą zamknięci na cztery spusty w swoim mikrobusie.
Widać, że ekipa jest bardzo karna.
Można więc spokojnie przeanalizować mapę, aby start w „nieznane”
odbywał się rozpoznaną drogą. Dywagacje na temat trasy przerywa nam
starszy pan zagadując po angielsku czy aby nie mamy ochoty nająć się do
zbierania borówek. A to ci historia, tak łatwo znaleźć tu pracę! Nie, tym
razem nas to nie interesuje. Natomiast chętnie korzystamy z podpowiedzi
jakiegoś rodaka, który sugeruje jak najlepiej dotrzeć na lotnisko. Mamy
tam odebrać Agnieszkę, naszego ostatniego załoganta. Polak oferuje się
pilotować nas przez miasto. Jedzie powoli i rygorystycznie przestrzega
ograniczeń szybkości. Siedząc za kierownicą błogosławię go za to.
Sztokholm to trudne miasto, a mandaty są tu podobno bardzo wysokie,
natomiast fotoradary liczne. Dzięki za pilotaż, to było naprawdę przydatne.
„Już wylądowałam, czekam na was przy kamieniu”. To dość
lakoniczna informacja. Oczyma wyobraźni widzę więc Agnieszkę przy
wielgachnym głazie na rozstaju jakichś dróg prowadzących z jednego
terminalu na drugi. Przecież o małym kamyczku by nie wspominała.
Na pewno będzie to coś, czego nie przegapimy. Na szczęście w kolejnym
mailu uściśla miejsce i odnajdujemy ją w okolicy malutkiej i wątpliwej
artystycznie ozdoby holu.
Załoga w komplecie, można rozpocząć naszą lądową przygodę.
Przed nami kilka dni, spędzanych pod płótnami namiotów. Powinniśmy
znaleźć miejsce na najbliższy nocleg. z którego łatwo powrócimy
nazajutrz do miasta. Propozycji jest wiele, nawet na trawniku,
bezpośrednio między domami. Ostatecznie poza strefą lotniska natrafiamy
na dziki ogród, niedaleko opustoszałego letniskowego domku. Gdyby
nie huk startujących i lądujących co chwilę samolotów, określiłbym
to miejsce jako pełne uroku. Chatę musiał budować tu wyjątkowy fascynat
lotnictwa. Mimochodem poznaliśmy sylwetki wielu latających maszyn.
7
Co może być w Sztokholmie głównym punktem programu dla
żeglarza? Oczywiście to, o czym czytało się w prasie fachowej przed laty,
gdy tylko galeon „Waza” został
podniesiony z dna. To niesamowita
gratka dla każdego zafascynowanego
morzem. Dojazd do muzeum wcale
nie jest prosty, szczególnie gdy nie
dysponuje się planem miasta. Jazda
„na czuja” wyprowadza nas więc na
dość odległe peryferie. Jednak
poinstruowani przez sympatyczną
Muzeum „Wazy” w Sztokholmie
Szwedkę, opuszczamy labirynt dróżek
i ostatecznie trafiamy pod sam budynek muzeum. Trudno go z resztą
przeoczyć z uwagi na niesamowity kształt. Kadłub wraka obudowano
wielką halą, nad którą sterczą symbolicznie maszty. Mimo dość wysokiej
ceny biletów, nie wahamy się przed wejściem. Naprawdę warto. Stoimy
z rozdziawionymi gębami wpatrując się w „namacalną prawdę
historyczną”. To nie jest jakaś makieta, ani kadr z filmu, lecz prawdziwe
deski pokładów, prawdziwe elementy wyposażenia. Giniemy w tłumie
turystów, zwiedzających we własnym rytmie tę niesamowitą ekspozycję.
Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Zaskakuje mnogość akcentów polskich.
Okazuje się, że „Wazę” budowano głównie z myślą o wojnie z Polską.
Wodowano go jeden rok po klęsce Szwedów pod Oliwą. Właśnie tej
bitwie poświęcona jest ogromna makieta, przedstawiająca losy zmagań.
Sama konstrukcja kadłuba zawiera kilka frapujących „polskich”
elementów. Kosz dziobowy wsparty jest na dwóch potężnych rzeźbionych
belkach. Są to postacie polskiego szlachcica i jego żony, w pozach
świadczących o całkowitej uległości. Aby nie było wątpliwości, obok na
ścianie wisi portret wąsiastego szlachcica, opatrzony odpowiednim
komentarzem. Oglądając wrak mam więc podwójną satysfakcję: dobrze,
że ubył naszym wrogom tak potężny okręt, po drugie dzięki katastrofie
dotrwał on do naszych czasów w tak dobrym stanie. Wiele tu
autentycznych drobiazgów z wyposażenia załogi. Wrażenie robią również
odtworzone z wosku głowy, nielicznych zresztą ludzi, którzy stracili życie
podczas katastrofy.
Warto przypomnieć przyczynę, dla której nowiutki statek zatonął
podczas pierwszego zetknięcia z lekką bryzą. Dokumenty historyczne
mówią oczywiście o pijaństwie załogi, malwersacji wykonawców.
8
Jednak dla specjalistów oczywistym jest fakt utraty stateczności,
spowodowanej decyzją króla Szwecji. Ponieważ uznał on, że ilość armat
na projektowanych pokładach jest niewystarczająca, zażądał dobudowania
dodatkowego poziomu i uzupełnienia uzbrojenia. Podniesiony w ten
sposób środek ciężkości zmniejszył wyraźnie stabilność konstrukcji.
Nikt jednak nie śmiał przeciwstawić się decyzji władcy. Nie ma się
z czego naigrawać. Jak traktować bowiem postępowanie beztroskich załóg
w kolejnych rejsach słynnego jachtu „Zew Morza”, kiedy to ujmowano
kostek balastowych, aby zwiększyć ładowność zęz, potrzebną na prowiant
na dalekie wyprawy? Po rejsach kostki zazwyczaj nie powracały już
w komplecie do kadłuba. W ten sposób środek ciężkości, wędrował
niepostrzeżenie ku górze. Ostatecznie jacht ten zatonął, wywrócony wielką
falą w okolicach Korsyki na Morzu Śródziemnym. Nawiasem mówiąc, był
to pierwszy polski jacht, który przekroczył Koło Podbiegunowe. Nasza
„Jagiellonia” do której zmierzamy, pływa teraz również za Kołem
Podbiegunowym. Jak wygląda jej zabalastowanie? Przecież kiepska
szczelność kadłuba dokłada jej sporo wody. To mało korzystny balast
ruchomy, który będziemy musieli często wypompowywać, by uniknąć
niespodzianek.
Po kilku godzinach zwiedzania muzeum wychodzimy na miasto.
Trafiamy
pod
mury
pałacu
królewskiego,
gdzie
piękna
jasnowłosa Szwedka, licząca nie
więcej jak szesnaście lat, pełni
poważną
wartę.
Jest
mocno
zaniepokojona z powodu turystów,
pragnących fotografować się przy
niej.
Kręci
się
niespokojnie,
spoglądając wymownie na krąg wokół
Jakie są te Szwedki?
swej wartowni. Jak widać splendor
służby pałacowej przyprawiony jest
również przykrymi obowiązkami.
Jest tu wiele zakątków godnych zwiedzania. Zachęca do tego
zarówno dziedziniec, jak i piękny hol prowadzący do galerii obrazów.
Ostatecznie każdy z nas wybiera jednak własną ścieżkę poznawania
miasta. Piotrek z Martą utknęli w jakiejś księgarni i galerii sztuki
współczesnej. Innych przyciągają dźwięki organów, zapraszając na mini
koncert w przypadkowym kościele. W oknach świątyni podziwiać można
9
przepiękne witraże. Na „starówce” kuszą liczne antykwariaty, w tym
również typowo żeglarskie, które mogłyby całkiem śmiało pretendować
do miana „muzeów”.
Sztokholm podzielony jest licznymi kanałami. Posiada wiele
zabudowanych wysp, nie zawsze zaopatrzonych w wystarczającą jak dla
turystów ilość mostów. Stąd też załoga naszego samochodu zbiera się dość
powoli. Co poniektórzy musieli biegiem nadrabiać swoją ufność
w istnienie domniemanych połączeń między wyspami. Musimy się
śpieszyć, by znaleźć jakiś przyzwoity nocleg. Dobrze byłoby również
wykąpać się po tak intensywnym dniu.
Niespodziewane spotkanie
Nie jesteśmy pewni obiegowej opinii o możliwościach biwakowania
na terenie Szwecji. Niektóre przewodniki mówią, że wystarczy być
kulturalnym i trzymać się w odległości większej niż sto metrów od
mieszkańców, aby wszystko było zgodnie z prawem. Jednak gdziekolwiek
wjeżdżamy samochodem, wcześniej czy później natrafiamy na jakieś
furtki, bramy czy też zapory. Dlatego też po znalezieniu w miarę
dogodnego miejsca, wolimy spytać o pozwolenie.
- Oczywiście, w tamtym lasku jest miejsce. Nie przejmujcie się
„elektrycznym pastuchem”, zaraz tam przyjdę i wam pomogę. - zapewnia
jasnowłosy Szwed.
Przychylność gospodarza zaskakuje. Odsuwa on druty, przynosi jakieś
grabie, podpowiada co robić. Po chwili mamy już obozowisko gotowe.
Do szczęścia brakuje nam jedynie odświeżającej kąpieli. W tej sprawie
również napotykamy niezwykłą przychylność. Nie bacząc na klapki
opinające stopy, pan prowadzi nas do uroczego kąpieliska, do którego
broni dostępu błotnista droga, rozdeptana przez bydło. Można było poczuć
się przy nim jak traper prowadzony przez lokalnego myśliwego wśród
afrykańskich grzęzawisk. Bez jego pomocy zrezygnowalibyśmy
z przeprawy już po pierwszych piętnastu minutach. Warto było jednak
skakać z kępy na kolejne grudy nieco twardszego błota, bo na końcu tejże
drogi, w świetle wiszącego nisko nad horyzontem słońca, jeziorko jawiło
się bajkowo.
- „Taka kąpiel to jak stan prenatalny w łonie matki” - filozofuje Piotrek.
Faktycznie, było coś pierwotnie czystego w otaczającej nas scenerii.
10
Nawet dzikie ptactwo, towarzyszące nam podczas kąpieli, nie okazywało
cienia strachu. Obserwował nas ten kormoran ze swojego kamienia, jakby
odwiedzili go koledzy. Rankiem buszował tam potężny myszołów, lub
może orzeł. Zataczało to ogromne ptaszysko wielkie koła nad taflą
dziewiczego jeziora i widać, że czuło
się całkowicie bezpieczne.
Nasi gospodarze to fascynujący
ludzie. Pani, nieobecna poprzedniego
dnia z powodu pracy, przywitała nas
teraz polskim „dzień dobry”. Okazuje
się być Polką, jednak z bardzo
powikłanym rodowodem. Urodziła się
w Anglii, nieco czasu spędziła w
Orzeźwiająca kąpiel Fot. B.N Indiach, ostatecznie osiedliła się tu
wraz
z
mężem
przed
laty.
Pani Żylińska twierdzi, że jej rodzina ma powiązania z rodziną
Mickiewiczów. Mówi po polsku z pięknym wileńskim akcentem. Zdążyli
wychować pięciu synów. Niestety żaden z nich nie mówi językiem matki.
Mozolnie splecione dredy na głowie zastanego w domu potomka
świadczą, że należy on do innego już kulturowo pokolenia. Pani wspomina
o trudnych losach polaków w Szwecji. Pokazuje książkę jakiegoś podobno
zdolnego literata, pod znamiennym tytułem „Ratujcie mnie, nazywam się
Kuklewicz”. Faktycznie, tego nazwiska nie jest w stanie wymówić jej
najmłodszy syn. Książka z białym orłem na okładce, podniesiona nad
stołem zastawionym upieczonym przez gospodynię chlebem, gdzie obok
sera, musiała być również i sól, zrobiła na mnie ogromne wrażenie.
Dowiadujemy się o niesamowitej intuicji pani domu. Nie dalej jak kilka
dni wcześniej oporządziła miejsce, które tak się nam spodobało.
- Dwa lata temu biwakowali tu Polacy, w zeszłym roku było pusto.
Pomyślałam, że może w tym roku ktoś przyjedzie. - Tłumaczy się trochę
zażenowana.
Z prowadzonych rozmów domyślamy się, że wraz z mężem należeli
w swej młodości do świata bohemy, a może hippisów. Są świetnie
rozeznani w nazwach zespołów muzycznych, ich repertuarach. Można być
zaskoczonym, jak szybko pani domu znalazła wspólny język z naszym,
przecież o wiele młodszym Piotrkiem. Czyżby była tak na bieżąco z tym,
czego słuchają jej dzieci? A może to Piotrek zna muzykę lat
osiemdziesiątych? Trudno mi to ocenić, bo zarówno tamte, jak i obecne
11
lata umknęły mojej uwadze. Właśnie w najbliższą niedzielę w pobliskim
mieście odbywać się będzie festiwal zespołów grających w stylu Rege.
Nasi gospodarze wybiorą się tam wraz z synami.
Pani nie kryje, że rodzina ma podobno wśród miejscowych
mieszkańców opinię dziwaków. To z powodu pięknego warzywnego
ogródka, gdzie znaleźć można pomidory, marchewkę, pietruszkę i seler.
Hodują jakieś zwierzęta i myślą o szerszym rozreklamowaniu robionych w
domu serów. Wielki serowy kołacz, który wylądował na środku stołu,
zniknął w naszych żołądkach w zastraszającym tempie. Delektując się ich
wyrobami, zagadujemy o specyfikę szwedzkiej kuchni. Gdzieś z pamięci
wygrzebuję informację o śledziach przyprawianych miodem i wspominam
o tym.
- Nie, to nieprawda. - kategorycznie zaprzecza rozmówczyni - oni wcale
nie jedzą śledzi z miodem, ale ich śledzie są takie jakieś... słodkie. kończy.
Można
w
pełni
zrozumieć
gospodarzy, którzy wybrali to miejsce
na swoje siedzisko. Tkwią tu okrągły
rok, bo z pewnością trudno znaleźć
gdziekolwiek indziej tak urokliwą
okolicę. Obok, w odległości kilku
kilometrów, współcześni magnaci
pobudowali swe wielkie rezydencje,
W polskim domu
a daje to najlepsze referencje okolicy.
Zresztą wystarczy wyjść przed namiot
i zrobić kilka kroków. Las wygląda jak z landszaftu i tylko brak tu postaci
małych niedźwiadków, aby poczuć się jak w bajce. Tak dorodnych
brusznic prawdopodobnie nigdzie indziej nie uświadczysz. Tak więc,
mimo odżegnywania się na pokładzie promu od możliwości zbierania
leśnego runa, trudno tu nie ulec brusznicowemu obżarstwu. Oby słynne ze
swej złośliwości Trolle, odstraszyły stąd wszystkie lisy, roznoszące po
Europie wątrobową plagę.
***
12
Ku jasnościom nocy
Żal odjeżdżać, jednak data rozpoczęcia rejsu ponagla. Powinniśmy
zdążyć do Bodo na czas. Tam za trzy dni przejmiemy naszą „Jagiellonię”.
Chcemy jednak zobaczyć po drodze jeszcze kilka zabytków, o których
wspominają przewodniki. Mamy w planie miejscowości Uppsala ze słynną
katedrą, gdzie pochowany jest ojciec Zygmunta III Wazy oraz córka
Zygmunta Starego. To główny obiekt sakralny miasta, zaliczony mimo
mocno okrojonego programu z powodu ulewnego deszczu. Niepokoi nas
perspektywa pośpiesznego wyszukiwania miejsca na nocleg w strugach
wody. Na dodatek musimy przemierzyć jeszcze kilkaset kilometrów nim
rozbijemy obozowisko. Podróżowanie samochodem bez GPS-a wymaga
wzmożonej uwagi. Dlatego też nikogo zbytnio nie dziwi, że pogubiliśmy
się i po raz pierwszy nadkładamy nieco drogi.
Dopiero krótko przed północą
trafiamy w strefę sugerowaną przez
naszego Szweda. Polecał obrzeża
parku narodowego, gdzie miejsc
do rozbicia namiotów jest pod
dostatkiem. Biwak rozbijamy nad
małą wartką rzeczką, niedaleko
stanowisk wędkarzy. Tym razem nie
pytamy nikogo o zgodę. To oni,
„Gotyk” w Uppsala
zobaczywszy nas, zwinęli swój sprzęt
pozostawiając nam pierwszeństwo.
Szwedzi wcale nie są tak wrogo nastawieni do obcych, jak popularnie się
uważa. Dzięki ich uprzejmości możemy rozpalić dzisiaj ognisko pod
porządnym stabilnym rusztem. Siedzimy opiekając kiełbaski,
rozmawiamy, gadamy, gwarzymy, znów rozmawiamy, oczekując zmroku,
który zazwyczaj wygania towarzystwo do namiotów. Mimo jednak
uporczywego trwania przy ogniu nie doczekaliśmy się wyraźnego
nadejścia ciemności. Przecież to tak blisko kręgu polarnego. Trzeba było
wmówić sobie, że to już blady świt i na zdrowy rozsądek zadecydować
o zakończeniu biesiady.
***
13
Z każdą godziną spędzoną w samochodzie oddalamy się od
cywilizacji. Piękne pejzaże utkane z nizinnych lasów i rozległych jezior
oraz fiordów, tylko z rzadka okraszane są teraz pojedynczymi budynkami.
Każdy z nich mógłby służyć za lokum podczas urlopu, wymarzonego
przez niejednego grzybiarza. Niewielkie osady stają się coraz mniejsze
i trudno zorientować się, czy skupiska kilku domów, to pozamykane na
cztery spusty dacze, czy też normalnie funkcjonujące wille. Mamy więc
pewne wątpliwości podczas obierania dalszej drogi. Należy bowiem
uwzględnić zarówno możliwość tankowania paliwa jaki i zaopatrzenia się
w prowiant, gdyż wszystkim zaczyna powoli doskwierać głód. Niewielki
przydrożny sklepik, wzbudza więc duże zainteresowanie.
- Słuchajcie, to coś dla nas, świat cukierków uniprix i to wcale nie drogo.
Wspaniały sklep! - podekscytowana Marta przybiega z wiadomością.
Faktycznie, co najmniej kilkaset przegródek zachęca klientów
do sięgnięcia po kolejną szufelkę, aby dorzucić nico nowych kolorów
do trzymanej w ręce torebki. Paseczek, kamyczek, rurka, czarny, biały,
łaciaty, tylko palce lizać. Aż trudno wyjść ze sklepu. Ściskamy w rękach
swoje skarby i mimo że przydrożny bar obok zaprasza do swoich podwoi,
nikt nie kwapi się tam zaglądać z naszymi łakociami.
...??? Łeee.... tego się nie spodziewałem. To prawda, że nieciekawie
wyglądał ten kawałek żelka w kolorze myszy, ale żeby słony? Puder na
wierzchu to przecież najprawdziwsza sól! No cóż, przy bardzo szerokim
asortymencie, sprzedawca w ramach eksperymentu mógł zaproponować
taką „niezwykłość”. A więc spróbuję „czarnego”. No, no, taki sobie
anyżek, ale zaraz... z nim także jest coś nie tak! Ci Szwedzi chyba
powariowali, śledzie jedzą jakieś „słodkie”, a do środka cukierków
wsadzają kryształki czystej soli. Na dodatek wprowadzili całkowity zakaz
sprzedaży alkoholu po godzinie 19-tej. Decydujemy więc jechać jak
najszybciej do Norwegii, a przynajmniej za koło polarne. Tam powinno
być może normalniej.
To, co na mapie zaznaczone jest jako ostatnie przed granicą spore
miasto, w praktyce okazuje się niewielką mieściną z jedną jedyną stacją
benzynową, kilkoma sklepikami i małym supermarketem. Horrendalne
ceny trunków wystawionych na półkach ostudzają natychmiast nasz zapał
do uzupełniania zapasów na Norwegię. Jesteśmy zresztą pod presją
zasłyszanych gdzieś opinii, że „przemyt” alkoholu przez granicę jest
bardzo ryzykowny. Dlatego też rum pozostaje na półkach a jedyne
co kupujemy, to zdrowy żytni chleb.
14
Biwakowy etap
Drogi są tutaj znakomite. To zasługa świetnego kruszywa, którego
Szwedzi mają pod dostatkiem. Poza tym sprawdzona technologia też ma
swój udział. Są one w stanie przeciwstawić się skutecznie mroźnym
zimom, które tak bardzo dają się we znak naszym rodzimym drogowcom.
Nie ma tu śladu jakichkolwiek wykrotów, czy nawet łatania jezdni.
Dlatego też noga sama ciśnie pedał gazu i łatwo zbagatelizować mokrą
nawierzchnię na tej nieznanej nam przecież trasie. Moje ciche uwagi,
że jedziemy na rejs, a nie spotkanie z ubezpieczycielem, nie znajdują
zbytniego zrozumienia wśród młodych kierowców. Sto trzydzieści
na liczniku, gdy w okolicy szwendają się łosie i renifery, to według mnie
niepotrzebne ryzyko.
- Jedźmy wolniej, bo chciałbym coś pstryknąć - sugeruję.
Bezkrwawe łowy za pomocą obiektywu aparatu fotograficznego są jednak
trudne, bo zwierzęta okazują się płochliwe. Dlatego ostatecznie nie
możemy poszczycić się zbyt atrakcyjnymi fotkami. Na dodatek deszcz
wcale nie uprzyjemnia brodzenia w gęstych trawach podczas prób pościgu
za zdobyczą. Mamy jednak nadzieję, że jeszcze napotkamy kolejne stadko
reniferów, bardziej przychylne fotoamatorom.
„Zmrok”, jakież to mało precyzyjne
pojęcie, szczególnie gdy trwa on tak
długo
jak
tu.
Dlatego
też
przestaliśmy sugerować się już
jasnością nieba i „na rozum”
decydujemy przerwać naszą podróż.
Jest ku temu również dodatkowa
okazja. Docieramy nad brzeg jeziora,
przez środek którego przechodzi linia
Gdzieś tu jest 66 °33' Fot. M.C
Koła Podbiegunowego. To te
sławetne 66 stopni i 33 minut, gdzie
śledząc kartki z kalendarza, można oglądać słońce przez pełne 24 godziny.
My, podróżując w sierpniu, możemy obserwować niestety tylko
spotykanie się ostatniej poświaty zachodzącego słońca z nastającym
świtem. Tak więc jest dużo czasu, aby spokojnie rozbić obozowisko,
a nawet poświęcić nieco uwagi jeziorku.
Mimo że woda ma temperaturę nie wyższą jak dziesięć stopni,
ryzykujemy dokonać wieczorne ablucje. Grupka chętnych jest spora,
15
natomiast czas przebywania w wodzie – raczej symboliczny. Jednak liczy
się sam fakt. Resztki powyrzucanych na brzeg korzeni i drzew pozwalają
rozpalić ognisko. Można po kąpieli nieco się ogrzać. Gorzej z suszeniem,
skuteczność tego zabiegu jest wręcz mizerna. Majtki bardziej się wędzą,
niż oddają wilgoć, a przecież nazajutrz ruszamy w dalszą drogę. Mimo to
jesteśmy zadowoleni. Może nawet jest zbyt fajnie, bo zasłyszane
stwierdzenie: ”Słuchajcie, przedłużmy sobie nasz biwakowy etap”, gryzie
się z moją osobistą chęcią stąpania już po pokładzie jachtu.
Poranek wita nas deszczem i jedyne malutkie „okienko” wśród
chmur pozwala zwinąć w miarę przewietrzone namioty. Droga pnie się
nieustannie w górę, a okolica z kwadransa na kwadrans staje się coraz to
bardziej odludna i surowa. Gdzieniegdzie pojawiają się nawet jęzory
śniegu. Gdzieś tu w pobliżu powinna przebiegać granica. Robimy więc
pośpieszny bilans zasobów alkoholowych. Okazuje się, że mamy nawet
niewykorzystany limit, najprawdopodobniej spowodowany „niskimi
temperaturami” podczas podróży.
Granica chyba jakaś jest, bo świadczą o tym symboliczne wartownie
z podniesionymi szlabanami po obydwu stronach przełęczy. Trudno
jednak wypatrzyć tu pracowników służb granicznych. Skandynawowie
korzystają jak widać z zagwarantowanego im przywileju nieograniczonego
przemieszczania się po terytoriach sąsiadów. Natomiast takich nielicznych
turystów jak my, najprawdopodobniej ignorują wierząc, że respektujemy
ograniczenia celne.
Teraz już tylko zjazd z górki. Ostrymi serpentynami tracimy dość szybko
wysokość. Nie ma już wątpliwości, że oto zakończył się nasz lądowy etap
podróży. Oby jak najszybciej znaleźć się na poziomie morza, gdzie od
wczoraj oczekuje nas pani Kapitan na pokładzie „Jagiellonii”.
***
16
Pierwsze chwile
Kogo by tu zapytać o miejsce
cumowania jachtów. O! Od nabrzeża
idzie jakiś żeglarze z worem na
plecach. Ależ tak! To poprzedni
kapitan
„Jagielloni”
wypatruje
taksówki, która zawiozłaby go na
lotnisko. Czego życzyć mu przed
odlotem?
Nam przyda się co najmniej „stopy
Reklamę mamy dobrą Fot M. C
wody pod kilem”. Mam nadzieje,
że podczas naszego rejsu będzie jej zawsze zdecydowanie więcej.
- Jak było? - stawiamy pytania tym, którzy jeszcze pozostali na łódce.
- Jak będzie? - zastanawiamy się sami.
W porównaniu do nas, poprzednia ekipa prezentuje się jak grupa
szturmowa himalaistów, naprzeciw beskidzkich turystów. Nasi debiutują
na morzu, oni to już z wyglądu twardzi żeglarze, których przemaglował
wczorajszy sztorm.
- Uważajcie przy stawianiu grota, bo kabestan się rozsypuje - padają
istotne uwagi - Nam podczas manewrów rozleciał się w drobny mak.
To prawdziwy cud, że udało się pozbierać wszystkie zapadki, zawleczki
i pierścienie - dorzuca ktoś inny z boku.
Może to przysporzyć poważnych problemów - niepokoję się.
- A wyłącznik pompy zęzowej został zdublowany, więc nie używajcie
automatycznej, zresztą wszystkie połączone są w jeden system.kontynuują chaotyczne wyjaśnienia.
Nie za bardzo można zrozumieć o co chodzi, ale mam nadzieję, że później
na spokojnie, dojdziemy jak funkcjonuje cała instalacja.
- Poza tym normalka, rzygaliśmy, objadaliśmy się dorszami i makrelami. Powinniście kupić od nas ponton i sprzęt rybacki - zachęca rudobrody
facet - to się wam opłaci. Wystarczy wypłynąć, nawet tu w główki
portowe, spuścić nasze ciężarki z haczykami na czterdzieści metrów i od
razu macie pyszny obiad na stole.
***
Jakiż ten świat jest mały. Właśnie przed chwilą zagadałem do młodej
kobiety w portowej umywalni. Ujawniła swoje francuskie pochodzenie,
17
więc mogę chwilę pogwarzyć w znajomym mi języku. Lepiej spytać jak
wszystko tu funkcjonuje, by rozwikłać przyczynę strug zimnej wody, które
zaskoczyły mnie pod prysznicem. Pani wie gdzie wrzuca się żetony aby
coś wyprać, a gdzie do kąpieli, bo właśnie robi przepierkę.
Od miesiąca pływa wraz z rodziną po morzu, a jutro wybierają się
dalej. Kiedy skończą? Nie wiadomo, chcą rodzinnie opłynąć świat
dookoła. Oho! Cmokam z zazdrości. Obok stoi nasza pani Kapitan,
która również zaliczyła niedawno antypody. Czuję się mocno
dowartościowany tak doborowym towarzystwem, co najmniej jak byśmy
mieli się spotkać z tą Francuzką na Antylach.
Po przeciwnej stronie kei cumuje jacht pod polską banderą.
Ochłodzić to może nieco euforię, bo skoro nie jesteśmy ewenementem
z racji przynależności państwowej, to skąd niby niezwykłość naszego
rejsu? Nie ma co się chwalić, kto chciał, to przeczytał o naszym rejsie
w Dzienniku Polskim, a dociekliwi niech grzebią w internecie. Rodacy
przybili tu wczoraj, teraz odpływają. Gdyby nie ładna Warszawianka
na pokładzie, być może nikt by ich nawet nie zauważył. Ich łajba to raczej
maleństwo w porównaniu z naszą. Nawet nie pamiętam szczegółów
konstrukcji, a tym bardziej jej nazwy.
My, to dostojny „Opal”, szczycący się bezanem na rufie. Ileś tam
metrów po pokładzie, niezliczone metry żagli, szlachetne mahoniowe
poszycie. Takiego nie spotyka się często we współczesnych marinach.
Są również mankamenty naszego jachtu. Ujawnią się one aż nazbyt liczne
podczas rejsu, jednak póki co nie jesteśmy tego świadomi. Jedyne co
można powiedzieć spoglądając na sylwetkę, to nadmierne podwyższenie
burt, które szpeci nieco kształt rufy. Daleko jej do rasowych „zadków”
regatowych łódek. Nieco inaczej wyglądał ten jacht 32 lata temu, gdy w
gdyńskim basenie jachtowym naprzeciw Wyższej Szkoły Morskiej
uczestniczyłem w jej chrzcie. Wtedy odbyłem też swój pierwszy rejs na jej
pokładzie. Należało podpłynąć dostojnie z jednej strony basenu na drugą,
pod obiektywy filmującej nas telewizji. Wymuskana świeżość „naszego”
jachtu przyprawiała o zawrót głowy. Teraz ściskam w kieszeni breloczek talizman, zawierający kawałek szkiełka, okruch ówczesnych marzeń,
podniesiony z pokładu po rozbiciu tradycyjnej butelki „rosyjskiego
szampana”. Zatopiony w żywicy czekał on w mych szpargałach na
prawdziwy rejs aż do dziś, gdy „Jagiellonia” jest już steraną morzami
staruszką.
18
Pod lupą
Kapitan odjechał - niech żyje kapitan. Jeden zniknął niedawno
za wahadłowymi drzwiami miejscowego lotniska, drugi rozpoczął właśnie
królowanie. Czemu ten pierwszy tak szybko zwinął manatki?
To oczywiste, bo samolot nie poczeka na niego. Natomiast złośliwi mogą
upatrywać przyczyny pośpiechu w kiepskim sklarowaniu jachtu. Mogłoby
być lepiej i to nawet małym nakładem sił. Wiemy, bo po dwóch
tygodniach sami oddawaliśmy łajbę.
Reszta załogi również odjechała, a my pozostaliśmy z na wpół
zapłaconym pontonem, zestawem do łapania dorszy, machiną do pieczenia
chleba oraz kilkoma pomniejszymi problemami na głowie.
Każdy ma coś do roboty, bo „Jagiellonia” ujawnia powoli swoje
mankamenty. Jak wyczytujemy z zaleceń poczynionych przez
poprzedników, na szczególną uwagę zasługuje osadzenie steru. Gdyby
jego cięgna prowadzące do szturwału urwały się, to nie będzie szans
na założenie awaryjnego rumpla. Schodzimy więc z Aśką w czeluście
achterpiku aby przeprowadzić oględziny. Na szczęście ślady przetarć
świadczą o stabilnej sytuacji. Zostawiamy go więc w spokoju z nadzieją,
że w warunkach sztormowych nie przyjdzie
nam forsować zbytnio płetwy sterowej.
Zamocowany na maszcie tyfon, który
w gęstych mgłach powinien anonsować nas
tubalnym basem, rzęzi jedynie delikatnym
pobekiwaniem. Nie dziwota, bo to klakson
z wyposażenia fiata 126. Piotrek, nasz
pokładowy linoskoczek, ma więc okazję
popróbować
swoich
umiejętności
pod
salingiem bezana. Koledzy wywożą go na
ławeczce bosmańskiej na maszt, by wymienił
urządzenie. Niestety nie udaje się nam dopiąć
celu, bo złącza na licznych przedłużeniach,
bezpiecznikach, wyłącznikach, wprowadzają
„Alpiniści” na start Fot. M C.
tak duże spadki napięć pod obciążeniem,
że nasz nowy buczek ani beknie. Zadowalamy
19
się więc jedynie rozprostowaniem zagięć mosiężnego rożka mgłowego,
wydobytego z zakamarków kabiny nawigacyjnej. Lepsze to niż nic.
Największy problem, jaki stoi w tej chwili jednak przed nami,
to unieruchomiony silnik. Sprawował się zbyt dobrze, palił od pierwszego
„kopa”i to prawie bez względu na stan naładowania akumulatora.
Co może jednak zdarzyć się gdy zechcemy mieć baterie na full? Wiadomo,
że najłatwiej dolewać wody do dzbanka trzymając drugie naczynie
„ponad”. Podobnie jest podczas ładowania akumulatora. Prostownik
również musi podawać pewne „ponad”, względem czternastu wolt
akumulatora. Czy równocześnie włączony rozrusznik wytrzyma taki
„nadmiar”? Nikt się nad tym nie zastanawia, a szkoda. Właśnie w takiej
nietypowej sytuacji znalazł się on podczas przekazywania jachtu. Niestety
stwierdził, że nadmierne napięcie jest zbyt „rozgrzewające” i ...
się przepalił.
Niby błaha sprawa, bo zapasowy egzemplarz czeka w magazynku już od
początku rejsu. Na przeszkodzie jego wymiany stoi jednak mocowanie,
cholerna śruba ze swoim „obgłaskanym” łbem. Poprzednia ekipa już się
nad nią bezskutecznie pastwiła. Nam pozostały tylko środki drastyczne,
silniejsze od osławionej coca-coli, którą bezskutecznie polewano rowki
gwintu. Wyrażając się oględnie, powinniśmy zastosować metodę
„szlifierka razy młotek”.
Możemy oczywiście czekać na profesjonalistów, których uzgodniono
na poniedziałek. To jednak dla nas dwa dni zbędnego postoju i ryzyko
bezczynnego przyglądania się ich wysiłkom. Podczas weekendu pracują
tylko idioci i zapaleńcy. Zapaleńcy to my, młotek mamy na wyposażeniu
i jedynie brak nam szlifierki. Tylko ona poradzi sobie z zapieczoną śrubą.
Wraz z upływem czasu wszystko idzie jednak ku lepszemu i powoli
rozwiązujemy kolejne techniczne problemy. Aby zapobiec rozsypywaniu
się kabestanu, wystarczyła drobna korekta zawleczki. Niezbyt szczęśliwe
było jego obecne zabezpieczenie. Ono nigdy nie miało szans prawidłowo
funkcjonować. Chemik, nie chemik, przecież budowę maszyn kiedyś
miałem.
Nawet sprawa silnika ruszyła z miejsca. Krótka przechadzka po
zapleczu portowym zaowocowała nawiązaniem znajomości ze starszym
panem szlifującym swój jacht. Zapewne to któryś z „zapaleńców”, bo
o godzinie 22:30 nawet idioci nie pracują. Zrozumiał przedstawiony mu na
migi problem. Obiecał pomóc i przynieść nazajutrz swoją domową
szlifierkę.
20
To będzie przecież niedziela, dociera do mnie już po powrocie na pokład
„Jagielloni”. No, ale skoro obiecał...?
Mój Norweg okazał się słowny i mimo że z pewnym opóźnieniem,
pojawił się przy swoim jachcie z obiecanym narzędziem.
- Gdy nie będzie już potrzebna, to zostaw szlifierkę pod tymi szmatami pokazuje na migi.
Tak więc trzecia wachta, tradycyjnie odpowiedzialna za sprawy
techniczne, może ruszać do akcji. Sławek ma zdrową krzepę i wyciągnąłby
silnik na pokład, nawet bez odkręcania linek sprzęgła i gazu. Na szczęście
zaniechał tego w ostatniej chwili. Talia grota powoli unosi silnik znad
zęzy. Potem tylko jedno bzzzyt i już po wszystkim. Zyskaliśmy wiele.
Słowa pochwały należą się Sławkowi i jego drużynie.
- Cholera, tylko odłączcie nas od tych 240 wolt, bo znów historia się
powtórzy - przypomina Aśka - bez silnika można pływać na Mazurach,
nie po morzu.
Chłopcy złowili w główkach portowych kilka sporych ryb.
Marta upiekła swój pierwszy udany
chleb. Mnie udało się za kolejnym
razem
ściągnąć
przez
internet
zapomnianą
z
Polski
kartkę
z zapiskami na temat programu
nawigacyjnego zainstalowanego na
jachcie. Rozlokowujemy pomału
przywieziony prowiant. Jest tego
sporo, bo zupki, bo przyprawy, trochę
Po dorsze na obiad Fot. M. C.
cebuli i czosnku, pełny wór „słodkich
kisielowych chwil”.
- Gdzie by tu upchnąć zgrzewkę piwa - zastanawia się Sławek.
Jako niedoszły kucharz, rości sobie prawo do władania w kambuzie,
więc bezpardonowo upycha ją w przegródce obok butli gazowej. Okropnie
tam ciasno. A przecież nawet na Mazurach żeglarze za każdym razem
kręcą zaworami na butlach, aby żadna odrobina zalegającego w
przewodach gazu nie osiadła w zęzie. Kilka rozerwanych wybuchami ruf
zapisało się już w historii światowego żeglarstwa. Koja „Pierwszego”
przylega do kambuza, więc byłbym pierwszym poszkodowanym. A poza
tym upychane piwo, to prywatne zapasy. Na szczęście dochodzimy
do porozumienia i po ostatniej wieczornej herbatce zawory zostają
zakręcone. No, teraz nareszcie można spokojnie zakopać się w koi.
21
Pierwsze mile
Nawigacja - królowa wśród nauk nautycznych. Bez znajomości
nawigacji lepiej siedzieć w portowej knajpce, spoglądając smętnie na swój
jacht. Nasz kudłaty przodek, płynąc na kawałku kłody wzdłuż brzegu,
błagał niebiosy aby nie stracić z oczu znajomego skrawka lądu.
Jego potomkowie
prawdopodobnie
rysowali
sobie
kontury
charakterystycznych nadmorskich wzgórz. Potem w basenie Morza
Śródziemnego pojawiły się tak zwane „portolany”, podające kursy
i odległości do okolicznych portów. Używano „laski Jakuba”, astrolabium,
kwadrantu. Teraz na pokładach jachtów królują niepodzielnie C-Mapy,
a sekstant, ostatni z rodziny „astro”, został wyparty przez GPS.
Jagiellonia posiada oczywiście odpowiedni zestaw elektronicznych
map oraz obsługujący je software. Problem jednak w tym, że elektronika
wspomagająca wiedzę o otaczającym nas morzu, bardzo szybko ewoluuje,
Kolejne współpracujące z nią programy posiadają mało intuicyjne
interfejsy. Stwarza to każdemu nowo przybyłemu na pokład Pierwszemu
pewne problemy. Nie ma co ukrywać, należy się programu nauczyć,
gdyż konsekwencje błędu popełnionego w nawigacji, mogą być duże.
Całe szczęście, że istnieją wersje demonstracyjne, pozwalające zapoznać
się z funkcjonowaniem SOB'a (software on board), przed rejsem. Szkoda,
że pozostaje tyle niejasności związanych z nadmiarowymi opcjami,
gdy ilość urządzeń peryferyjnych jest mniejsza, niż przewidzieli
to programiści. Taka sytuacja występuje niestety na „Jagielonii”.
Dlatego też wielokrotnie słyszę z za pleców rozdrażniony głos pani
Kapitan:
- Wyłącz mi tę czerwoną ramkę - daj spokój z tymi „rutami” - za bardzo
zdajesz się na elektronikę.
- No jak to? Skoro możemy mieć, to miejmy - staram usprawiedliwiać
swoje działania.
- Będziemy widzieć wszystko jak na dłoni – odpowiada - wypływamy na
noc, to według świateł zorientujesz się. Patrz na ekran jak na klasyczną
mapę.
- Nie będę się upierał, zaraz powyłączam to co zasłania mapę. Pozwól mi
jednak trochę pobawić się - protestuję.
- No dobrze, tylko po co? - dalej się niecierpliwi.
Mamy dopłynąć na wyspę Bolga, odległą o kilkadziesiąt mil.
22
Jednak trzeba tam kluczyć pośród małych wysepek, szczególnie gęsto
rozsianych u wyjścia z naszego fiordu. Chociaż niejedna z slalomowych
ścieżek między nimi byłaby dopuszczalna, to jednak któraś z nich jest
najkorzystniejsza. Kreślę więc na wszelki wypadek prowizoryczną
„route'ę”, by później nie zastanawiać się.
Aśka przeprowadza przed wypłynięciem małe szkolenie.
Wieje bardzo słaby wiatr, więc można sobie pozwolić na przećwiczenie
manewru stawiania żagli i ich refowania przy kei. Wszystko idzie jak
z płatka, bo młodzi ludzie wczuli się w sytuację. Ostatecznie oddajemy
ostatnią cumę i szpringi. Aśka sprawnie odchodzi od nabrzeża,
skierowując dziób jachtu ku zachodzącemu słońcu. Nareszcie
rozpoczęliśmy rejs!!! Przed nami złoci się horyzont. Na jego tle widać
kilka ciemnych łatek. To wyspy, które musimy ominąć. Jakieś dwie małe
majaczą po lewej, jedna niewielka po prawej, natomiast w centralnej
części panoszy się dość duża czarna smużka.
- Leszku, gdzie płynąć? - słyszę od steru.
- Kurs 265 stopni - odczytuję z ekranu.
- Czy na pewno? - dopytuje się dalej - przecież tam są wyspy.
- Nie mam wątpliwości, to najszersze przejście między dwiema, a ta
trzecia w tle jest bardzo daleko - analizuję na głos wygląd mapy - Zlewają
się nam przed oczyma. Sprawdziłem to na ekranie.
- Przydałby się nam podgląd na pokładzie - komentuje sytuację Pani
kapitan.
Na pewno ma rację, jest przecież „pierwszą po Bogu”.
Gdzie płynąć?
23
Na wyspę Bolga
Jest nas na jachcie dziesięć osób. Liczba ta w sposób naturalny
narzuca podział załogi. Trzy wachty po trzech żeglarzy no i Ta, co nad
nami wszystkimi czuwa. Mowa tu oczywiście o Aśce. Powinna ona dobrze
zabiegać o względy Opatrzności, bo na nich obu spoczywa cała
odpowiedzialność. Nie ma czego zazdrościć. Pokładowe bractwo patrzy
po otaczającej nas wodzie jak po kompleksie połączonych ze sobą
Śniardw. Z wyjątkiem Błażeja, pływali jedynie po Wielkich Jeziorach
Mazurskich i to na „bardzo przyjemnościowych” rejsach, gdzie
kumpelskie relacje eliminowały jakiekolwiek rygory.
- A po co? - A czemu? - Dlaczego nie wolno? - A muszę? Jak będzie
potrzeba, to zrobię. - Co poniektórzy wprost wyspecjalizowali się w swej
kontestatorskiej postawie.
Jak sprawić by było tu fajnie, ale równocześnie bezpiecznie i zgodnie
z tradycjami? Tak! Żeglarze bardzo lubią tradycje, odwoływanie się do
epoki „kliprów herbacianych”, drobne przesądy, zwyczaje, nie zawsze
zrozumiałe dla szczurów lądowych. Jakże chętnie usłyszałbym z naszego
odtwarzacza audio kilka żeglarskich szant, a nie rzężenie metal-rock'a.
Przypomina się jednak stara maksyma: „Vox populi, vox Dei”,
przyznająca większości natchnienie z niebios. Gdzie są jednak te niebiosa,
skoro wodzirej towarzystwa wtrąca czasami swym ochrypłym głosem
z kambuza: ”jestem Szatanem”. Mam wrażenie, że są tu z racji silnych
powiązań muzyki metalowej z Norwegią.
- To jest to, co nas kręci. My Polacy, też jesteśmy w tym dobrzy - dorzuca
Marta z kubryku.
Na szczęście nie jestem przesądny i traktuje takie odzywki jako
młodzieżowe wygłupy. Przecież wybrałem się świadomie na rejs
z „Jonaszem”. Skąd ten przydomek naszego kapitana? Należałoby zapytać
samą inkryminowaną. Pamiętam, że już na Mazurach, przed wielu laty tak
ją nazywano. Nie sądzę aby wzorem biblijnego Jonasza uciekała na
naszym rejsie przed jakimś zleceniem od Pana Boga. Nie będzie więc
gniewu niebios i nie przyniesie nam to pecha. Można zresztą spekulować
dalej. Płyniemy w kierunku południowym, czyli z grubsza szacując w
kierunku Niniwy, gdzie biblijny Jonasz miał swą misję. Tak więc chyba
tym razem współpracujemy z Opatrznością.
24
Nie ulega wątpliwości, że nasza pani
Kapitan na pewno mocno „współpracuje”
z drugą i trzecią wachtą. Siedzi z nimi murem
na pokładzie i aż mi głupio, bo przecież to
kobieta. Więc też nadprogramowo pojawiam
się tej pierwszej nocy na deku, by ją
podmienić. Sprawdzam naszą pozycję na
mapie, porównuję z położeniem i kursami
innych jednostek, będących w zasięgu fal
UKF. Zmyślne urządzenie zainstalowane na
naszym jachcie odbiera fale radiowe
z zakodowanymi informacjami o położeniu,
kursach, szybkościach, portach docelowych, Aśka - Kapitan „Jonasz”
wszystkich jednostek, które takie informacje
ślą w eter. Następnie przetwarza to wszystko do postaci numerycznej
i nanosi na nasze mapy. Dzięki temu wiem na pewno, że duży prom,
skryty w tej chwili całkowicie za wyspą, pojawi się za chwilę przed
naszym dziobem. Jednak zaraz zmieni kurs w kierunku wysepki położonej
bardziej na południe.
Powoli wstaje świt, a wraz z nim obudziło się nieco wiatru. Nocne
buczenie silnika możemy zamienić nareszcie na ciszę pod żaglami.
Dmucha dość umiarkowanie i mamy nieco bezpiecznej wody dookoła.
Nie przywołujemy więc podwachty,
by
wspomagała
nas
podczas
manewrów. Załoga pozakładała
jednak na wszelki wypadek szelki
bezpieczeństwa. To dla lepszego
oswojenia się z nową sytuacją.
Stawiamy grota i dużą genuę,
opisaną w dzienniku pokładowym,
z racji swego koloru, jako „bura
Pierwsze manewry
suka”. Świetnie ciągnie, bardzo
dobrze pływa się pod „burą suką”.
W międzyczasie podano z kambuza gorącą kawę lekko zabieloną
mlekiem. Ma ona kolor podobny jak nasz żagiel.
Wyspa Bolga do której zmierzamy wznosi się stosunkowo wysoko
nad poziom morza. Wyróżnia się ona w krajobrazie swoim
25
charakterystycznym kształtem. Nazwałbym ją zębem lub raczej płetwą
rekina. Wprost przyciąga wzrok. Sterujemy na nią kursem pilotowym,
bo dryf i znos przy pełnych wiatrach są niewielkie. Nie ma ryzyka,
że pomylimy ją z innymi, jedynie lekko zaznaczającymi się na horyzoncie.
Tamte są bardziej płaskie, chociaż też posiadają dziwaczne kształty.
W świetle budzącego się dnia przypominają pióropusze lub może raczej
opasłe pieńki. Wynika to ze znanej żeglarzom „nienormalnej refrakcji”.
Można ją obserwować w przypadku występowania inwersji temperatur
na styku wody i powietrza. Gdyby stała tam latarnia morska,
wprowadziłoby to pewne zamieszanie, podczas mierzenia tak zwanego
kąta pionowego. W obecnych czasach to tylko ciekawostka nautyczna,
niegroźna dla nawigacji. Odległość od domniemanej latarni mielibyśmy
obecnie z niezawodnego GPS-a. Wszystkie odległości od brzegów
są z resztą pod kontrolą. Jeszcze na tej wachcie do nich dotrzemy. Nic nie
powinno nas zaskoczyć.
Czas mija niepostrzeżenie i najwyższy już czas rzucić okiem do
mądrych ksiąg. Znaleźliśmy się w szkierowym otoczeniu naszej wyspy,
a ona sama rozrosła się do dość znacznych rozmiarów. Opis w locji
zachęca do odwiedzenia małego portu z gościnną keją przy pływającym
pomoście. Jednak zamieszczona mapka informuje, że dobrze osłonięte
wnętrze basenu nie pozostawi nam zbyt dużo miejsca na manewry.
Na szczęście wspomniany w locji pomost widoczny jest już z bardzo
daleka. Biała „krecha” surowego drewna kołysze się na wprost główek
wejściowych. Uzgadniamy z dużym wyprzedzeniem odpowiedni manewr.
- Wszyscy na stanowiska - rozporządza Aśka - przygotować cumy dla
„desantowca”.
Piękny, nowy, puściutki pomost na wprost, zaprasza. Wprawdzie nie za
bardzo można wypatrzeć polery do obkładania cum, jednak domyślamy
się, że są tam zapewne jakieś kółka, pętle lub „cokolwiek innego”.
Obserwujemy brzeg ze wzrastającym niepokojem, bo wraz ze
zmniejszaniem dystansu do pomostu, staje się co raz bardziej oczywiste,
że niczego podobnego tam nie ma! To duży problem. Nie będziemy
przecież przeciągać grubych lin przez szpary między dechami pomostu.
Na dodatek wszystko to zakotwione jest do bardzo nędznie wyglądającej
bojki.
- Ster lewo na burt, wychodzimy - decyduje Aśka - za mało tu miejsca, aby
na szybko kombinować awaryjne podejście do innego nabrzeża.
Powtórne wejście do basenu umożliwia cumowanie przy, jak nam się
26
wydaje, zdecydowanie bardziej przyjaznym pomoście. Niestety po zejściu
na ląd dowiadujemy się, że pod wieczór przypłynie tam mała jednostka
ratownictwa morskiego. Dla jednych mała, a dla „Jagielloni” będzie to
jednak dosyć dużych rozmiarów sąsiad. Decydujemy więc zmienić
miejsce po raz trzeci.
OK! Emocje po przeprowadzonych manewrach już opadły. Gładko
i sprawnie przycumowaliśmy. Bywało, że w takich okolicznościach
kapitanowie uchylają drzwiczki apteczki jachtowej. Właśnie tam
przechowywane są zazwyczaj załogowe specjały, tradycyjnie spożywane
przy okazji spełniania toastu: „za szczęśliwe ocalenie”. Powinniśmy takie
tradycje kultywować. Odpowiednią sugestię mam już na końcu języka.
Otwieram usta, gdy nagle zza pleców dobiega mnie czyjeś dziwne pytanie:
- Po co tu przyjechaliśmy?
- Aby ręce załamać – odpowiadam.
Wyżej niż orły
Piwo w sklepiku okropnie drogie. Knajpka przy molo, do którego
chcieliśmy zacumować, zamknięta na cztery spusty. Sezon kończy się tu
praktycznie już 15 sierpnia. Zresztą cóż to za centrum, skoro w 2005 roku
na wyspie było zarejestrowanych tylko 141 osób. Baza ratownicza, jakiś
warsztat naprawczy dla kutrów, jeden mały sklepik i to wszystko czym
może pochwalić się Bolga. Przepraszam jestem chyba niesprawiedliwy.
Dziewczyny pożyczają ze sklepu pięknie zafoliowaną mapkę z której
wynika, że zakątek oferuje dwie małe ciekawostki turystyczne:
„zbójnickie okno” oraz wznoszący się prawie na czterysta metrów szczyt
z pięknymi widokami. Mamy dzień luzu, więc decyzje wydają się
oczywiste. Młodzi ociągają się jednak z wyjściem, dmuchają ponton,
więc liczyć można tylko na siebie.
Osada jest bardzo mała. Kilkanaście domków o drewnianych
ścianach, pomalowanych na intensywne kolory, z dominacją brązu.
Zaskakują na podwórkach maszty, przystrojone proporcami odwołującymi
się do norweskiej flagi. Ludzi w obejściach jest mało. Staruszek, który już
z pięć razy zaglądał dzisiaj do portu, aby sprawdzić co dzieje się u nas na
pokładzie, wskazuje przybliżony kierunek do szlaku. Trzeba przejść wśród
domostw, a potem wspiąć wzdłuż widocznego grzbietu. Norweg kiwa
27
przyjaźnie na pożegnanie ręką,
potwierdzając kierunek. To miłe.
Dróżka wiedzie początkowo wśród
krzewów, ustępujących nieco dalej
wrzosowiskom. Tu szlak, znaczony
niewyraźnymi czerwonymi plackami
farby,
gubi
się
co
chwila.
Nie wykluczone, że poniszczyły się
Czy to już zmierzch?
kołki z krwawymi śladami, lub
przykryły
je
chaszcze.
Mało prawdopodobne by zrobił to wiatr, choć kto wie? Nawet
na wysokości jakichś stu metrów nad poziomem wody można znaleźć
tu kawałki pancerzyków krabów, muszelki, resztki jeżowców, co świadczy
o tęgich wichurach hulających po wyspie.
Niewinna początkowo ścieżynka okazuje się dość ambitnym
szlakiem. Miejscami trzeba wspinać się po kamienistej ścianie, korzystając
z własnych czterech kończyn. Pozostawiono tam na szczęście grube liny
z supłami, które mogą spełniać funkcję drabinek. Na szczęście „płetwa
rekinia” wytraca wraz z wysokością swoje nachylenie. Na szczycie
ułożono pokaźny postument z kamieni. To uzupełnia wysokość
wzniesienia do pełnych 340 metrów. Obok znajduję małą drewnianą
budkę, do złudzenia przypominający domek dla ptaków. Można wpisać się
w pozostawiony tam zeszycik. „Urra Rasija” bije cyrylicą po oczach
dopisany na siłę tekst na pierwszej stronie. Lepsze to niż : „Jo tu był”.
Ostatni gość złożył autograf trzy dni temu. A więc jednak ktoś do tego
portu niedawno oprócz nas zawinął.
Warto było się spocić, bo widoki
są przednie. Przed oczyma, na
wysokości gór ciągnących się po
stronie stałego lądu, szybują dwa orły.
Niżej rozpościera się tafla wody,
gęsto
pocętkowana
małymi
wysepkami. Jeszcze bliżej, u brzegów
naszej wyspy, przyciągają uwagę
dziwne kręgi. To baseny hodowlane
Poidło dla orłów
słynnego norweskiego łososia. Obok
nich, nieco dalej od brzegu, unosi się
na wodzie najprawdziwszy domek. Jest to prawdopodobnie baza
28
mieszkalna pracowników doglądających hodowli lub samotnia jakiegoś
norweskiego dziwaka.
Pora wracać. Trudno dopatrzeć się wyraźnego szlaku od strony
szczytu. Wydeptane ścieżki świadczą, że wędrowano tu różnie. Czemu nie
wykorzystać okazji. Droga powrotna innym szlakiem, to szansa
wyszukania kolejnych ładnych ujęć fotograficznych. Dlatego też łatwiej
skierować się ku wygłaskanym lodowcem powierzchniom skał,
w kierunku widocznego pod stopami portu. Kilka dobrych zdjęć
wynagradza podjęte ryzyko. Buty trzymają świetnie i można się cieszyć,
że nie trzeba nadkładać drogi, wracając poznaną już wcześniej granią.
To nie możliwe!!! Przecież nie zakończę tak głupio swego rejsu.
Noga, która do tej pory pewnie trzymała się podłoża, traci z nią kontakt
i osuwa się w dół. Muszę jak najszybciej obniżyć środek ciężkości!
Przysiad jest chyba mało skuteczny - jeszcze plecy!. Ok. Leżę nieruchomo
i zastanawiam się co począć dalej. To oczywiste, trzeba wycofać się
i zmienić trasę. Lepiej nie ryzykować. Ale co w tej chwili? Najważniejsze,
aby złapać jakiś uchwyt pod palcami. Macam nerwowo wokół siebie.
Coś jest pod lewą, ale prawa głaska bezskutecznie wypolerowaną
powierzchnię. Cholera, jest coraz gorzej. Nie mam możliwości
podciągnięcia się w górę. Poprzednio cały nacisk mojego ciała napierał
na gumowe podeszwy, teraz jego większość podparta jest śliską
przeciwdeszczową kurtką. Jak to możliwe, że jeden krok do przodu
wpędził mnie w takie tarapaty. Kiedyś przed laty, gdy Oleńka przyglądała
się moim wyczynom na „Płetwie rekina” w Bolechowickiej, siła woli
przyklejała mnie skutecznie do ścianki. Poza tym czułem na piersiach
lekko naprężoną linkę asekuracyjną. Teraz nic!!! Co za zbieg okoliczności:
w podkrakowskich skałkach „płetwa”, tę wyspę również przyrównywałem
do części ciała rekina. Czyżby życiowe retrospekcje? Jestem sam, a przede
mną ściana stromo opadająca w dół na przestrzeni jakichś kilkudziesięciu
metrów. Piękna panorama, jacht na przystani i tylko te orły gdzieś się
podziały. A przecież miałem być już za chwilę w żlebie obok.
- „Po co tu przyjechaliśmy?”, - dzwoni w uszach bezsensowne pytanie.
- Po co tędy złaziłem - stawiam sobie równie bezsensowny zarzut.
Teraz należy skoncentrować myśli na tym jak wyjść z opresji, aby tu nie
zakończył się mój rejs. Trwając w bezruchu niczego nie osiągnę.
Trzeba się ruszyć, spróbuję trochę przesunąć...
...
29
Nagle zaczynam zdawać sobie sprawę, że definitywnie tracę
podparcie. Uchwyt lewej ręki obraca mnie nieco na bok. Palce odginają
się, a łydka zaczyna harować po, jak mi się uprzednio wydawało,
wygłaskanej powierzchni skał. Na siły grawitacji i zmniejszone tarcie nie
ma jednak sposobu. No to koniec!!! Ile metrów pode mną? Minęło już
dwa..trzy...pięć.....osiem. Przede mną może czterdzieści. Noga z coraz to
większym trudem stara się dać opór ześlizgiwaniu. Szybkość
w zastraszającym tempie wzrasta. Stopa lekko podbita za kolejnym razem
znajduje jednak zaczepienie. Chwała niebiosom! Chwała jakiejś roślince,
która znalazła tu w zagłębieniu wystarczające dla siebie podłoże. Malutka
kępka mchu zmieniła niespodziewanie moją sytuację. A więc jeszcze nie
koniec! Nogi drżą lekko. Och jakaż ulga, jak dobrze, że skończył się ten
koszmarny sen. Do piarżystego żlebu mam już teraz tylko jeden metr.
To zdecydowanie lepsza sytuacja, jak ta przed chwilą. Oby znów nie
popełnić jakiegoś błędu. Zdarty naskórek mocno piecze, ale nie to się
liczy. Najważniejsze że jestem szczęśliwy.
Do portu wracam na lekko roztrzęsionych nogach. Czy przyznać się
przed innymi do swojej nieroztropnej przygody? Coś tam powiem ku
przestrodze, ale oględnie, bo wstyd. Dla przezwyciężenia traumy
postanawiam zaliczyć kolejną turystyczną atrakcję wyspy: „zbójnickie
okno”. Tym razem, sympatyczna mała dziewczynka wskazuje drogę.
Staram się na migi opowiedzieć jej swoją poranną przygodę. Być może
zrozumiała, bo podprowadza mnie pod wyraźnie oznakowany szlak.
Będę trzymał się go kurczowo i to w obu kierunkach.
30
Dyfrakcja
Nasi panowie łowić ryby umieją. Czasu nie marnowali i kilka
pięknych sztuk pojawiło się w kambuzowym kontenerku. Gorzej jest
niestety z ich patroszeniem. Jako zdobywcy
mają swoje niezaprzeczalne przywileje
podczas oporządzania łupu.
- Przecież niejednego pstrąga smażyłem mówi ten, co szkoły odpowiednie ku temu
kończył.
Pozostaje więc, modlić się w duchu, by nie
uszkodził żółci podczas odcinania głowy
patroszonej ryby. Brązową zawartość flaków,
która przecieka mu przez palce, zawsze da się
jakoś wypłukać. Z żółcią bywa niestety
znacznie gorzej.
- Nie powiem, ryby smażone na głębokim
oleju są bardzo smaczne. Proszę o repetę, Nie wierzę w żółć Fot. B. N
dopomina się Aśka. - tylko już bez tej
przyprawy do pierników - dorzuca.
- Ja poproszę również to samo, - dołączam ochoczo, widząc krzątaninę
pani Kapitan.
Aśka, zniesmaczona pokątnym popijaniem „prywatnego” piwa przez
załogę, reprywatyzowała bowiem antałek swojego białego wina. Świetny
zestaw pod rybkę. Nawet któryś z piwoszy załapał się na niego.
Tym razem miał szczęście, nie tylko podczas patroszenia.
Co by tu robić, zastanawia się załoga. Głucho wszędzie, pusto
wszędzie i smętnie, bo piwo się skończyło. „Pierwszy” coś enigmatycznie
przebąkuje o trudnej trasie na szczyt wyspy. Oni nie są gorsi i mimo
zbliżającego się bardzo powoli zmierzchu, chcą sami sprawdzić jak to jest
na prawdę z tymi hakami, linami i drabinami.
- Tylko nie zbaczajcie ze szlaku, bo inaczej krew może się polać przestrzegam.
Pozostajemy z Aśką sami na pokładzie. Co zrobić z tak pięknie
rozpoczętym wieczorem? Do zachodu słońca pozostało jeszcze nieco
czasu. Spacer brzegiem morza pozwoli zobaczyć z bliska odsłaniające się
31
podczas odpływu osuchy.
- Popatrz, czy nie wydaje ci się, że te kolory robią wrażenie? - zauważam.
- Rzeczywiście, czegoś takiego jeszcze nie widziałam - potwierdza Aśka.
Góry po wschodniej stronie widnokręgu, częściowo zasłonięte przez naszą
wyspę, barwią się powoli na dziwny malinowoczerwony kolor. Wrażenie
jest niesamowite. Takie widzenie świata mógł wymyślić jedynie jakiś
abstrakcjonista, pragnący wyrazić swoje przeintelektualizowane
przemyślenia za pomocą nienaturalnych barw. Niezwykłym jest to,
że oglądamy sylwetki wzniesień, a nie chmury, czy też niebo rozświetlane
zachodzącym słońcem. Odległe zbocza tworzą jednolity ekran, na który
padają promienie dziwnie zabarwionego światła. Fizyk nie będzie
zaskoczony. Powie: „To skrajna długość z jego spektrum”. Niby zawsze
i wszędzie promienie słoneczne są po trosze tak załamywane, ale tylko po
trosze. Jesteśmy przecież za kołem polarnym i prawdopodobnie z tego
powodu spektakl trwa tak długo. Można „strzelić” fotkę. Czy jednak
w dobie komputerowej obróbki obrazów będzie to stanowiło
niezaprzeczalny dowód?
Załoga wróciła z wyprawy nie zdobywszy szczytu. To dobrze, bo nie
przeczytali mojego bardzo osobistego wpisu, dokonanego w księdze gości
nad chmurami. Minie prawdopodobnie wiele wichur nim kolejny Polak
tam dotrze. Deszcz zmyje w międzyczasie niepotrzebnie napisane słowa.
Odcienie szkarłatu
32
Pokładowy światek
Co wiem o moim załogancie Kubie? Prawie nic. Może to, że ma
wielki tatuaż na całej lewej łydce, prawdziwe „dzieło sztuki”. Student
któregoś tam roku architektury, spokojny, bezkonfliktowy. Poproszony,
wykonuje to co do niego należy. Dołączył do nas dopiero na jachcie,
bo wraz z Tomkiem wybrali
przyjazd na miejsce nie z całą grupą,
lecz autostopem. Podobno drobna
niedyspozycja przyspieszyła jego
przejazd przez Norwegię. Dlatego
pewną ospałość i brak werwy kładę
na karb jakichś dolegliwości.
Ma pewne kłopoty ze wstawaniem
na wachty i widać, że najchętniej
pozostałby ze swymi myślami w koi.
Zatapia się w świat przywiezionej
Sama „bura suka” nas ciągnie
ze sobą konsoli, gdzie kciukami
zdobywa kolejne gole w piłkarskim meczu. Kilka metrów powyżej,
nad jego głową, pręży swe skrzydła wymalowany na grocie symbol naszej
uczelni. Na dziobie „bura suka” wydyma swą pierś w podmuchach
lekkiego wiatru, a kolejne wyspy pozostają za rufą. Jemu to nie
przeszkadza. Nie przeszkadza mu również z mojego punktu widzenia
kontrowersyjne przezwisko. To może nieco niepokoić.
- Kuba, będziemy potrzebowali twojej pomocy, musisz już wstawać
na wachtę - zachęcam najdelikatniej jak potrafię.
- Już idę, zaraz wyjdę na pokład zapewnia ospale, i po pewnym czasie
rzeczywiście wychodzi.
Tym razem pojawiamy się
wszyscy na deku, bo za chwilę
odcumujemy od nabrzeża i opuścimy
nasze
przytulne
schronienie.
Bez problemów
wychodzimy
na
otwarte wody. Skierowujemy się
w przesmyk, który już wczoraj
Żeglarze na dek!
wieczorem wybraliśmy na mapie
33
i obejrzeli podczas spaceru. Wszystko zapowiada się tak, jak przewiduje
nasza dróżka wykreślona niebieską linią na ekranie. Najbardziej
odpowiedzialne manewry mamy już za sobą. Szturwał zdany sternikowi
aktualnej wachty. Aśka schodzi pod pokład by rzucić okiem na ekran.
- Skasowały się „route'y” !! - słyszę głos z nawigacyjnej
- No to fajnie, wiemy gdzie płynąć - odpowiadam z przekąsem pędząc
przed komputer.
Że też takie awarie zdarzają się zawsze w najbardziej gorących
momentach! Schodząc zastanawiam się czy aby pani Kapitan nie
rozpoczęła właśnie lekcji uniezależniania mnie od wszelkich zbędnych
kresek na mapie. Nie sądzę, zbyt poważna to sprawa.
Faktycznie, jacht nasz „skacze” drobnymi kropeczkami po c-mapie,
pomiędzy wyspami, niedaleko wyjścia z portu. Natomiast moje niebieskie
linie zniknęły. Czyżby to ta cholerna konsola do gier, zasilana specjalną
przetwornicą, wprowadziła niespodziewany spadek napięcia skutkujący
wyłączeniem Windowsa? Zazwyczaj po zrestartowaniu systemu, opcje
z ostatniej sesji ładowały się automatycznie. Nie wiem jednak jak wygląda
sprawa w przypadku nagłego wyłączenia. A zdaje się, że takie miało
niedawno miejsce.
Nie czas na analizy. Na szczęście wyznaczona wczoraj „droga” jest w
swoim folderze i wystarczy ją powtórnie wgrać w aktualną sesję. Już jest
OK!
- Sternik, kurs 170 stopni - pada komenda.
- Jest kurs 170 stopni - odpowiada głos od steru.
Idealna gładź wody nie daje wyboru. Musimy iść na silniku,
aby posuwać się na przód. Pogoda jest ładna. Mimo to należy włożyć na
siebie coś cieplejszego, bo aura
odbiega
od
tej,
do
jakiej
przyzwyczailiśmy się w Polsce.
Szacujemy, że może być nie więcej
jak dziesięć stopni. Jednak wilgoć
robi tu swoje.
Marta stoi za sterem opatulona
skafandrem z mocno obciągniętą
kapuzą wokół twarzy. Agnieszka
ubrała nadprogramowo dół od
Psychologicznie ujmując
sztormiaka,
co
ułatwia
jej
34
przyjmowania dziwacznych póz na klęczkach, podczas wyszukiwania
ciekawych ujęć fotograficznych z poziomu mokrego pokładu. To nasza
plastyczka - psycholog. Należy mieć się na baczności, by uwieczniony
przez nią w pikselach psychologiczny portret, był korzystny. Bardzo z niej
sympatyczna dziewczyna i cieszę się, że mam ją w swej wachcie.
To jedyna poza Błażejem osoba posiadająca stopień żeglarski w tym
towarzystwie. Często bierze do ręki jakiś podręcznik żeglarski, by nie
pozostać na etapie „żeglarza jachtowego”.
Nawet mimo flauty, szelki bezpieczeństwa opinają sylwetki dziewcząt.
Widać, że odczuwają pewien respekt przed żeglarstwem morskim.
No i na koniec prezentacji, nasza
najważniejsza z trzech pokładowych
Gracji: Pani Kapitan. Paraduje
w ciepłej welwetowej czapeczce,
której kolor, jak twierdzi za opinią
lekarzy, pozytywnie oddziaływa na
aktywność myślową. Nie sądzę
jednak, by potrzebowała tak gorącej
karmazynowej podniety.
Bywało cieplej i mniej tłoczno
Żeglugę mamy spokojną, a jedyne co może wzbudzić stan
podwyższonej uwagi, to promy. Przecinają nasz kurs, spinając lądowe
życie po obydwóch stronach fiordów. Ich „głupkowate” sylwetki zadają
kłam staremu kawałowi o doświadczonym kapitanie, który wspomagał
swą wiedzę zerkaniem do własnych notatek przed ważnymi manewrami.
Podobno po jego śmierci, zaciekawiony spadkobierca przeczytał jedyny
poczyniony tam wpis: „z przodu dziób, z tyłu rufa”. A więc norweskie
promy mają z tyłu „dzioborufę” , a z przodu „rufodziób”. Dobrze,
że przynajmnie w nocyj światła pozycyjne ułatwiają identyfikację. Teraz
mamy dzień i korzystamy z podpowiedzi AIS-a, który naszym promom
przypisuje na ekranie wyraźną zorientację.
***
35
Na powitanie lodowca
Podczas dzisiejszego przelotu wpłyniemy do fiordu, na końcu
którego czeka nas drugi co do wielkości lodowiec Norwegii. Jest on często
wymieniany w opisach tras, proponowanych tym, co od pieszych
wędrówek nie stronią. Fiord jest wyjątkowo urokliwy. Proporcje
okalających go gór sprawiają, że ma się wrażenie bezpiecznego pływania
po jeziorach typu rynnowego, oczywiście o znacznie większych
rozmiarach niż na śródlądziu.
Można bezpiecznie płynąć, jednak podróż niebezpiecznie zakończyć.
Jak będzie z cumowaniem w Engen? Opisy zawarte w locjach nigdy nie są
jednoznaczne. Dlatego też, gdy tylko jest szansa dojrzenia czegokolwiek
istotnego na brzegu, lornetka pojawia się na pokładzie. To bardzo ważny
instrument. Nie dziwię się, że co jakiś czas dokupywano kolejną, bo już
lekko niesprawna jest bezużyteczna. Z tego powodu mamy małą ich
kolekcję w nawigacyjnej.
A więc po prawej jest „coś”... ale tam nie popłyniemy, bo zbyt płytko
aby kotwiczyć. Na wprost inne „coś” odcina się od ciemnego brzegu,
ale to chyba plaża. Po lewej są dwie „cośki”, jedna z jakimś domkiem,
a druga
jaśniejsza,
to
też
prawdopodobnie plaża. Według map
fiord jest głęboki. Jednak przy samym
brzegu, w miejscu gdzie moglibyśmy
ostatecznie stanąć, kryje się wielka
niewiadoma. Z odległości jednej mili
widać już, że pale przy domku nie są
przewidziane dla nas. Z kolei to
drugie wypatrzone poprzednio „coś”,
W cztery oczy
zaczyna się jawić jako wspominany
w locji pływający pomost. Tylko dla
kogo jest on przeznaczony, czy aby nie dla „kajaków”? Wielkość
stojącego tam jachtu motorowego może być zwodnicza. Będziemy bardzo
wolno podchodzić na silniku, sprawdzając głębokość na sondzie. Im bliżej
brzegu tym czujemy się pewniej. „Oko” na dziobie również niczego nie
sygnalizuje. Oby nie było niespodzianek.
36
Jest dobrze, ciągle mamy znaczny zapas głębokości pod kilem.
Okazuje się, że jest to miejsce bezpieczne, nawet przy niskiej wodzie.
Właśnie teraz mamy odpływ. Będzie więc można spokojnie wybrać się
całą załogą do lodowca, nie bacząc na wahania poziomu morza. Analiza
wykresów i kółek z c-map, na nic się tu zdaje, bo punkty im przypisane są
bardzo rzadko rozmieszczone. Trudno uwierzyć, by we wszystkich,
przecież tak różnych zatoczkach, woda reagowała podobnie na położenie
Słońca i Księżyca. Na dodatek, nie wiedzieć czemu, na pobliskiej tablicy
ogłoszeń umieszczono odbitkę tabeli pływów z odległej o kilkadziesiąt
kilometrów miejscowości, słynnej z niesamowicie wartkiego prądu.
Po jasną cholerę stresują takich jak my!
A propos „prąd”, obyśmy nie zapomnieli podłączyć prostownika
do prądu. Na eleganckich słupkach czekają gniazdka, do których można
się teraz podpiąć. W każdym porcie obowiązują nieco inne normy
końcówek. Jesteśmy jednak na wszystko przygotowani. Mamy zestaw
wtyczek i gniazdek na każdą okazję.
- Co, nigdzie nie ma? Przecież mieliśmy łącznik jeszcze w poprzednim
porcie - trwa dochodzenie.
- A to był nasz łącznik? Miał taki sam kolor jak tablica rozdzielcza, więc
zostawiłem - tłumaczy się ktoś z załogi.
Nic nie szkodzi, zaraz pokombinujemy i zrobimy inny. Biorę to na siebie,
z racji wieloletniego doświadczenia nabytego w pracach domowych.
Tylko dlaczego nie działa? Bo zero i uziemienie to nie to samo, a źle
podłączona faza może mocno kopnąć. Pozornie bolce te prawie niczym się
nie różniły. Na szczęście wykryto błąd, nim ktokolwiek odczuł to na
własnej skórze.
Skoro 240 V już w gniazdku, można nareszcie bezkarnie podłączyć
konsolę do gier i nikt się nie będzie czepiał o zbędne obciążanie
akumulatorów. Zapewne takie myśli krążą natrętnie po głowach tych,
którzy słabo dokopali przeciwnikowi za pomocą kciuków w poprzednim
meczu.
- Ach, należy jeszcze podłączyć wodę? - „grajek”z niezadowoleniem
przyjmują kolejne zarządzenia kapitana. - Niech już będzie, ale potem
niech mi nikt nie przeszkadza.
Przeciągamy na pomost kolejny przewód zasilający. Przynajmniej w tym
przypadku gospodarze portu zadbali o odpowiedni łącznik, na stałe
przypięty do kranu. Problemem okazuje się jednak korek wlewowy
na naszym pokładzie. Cała męska część załogi sprawdzała już po kolei
37
swoje siły. Żaden majzel, ani młotek
w naszych rękach nie były w stanie
ruszyć opornej zakrętki. Nie było
sposobu aby ruszyć ten kawałek
mosiądzu. Wcięcie w nim jest tak
wyrobione,
że
aż
dziw
jak
otwieraliśmy go poprzednio. Chyba
przyjdzie nam pływać dalej bez wody.
Gdy tak zniechęceni odeszliśmy
wszyscy od cholernego korka czekając
Baby, ach te baby
na natchnienie, do akcji cichaczem
wkroczyła Marta ... i swoim tajemnym sposobem uporała się z problemem.
Gdzie diabeł nie może, tam baby pośle.
Do jęzora
Pływanie pod żaglami sprawia każdemu żeglarzowi przyjemność.
To oczywiste. Natomiast we fiordach dodatkowego smaczku dodaje
poczucie przynależności do pewnej elity. Mamy świadomości, że miejsca
do których zaglądamy i sposób w jaki tam docieramy, są trochę
nietypowe. Świadczą o tym pustki w odwiedzanych zakątkach. Dziś, obok
naszego jachtu pojawił się tylko jeden sąsiad. To jakiś Holender pływający
wraz z córką i wnukiem. Zagadał do mnie facet, dla którego obojętne było
czy mówi po angielsku, francusku czy niemiecku. Twierdził, że pływanie
w Norwegii jest tak interesujące, że prawdopodobnie w przyszłym roku
będzie kontynuował odkrywanie kolejnych fiordów. Miesiąc to
zdecydowanie zbyt mało, ale musi niestety wracać już do kraju z uwagi na
rodzinę. Jego opinia jest dosyć znamienna. Chyba nie bez powodu ten
region świata zaczyna być modny wśród żeglarzy.
Mimo że lodowiec Svartisen jest jedną z bardziej interesujących
ciekawostek w regionie, to poza pustym hangarem zauważonym przez nas
już z wody, Norwegowie nic więcej tu nie zbudowali. Może to i dobrze,
bo piękno przyrody jest najważniejsze. Tylko gdzie uiścić odpowiednie
opłaty za użytkowanie prądu i wody?
Domyślamy się, że zielona skrzynka typu pocztowego przy wejściu na
38
keję temu służy. Koperty ułożone w przegródce, to deklaracje o okresie
przebywania jachtu i podłączeniu do mediów. Wszystko na zasadzie
pełnego zaufania. Czy będzie tak samo za kilka lat, kiedy w miejsce
żeglarzy dotrze tu gawiedź, która tylko „pływa” pod żaglami?
Nie dziwi też zbytnio fakt, że w autobusowej wiacie od dłuższego już
czasu leżą dwa wielkie turystyczne plecaki. Też zdeponowane na odludziu
na zasadzie pełnego zaufania. Trochę inny tu świat i może Norwegowie
mieli rację ograniczając w przeszłości wydawanie wiz wjazdowych
do swojego państwa.
Nie ma co tracić czasu w porcie. Czeka nas przecież wędrówka
do wiecznego śniegu. Trudno ocenić ile czasu potrzeba na dotarcie
do lodowca. Podobno kiedyś jego czoło schodziło bardzo nisko, prawie
do poziomu morza. W ostatnich latach lodu ubyło i to dość znacznie.
Informują o tym turystyczne plansze. Zachęcają one również do krótkiej
wycieczki. Dlatego też, nie patrząc na siąpiący deszcz, ruszamy w drogę.
Liczyć można, że przewalające się co chwila nad głowami chmury ustąpią
i we wspomnieniach z tego fiordu pozostanie coś więcej jak tylko rozterki
podczas dobijania do brzegu oraz błaha rozmowa z przygodnym
żeglarzem.
Przed chwilą minęła nas nietuzinkowa rodzinka „cyklistów”. Ojciec
ciągnie za swoim rowerem mały wózeczek typu „mleczarka”. W nim
podskakuje na wybojach kilkuletnie dziecko. Obok niewiele starsza
córeczka pedałuje na dziecinnym „bobo”. Za niecałą godzinę będę mocno
zaskoczony, widząc grupkę wysoko w górze przed sobą, gdy wdrapywać
się będą po wygłaskanych lodowcem skałach. Ich rowery, oczywiście
z pełnym zaufaniem, pozostawiono przy ostatnim stoliczku spacerowej
drogi, okalającej jeziorko u podnóża lodowca.
Nikt mi nie mówił, a może nie zwróciłem uprzednio uwagi,
że zamarznięta woda może mieć tak niezwykłe zabarwienie. Delikatny
błękit na popękanej powierzchni lodu, w bezpośrednim kontakcie
z bryłami, okazuje się bajkowo niebieski. To niesamowite, jeżeli wejść
pod nawisy, tam gdzie tworzą się całe ociekające wodą jaskinie, to barwa
lodu niewiele różni się od koloru niebieskiego skafandra, który mam
właśnie na sobie. Wchodzę tam z duszą na ramieniu zakładając, że brak
obłamków i oderwanych bloków na zewnątrz, świadczy o stabilności
jęzora. To przeźroczysty i zbity masyw bardzo twardego lodu. Nic nie
powinno gruchnąć niespodziewanie na głowę. Niestety lodowe okapy
39
okalające
jęzor
uniemożliwiają
wejście w tej strefie na jego
powierzchnię. A przecież całkiem
inaczej brzmi zdanie: „byłem na”,
a nie ”byłem przy” lodowcu. Dlatego
też trzeba kontynuować wspinaczkę.
Z jednej strony gdzieś na litej skale
w górze
majaczą
mi
dzieci
z rowerowej wycieczki, po przeciwnej To złudzenie, tam nie da się wejść.
stronie z powagą schodzi z lodowca
ekipa turystów powiązanych ze sobą linami. Są w hełmach, z czekanami.
Posuwają się powoli, a ich lider bada ostrożnie warstwę lodu przed sobą.
Podobno takie wyprawy organizowane są dla przygodnych turystów
odpłatnie, a koszt jej wynosi na polskie ok. 500 zł. Taką informację można
wyczytać w schronisku nad brzegiem jeziora.
Do innej strefy lodowca, dającej być może szansę wspięcia się na
powierzchnię, jest około jednego kilometra stromo pod górę. Brak tu
jednak oznakowanych tras, więc drogę trzeba wybierać na wyczucie,
kluczącą pomiędzy wielgachnymi kamiennymi bochenkami. W strefie
różniącej się morfologicznie, która intryguje z racji mocno popękanego
lodu, jest lekkie przewężenie terenu. Widać tam duże szczeliny,
a intensywność powierzchniowego zabarwienia jest większa. Ciekawe jak
wygląda to z bliska. Trzeba tam dotrzeć. Będzie to również wyraźny punkt
zwrotny wycieczki.
Po skałach chodzi się super. Jedynie od czasu do czasu drogę
przegradza głębsza szczelina, zmuszając do prawdziwej wspinaczki, lub
obchodzenia rozpadliska. Jedno z takich obejść prowadzi powtórnie pod
okap lodowca. Wchodzę śmielej niż poprzednio, jednak tym razem
ogarnia mnie dziwny niepokój. Nagle uświadamiam sobie, że słychać coś,
co nie pasuje do tej czystej ekologicznie scenerii. Jest to delikatne,
jednostajne „chrumkanie”, które nie wiedzieć czemu kojarzy mi się
z pracą bardzo oddalonego młyna do przemiału cementu.
Chrum... chrum...chrum, - uderzają mielniki po wielkim cylindrze młyna
o źle wyregulowanych obrotach. To bardzo niepokojący odgłos i należy
uciekać jak najszybciej spod lodowej pokrywy. W tej strefie jęzora
głębokie rozpadliny w lodzie kończą się ogromnymi blokami oderwanego
materiału. Tutaj lodowiec „idzie” i lepiej już nie dociekać, czy jego
„chrumkanie” to naturalny odgłos ciągłego przesuwania się po podłożu,
40
czy też powolne odrywanie się od
masywu kolejnego lodowego bloku.
Definitywnie kończę więc swoją
wycieczkę. To satysfakcjonujący
punkt zwrotny. Zrobię sobie na
zakończenie zdjęcie w zimowym
rynsztunku, drugie bez czapki i już
schodzę w dół... bez czapki.
- Basiu, zostawiłem pożyczone od
ciebie nakrycie głowy między
Niebo wcale nie musi być niebieskie
blokami norweskiego lodowca.
Kiedy zorientowałem się, było już
zbyt daleko by powrócić. Może kiedyś spłynie wraz z jego wodami do
morza. Prosiłem nawet aby poszukali jej dwaj młodzi ludzie, których
spotkałem przy schronisku podczas drogi powrotnej. Siedzieli na ławeczce
nieopodal, zagryzając kanapki. Polscy studenci pierwszego roku geografii
z Olsztyna zaskoczyli mnie całkowicie. Skąd oni tutaj? Autostopem?
Dlaczego bez plecaków?
- Zostawiliśmy na dole we wiacie przystanku autobusowego - oświadczają.
- Tak, widziałem. - potakuję - Nie baliście się jednak zostawiać tam swego
dobytku?
- Przecież jesteśmy europejczykami - odpowiadają.
No właśnie, jakież inne to czasy nam nastały!
Trudno w to uwierzyć, ale Kuba nie był zainteresowany
turystycznymi atrakcjami. Wytrwał przy swoim, mimo nęcących
opowieści. Nie wiem czy opisy były zbyt mało intrygujące, czy też
konkurencja na jego displayu za silna. A przecież ekipa tak się rozgadała
pod dekiem na temat wycieczki, że studenci z Olsztyna, których
zachęciłem do odwiedzin na jachcie, zostali przywitani tylko zdawkowym
„cześć”. Całe szczęście, że w porę nadeszła Aśka i nasza gościnność
została uratowana. Byłem pełen podziwu dla odwagi tych tak młodych
ludzi, którzy przywędrowali na to odludzie. Pożegnali się z nami przed
zmrokiem, by w upatrzonym miejscu rozbić swój namiot. Miało to być
w pięknym zagajniku, wśród niezbieranych tu przez nikogo grzybów.
Nie wiem czy nie zmienili zdania w ostatniej chwili, bo wydawało mi się,
że miejsce zostało niestety w międzyczasie zaanektowane przez stado
baranów.
41
Ku śmiesznym ptakom.
Wypływamy skoro świt. Goni
nas czas, bo przewidziany na dziś
przelot jest dosyć długi. Trzeba się
spieszyć i skoro jesteśmy już na
nogach, to odpalajmy katarynę.
Nie ma co przejmować się składem
wacht. Kto zaspał, to jego strata.
A jest co podziwiać. Leżące nisko
nad wodą poranne mgły, tworzą
niesamowitą scenerię i ma się
W bajkowy świat
wrażenie,
że
zmierzamy
ku
nierealnemu światu. Po obu stronach
burt cieniami odcinają się sylwetki wysokich gór. Z przodu majaczy
przesmyk, gdzie kłębią się opary zamykające drogę ku bajkowej krainie.
Jaka szkoda, że zbyt mało jeszcze światła, by fotografować.
Wieje tak słabo, że nie warto stawiać żagli. Płyniemy więc na silniku,
„na skróty” ścinając zakręty wijącego się fiordu. Możemy prześlizgiwać
się w pobliżu hodowlanych klatek dla łososi. Intryguje wyraźne
kotłowanie się wody w obrębie pływających zagródek. Trudno uwierzyć,
że jest tam tak wielkie zagęszczenie ryb. To może raczej efekt
napowietrzania, jak w wannach ze świątecznymi karpiami. Lepiej nie
podpływać zbyt blisko, bo nie wiadomo jak kotwione są te baseny.
Po wyjściu z fiordu napotykamy nieco lepsze warunki. Zaczyna wiać
mocniej, co pozwala popracować żaglom. Zaprzęgliśmy „burą sukę”. Kurs
mamy bliski fordewindowi, kiedy to nie lubi ona zbytnio współpracować
z grotem. Zastanawiam się jak w takich warunkach wyglądałaby
współpraca z bezanem na „motyla”. Jednak Aśce wyraźnie taka
propozycja nie odpowiada.
- Rufę nam będzie wozić niemiłosiernie, to bez sensu - karci moje zapędy na półwiatrach to co innego. Poza tym jesteśmy zbyt blisko brzegu aby
nasza załoga sprawnie i szybko przeprowadziła manewr.
Rzeczywiście, nie wiadomo na dodatek co przyniesie nam aura
w najbliższym czasie. Nisko nad horyzontem przed nami zaczęła bowiem
rozrastać się ściana ciemnych chmur. Szare smugi ciągnące się od spodu
świadczą wyraźnie, że leje tam deszcz. Czy przejdą one bokiem, czy też
podobnie jak przydarzyło mi się to rok temu na Śródziemnym, weźmie nas
42
w młyn zawieruchy? Nasz NAVTEX już od początku rejsu buntuje się
i z uporem podaje prognozę sprzed dobrych kilku dni. Natomiast
ostrzeżenia wysłuchane ostatnio na kanale szesnastym faktycznie
wspominają o jakimś sztormie. Zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami,
nasłuch mamy włączony non stop. Jednak każdy kto pływał po morzu wie,
że ten pseudo informacyjny bełkot powszednieje z czasem. Większość
komunikatów dotyczy korekty oznaczeń nawigacyjnych, które są zdrowo
poza strefą naszych jakichkolwiek zainteresowań. Powinno włączyć się
odpowiednie filtrowanie, czego jednak obawiamy się zrobić,
by ostatecznie nie zablokować odbioru danych. A więc liczyć możemy
głównie na swego nosa. Przeczucie
mówi nam, że będzie wiało. Aśka zna
wiele rymowanek o cirrusach, które
właśnie są na niebie. Nie ma ona
wątpliwości, że pogoda nam się
popsuje, co każdy żeglarz „kapuje”.
Cenzura chyba jakoś pomieszała
słowa, ale sens jest podobny.
Nareszcie mamy nieco szybkości,
a załoga
ufna
w doświadczenie
„Po co on tam wlazł ?”
dowodzącej, może delektować się
przyjemną żeglugą. Nie powinniśmy
zwlekać i jak najszybciej dopłynąć na wyspę Lovund. A więc co?
Zwiększać ożaglowanie, czy też „dołożyć” silnikiem? Zbyt mocno
zaczyna już wiać, by nasza „bura suka” czuła się bezpiecznie.
- Genua precz, silnik cała na przód - decyduje Aśka - Do portu już
niedaleko.
Sternik od dawna wspomaga się kursem pilotowym, bo wyspę widać jak
na dłoni, a jej charakterystyczny kształt, nie budzi wątpliwości. To na
pewno ona. Mnogość wyraźnych punktów odniesienia jest jedną
z pozytywnych cech pływania w tym regionie. Sternik nie musi ślepić
intensywnie we wskazania kompasu i sterowanie sprawia prawdziwą
przyjemność. Opis portu też jest raczej klarowny. Będziemy mieli dużo
miejsca osłoniętego bardzo długim falochronem. Już widać go nawet. Stoi
tam przy nabrzeżu jakiś duży statek. Zbyt wielki to sąsiad jak dla nas,
a poza tym niepokoi wysokość występujących tu pływów. Powinniśmy
zacumować przy pływającym pomoście portu wewnętrznego. Jest on
przeznaczony głównie dla jachtów. Szkopuł w tym, że opis znaleziony
43
w locji wspomina o jakimś podwodnym progu, oddzielającym obie strefy.
Dziw, że do tej pory nie został on zniwelowany. Dla bezpieczeństwa
powinniśmy więc wchodzić tam przy wysokiej wodzie. Brakuje nam do
niej tylko jednej godziny. To nie wiele, decydujemy więc, że dłużej czekać
już nie będziemy.
- ”Oko” na dziobie melduj - hej tam na sondzie w nawigacyjnej,
ile pokazuje? - denerwuje się Aśka.
„Oko” na dziobie postawione jest w zdwojonej liczbie, a człowiek
w nawigacyjnej dogląda sytuacji jako trzeci. Jesteśmy jednak świadomi,
że sonda może ujawnić podwodny próg zbyt późno.
A w ogóle co kryje się pod pojęciem
„próg”? - stawiamy sobie pytanie.
Całe szczęście, że jesteśmy już
osłonięci od wiatru i możemy
posuwać się z szybkością jednego
węzła. Oby rewers w razie
konieczności nie zawiódł.
Jest już ok. Poruszamy się po wodach
portu wewnętrznego, a przed nami
Wypatrujemy progu Fot. M. C.
kołysze się lekko pływający pomost
do cumowania. Koniec manewrów, załoga spocznij.
Chyba takie jachty jak nasz przypływają tu nieczęsto. Wzbudzamy
bowiem natychmiast zainteresowanie ludzi na brzegu. Z rozmowy wynika,
że są to turyści, a my to ich turystyczna atrakcja.
Jak wynika z publikowanych danych, liczba mieszkańców tej wyspy
to około 450 osób. Trudno ocenić ile może być tych pięknych kolorowych
domków na brzegu. Locja dla żeglarzy wspomina o hotelu, dwóch
kościołach i chmarze „śmiesznych” ptaków. Puffiny (Fratercula arctica),
albo inaczej Maskonury, to ciekawa odmiana alk, które przybywają tu
dokładnie 14 kwietnia, by złożyć po jednym jaju, wysiedzieć je i po
odchowaniu młodych, około 10 sierpnia odlecieć.
Zaopatrzeni w tę wiedzę zapuszczamy się w głąb wyspy. Mimo
małej liczebności mieszkańców, odnosi się wrażenie, że ich aktywność jest
duża. Dbają o swoje włości, o czym świadczy między innymi maszyna
uzupełniająca żwir na poboczach drogi, czy też prawdziwa miejska
śmieciarka wjeżdżająca na pokład promu. Tak, przecież wyspa jest zbyt
mała i ekologicznie zbyt zadbana, aby urządzać tu lokalny śmietnik.
Napotykamy również na skraju osiedla prawdziwe boisko piłkarskie oraz
44
strefę widowiskową z najprawdziwszą sceną. Cała ludność wyspy
mogłaby się tam prawdopodobnie zmieścić.
Najważniejsze miejsce na wyspie, czyli hotel, spełnia tylko
połowicznie nasze oczekiwania. Kąpiel możemy wziąć podszywając się
jedynie za gości hotelowych, co skwapliwie czynimy. Po uiszczeniu opłaty
otrzymuje się piękną wydrukowaną na komputerze fakturę. Natomiast
internet jest niedostępny, chyba że za pośrednictwem laptopa z bluetooth.
Tak więc prognoza pogody na najbliższe dni w dalszym ciągu pozostaje
dla nas tajemnicą.
Niestety śmieszne ptaki już odleciały. Pani w recepcji hotelu
wskazuje wymownym gestem kartkę kalendarza. Jest 12 sierpnia,
spóźniliśmy się o dwa dni na spotkanie z punktualnymi ptakami. Pozostało
nam jedynie podglądanie innych gatunków. No cóż, jak się nie ma co się
lubi... Fascynować mogą przecież małe krzykliwe ptaki o długich
dziobkach, brodzące po plażach odsłanianych podczas kolejnych
odpływów. Inaczej widzi się również tutaj stada dzikich gęsi
przygotowujących się do odlotu. Zaskoczyć może duża wydra
przemykająca osiedlową drogą. Szukamy jednak uparcie miejsca, gdzie w
torfowej glebie miały podobno organizować swoje lęgowiska maskonury.
Zamiast nich natknęliśmy się tylko na przyczepioną do skały małą stalową
statuetkę orła. Z daleka wyglądała jak UFO.
Gdyby nie fakt, że wraz z odlotem głównej atrakcji wyspy kończy się tu
definitywnie sezon turystyczny, mielibyśmy prawdopodobnie również
okazję zwiedzić miejscowe muzeum morskie. Mimo deklarowanych
godzin otwarcia, drzwi zastaliśmy zamknięte na cztery spusty. Mogliśmy
więc tylko przez szybę podziwiać narzędzia pracy miejscowych rybaków
oraz modele ich łodzi. Przykuły naszą uwagę piękne obrazy o tematyce
morskiej, stylowy portret starego rybaka.
Wracając na jacht zastanawiam się jak właściwie wyglądają obecni
mieszkańcy tej wyspy. Wielu z mijanych to zapewne przyjezdni,
bo przecież aż dwa żeglarskie sklepy w centrum, nie mogą być nastawione
na handel z rodzimymi mieszkańcami. Dlatego też z zainteresowaniem
zerkam na otwierające się właśnie drzwi jednego z norweskich domów. Na
progu pojawia się jakaś postać. Chyba ją myślami przywołałem.
O cholera! To na pewno nie jest opalenizna nabyta podczas polarnego
dnia. Na podwórko wychodzi kobieta w średnim wieku o karnacji...
czekoladowej Kreolki. Maskonury przylatują zza oceanu, ona niechybnie
przybyła również stamtąd.
45
Mały hals w górę
Sześćset dwadzieścia pięć metrów ponad głowami to duże
wyzwanie. Jednak informacje zamieszczone na turystycznych planszach,
wyraźnie zachęcają do zdobycia tego szczytu. Trzeba przyznać,
że wycieczka nań była mordercza, choć zapowiadała się bardzo niewinnie.
Pejzaż
nadmorskich
wydm,
porośniętych
niskimi
trawami
odpowiadał raczej wyobrażeniom
o trasach dla emerytów. Trochę
niewielkich jarów, trochę łąk na
wzgórzach. Wszystko to mogło
zapowiadać ulgowy spacer wzdłuż
malowniczego brzegu, wzbogaconego
gdzieniegdzie głębokimi zatoczkami.
Poczynając jednak od samotnego
Na przychylnym szlaku
domu przyozdobionego rogami łosia,
charakter
trasy
zmienił
się
diametralnie. Beskidzka ścieżka stała się poważniejszą „babiogórską”, a na
niektórych odcinkach przeobrażała się ona nawet w strome podejścia
zabezpieczane łańcuchami. Jak na tatrzański „Zawrat”.
Cóż za pejzaże! Trzeba co chwilę obowiązkowo zwracać wzrok
w kierunku morza, by nie uronić kolejnych widoków. Fiordy pokazują tu
coraz to nowe oblicza.
Czy wejście na szczyt jest możliwe? Ekspozycja żlebu u góry wydaje
się tak duża, że mam obawy czy to rozsądnie porywać się nań
w pojedynkę. Ani ekwipunku, prowiantu, nawet butelki zimnej wody.
Trudno w to uwierzyć, ale los uśmiecha się czasami do strudzonego
turysty. Spomiędzy skalnego rumowiska, jak na zawołanie, wychylają się
gałązki pięknych czerwonych porzeczek. To prawda, było kilka krzaczków
w ogródkach na dole. Nawet kusiły, by cichaczem podkraść się pod
ogrodzenie, ale żeby tutaj? To wyraźna zachęta, aby zbyt wcześnie nie
zawracać.
Ścieżka prowadzi trawersem przez żleb i nie będzie na szczęście
wspinaczki po ekstremalnych stromiznach pod granią. Mała to jednak
pociecha, bo nachylenie góry wcale się nie zmniejsza. Teraz, po wyjściu
ze żlebu, trochę wygląda to jak podchodzenie na Kopiec Kościuszki poza
46
wyznaczonymi chodnikami. Nawet trasa wije się podobnymi zakosami.
Nie życzyłbym jednak nikomu ześlizgnąć się z wątłej ścieżynki,
bo koziołkowaniu nie byłoby końca. Łyse zbocze góry niknie gdzieś
w dole poza krzywizną terenu. Droga pod górę również wiedzie
w nieznane, bez szans sprawdzenia ile jej jeszcze pozostało. Wspinaczka
na czworaka na to nie pozwala. Rozsądek nakazuje oszacować czas
powrotu, gdyż po zmroku trudno będzie odszukać drogę. Zaczyna również
niepokoić mgła pojawiająca się poniżej. Jeżeli to cholerstwo rozwinie się
bardziej, to bez wątpienia tu utknę. Jeżeli tylko sytuacja nieco się
pogorszy, to należy natychmiast zawrócić. Daję sobie limit kilkunastu
minut, aby zejść „na łeb na szyję”. Ciągle kusi jednak nadzieja, że za
kilkadziesiąt metrów powinien roztoczyć się widok na morze z przeciwnej
strony wyspy. Muszę tam dojść chociażby po to, aby zobaczyć czy lekkie
zamglenie pode mną, nie rozrosło się z drugiej strony w potężną chmurę.
Zdecydowanie wolałbym zobaczyć wodę oświetloną zachodzącym
słońcem. Warto pomęczyć się jeszcze trochę.
Po chwili droga staje się mniej stroma i można iść nieco szybciej.
Właściwie to zrobiła się z niej nawet
„ośla łączka”. Jeszcze kilkadziesiąt
metrów i stwierdzę, że to prawie
płaskie pastwisko. Ostatnie dwieście
metrów pokonuję lekkim truchtem.
Jestem na szczycie!!! Hurra!!
Znalazłem się w siódmym niebie,
bo pode mną chmura, przede mną
złote słońce. Błękit nad, zieleń pod.
Biel snujących się na horyzoncie
Jestem w niebie
chmur tworzy gęsty nieprzerwany
kożuch. Widok jak z samolotu. Jedynie małe wybrzuszenie białej warstwy
chmur nad daleką wyspą burzy sielankę. Przypomina, że utworzenie
podobnej waty wokół mnie jest wielce prawdopodobne.
Rzut oka w przepaść pod nogami, drobny wpis do „księgi gości” i już
pędzę w dół na złamanie karku. Im bliżej powierzchni wody, tym większa
pewność, że wycieczka zakończy się szczęśliwie. Minąłem chatkę
z rogami, jest zatoczka, jest plaża, będzie ścieżynka pod górę, jest...
Zgubiłem drogę, wyprowadziło mnie na jakąś skalną półkę. O! Dzisiaj nikt
nie namówi mnie na odkrywanie nowych dróg! Będę krążył do skutku,
aż nie odszukam ścieżynki. Wcale nie było łatwo powrócić na właściwą
47
trasę. Na tej wyspie można być „emerytem”, ale bez objawów sklerozy.
Dobrze, że dookoła wciąż względnie jasno, a zalążki mglistej chmury
rozwiały się definitywnie już wcześniej.
Błażej wraz ze Sławkiem i Tomkiem wyruszyli zdobywać górę zaraz
po moim powrocie. Roztropnie zaopatrzyli się jednak przed wyjściem
w radiotelefon i latarki czołowe. Długo nie wracali, nie odpowiadali
na wywołania. Wypatrywaliśmy z niepokojem ich światełek. Gdy zabłysły
rządkiem na wrzosowiskach, odetchnęliśmy z ulgą. Nie wiem dokąd
doszli, chyba nie do szczytu, bo moje uwagi o łące na górze, potraktowali
jako żart. Tak czy owak wymęczyło ich zdrowo. Miny mieli nietęgie,
pojawiwszy się około północy na jachcie.
Świat kambuźników
Rano otacza nas zewsząd mgła. To, co wczoraj spowijało wyspy
na horyzoncie, teraz dosięgnęło nasz skrawek lądu. Dobrze, że nie
odłożyliśmy wczorajszej wycieczki na dzień następny. Teraz można tylko
zadzierać głowy, a widać nie więcej jak jedną trzecią góry. Mamy dzień
odpoczynku. To świetnie, bo nasza wachta kambuzowa odbędzie się
w komfortowych warunkach. Zarówno godziny posiłków są mniej
przestrzegane, bo nie muszą wypadać dokładnie na styku wacht, jak
i część prac można przenieść z kambuza na inne, mniej ciasne miejsce.
Gramolimy się więc z naszymi
maszynkami gazowymi do kokpitu,
aby było szybciej i przyjemniej.
Na dole wszystko zawalone jest
garami, pudełkami, butelkami i Pan
Bóg raczy wiedzieć czym jeszcze.
Mam już powyżej dziurek od nosa
użerania
się
o jakąkolwiek
systematykę
w
przechowywaniu
Gdy kambuz zawalony
wiktuałów. Wszystko upchane jest
koło siebie „jak leci”: makaron, cukier, musztarda, herbata. Całe szczęście,
że nikt nie zamyka szafek, to coś można kątem oka wypatrzeć. Oczywiście
część tego wszystkiego wala się również po stole w messie, między
48
butelkami po piwie. Pełne „Vox populi...”
Jeszcze gorzej jest z aprowizacją. „Słodkimi chwilami”, których mamy
pod dostatkiem, można zaspokoić głodomorów tylko w wyjątkowych
sytuacjach. Podobnie z przyprawami, jest ich tyle, że starczyłoby dla
wielkiej restauracji na kilka miesięcy. Kolejne załogi dowoziły
po kilkanaście główek czosnku i uskładało się tego chyba z kilkadziesiąt.
Kostek rosołowych są całe kartony, a oprócz tego trochę w słoiczkach.
Dotychczas raczono nas daniami typu: „zupa sztormowa”, w których łyżka
mogła stać na sztorc. Talerz przypominał często paletę wściekłego
malarza, który rozbabrał wszystko swym pędzlem. Zazwyczaj przeważał
kolor bury, bo wszystko na bazie paprykarza szczecińskiego, lub jakiegoś
sosu pomidorowego. Liczę, że dzisiaj panowie znowu nałowią dorszy.
Jest ich w pobliskich wodach dostatek. Jeżeli nie będą mieli szczęścia,
to można odwiedzić znajdującą się w sąsiedztwie przetwórnię ryb.
- Dziś podamy rybę z ryżem, mam do niej specjalną przyprawę. proponuje moja załogantka.
- A coś innego? Po tylu dniach rejsu sposób podawania „a la risotto”,
może się już znudzić - marudzę - Poza tym, zawsze mam wątpliwości
co do momentu tak zwanego „dojścia”.
- Wlej drugie tyle wody co ryżu i gotuj, aż cała wilgoć wsiąknie - Aśka
podpowiada prosty sposób jego przyrządzania.
Co ja chłop będę się mieszał do garów. Jednak traktowanie spraw
kulinarnych przez osoby poniżej trzydziestki, przeraża mnie. Estetyki nie
odpuszczę. Forsuję odseparowanie na talerzach poszczególnych
składników drugiego dania. Osobno chochelka ryżu polana pikantnym
sosem, osobno konserwowy groszek, osobno ryba obtoczona w mące.
Przygotować jeszcze ćwiartki cytryny. A przede wszystkim stół powinien
być uprzątnięty, bo to nie przechowalnia prywatnych szpargałów.
Agnieszka wyciąga ze swoich prywatnych bagaży jakiś żółty proszek,
specjalną indyjską przyprawę o intensywnym aromacie. Będzie go
dodawała do smażonych ryb. Dopiero teraz zauważyłem na jej ręce
dziwną niebieską nitkę. To coś znaczy?... Sekta?
- To żadna sekta. Jestem psychologiem i pewne systemy filozoficzno etyczne nie są mi obce. - mocno się oburza. - Jestem zafascynowana
Indiami, to wszystko. - dodaje.
- Pewnie w reinkarnację też wierzysz - napieram. - Czy moglibyśmy
porozmawiać kiedyś o kosmologii i praprzyczynach naszego bytu?
Milknie. Oj, zrobiłem sobie wroga przy patelni.
49
Jest zawsze pewna asymetria w układach wielopokoleniowych.
Mam tę przewagę nad tym następnym, że też kiedyś byłem młody i łatwiej
zrozumieć mi ich punkt widzenia, co wcale nie znaczy akceptować.
Nie powiem, aby zgodności poglądów czasami nie było. Ale nawet wtedy
gdy oceny są zbieżne, młodzi uważają, że muszą być kontra.
Przy posiłkach dyskutujemy o tej nieszczęsnej muzyce metalowej,
tolerancji
względem
mniejszości
seksualnych, zasadach fotografowania
i montażu filmów. Aśka jest świetnym
gawędziarzem i sypie anegdotami jak
z rękawa. Powinna napisać kolejną
część
Borhardowego
„Znaczy
kapitan”. Wiele z jej opowieści wytnie
zapewne cenzura. Jak tu bowiem pisać
o wykrzykiwaniu na środku jakiegoś
Wiem już co wypiszę ci w opinii
basenu jachtowego: ”Panie kapitanie,
ja chcę się wreszcie puścić na cumie
dziobowej”, albo o szczegółach uzyskiwania zwolnień na rejsy,
u zaprzyjaźnionego lekarza... psychiatry? Jej autorytet trzyma całe
to towarzystwo w jako takich ryzach. Wielokrotnie musi jednak iść na
daleko posunięte ustępstwa. Chce pozostawić za sobą opinię kapitana,
z którym pływa się fajnie. A tu: załoga beztrosko szurająca pontonem
o szorstką powierzchnię kei, a to zagubione śmigiełko od machiny do
pieczenia chleba. Uwagi muszą być delikatne, bo towarzystwo jest bardzo
pewne siebie. Na szczęście Kapitan ma argumenty. Aśka jest oficjalnym
przedstawicielem administracji państwowej na naszym skrawku Polski.
Tak traktuje się pokład jachtu pod narodową banderą. Tę wiedzę załoga
wchłania z niejakim zainteresowaniem.
- Skoro nie możesz wydać aktu ślubu Piotrkowi i Marcie, to może akt
zgonu dla mnie. - żartuje z wisielczym humorem Kuba.
Oj, takie żarty na morzu są bardziej niż nie na miejscu!
50
Wpływ księżyca
Mamy pełnię. Jesteśmy więc teraz w okresie pływów syzygijnych,
kiedy „niska woda” może być bardzo niską, a „wysoka”, bardzo wysoką.
To za przyczyną sumowania się oddziaływania Słońca i Księżyca na masy
wody. Na mieszkańcach regionu najprawdopodobniej nie robi to
większego wrażenia gdyż zżyli się z problemem od dzieciństwa.
Co innego my. Wysokość pływu, skok pływu, Dower jako port
odniesienia, porty dołączone, tabele, faktory, czas lokalny, czas GMT.
Najlepiej zapomnieć o tym wszystkim i pływać po tak zwanym „zerze
mapy”. Jednak nie zawsze można. Podczas wczorajszego spaceru
w okolicach główek zauważyliśmy, że coś podejrzanego zwisa w strefie
przesmyku między portem wewnętrznym i zewnętrznym. Jest to
najprawdopodobniej podwodny kabel, ograniczający w istotny sposób
swobodę poruszania się. Dręczą nas więc wątpliwości, czy podana w locji
głębokość dotyczy tylko domniemanego progu, czy też dotyczy również
kabla wiszącego powyżej. Lepiej nie ryzykować, bo nie wiadomo kiedy go
położono. Dlatego, mimo że wszyscy już dawno gotowi są do drogi,
tym razem wolimy doczekać najwyższej wody. Kto chce niech pędzi
jeszcze raz kilometr do hotelu, aby dokończyć poranną toaletę. Na morzu
pozostanie nam tylko kingston
i umywalka w kambuzie.
Z tą ostatnią ujawnił się przed
wyjściem w morze mały problem.
Nie wykluczone, że winne temu są
tutejsze ryby. Mimo że wszyscy
jesteśmy ich smakoszami, mimo że
ograniczyliśmy do minimum zjadanie
wszelkich dodatków na korzyść
filetów, nie byliśmy w stanie przejeść
Niech „Czarny Kanaka” to posprząta
wszystkiego. Resztki z talerzy okazały
się zbyt obfite jak na ograniczoną
przepustowość zlewu. Skutkiem tego, sterta nieumytych naczyń pływa
nam teraz w śmierdzącej braji.
- Dajcie mi „usta murzyna”, są dobre w takich sytuacjach - sugeruje
rozwiązanie problemu Aśka.
51
- Nie widziałem żadnego, w spisie załogi go nie ma - zauważam.
Kuk pełniący wachtę w kambuzie nazywany jest czasami
„Czarnym Kanaką”. Nawet jeżeli to półdzikus z wysp Pacyfiku, bez
jakichkolwiek praw, to nie powód żeby od razu ustami miał sprzątać.
- No gumy szukajcie - uściśla pani Kapitan.
Rozpoczęły się więc poszukiwania „ust murzyna”, jak obrazowo nazwała
przetykaczkę na kijku. Przy okazji szperania w kambuzie odkrywamy,
że pod klapą, zazwyczaj przywaloną plastikowym koszykiem
z wiktuałami, znajduje się pojemny schowek na garnki większych
gabarytów. Tak poprzednio narzekaliśmy na ich brak, a tu okazuje się,
że jest ich pełny wybór. Szuflady ze sztućcami można wysunąć bardziej
niż nam się wydawało, a w głębi czekają kolejne zapasowe komplety.
Gdybyśmy wiedzieli, to zapewne ich mycie odbywałoby się hurtowo raz
na tydzień. Hurtowo traktujemy już śmieci Po kilku nieudanych próbach
podwieszania w zejściówce małych reklamówek, przeszliśmy na wielkie
kilkudziesięciolitrowe wory. Przynajmniej nic się z nich teraz nie usypuje,
a i tak zapełniają się błyskawicznie. Śmieciarka kursuje po wyspie, więc
Norwegowie dadzą sobie radę z naszymi odpadkami, nawet w takich
ilościach.
Po wybebeszeniu schowka pod zlewem, odkrywamy w okolicach zęzy
poszukiwanego czarnego blindę. Schował się za kilkoma butlami oleju
słonecznikowego oraz butlą detergentu, również przypominającego płyn
do smażenia. Na szczęście czarna guma dała sobie radę z problemem.
„Usta murzyna” w towarzystwie „Ludwika” wróciły w przynależne im
miejsce. Bądźcie zawsze gotowi do usług panowie!
Cumy i szpringi oddane, morskie „progi” przeskoczone, płyniemy do
Igeroya. Wyspa zostaje powoli za rufą jachtu. Mgły i chmury gdzieś się
rozwiały i mamy piękną relaksową żeglugę. Tym razem nigdzie nam się
nie śpieszy i mimo słabnącego wiatru, pozwalamy sobie na komfort
powolnego płynięcia pod żaglami. Można pokusić się o postawienie
bezana, jednak na przeszkodzie staje zniszczone okucie przy bomie.
Dotychczas tego nie zauważyliśmy, bo i warunków do jego stawiania nie
było. Załoga też specjalnego „parcia na żagle” nie wykazywała. Chociażby
teraz: Trzeci oficer, będąc na sterze, przytrzymuje szturwał nogami,
aby mieć wolne ręce do gry na konsoli! Luzactwo!!!
52
Na pokładzie królują „słodkie chwile”, a pod
dekiem trwa podgryzanie łakoci. Kto wie gdzie
są schowane, ten korzysta. Kto nie wie, ten nie
wie i dobrze mu tak. Może to zagrycha do piwa,
prywatne zapasy? Nie wiem, bo nie byłem przy
zakupach. Oby ich brzuchy nie rozbolały.
Ktoś właśnie wraca z kingstonu.
- Coś jest nie tak - zauważa - miska pełna wody
i zaraz się przeleje na zewnątrz.
Kingston, to jeden z bardziej newralgicznych
elementów wyposażenia każdego jachtu.
Nasze „JABCO” spisywało się dotychczas bez
zarzutu. Dopuść wody, przełącz, zrób co masz
Towarzystwo kapturowe
do zrobienia, przełącz, wypompuj, przełącz,
przepłucz, przełącz.
- A mówiłam, że to co nie przeszło przez usta, nie ma prawa przejść dalej!
- przypomina nasza Pani – Już raz „łowiłam” po którejś z was, ale nikogo
nie wskazuję palcem, wszyscy są podejrzani.
- To nie my, to uszczelki - broni się zgodnie cała załoga.
- Niech wam będzie. Teraz do instrukcji obsługi, obok dotychczasowego:
prze... prze...prze... dokładam: „podnieść greting i zakręć zawór główny,
to główna sprawa.
...?
Główna?? Cholera, zastanawiam się, czy nam „toto” kiedykolwiek
przejdzie przez usta!
- Zygi… sygi…gijne? Mówiłeś, że są pływy kwadraturowe i te … dopytuje się Agnieszka.
- Syzygijne - poprawiam - to te, kiedy wpływ księżyca jest wzmocniony.
53
Per aspera ad astra
Gdyby nie jasny dzień i pełnia lata, gdzieś tam wysoko nad naszymi
głowami powinna przebłyskiwać Vega. To jedna z jaśniejszych gwiazd
północnego nieba. Astronomowie wyliczyli, że szesnaście tysięcy lat
temu, z powodu precesji, zajmowała ona w przybliżeniu miejsce obecnej
Gwiazdy Polarnej. To ona byłaby odnośnikiem przy wyznaczaniu kursów
na północ dla potencjalnych podróżników. Mało atrakcyjny dla nas to cel,
bo odległość dwudziestu pięciu lat świetlnych stawia ją poza
możliwościami poczciwej Jagielloni. Pragniemy natomiast osiągnąć
archipelag Vega. Jest to dość duża wyspa wraz ze skupiskiem nieco
mniejszych, dostępnych jedynie z pokładów niewielkich łodzi. To kraina,
którą wpisano do rejestru UNESCO, jako miejsce wyjątkowo zgodnej
kohabitacji mieszkańców z pierwotną i prosta naturą. Żeglarzy powinno to
„kręcić”, bo oni również dobrowolnie wybrali współdziałanie z naturą.
Trzeba być w zgodzie z morskim żywiołem, gdyż od niego zależy nasze
bezpieczeństwo, żeby nie powiedzieć życie.
Tak więc pomni tej zasadzie mamy się na baczności, mimo że ląd
niedaleko a wiatr nieco osłabł. Jako że na pokładzie poglądy załogi na
temat transcendencji są zróżnicowane, takież są też sposoby wabienia, czy
też może odstraszania sił natury. Na relingach pojawiły się części damskiej
spodniej garderoby, kosz rufowy
przyozdobiono niezidentyfikowanymi
gaciami, a na wantach zawisły buty
o rozmiarze
ewidentnie
męskim.
Sposób na zaprowadzenie porządku
byłby prosty. Wystarczy podszyć się
pod siły natury, powiedzieć, że chyba
zdrowo przez chwilę zawiało i...
zwiało. Trudno ustalić czy pokładowa
„wystawka” to tylko wietrzenie,
Z buciorami do nieba
czy też suszenie. Przyczyn mokrej
bielizny nie trzeba daleko szukać, bo mamy przecież nieco wody pod sobą.
Coś jej ostatnio musimy zdecydowanie więcej odpompowywać z zęzy.
Dziennik jachtowy powinien zawierać stałą rubrykę pod tytułem:
„odpompowano ..n..litrów wody”. Jej nadmiar może spowodować zalanie
silnika, a wiadomo, że bez niego... Zresztą nie będę się powtarzał.
54
Lepiej sprawdzić co z tą wodą.
Kingston, po przeczyszczeniu pompki, działa już bez zarzutu.
Zawory denne prowadzące od i do niego, mimo że nie pierwszej młodości,
również są sprawne. Może szwankuje ich osadzenie w poszyciu?
Przyglądam się wnikliwie strefie mocowania, w miejscu gdzie burta ciągle
jest niepokojąco mokra od wewnątrz.
- Ooo! Cóż to za szmata, przecież to „O” z zestawu flagowego. Upchany
rulonik flagi kodowej wystaje z zakamarków przy wręgach. To właśnie
stamtąd dość intensywnie sączy się woda.
Czy to aby znów nie są jakieś przesądy? Flaga sygnałowa „O” oznacza
ni mniej ni więcej tylko: „CZŁOWIEK ZA BURTĄ”. Tym razem
sprawuje ona funkcję człowieka „PRZY BURCIE”, który walczy
z żywiołem wdzierającym się do wnętrza naszego jachtu.
- Tak, wiem to od początku - uspokaja Aśka - zaznaczono to w uwagach
eksploatacyjnych podczas wcześniejszych etapów. Lepiej tego nie tykać Lepiej niech ten „człowiek” dalej tam siedzi i lepiej niech się nie rusza.
- Mamy równie niepokojącą sytuację związaną z instalacjami, kontynuuje
Aśka - coś mi okropnie śmierdzi gazem w kabinie.
- No przecież dokręcałem, najbardziej jak tylko się dało, ale dalej się
paliło. -Relacjonuje Sławek - A może zgasło?
- Nie można tego tak zostawić - sugeruję demontaż butli i wymianę na
nową.
Niesprawna butla ląduje w kokpicie. Wprawdzie po odkręceniu wężyka
i uderzeniowym przedmuchaniu zaworu, udaje się ją skutecznie zakręcić,
to jednak uważam, że należy butlę opróżnić do końca.
- Ale po co? Czemu się czepiasz! - upiera się przy swoim punkcie
widzenia Sławek.
- Dobrze jest, już ją schowałem do achterpiku - dorzuca.
Odwracam się w drugą stronę, aby nie wybuchnąć. Wiem, że te
buciory i skarpetki na wantach, to też jego. Znaczy sobą na jachcie
wszystkie możliwe zakątki, jak kot obsikujący swój teren. Ostatecznie to
człowiek nie z mojej wachty, a widać przecież, że wszyscy młodzi
trzymają jego stronę. Bo to „swój chłop”. Nie zgadzam się z tym,
przynajmniej częściowo.
Wiatr wzmaga się nieco, co dokłada nam szybkości. Piękna żegluga.
Przepływamy w sąsiedztwie pięknego łańcucha górskiego. To „Siedem
Sióstr”, które w liczbie wskazanej nazwą, rozsiadły się wzdłuż
55
wschodniego wybrzeża. Mamy wymarzone warunki pogodowe, które
pozwalają rozwinąć szybkość prawie siedmiu węzłów. Zapisy w dzienniku
jachtowym tyle podają. Tyle samo co
sióstr na brzegu. Jak widać
„szczęśliwa siódemka” nam sprzyja.
Nie znam szczegółów, bo z racji
rytmu życia na jachcie przespałem
w koi chwile bicia rekordu.
Mieliśmy podobno również właśnie
wtedy spotkanie z kajakarzami, którzy
przywiosłowali nam na przeciw. Taki
Siostry pozostawiamy za rufą Fot. M. C.
to już dziwny jest ten morski,
norweski akwen.
Tak, nie ma wątpliwości, to nie woń kocich sików, lecz bez
wątpienia zapach ulatniającego się gazu. Rozumiem więc skąd u mnie ten
ból głowy po przebudzeniu. Kabina Pierwszego przylega do achterpiku,
a tam właśnie posykuje sobie ta nieszczęsna butla. Teraz będzie totalne
wietrzenie, od achterpiku aż po dziób. Kto ma coś do wietrzenia,
niech korzysta.
Do Igeroy dochodzimy o znośnej porze, pozwalającej przycumować
w eleganckim stylu. Pijemy więc tradycyjny toast „za szczęśliwe
ocalenie”. Na morzu zawsze należy mieć się na baczności. Szczęśliwie
dopłynęliśmy do norweskiej Vegi, bo na tę w gwiazdozbiorze Lutni, czas
jeszcze dla nas nie nadszedł. Tym razem naprawdę mieliśmy szczęście.
56
Rowerem przez świat
Każdy lubi przywozić ze swoich wojaży drobne pamiątki. Raz jest to
popielniczka, wazonik, kiedy indziej zaś szkic lokalnego artysty.
Standardem jest przywożenie znad morza muszelek. To jednak zbyt proste
i oczywiste. Osobiście lubię starocie i najchętniej u sufitu swojego pokoju
podwiesiłbym stare czółno. Przewodniki po Norwegii opisują ten kraj jako
surowy i prosty, który dopiero podczas ostatnich dziesięcioleci zrobił
cywilizacyjny skok dzięki złożom ropy. U nas w Polsce podobno miały
chodzić ulicami niedźwiedzie, tutaj zaś siedzieć na przyzbach
wielorybnicy. Może czapka któregoś z nich byłaby dobrą pamiątką? Skoro
wyspa wpisana jest do rejestru UNESCO, to może łatwiej tu o egzotyczne
souveniry?
Mija sobotni wieczór. Nic nie zakłóca
nam spokoju. Laba, luz i pełna
swoboda. Od nabrzeża promowego
wraz z jego zapleczem dzieli nas
dobrych
kilkaset
metrów.
Rozpoczynająca się tam porządna
asfaltowa droga sugeruje, że ruch
w kierunku wnętrza wyspy może być
znaczny. Jest jednak zbyt późno, aby
zgiełk
samochodów
mógł
nas
Z dala od tłumów
niepokoić. Ludzi też gdzieś wywiało.
Kilka zadbanych domków przy naszej marinie sprawia wrażenie całkiem
opustoszałych. Obok nich ciągną się alejki spacerowe z zapleczem dla
piknikujących. Zapewne są to kwatery do wynajęcia. Nic nie potwierdza
anonsowanej w przewodnikach „zgrzebności” tego zakątka. Można
domyślać się raczej pewnego otwarcia na przybyszów. Przy zejściu na
keję ustawiono stojaki z rowerami. Stoi ich tam kilka, bez jakiegokolwiek
zabezpieczenia. Nie powinno to dziwić, bo jesteśmy przecież w Norwegii.
Podobne, pomalowane na biało rowery, widziałem już na Boldze. Nie
wykluczone, że są to wspominane przez przewodniki, wypożyczalnie
rowerów. Prostej konstrukcji „damki”, lekko przyrdzewiałe od długiego
stania na dworze, mogą być przeznaczone do bezpłatnego użytku. Są w
pełni sprawne, a co najważniejsze, z dobrze napompowanymi kołami. Jest
zbyt późno na dłuższy wypad komfortową drogą w kierunku miasta.
57
Można natomiast zafundować sobie krótką trasę do przystani promowej,
lub nieco dalej do pobliskich wzgórz. Taka przejażdżka pozwala
popatrzeć na morze upstrzone wysepkami, oświetlonymi światłem
księżyca. Jak ustrzec się ckliwości mimo ewidentnych powodów? Wilkom
morskim nie przystoi przecież „wyć z zachwytu”, nawet podczas pełni.
Zachęceni wieczornym testowaniem rowerów, wybieramy się z Aśką
następnego poranka na dłuższą wyprawę do miasta. Porządna droga
zapowiada dużą metropolię gdzieś w środku wyspy. Po kilku kilometrach
trasy wiodącej groblami, docieramy jednak jedynie do jakiejś małej osady.
W centrum dwa dość duże typowe markety, budynek rady gminnej,
kościół z cmentarzem, wielka szkoła, szpital, informacja turystyczna
i sklepik z pamiątkami. Poza tym trochę domków wyglądających
na letniskowe. To wszystko. Półtora tysiąca mieszkańców, rozproszonych
jest prawdopodobnie po farmach, dobrze wtopionych w pejzaż. Nikną na
tych 150 kilometrach kwadratowych powierzchni.
Podobno funkcjonuje tu gdzieś prawdziwe Caffe-internet. Jednak po
dotarciu na miejsce nie mamy pewności, czy aby dobrze zrozumieliśmy
informację. „Caffe” wygląda nam na prywatne mieszkanie, zamknięte
obecnie na cztery spusty. Jesteśmy mocno rozczarowani, bo bardzo
liczyliśmy na aktualną prognozę pogody z sieci. Ostatnią szansę dotarcia
do rzetelnej informacji o „światowej pajęczynie” daje otwarty w niedziele
sklepik z pamiątkami. Trzeba przyznać, że babka za ladą jest super.
Mało tego, udostępnia nam na zapleczu swój komputer podłączony
do sieci. Rozmawiamy ze sprzedawczynią dobrą chwilę, zagadując
o Norwegię. Opowiadamy również
co nieco o nas. Jonaszka buszuje po
witrynach meteo, ja między półkami
zawalonymi
wszelkiego
rodzaju
buteleczkami, ziołami, flakonikami
i modelami
żaglowców
wprost
z Hongkongu.
Jedynie
rybacka
czapka przypaść może do gustu.
Jej cena jest jednak zbyt wygórowana.
Pani chętnie udziela informacji.
Kogóż przygna tu wiatr?
Wspomina
o małym
muzeum
morskim, które warte jest odwiedzenia w pobliskiej osadzie. Kustosz
prowadzi tam również mały sklepik. Może u niego znajdziemy jakieś
58
bardziej interesujące pamiątki.
- To tylko dziesięć minut drogi stąd - informuje.
- Ok, na rowerach będziemy tam jeszcze szybciej. - Kalkulujemy po cichu.
Po dobrych kilkunastu minutach droga zaczyna nam się jednak nieco
dłużyć. Może przegapiliśmy ten skansen? Przecież na dobrą sprawę
w każdym z mijanych po drodze gospodarstw mogłoby znajdować się
muzeum. Już na początku naszej wycieczki natrafiliśmy na jakieś
zabudowania „Olsenów” z porzuconymi na poboczu starymi bryczkami
i wiekowymi maszynami rolniczymi. Mimo kolejnych wzniesień
i pagórków przemy do przodu, bo widać już brzeg morza. Obok płytkiego
porciku dla jachtów natrafiamy faktycznie na jakąś szopę z dumnym
napisem „muzeum”. Podwoje jej są jednak zamknięte. Zaglądamy we
wszystkie możliwe zaułki, nawet do pobliskiej stodoły. To typowe
składowisko rzeczy niepotrzebnych, normalna rupieciarnia. Po środku izby
walają się zwoje lin, jakieś płachty, kanistry. Tam, gdzie z racji
porządnych drzwi spodziewać by się można kantorka, natrafiamy na
umywalnię wraz z rzędem pralek. Obok pozawieszane są znane nam
aparaty wrzutowe. To wiele wyjaśnia, trafiliśmy na zaplecze nietypowej
„mariny”. Tym śmielej niuchamy więc po kątach. Po przeciwnej stronie
szopy widać rozciągnięte na grubym drucie zgrzebne zasłonki. Ciekawość
jest przemożna i zmusza do uchylenia ich rąbka.
- No no, niezły hotelik tutaj urządzili zauważam.
- Chyba nie zostaniemy tu na noc,
nasze koje na Jagielloni są
zdecydowanie
wygodniejsze
-odpowiada Jonaszka.
Przed nami piętrzą się pod sam sufit
drewniane prycze przylepione do
ściany. Są starannie pościelone
zgrzebnym płótnem. Nie wiem
Następny proszę s'ils vous plaits
czemu, kojarzą mi się z tanim
burdelem oglądanym gdzieś na jakimś
filmie o Indochinach. Te łoża przed nami na pewno były miejscami dla
turystów. Natomiast brak intymności nadawał im posmak prawie,
że perwersyjny.
- Uciekajmy stąd, nim ktoś nas zauważy - stwierdzamy zgodnie.
59
Nie jesteśmy zadowoleni, bo zbyt wiele czasu straciliśmy
na przemierzenie całej wyspy. To pewne, tych dziesięć minut było
kalkulowane na jazdę samochodem, a nie dla turysty pieszego. Poczucie
porażki przypieczętowuje widok rzędu czapek poukładanych w zamkniętej
szopie. Dostrzeżone przez okno karteczki informują o wyraźnie niższych
cenach jak u pięknej Norweżki. Żal również zamkniętego muzeum. To już
kolejne, które jest niedostępne podczas tego rejsu. Szkoda, bo dla żeglarzy
mogło być ciekawe. Dlatego też w drodze powrotnej nie omieszkam wylać
swoją gorycz do znajomej ze sklepu, z powodu daremnego trudu.
- Jakże mi przykro - przeprasza, zdziwiona brakiem możliwości
zwiedzania.
- Sprzedam tą czapkę po cenie jak u konkurenta. Nie ukrywam, że to tylko
dla pana - dodaje.
Pomijając ekonomiczny aspekt naszych relacji, ta Norweżka podbiła mi
serce.
***
Mimo dość znacznego dystansu
do pokonania, na jacht przybyliśmy
o czasie. Obiad przygotować należy
bez
nadmiernych
opóźnień.
Nie można dawać złego przykładu.
A więc
do dzieła. Kolejny raz
serwowane są ryby i mam wrażenie,
że z dnia na dzień smakują nam coraz
bardziej. Chyba nabieramy wprawy
w ich przyrządzaniu. A może to
Ryby nam się nie znudzą
subiektywność ocen, bo dziś sam
doglądam smażenia?
Starsza „kadra” była na wycieczce rowerowej. Nasi, mimo
że pozostali na łódce, również nie próżnowali. Piękna pogoda skłoniła ich
do urządzenia sobie kąpieli w lodowatych wodach przystani. Nie ruszyli
się nigdzie poza jej obręb. Jest ona zresztą dosyć dobrze
zagospodarowana. Dyskretnie przeprowadzone rozeznanie terenu
wykazało, że obok pomostu gdzie cumujemy, mamy świetnie wyposażone
zaplecze gospodarcze. Zapewniono tam standard, jaki spotyka się
w wynajmowanych kwaterach we Francji. Jest lodówka, kuchenka, szafka
zapełniona nakryciami. Nawet kubki posiadają stylowe nadruki,
60
jak na souvenirach. Na półce znaleźć można książki traktujące o historii
regionu, atlas ryb Morza Północnego i katalog jednostek aktualnie
pływających wzdłuż wybrzeża. Wszystko to zamknięte na klucz...
pozostawiony w zamku. Nasza załoga przeniosła się tam na cały, mocno
przedłużający się wieczór. Nie dziwota, dobrze jest czasami odpocząć
od własnego bałaganu.
Mimo pozorów dbałości o wygląd, odczuwa się tu jednak drobne
kontrasty. Z jednej strony robi wrażenie świetnie urządzona marina,
ale na wpół zatopiony ponton straszy w samym wejściu do portu.
Kole w oczy porzucony stół do oprawiania ryb, jeszcze dalej pogorzelisko
po małej drewnianej łodzi. To ostatnie daje przynajmniej możliwość
poszukiwań w popiele jakiejś niepowtarzalnej pamiątki. Pełno tam starych
ćwieków i nitów.
Agnieszka odkryła z kolei składowisko portowych odpadów.
Jej artystyczne oko wyłuskało starą cynową kulę używaną
do podtrzymywania sieci. Jest ona pokryty niesamowitym reliefem resztek
pąkli. Świetny obiekt do fotografowania w skali makro. Jakiż atrakcyjny
byłby to jednak souvenir. Oto świetna pamiątka z Norwegii i to bez
przemierzania wyspy na wskroś. Na szczęście pływaków jest kilka.
Taki kawałek metalu niesie w sobie zdecydowanie więcej emocji niż
czapka z Gladstad Vega, nawet jeżeli została ona nałożona na głowę przez
zgrabną panienkę. Jak jednak przewieźć samolotem do kraju taką rybacką
„bombę”? W tej chwili gwiżdżę na to:
Czapkę włóż na bakier, zejdź z pomostu w miasta gwar
Każdy port jednaki i nie jeden jest w nim bar.
Już dziewczyna wszczyna z nim w zaułku targ
O cenę smukłych ud i krwistych warg.
Czapkę nasadzę na głowę, a wielką metalową kulę dam do luku
bagażowego. Może przemyt się uda.
61
Zapomniany skrawek lądu
Można z pewną dozą prawdopodobieństwa przewidzieć co nas
czeka, a przynajmniej domyślać się tego, co zobaczymy w najbliższej
przyszłości. Są mapy, przewodniki, nie wspomnę już o wieloletnim
doświadczeniu. Skoro wczoraj świeciło słońce, to jeżeli nie nadejdą
chmury, zobaczymy je również w dniu następnym. Ten optymizm pomaga
w podejmowaniu ryzyka, choć wiadomo, że każdy dzień będzie nieco
inny.
Naszą najbliższą noc spędzimy inaczej jak zwykle, bo na
kotwicowisku. Tak wypadło z kalkulacji. Wybór trasy wcale nie jest
łatwym zadaniem. Należy zorganizować przelot dobowy tak,
aby o sensownej porze znaleźć się w jakimś schronieniu. Ten akwen jest
zbyt niebezpieczny, aby ryzykować nocne pływanie, wśród mielizn, skał
i przesmyków. Cóż to za przyjemność zresztą przemierzać malowniczą
krainę nocą? Aśka stara się wynajdywać ciekawostki, szukać przyjaznych
porcików i wybrzeży. Niestety kolejny, w miarę duży port w drodze
na południe, znajduje się zbyt daleko od naszej aktualnej pozycji.
Natomiast Vega jest w miarę dużą wyspą i można przewidzieć na niej
jeszcze jeden dodatkowy nocleg. Locja norweskiego wybrzeża wspomina
o kotwicowisku na krańcu wyspy. Podobno jest to ciekawe miejsce. Jedna
z nielicznych dróg lądowych prowadzi właśnie w tamtą stronę.
Przewodnik napomyka również o jakichś atrakcjach przyrodniczych,
sygnalizując jednak potrzebę dłuższej wycieczki pieszo. W tym momencie
jest to informacja drugorzędna, gdyż
o wyborze
trasy
decyduje
bardziej
bezpieczeństwo jachtu. Czy wiatr nie będzie
dopychał do brzegu? Czy wielkość zatoki
pozwoli bezpiecznie chodzić jachtowi na
uwięzi? Jaki jest charakter dna? A przede
wszystkim ile będziemy mieć stóp wody pod
kilem?
W swoich notatkach zaznaczyłem uwagę:
„ładna, spokojna żegluga”. Nic dodać, nic
ująć. Szkierowe wybrzeże oglądane z pokładu
jachtu jest może mniej malownicze niż
z pokładu nisko lecącego samolotu, jednak
i tak nie narzekamy. Koncentrujemy naszą „Gdy na pokładzie ja i ty”
62
uwagę na pokonaniu kolejnego przesmyku. Okropnie deprymują jęzory
małych głębokości zaznaczone na mapie. Mimo że skala na ekranie jest
dokładnie określona, to jednak dopiero w praktyce człowiek uświadamia
sobie faktyczne rozmiary tych zakamarków. Zatoczka przed nami jest tak
niewielka, że aż strach robić cyrkulację w obawie, że zawadzi się o dno.
Można tu przedwcześnie zakończyć nie tylko nasz rejs, ale również
wszystkie kolejne etapy. Jedyne co sprzyja, to kierunek wiatru. Wieje na
szczęście wzdłuż wąskiej szczeliny, którą musimy się przeciskać. A więc
do dzieła. Zgodnie z opisem w locji powinien być tam nabieżnik.
Wyznaczy on linię prostą, po której prześlizgniemy się między
niebezpieczeństwami nawigacyjnymi. Wpatrujemy się więc uporczywie
w skaliste zbocza, szukając dwóch charakterystycznych masztów
ustawionych w szeregu. Są jakieś chatynki, rybacki hangar, jest nawet
maszt telefoniczny na szczycie. Lecz to za mało by wytyczyć poszukiwaną
przez nas linię. W takiej sytuacji pozostaje zdać się tylko na GPS-a
i płynąć pod jego dyktando. Trzeba zasiąść w nawigacyjnej przed
monitorem, maksymalnie powiększyć mapę
i patrzeć jak „pchełka” naszego jachtu powoli
przemierza wąską rynnę zatoki.
Jest ok. Dalej już nie można, bo przed dziobem
równie płytko co po bokach. Teraz bierzmy się za
kotwicę. Agnieszka i Kuba są już od dawna na
stanowiskach manewrowych. Ułożyli odpowiednią
ilość łańcucha w piękny dywanik wzdłuż burty tak,
aby przeleciał on bezproblemowo przez kluzę.
Manewr musi być niezawodny, kotwica powinna
chwycić, nim zdryfuje nas na skalisty brzeg.
Kable i stopy Fot. M. C. Z kolei odpowiednie do kotwiczenia głębokości
są tylko przy brzegu. Pierwsza przymiarka kończy
się niestety fiaskiem, bo ciągle dryfujemy. Handszpak musi obrócić się
w windzie kotwicznej kilkaset razy, nim będziemy mogli powtórzyć
manewr, tym razem już bliżej brzegu.
- Kotwica trzyma - melduję z dziobu Kapitanowi.
- Koniec manewrów - ogłasza Aśka - kto chce, niech rusza na ląd.
Nikt się nie rusza, bo nie wiadomo czy warto. Musielibyśmy pompować
ponton, odszukać trasę, by ostatecznie po długiej wędrówce zobaczyć
prawdopodobnie
jakąś
paleontologiczną
ciekawostkę.
Wiemy
z grubsza czego można się spodziewać, więc z lenistwa odpuszczamy.
63
Kotwiczka wygląda ładnie na rękawie harcerskiego munduru,
marynarskich guzikach, lub czapce. Pod wodą jest inaczej. W zależności
od rodzaju dna często tylko „wygląda”, że dobrze trzyma. Dlatego dobra
praktyka żeglarska nakazuje ustalić wachty kotwiczne, aby móc reagować
natychmiast, gdyby jacht przemieścił się podejrzanie na wodzie. W
zastępstwie można by wykorzystać tu funkcję alarmową programu
nawigacyjnego, który powiadamia dzwonkiem o niechcianej podróży.
Nasza pani Kapitan nie lubi jednak takich komputerowych ułatwień. Jest
zwolenniczką czystej wiedzy żeglarskiej. Może ma rację, bo zbyt
zaawansowane funkcje komputerowe mogą spłatać figla. Licho nie śpi i
licho wie co drzemie w tej elektronice.
Jesteśmy odizolowani od świata pasem wody i lenistwa.
Wiatr ucichł, na brzegu nie widać żadnych oznak życia. Siedzę na
pokładzie spoglądając z daleka na ten zapomniany skrawek lądu.
Przypłynęliśmy na drugi koniec wyspy, a jakby nas tu wcale nie było.
To tak, jak po przejechaniu autokarem przez Wiedeń nie można twierdzić,
że się go zwiedziło. Zapadł już zmierzch, jednak w żadnej z chatek nie
zabłysło światło. Resztki tego odludzia sprawiają wrażenie całkowicie
wymarłego. Rybacki kuter kotwiczący po przeciwnej stronie zatoki nawet
nie zapalił latarni.
Czemu tak ciemno? Przecież Księżyc powinien być w pełni. Wczoraj
był w pełni, a dzisiaj jest go tylko połowa!? Przecież to nie możliwe,
przecież to tylko dzień różnicy. Żeglarz na akwenach pływowych nie
może mylić się aż tak. Powinna być wielka tarcza, jest jednak inaczej.
Nawet z biegiem czasu wyraźnie jej ubywa. Mamy chyba zaćmienie.
Czuję pierwotny niepokój, bo czy aby na pewno?
Telefon komórkowy prawdę ci powie. Ufny temu, wysyłam SMS-a do
syna w Polsce: „Czy to zaćmienie księżyca?”. Łukasz odpisuje:
„Niesamowite wichury w Polsce, nad Opolem przeszła trąba powietrzna”.
Ani słowa o zaćmieniu.
Przypomina mi się mazurski rejs we wrześniu 2001 roku. Jesteśmy
na jeziorze Roś, w najdalej wysuniętej jego części, wcinającej się
w Puszczę Piską. Przy bezwietrznej pogodzie kiwamy się bezradnie
w miejscu skąd skrawka cywilizacji nie widać. Nagle ciszę przerywa
odgłos współczesności, sygnał przychodzącego SMS-a. Dopada nas
hiobowa wieść: „Word Trade Center....”
Na szczęście światła nabieżnika palą się. Trudno było je wypatrzeć
64
gdyż to, które powinno być w głębi, usytuowano aż w połowie góry.
To już nie nabieżnik, który można złapać pelengatorem kompasowym,
tutaj przydatny byłby pion zawieszony na długim sznurku. Zresztą i tak nie
wiadomo do końca kiedy wzrok się myli, a kiedy oglądamy rzeczywistość.
Filozofowie wiedzą coś na ten temat.
Asymetria doświadczeń
Przebudzenia na jachcie mogą być różne. Do najmniej przyjemnych należy
lekkie potrząsanie, gdy słyszy się przytłumiony głos: „wstawaj na
wachtę”. Agnieszka ma mi za złe, że wyganiając Morfeusza z jej koi,
przy okazji uchylam firankę. Nie sądzę aby wolała szturchanie po
przypadkowych częściach ciała. Lepszy sposób, to głośne zachowywanie
się, które uświadamia, że pora już wstać. Wtedy zazwyczaj dotyczy
to całej załogi. Tak jest i teraz, gdy wczesnym świtem ruszamy w dalszą
drogę.
- Załoga, wstawać do manewrów, za chwilę podnosimy kotwicę - anonsuje
głośno Aśka.
Słychać ruch pod dekiem i powoli kolejni zaspani pojawiają się na
pokładzie. Czas mija, a tu ciągle brakuje naszego twardziela...
...
Mam pustkę w głowie. Może to i lepiej. Może lepiej nie pamiętać kiedy to
było, jak było, bo w ogóle nie powinno mieć miejsca. Niektórzy panowie
zaczynają już myśleć o swoich sprawach na lądzie, wcześniejszym
wyjeździe, chałturach po powrocie. Ich pobyt tutaj to jawna pomyłka.
Atmosfera jest ciężka, a skutki tego niepokojące. Odmowa wyjścia na
pokład do manewrów jest poważnym uchybieniem. Potem jawne olewanie
komend, odmowa wykonania rozkazów, mogą być groźne. Granica
między zabawą w żeglarstwo, a żeglarstwem jest jak Conradowska
„smuga cienia”. Dlatego nie robi na mnie wrażenia rwanie kotwicy gołymi
rękami przez Sławka. Patrzę nawet z niepokojem, czy nie skończy się to
zmiażdżeniem palców przez łańcuch. Przypadkowe przychwycenie nogi
pętlą bezładnie odkładanego łańcucha, może skutkować pogruchotaniem
kości. Wolę tych, co brak siły nadrabiają inteligencją. Wolę też prawdziwy
hart ducha. Pamiętam do dziś swój pierwszy w życiu rejs, gdy podczas
sztormu w okolicach Bornholmu, siedziałem wraz z koleżanką na
65
pokładzie.
Obydwoje
byliśmy
mocno
zamuleni. Naprawdę było ciężko, inna
dziewczyna złożona morską chorobą leżała w
koi już od kilkunastu godzin. Z nami nie było
lepiej. Po głowie tłukło się pytanie: „Po co
nam te rejsy morskie”. Niespodziewanie
słyszę jednak z ust mojej sąsiadki: „może
pójdę do kambuza i przyniosę NAM coś do
jedzenia?” Ta dziewczyna to był „twardziel”,
którego do tej pory wspominam. Dlatego też
czekam teraz ciągle na prawdziwie żeglarską
pogodę, by w sztormie sprawdził się hart
Jest winda kotwiczna
ducha pokładowych twardzieli.
Może
wystarczyłaby delikatna „szóstka”, by nabrali
szacunku do morza, by zaczęli respektować obowiązujące tu zasady.
Nasza ulubiona „bura suka” ciągnie zdrowo, załoga rozeszła się do
swoich podwacht i powoli zapominamy o porannych niesnaskach. Piotrek
zaczytany w jakichś książkach, rozłożył się na międzypokładziu, Marta też
krąży gdzieś w jego pobliżu. Całkiem sympatyczne z nich towarzystwo,
świetny materiał na morskich żeglarzy. Każdego z osobna cenię za coś
niepowtarzalnego, za inteligencję, błyskotliwość, humor. Szkoda, że nie
zaangażowali się aktywniej w zgłębianie żeglarskiej wiedzy. Tylko Błażej
nieodmiennie uśmiechnięty i pogodny, szuka okazji aby poznawać tajniki
nawigacji. Z niego na pewno będzie kiedyś
dobry kapitan. Klikamy więc wspólnie
w ikonki naszego programu, wertujemy
zawartość półeczki w kabinie nawigacyjnej.
Mamy plik wydawnictw opisujących nasz
akwen, amerykańską locję, takąż norweską
ściągniętą z internetu za całych 40 euro,
jeszcze coś skserowanego oraz jakąś żółtą
książkę w niezrozumiałym języku. Tylko brać
i wybierać. Przed nami sporo mil po w miarę
osłoniętych wodach. Jedynym utrudnieniem
jest to, że mamy dość ograniczony wybór tak
zwanych „portów schronienia”. Pani Kapitan
Byle by nie zboczyć
wybrała miejscowość o nazwie Skei, port
66
leżący na jednej z wysp, od strony stałego lądu. Piękna ikonka w kształcie
jachtu na elektronicznej mapie, zachęca żeglarzy do jego odwiedzenia.
W sam raz na dzisiejszy przelot dobowy. Jeżeli wiatr nie zdechnie,
to będziemy tam późnym popołudniem. Wybraliśmy go tym chętniej,
że jest możliwość rzucenia kotwicy, co pozwoli zaoszczędzić na opłatach
portowych. Opis w locji wspomina o możliwości podchodzenia tam
od północy lub wschodu, w zależności od wiejących wiatrów. Będziemy
schowani za ciągiem małych wysepek, odgradzających kotwicowisko
od cieśniny. Mamy dokładnie przemyślane podejście kursem pod wiatr,
bo od drugiej strony byłoby to mniej bezpieczne.
Gdy wejście do portu jest już na trawersie, decydujemy się zrobić
zwrot, tak aby jak najbliżej podciągnąć na żaglach. Przed chwilą jakiś
duży prom opuścił nabrzeże portu, więc sytuacja wydaje się bardzo
korzystna. Nic „wielkiego” nie zaskoczy nas tam przy wchodzeniu.
Elektroniczna mapa powiększona jest już do granic możliwości i podaje
wszelkie dostępne szczegóły. Drobny niepokój wzbudza jedynie fakt,
że wraz z przybliżaniem się do brzegu nigdzie nie zauważamy cumujących
jachtów. Keja jest przecież alternatywą dla naszego kotwicowiska. Jeżeli
tam okazałoby się zbyt płytko, to zawrócimy by stanąć w porcie. Uspakaja
świadomość, że nabrzeże może być po prostu puste. To maleńka marina.
Poprzednio odwiedzaliśmy już takie
i często byliśmy jedynym cumującym
jachtem. Zachodzące słońce kładzie
cień na brzegu, co pogarsza
możliwość obserwacji. Jedyne co
widać w tej chwili, to wysokie pale w
strefie promowej, gdzie ściana jest
pod innym kątem w stosunku do
promieni słonecznych.
- Nie, tam na pewno nie powinniśmy
Kto wie co tu widać?
cumować - oznajmia Aśka.
- Cholera, okropny cień w tej strefiemówię do niej odkładając lornetkę.
- Jak podpłyniemy bliżej, sprawa się wyklaruje - odpowiada pani Kapitan.
- Słuchaj, nic się nie zmienia, widzę tylko ostrogę falochronu, ale
prześwitu wejściowego na kotwicowisko... nie za bardzo - zaczynam się
niecierpliwić.
- Bez paniki, szkierowe niskie wysepki i cyple układają się często na
67
zakładkę i to co widać w głębi, zlewa się zapewne z pierwszym planem.mówi Aśka poprawiając okulary.
Mimo szkieł, nigdy nie dawała powodów do podważania swych
spostrzeżeń. Nie do jednego portu w najdalszych zakątkach świata
przecież wchodziła. Przecieram oczy, bo moje również nie są idealne
i wykazują czasami spory astygmatyzm.
- Ta szara smuga ciągnie się nieprzerwanie na całej długości, aż po wyspy!
Nie mam już wątpliwości!! - nerwowo przekazuję spostrzeżenia.
- Jesteś pewien? Daj lornetkę... Chyba tak! Tam jest brzeg! - potwierdza
Aśka.
- Czy podpływać jeszcze bliżej? - stawiam pytanie - To nam bardziej
wyjaśni sytuację.
- Nie! To jest bez sensu - decyduje Aśka - odkręcaj na południe!!
Nie będziemy sobie tym portem w ogóle głowy zawracać!
- Jest „tak trzymać” - potwierdzam po wykonaniu manewru.
...
Emocje już opadły. Może w sposób trochę nietypowy, ale nasz problem
został rozwiązany. Stoję za sterem wypatrując najbliższej pławy farwateru.
Gdzieś za moimi plecami siedzi spoglądający po brzegu mój załogant.
Słyszę jego ciche mrukniecie: „Co jest grane? Nie potrafią wejść do portu
tak małym jachtem, gdy wchodzą tam wielkie promy?”
Czuję w okolicy karku nieprzyjemny dreszcz. To takie krzywdzące,
zwłaszcza gdy mówi to osoba, której postawę starałem się tak poprzednio
rozumieć. Czy powinienem mu cokolwiek tłumaczyć? W porządku, mamy
w tej chwili ważniejsze sprawy na głowie.
Co dalej? Rozważamy z Aśką zaistniałą sytuację. Jeżeli nie tu,
to może powinniśmy płynąć nie zważając na zapadający zmrok? Gdzie jest
nasz alternatywny port? Schodzimy obydwoje pod pokład. Trzeba wziąć
pod lupę nasze mapy. Spoglądamy na ekran, gdzie ”Jagiellonia”
zaznaczyła swą nieprzewidywaną zmianę kursu.
...?
- Popatrz! Jak on steruje!! - dziwi się Aśka.
- Kuba, trzymaj kurs! Co ty wyprawiasz!! -krzyczę w kierunku zejściówki.
- Czego chcesz ode mnie, jest tak jak chciałeś, mam 175 - odpowiada.
Spoglądamy z niedowierzaniem na ekran. Nasz jacht sunie z szybkością
nieprawdopodobnych 24 węzłów, kręcąc przy okazji jakieś dziwne
esy floresy! To nie możliwe! Wysiadła nam elektronika! Tego jeszcze
brakowało. To wygląda na zemstę szatana. Czyżby czekała nas nocna
68
żegluga bez mapy, według tradycyjnych sposobów nawigacji
terestrycznej? Na pewno nie! Będziemy musieli zawrócić i bezwzględnie
wejść do zarzuconego portu. Trzeba popróbować od strony północnej,
mimo niesprzyjającego wiatru. Byle za dnia!
Jaka jest pozycja GPS? Jak to się ma do mapy? Czy to, co pokazuje drugie
niezależne urządzenie, pokrywa się ze zwariowanym kursem na mapie?
Same pytania, bez natychmiastowej odpowiedzi. Nasze rozbiegane oczy
skaczą od ekranu do ekranu. Jest 65º 05,3' N 011º44,48' E i trzeba
odczekać na zmianę położenia jachtu.
- O! A teraz się uspokoiło - zauważa Jonaszka.
Faktycznie, wyświetlana szybkość mieści się już w realnych wartościach
czterech węzłów, a kurs jest zbliżony do deklarowanego przez sternika.
Głębokie westchnienie ulgi wydobyło się z obydwojga naszych piersi.
Chwała Bogu!
Co się nam przydarzyło? Jakie były tego przyczyny? Na upartego
można by szukać wyjaśnień. System satelitarny jest podobno niezawodny.
Jego obliczenia uwzględniają ponoć korektę czasu wynikającą z szybkości
geostacjonarnych satelitów, krążących w pewnym oddaleniu od Ziemi.
Einstein' - owska poprawka na względność czasu! Podobno zawsze jest
co najmniej siedem nadajników nad naszymi głowami. Czy to możliwe
aby Amerykanie tak zawiedli? Aśka wspomina, że na którymś z atoli wysp
Pacyfiku kiwała się zgubiona przez „system”na swojej Mantrze przez cały
dzień.
Inna możliwość, to niekontrolowane przełączenie się naszego programu na
opcję „demonstracyjną”. W niej właśnie duży statek zmierza z szybkością
kilkudziesięciu węzłów do tak zwanego punktu bazowego. Ustalony on
został dla wersji startowej gdzieś w środku...Eurazji.
A może to zemsta złych norweskich duchów, w odwecie za brak tolerancji
dla muzyki „metal”?
69
Przez ucho igielne
Na szczęście największy problem rozwiązał się sam. Ten mniejszy
pozostaje nadal na naszej głowie. Musimy przecież wybrać cel
dzisiejszego przelotu. Pierwotnie miał to być dosyć duży port Rorvik
i jedynie przezorność nakazała nam rozłożyć etap na dwie części. Mimo że
bez osiągania „demonstracyjnych” szybkości, to jednak zdrowo
podgoniliśmy. Zastanawiamy się więc, czy aby nie kontynuować żeglugi.
- Leszku, ile drogi zostało nam do Rorvik? - dopytuje się Aśka.
Łatwo postawić pytanie i teoretycznie łatwo na nie odpowiedzieć. Program
generuje przecież odpowiednie tabelki. Wiadomo jak poukładane
są submenu, więc tylko klikać.
- Pozostało nam jeszcze dobrych trzydzieści mil. Ale nie powiem ci
dokładnie, bo w tabelce brak naszej obecnej pozycji - odpowiadam.
- To zmierz „cyrklem”, przecież jest od cholery tych gadżetów. Chyba
jesteś lepszy od siedmiolatka, którego miałam w zeszłym roku
na pokładzie - domaga się pani Kapitan.
Podobno chłopaczek potraktował nawigowanie, jako kolejną grę
i pilotował spod pokładu jak zawodowiec. Mało tego szkolił potem
z obsługi programu wielkich morskich wyjadaczy.
- Tak, i dlatego nie będę „szedł na łatwiznę” i dotrę do odpowiednich
zapisów - ambicjonalnie obstaję przy swoim.
Wolę rozgryźć istniejącą już tabelkę, niż tworzyć dodatkowe linie,
wędrujące na wskroś wysepek i półwyspów. Mieliśmy przed chwilą zbyt
dużo kłopotów z elektroniką, by dalej ryzykować.
- Coś mi tu nie pasuje. Sporo przepłynęliśmy już dzisiaj, ale skoro
komputer wyliczył inaczej, to nie będę polemizować z faktami. - zmyka
sprawę Aśka.
Musimy więc szukać jakiegoś kotwicowiska w pobliżu. Odpowiednie
informacje mogły być wgrane na naszą mapę z zestawu zakupionego wraz
z locją. Były nawet wprowadzone do komputera. Zostały jednak usunięte
już na początku rejsu. Setki czerwonych kropek tak zaciemniły obraz,
że usunęliśmy wszystkie. Nie pokusiliśmy się wtedy na żadną próbę
selekcji. Teraz musimy centymetr po centymetrze analizować brzegi
wszystkich okolicznych wysepek. Zerkamy również do norweskiej żółtej
książeczki. Jej układ jest dosyć przejrzysty, bo wszystkie
charakterystyczne miejsca pogrupowane są zgodnie ze wzrastającą
70
szerokością geograficzną. Należy wejść w strefę naszego obecnego
położenia i szukać na sąsiednich
kartkach. A więc odszukujemy nasze
65º 05,3' N.
Na odpowiedniej stronie odkrywamy
rzecz nieoczekiwaną: mamy dokładnie
wyrysowany plan portu Skei. To ten,
który sprawił nam niedawno tak wiele
kłopotów. Mamy jak na dłoni
przedstawioną
marinę,
przystań
promową, kotwicowisko i... ogromny
Norweskie wydawnictwa
falochron
przegradzający
całe
południowe wejście !!! Sprawdzamy
rok wydania żółtej książeczki. Na okładce widnieje data 2007.
Komputerowe mapy, na których ostrogi jeszcze nie zaznaczono, są starsze
tylko o rok. Tylko pogratulować Norwegom szybkości działania.
Dokonane spostrzeżenie przekonuje nas ostatecznie o wyższości
ignorowanego dotychczas papierowego wydawnictwa. Musimy zadowolić
się jednak dość ubogimi opisami po angielsku, umieszczonym na
marginesie stron.
Mamy kotwicowisko w pobliżu! Cała naprzód. Po godzinie jesteśmy
na krańcu naszej wyspy. Odszukujemy opisane pławy i tyki.
- Czy jesteś pewien, że właśnie tędy prowadzi farwater? - dopytuje się
Aśka.
- Tak. - odpowiadam.
- Przecież tu nie ma przejścia. Czy nie powinniśmy płynąć tam w lewo? zaczyna denerwować się lekko.
- Jestem pewien, jeżeli czegokolwiek można być pewnym po ostatnich
doświadczeniach - dorzucam.
Pani Kapitan przejmuje ster, bo zgodnie z mapą jesteśmy już na samym
podejściu do przesmyku. Mamy do wyboru jedno szersze, lecz
z mniejszymi głębokościami, lub drugie, gdzie jest zdecydowanie głębiej.
-Wolę po głębszym, ale właź pod pokład i powiedz dokładnie kiedy
wykręcić - rozporządza od steru Aśka.
No tak, na co mi przyszło! Będę jak ten siedmiolatek, co go posadzono
przed „jachtową grą komputerową”. Dołączę w ten sposób do naszego
„konsolowego” towarzystwa.
Żarty na bok, ujmy na honorze wcale mi to nie przynosi, gdyż wiem że tak
71
trzeba.
- Trzymaj się nieco prawiej, bo głębokości są nierównomiernie rozłożone.
- relacjonuję sprzed mapy. - Masz pięć... cztery i pół..... pięć..... cztery....
pięć metrów - podaję głębokości odczytywane z ekranu sondy.
Całe szczęście, że wiatr zelżał i nie
przeszkadza nam w bezpiecznym
korygowaniu kursu. Czuję powagę
sytuacji, dlatego nie śmiem odwrócić
uwagi od urządzeń pomocnych
w sterowaniu. Kiedy wystawiam
głowę na pokład, jesteśmy już
w strefie wewnętrznego „jeziorka”.
Za rufą
„Jagielloni”
prześwituje
Alternatywne kotwicowisko
wąskie ucho pomiędzy skałami.
Czy na prawdę tamtędy przeszliśmy?
Przecież obok otwiera się znacznie szerszy przesmyk z rozległym
widokiem na morze. To ten alternatywny, z którego zrezygnowaliśmy.
Patrząc na niego nigdy bym nie przypuszczał, że jest mniej bezpieczny.
***
Hasła do wycieczek nie ma, bo wokół nagie skały i bezdroża.
Uwięzieni na pokładzie, staramy się zapełnić jakoś czas. Dziś znów
przypada nam wachta kambuzowa. Mimo późnej pory decydujemy się
przygotować porządniejsze ciepłe jedzenie. Ziemniaki puree są bardzo
dobrym pomysłem na „szybkościowy” składnik treściwego dania. Wielkie
kilkukilogramowe puszki zapychają szafkę obok mojej koi już od
początku rejsu. Zaskakuje mnie po raz kolejny, że są tak słabo
rozpropagowane wśród ludzi. Mamy natomiast kłopot z wymyśleniem
jakiejś oryginalnej sałatki. Szkoda że wyjeżdżając z Polski
wypakowaliśmy w ostatniej chwili z samochodu ładny zapas ogórków
konserwowych. Zielony groszek na obiad już był, teraz kolej na zielony
groszek plus kukurydza w sosie majonezowym. Będzie dobry zestaw
z kiełbaskami na gorąco. Dobrze, że uchowały się do dziś. To jeszcze
zapasy przewidziane na szwedzkie kempingi. Odgrzebane podczas
przeprowadzonej na własną rękę inwentaryzacji.
Poza tym mamy 105 saszetek kisielu, dwa kilogramy przyprawy
„kucharek”, pieprzu: - torebek siedem. Powinno się to wszystko ...
popieprzyć i .... podać na stół.
72
Jest trochę czasu aby przeglądnąć powtórnie instalację tyfonu. Aura
sprzyjała nam dotychczas i nie musieliśmy się martwić o to czy widoczni
jesteśmy z pokładów innych jednostek. Może w kolejnym sezonie
„Jagiellonia” będzie zaopatrzona już w nadajnik sygnalizujący nasza
obecność na morzu. Póki co, powinniśmy spróbować przeczyścić
zaśniedziałe styki naszego buczka mgłowego. Sprawdzając poszczególne
złącza docieram aż na maszt. Piotrek, zwany „Pejterem” zabezpiecza mnie
liną asekuracyjną. To człowiek któremu można zawierzyć bardziej
niż innym jachtowym osiłkom. Zrównoważony, spokojny. Jeżeli nie
znajdzie jakiegoś innego hobby, to może również kiedyś dołączy do grona
rasowych żeglarzy. Słaby mam z nim kontakt, bo grafik wacht temu nie
sprzyja.
- Zahacz linę o knagę, potem przełóż przez plecy. - Daję dokładne
instrukcje, bo tym razem mnie to dotyczy i mam prawo przeforsować swój
punkt widzenia.
Gdy w Bodo na maszt właził jego kolega, również Piotrek, zakrzyczeli
mnie swoimi nieco ryzykownymi wersjami i trzymali linę bezpośrednio
w rękach. Jestem przecież tylko oficerem na jachcie, a oni mieli podobno
coś wspólnego ze wspinaczką.
Różnica kilku metrów, a jakże inny wygląd zatoki. Każdy komu
zdarzyło się znaleźć w okolicach salingu wydaje zazwyczaj westchnienie
zachwytu. Z uwagi na bliskość brzegów perspektywa jest wyraźniejsza.
Wydaje się, że brzeg jest bliżej. Natomiast ma się wrażenie posiadania
większej kontroli nad sytuacją.
Czy aby? Zaabsorbowany pracą na wysokości nie zwracam uwagi na
to co dzieje się pod spodem. Jest śruba, podstawka, mocowanie, uszczelka.
Żaden z elementów nie pasuje jednak do nowego urządzenia. Nic tu więcej
nie zdziałam, pora zjeżdżać na dół - decyduję po chwili.
Au secour! Asekuracja zniknęła? To beztroska, czy żart? Sami zapinali się
w zdublowane liny, we dwójkę baczyli na tego pod chmurami, a teraz
po prostu zaknagował i poszedł? Dobrze przynajmniej, że prawidłowo
zawiązał węzeł. Może będzie z niego dobry żeglarz.
73
Do Rorvik
Jeden z moich kolegów, którego pasją jest taniec, powiedział kiedyś:
„co wy tam żeglarze, ciągle tylko płyniecie, płyniecie i tylko płyniecie”.
Nie ma sensu przekonywać go, że wirowanie
wokół własnej osi może być bardziej nudne
niż taniec z żywiołem na fali. Dla żeglarza
przyjemność tym większa, im „partnerka”
bardziej
nieokiełznana,
gdy
chwile
zadowolenia ofiarowane są w prezencie,
gdy dopisze pogoda, kierunek wiatru, akwen,
atmosfera na jachcie. Niektóre z tych
warunków bywają spełnione, na inne trzeba
niekiedy przymknąć oko. Ale nie mogę
odmówić mojemu koledze po części racji.
Kolejny dzień rejsu umyka pamięci, gdyż
nie wyróżnia się niczym szczególnym.
Motylem być!
Płyniemy,
płyniemy i tylko płyniemy.
Pogodę mamy słoneczną, wiatr od rufy nam sprzyja, więc rozwijamy
nasze motyle skrzydła, ile tylko się da. Oby przygód nie było, tych ze
sprzętem, ludźmi, akwenem. Oby szczęśliwie dotrzeć do portu.
Jest nim Rorvik, jeden z większych portów rybackich Norwegii.
Już z daleka przyciąga naszą uwagę potężny wiszący most, łączący wyspę
ze stałym lądem. Również od strony portu epatuje swoim nowoczesnym
wyglądem jakiś budynek wcinający się głęboko w morze. Jak nigdzie
dotychczas główki portu przyozdobione są wielgachnym transparentem
obwieszczającym nazwę miasta. W rzeczywistości miasto to, jak wiele
położonych w Norwegii, ma drewnianą zabudowę. Nawet nowoczesne
budynki utrzymane są w podobnym charakterze i podtrzymują wrażenie
małomiasteczkowości. Jedyne co zrobiło na mnie wrażenie, to marina
udostępniona cumującym żeglarzom. Tu, do komfortu opisywanego już
poprzednio z okazji pobytu na wyspie Vega, dołożyć można funkcjonujący
darmowy internet. Gdy wchodziliśmy do pomieszczeń socjalnych, był tam
starszy facet, którego wzięliśmy początkowo za obsługę. Okazało się ,
że to żeglarz. Prawdziwa obsługa pojawiła się znacznie później.
Prawdopodobnie pani miała jakąś przerwę, lub może przewidziano
tu tylko sporadyczne doglądanie mienia powierzonego żeglarzom.
74
Nie jest prawdą, jakoby żeglarze stronili od mycia. Podczas
dłuższych przebiegów w morzu ograniczają oni być może zakres ablucji
tak, że w końcowym stadium używana jest tylko szczoteczka do zębów.
Ale to tylko w warunkach sztormowych, lub gdy trzeba przyoszczędzić
zapas słodkiej wody. Natomiast na pokładzie naszego jachtu jesteśmy
zgodni co do jednego: nie lubimy norweskich automatów prysznicowych.
Czas ich funkcjonowania ustawiony jest bowiem na nie więcej jak dwie
minuty i trzeba dobrze się uwijać, by zdążyć. Dlatego też lepiej namydlić
ciało, nim temperatura w rurkach się ustabilizuje.
Wyraźnie automaty mnie nie lubią. Mimo wrzucenia przepisowych iluś
tam koron, nie mogę doczekać się ciepłej wody. Mam więc przymusową
polarną kąpiel, bo jak tu przeskoczyć nago z jednej kabiny do drugiej.
Czujemy się również zawiedzeni odwiedzając muzeum morskie.
Jego bardzo nowoczesny budynek oraz zachęcające witryny, obiecywały
wiele.
Niestety
zaprezentowano
tam tylko mały
spektakl
„światło- dźwięk”, labirynt korytarzy wijących się w mroku oraz wielki
hol ze sklepikiem z souvenirami. Mimo to bilet wstępu wcale nie należał
do najtańszych. Jedyną wartościową
atrakcją był katalog ze świetnie
opracowanymi danymi na temat ryb,
sposobu
ich
połowu
oraz
wskazówkami
kulinarnymi,
dotyczącymi
owoców
morza.
Nareszcie wiem, że łowione przez nas
ryby to, obok dorszy i makreli,
również żyjące na głębokościach
Gdzie te placki szatana? Fot B.N..
pomiędzy 40 a 300 metrów pod
powierzchnią, haddocki. Ryba ta była przysmakiem św. Piotra, który
przyozdobił ją dwoma wielkimi czarnymi plackami po bokach. Jednak za
sprawą diabła, gdy ściśnie się ją, to ryba ta podobno parzy. Może placki,
które tak przyciągały naszą uwagę podczas skrobania, są śladami po
parzących palcach diabła? Tak często sacrum ociera się o profanum.
75
Mimo częściowej poprawy nastrojów i posiłku zjedzonego
w przyjaznej marinie, dojrzewa opcja przyspieszonego przebiegu rejsu.
Chłopaki już się niecierpliwią. Dwójka indywidualistów chce opuścić nas
o dwa dni wcześniej.
- Jak ich to nie bawi, to pobawimy się na pełnym morzu podczas długiego
nocnego przelotu - rozważa dalszą trasę Aśka.
Jestem „za”. Prognozy mówią o wietrze w granicach „piątki”, co pozwoli
szybko zbliżyć się do Trondheim.
- Byłbym nawet zadowolony, gdyby nami nieco pohuśtało - dorzucam
swój komentarz.
- O! Widzę, że lubisz „niedźwiedzie mięso”, ale to ja jestem
odpowiedzialna za bezpieczeństwo rejsu - odpowiada.
- Ostatecznie to będzie twoja decyzja. Ja wyznaczę „route'ę” jaką sobie
zażyczysz. Mnie też jest niespieszno do piekieł - staram się żartować.
- A propos tras, powiedz mi Leszku jak wytłumaczysz fakt, że nasz
dzisiejszy etap okazał się tak krótki? Miało być około trzydziestu mil,
a wyszło nie więcej jak dwanaście. Już wczoraj mogliśmy tu dotrzeć.
Twoje komputery kłamią! - podsumowuje Aśka.
Rzeczywiście, jest coś nie tak z tabelkami. Trudno zaprzeczać,
ale elektronika okazała się po raz kolejny złośliwą. Moje odczyty były
błędne i niepotrzebnie straciliśmy jeden dzień żeglugi.
- Na noc wychodzimy w morze - ostatecznie zarządza pani Kapitan.
- „Jest, tak trzymać”! - odpowiadam jej w myślach.
***
Już dobrze po fakcie znalazłem racjonalne wyjaśnienie rozmnożenia
się mil. Moją „dróżkę” wyznaczałem dla wygody poczynając od punktu
docelowego, wracając do miejsca startu. Przekształcałem ją następnie
na drogę „pseudopowrotną”. W wyniku tych zabiegów błędnie odczytałem
drogę już przebytą jako tę, która pozostała jeszcze do przepłynięcia.
Te trzydzieści mil mieliśmy wtedy za rufą, a nie przed dziobem. Szkoda,
że nie towarzyszył mi przy obliczeniach jakiś „siedmiolatek”.
76
W drodze
Czuję delikatne potrząsanie i słyszę nad sobą przytłumiony głos
Tomka: „wstawaj na wachtę”. Ach, to ten mniej przyjemny sposób
budzenia. Dziękuję. Teraz ja z kolei muszę dobudzić swoich. Jest ciemno,
do północy brakuje jakieś dziesięć minut. Najważniejsze, bym ja był
na czas, a trzeba zrobić jeszcze wcześniej rozeznanie w nawigacyjnej.
Gdzie udało im się dojść? Na czym idą? Co przed nami?
Jest nareszcie w miarę normalnie. Dmucha trochę, idziemy pod
marszowym grotem bez foka, siąpi słaby deszcz. Jak zwykle Kuba spóźnia
się nieco. Pewnie śni o powrocie do Polski. Trochę kołysze nami na fali,
lecz musimy żyłować ostrym kursem, aby zbytnio nie nadkładać drogi.
Brakuje mi trochę przedniego żagla, lecz widocznie poprzednio mocniej
wiało. Nie będziemy teraz nic korygować, bo do przewidywanej zmiany
kursu już niedaleko. Po lewej stronie na skałach wyraźnie pobłyskuje
światło, które musimy ominąć. Jak na warunki norweskie przeszkoda jest
dosyć daleko. Poprzednio niejednokrotnie lawirowaliśmy w niewielkich
odległościach między drobnymi wysepkami, więc teraz zapas trzech mil
wydaje się wystarczający. Kurs został zresztą uzgodniony z panią Kapitan
jeszcze wczoraj. Oby wreszcie wywindować się odpowiednio wysoko,
tak żeby po zwrocie nie mieć skał na kursie. Pod tym względem
Jagiellonia nie jest przyjemnym jachtem. Chodzi bardzo tępo do wiatru
i nie dziwi wcale kąt martwy rzędu sześćdziesięciu stopni. Na dodatek
wiatru zrobiło się jak gdyby nieco mniej, jednak fala pozostała. Załoga
trzyma się całkiem dzielnie i moje obawy, że złożą tradycyjne daniny
Neptunowi, okazują się przedwczesne. To dobrze. Po tylu dniach
spędzonych na morzu oswoili się z wodą. Przecież głównym lekarstwem
na chorobę morska jest mocna psychika.
„Godziny wachty wolno płyną
wypite w głowie szumi wino...”,
lub może:
”wolno płynie wachtom czas
gdy inni poszli spać
czuwa nasza Stella Maris...”
77
Nareszcie lądu nie widać
Słowa piosenek dobrze oddają
odczucia stojących na wachcie.
Zawsze jednak można doczekać się
urozmaicenia. Tym razem jest to
moment zmiany kursu. Nareszcie
można zrobić zwrot i skierować dziób
w stronę lądu. Manewr wykonujemy
sprawnie, bo i dlaczego by nie. Zaraz
uzupełnię nasze ożaglowanie o foka.
- Agnieszko, podejdź ostro do wiatru,
a my z Kubą postawimy żagiel - uprzedzam naszą sterniczkę.
Dziewczyna całkiem dobrze daje sobie radę za sterem i nie zdarzyło się jej
dotychczas „błądzić” po jakichś „zagapieniach”, tak częstych
u debiutujących żeglarzy. Ma swoje okulistyczne tajemnice i poranne
zabiegi, ale nigdy nie odbiło się to na sterowaniu. Zapięci pasami idziemy
z Kubą na dziób odwiązać reflinki, rozbuchtować co trzeba.
Rozpoczynamy manewr i fok sprawnie wystrzeliwuje w górę. Wszystko
jest ok. z wyjątkiem tego, że obydwa żagle zaczynają niemiłosiernie
łopotać. Cholera, za bardzo wyostrzyła, straciliśmy szybkość i lada chwila
wejdziemy w bieg wsteczny. Czy da sobie radę? Czy wie, że należy wtedy
przerzucić ster na przeciwną burtę?
- Odpadaj, wracaj na kurs!!! - staram się przekrzyczeć łopot żagli.
Pędzę z powrotem do kokpitu, potykając się o narożniki nadbudówki.
Jestem już za sterem.
- Co się dzieje? - dochodzi do mnie zaniepokojony głos Aśki, i jej głowa
pojawia się w zejściówce.
- Już wszystko w porządku, stawialiśmy foka i trochę..., ale jest już ok.
- No to w porządku - stwierdza uspokojona.
Po chwili jednak dorzuca: „ale wiatr trochę siadł, powinniśmy zrzuć
całkiem żagle i pójść na silniku. Nie męcz się tym bajdewindem”.
- Szkoda mi żeglugi, popatrz, trochę ciągnie - staram utargować co nieco.
- Zobaczysz, za chwilę pewnie wiatr siądzie jeszcze bardziej, odpalaj
katarynę i weź kurs na Uthaug - przekonuje mnie dalej.
Pani Kapitan tu dowodzi, więc nie mam wyboru. Zamieniamy „SY” na
„MS”. Motor ship „Jagiellonia” kontynuuje rejs. Po dobrej godzinie
przyznaję Aście rację. Odpalenie silnika było nieodzowne. Wiatr siadł
prawie całkowicie i na dodatek niekorzystnie odkręcił.
78
Co stało się przy zwrocie? Na spokojnie analizujemy wraz
z Agnieszką zaistniałą przed chwilą sytuację.
- Przecież stanęłam w łopocie tłumaczy swoje posunięcie.
- Nie! Jest różnica między „stań
w łopocie”, a „idź do wiatru”.
Są niuanse, które odróżniają manewry
na morzu od tych na śródlądziu. wyjaśniam.
- Strasznie mi przykro, nie
wiedziałam. - widać, że bardzo
przeżywa ten drobny incydent.
Wolno płynie wachtom czas
- Nie przejmuj się, minęło - kończę.
Zaczyna świtać, jest za dziesięć czwarta. Trzeba zejść na dół
i poszturchać Błażeja. Niech on zajmie się budzeniem następnych. Potem
zrobię ostatni wpis w dzienniku. Kolejnej wachcie zanucę na pożegnanie:
”wolno płynie wachtom czas...”
Zapach soli
Jest szaro i buro. Nad horyzontem kłębią się niżowe chmury.
Mimo że nieco dmucha ciągle idziemy na silniku, bo pod żaglami byłoby
wolniej. Byle szybko dotrzeć do portu. Już z daleka rozpoznajemy wejście.
GPS potwierdza kurs, zresztą potwierdza go również wysoka wieżyczka
z „czerwoną czapeczką” na szczycie. Zgodnie z międzynarodowymi
przepisami kolor ten zarezerwowany jest dla lewej główki wejściowej.
Tym razem mamy jednak wątpliwości. Nie możemy dopatrzeć się
sparowanej z nią „zielonej”. Drugą główkę, wyznaczającą prześwit,
powinniśmy wypatrywać po prawej. Tam jednak przegradza nam drogę
falochron, przed którym kłębi się pólko o mocno zmierzwionej
powierzchni. Gdzież jest więc wejście do portu? „Czerwona czapeczka”
faktycznie pobudza nas do myślenia. Rzut oka do mądrych ksiąg wyjaśnia
sprawę. Wieżyczkę można spokojnie wziąć prawą burtą. Wymalowanego
antykorozyjną farbą daszka nie można bowiem kojarzyć z analogicznym
79
światłem. Czerwony daszek to nie
to samo co czerwona latarnia.
Niby
wszystko
jest
zgodne
z przepisami, a jednak można mieć
pewne zastrzeżenia do Norwegów.
Przynajmniej dla zasady powinni
unikać czerwonego koloru po prawej.
Oznakowanie portu, też jest
niejednoznaczne.
Czy
możemy
Czerwone czapeczki
kierować się w dowolną odnogę?
Płyniemy oczywiście w stronę gdzie stoją jakieś rybackie kutry, bo tam
odpływ nie osadzi nas w błocie. Pusty pływający pomost zaprasza.
Powinno być bezpiecznie, mimo że przy brzegu stoją same „mikrusy”
i brak tu większych jachtów. Małe szalupy typu szpicgat posiadają ledwie
mieszczącą się w obrębie burt sterówki. Po bokach sterczą gęsto
kołowrotki od wędek, prawdopodobnie na tuńczyka. Łodzie są bardzo
malownicze i kuszą by wleźć na jedną czy drugą, by z bliska poczuć się
trochę jak Norweg. Gdzieś na dnie walają się resztki rybich łusek,
rozsiewając wątpliwy zapach. Mówi się trudno, wszystko ma swoją cenę.
Wkrótce po nas do kei zbliżyło się od strony morza cacuszko pomalowane
na ostry czerwony kolor. Nawet nie zdążyliśmy zaproponować pomocy,
gdy na brzeg wyskoczyła leciwa kobieta i zgrabnie obłożyła cumy. Za
kołem sterowym pozostał jej partner, równie leciwy emeryt. Podobno w
Norwegi zarejestrowanych jest tyle jednostek morskich, że statystycznie
co druga rodzina posiada jakiś pływający weekend'owy dom.
Tylko podziwiać.
***
Jest wczesne popołudnie i będzie trochę czasu, aby zrelaksować się
po nocnym przebiegu. Rozłazimy się w poszukiwaniu atrakcji
turystycznych. Niestety, już bezpośrednio za opłotkami portu witają nas
żniwa i sianokosy. Wiejska uliczka tylko z jednej strony zabudowana jest
domami, z drugiej rozciągają się szczere pola. Na jednej z werand siedzi
młody człowiek i stuka zawzięcia w swego laptopa. Na uszach ma
słuchawki i chyba podkłada jakieś „parlando” pod odsłuchiwaną MP3-kę.
Gdybym znał norweski, to poprosiłbym go o połączenie z internetem
i o prognozę pogody. Zbliżając się do niego wpadam w zdumienie,
bo słowa wydają mi się znajome. Niestety to Czech, który dorwał się do
80
urządzenia swojego pracodawcy. Nie za bardzo chce więc angażować się
w buszowanie po nieznanych mu witrynach. Na dodatek mam u niego
minusa, bo wziąłem go pierwotnie za Słowaka. „Nashledano”.
Podobno Marta odnalazła bardziej
zwarte skupisko domów oraz jakieś
muzeum. Kierując się w stronę
przeciwną miałem mniej, a może
więcej szczęścia. Natrafiłem bowiem
na zakątek z pięknymi nadmorskimi
pejzażami. Odsłaniające się osuchy
ułatwiają spacer w poprzek zatoczek.
Chrzęszczą pod nogami muszelkowe
namuły, dalej złocą się grube dywany
Osuchy
morszczynu.
Resztki rozwalonego czółna przy kolejnej zatoczce przywodzą na
myśl opowieści z gatunku „serca i szpady”. Czy można wejść bez
zaproszenia do starej szopy na bezludnym brzegu? Nikt nie widzi, nikt nie
będzie wiedział. Jestem zaskoczony wnętrzem, bo to prawdziwy skansen.
W odróżnieniu jednak od muzeów, ten jest autentyczny. Wszystko tu jest
prawdziwe, zapach smoły wymieszanej z kurzem, te dwa czółna
podwieszone pod stropem, walające się pod nogami korkowe pływaki od
sieci. Staram poruszać się tak, aby nie pozostawić najmniejszego śladu
swojej bytności. Przewrócony stół pod którym walają się puszki po piwie
oraz grillowy trójnóg, świadczą o żywotności tego naturalnego muzeum.
Nie śmiem ruszyć niczego z „eksponatów” porozwieszanych na ścianach.
Jestem tu przecież intruzem. Czuję się jednak usprawiedliwiony, bo to
rekompensata za zamknięte podwoje muzeów na kolejno odwiedzanych
wyspach. Można być usatysfakcjonowanym, bo w żadnym muzeum nie
uświadczysz tak autentycznego nastroju. Nawet nie żal braku
dokumentacji fotograficznej, z powodu zniszczonego przed kilkoma
minutami aparatu fotograficznego na nadmorskich skałach. I tak nie
byłbym w stanie zamknąć w pikselach niesamowitej atmosfery tego
miejsca.
Kiedy zamykam podwoje starej szopy, słyszę nad głową
niesamowity łoskot. Ten dźwięk narastał już od pewnej chwili od strony
morza, ale nim dotarł do świadomości, wielka wojskowa maszyna
przeleciała mi nad głową. Tak nisko mógł być tylko samolot bezpośrednio
przed lądowaniem. Za chwilę manewr ten powtórzyła druga, a potem
81
kolejna maszyna. Już wiem dlaczego miejsce to nie zostało wpisane do
rejestru UNESCO. Organizacja ta nie toleruje urządzeń militarnych, w tym
zapewne pasów startowych.
Pika mi przy pasku telefon komórkowy, powiadamiając
o nadchodzącym SMS-ie. Rodzina w Kraju doczytała się informacji
prasowych o naszej wyprawie. Łukasza bardzo intryguje przebieg
sygnalizowanych tam prac naukowych. Niestety przewidziane badanie
zostały już dawno wykonane na poprzednich etapach rejsu. Nasza ekipa
prowadzi także swego rodzaju prywatne badania, które zatytułowałbym :
„wpływ... na wypływ...”. Świadczy o tym zapach unoszący się znad baterii
kilkudziesięciu butelek po piwie, ustawionych w szereg obok naszego
jachtu. Panowie siedzą na kei szturchając kijaszkiem miedzy deskami
pomostu. Wpadła im tam zagrycha.
- Dajcie Leszkowi czekoladę, on piwa nie pija - rzuca ktoś lekko
bełkotliwym głosem.
- Dziękuję, postoję... - odpowiadam.
Ostatni fiord
Po wyjściu w morze, kierujemy się na tor wodny prowadzący
do jednego z największych fiordów Norwegii. Stamtąd nie wypłyniemy
już powtórnie na pełne morze. Dotrzemy do Trondheim, gdzie wysadzimy
część załogi, potem może wyskoczymy jeszcze gdzieś w głąb fiordu.
Ale tak czy inaczej zakończymy nasz rejs w tym mieście. Jest ono jednym
z największych w Norwegii. Stąd nie dziwi dość znaczny ruch na wodzie.
Towarzyszy nam kuter „emerytów”. Wygląda jakby podążał śladem
Jagielloni. Może staruszkowie ufają
bardziej
naszym
urządzeniom
pokładowym niż swoim. Płyniemy
na silniku bardzo blisko brzegu,
jednak po bezpiecznej, bo głębokiej
wodzie. Co jakiś czas podróż
uatrakcyjnia nam swą obecnością
kolejna motorówka, prom lub
większy statek.
Uwaga na pokładzie! Jakiś wielki
Śladem emerytów
„MS Norweg” zbliża się od rufy.
82
Wykrył go system AIS zainstalowany w naszym komputerze i alarmuje
ryzykiem kolizji. Nie mamy przywileju jachtu idącego pod żaglami,
któremu to powinno dawać się pierwszeństwo. Możemy być jednak
spokojni, bo jesteśmy „doganiani” i na pewno nas widzą. Po chwili
wielkie cielsko kabotażowca przesuwa się wzdłuż naszej prawej burty.
Niech sobie spokojnie płynie.
- ”Halo, Jagiellonia” - słychać nagle w naszej ukaefce, ustawionej na
nasłuch kanału szesnastego.
Jesteśmy mocno zdziwieni. Przecież nas minął, czyżbyśmy mu
przeszkadzali? Czekamy dosyć zdezorientowani na rozwój wypadków.
- Przejdźcie na dziesiątkę - słyszymy po chwili w głośnikach polską
mowę.
Przechodzimy na żądany kanał, jednak nikt nie podejmuje rozmowy.
To dziwne, przecież na szesnastce można powiedzieć coś więcej.
Najwyraźniej ktoś mówiący po polsku płynie na mijającym nas statku
i przesyła pozdrowienia. Aśka śpi, a nikt z nas nie jest zbytnio wprawiony
w obsłudze radiotelefonu. Zresztą nikt poza nią nie ma odpowiednich
uprawnień. Coś tam wiem piąte przez dziesiąte, że jest simplex, duplex,
że są minuty ciszy radiowej. A no właśnie! Mamy dokładnie godzinę
pierwszą i dlatego nasz rozmówca jest tak oszczędny w słowach. Przez te
trzy minuty po pełnych godzinach, tylko sprawy gardłowe mają prawo być
emitowane w eter. Faktycznie, po chwili „norweski” Polak jest już
bardziej rozmowny. Podaje inny simpleksowy kanał, na którym
nawiązujemy łączność. Marta dorwała się do mikrofonu i kręci gałkami.
Oby tylko nie włączyła nam przycisku od DSC, bo będzie afera.
- Skąd jesteście, gdzie płyniecie? - pyta.
Facet jest mocno zaskoczony, gdy mówimy, że z Krakowa. Przecież to nie
nad morzem. Chwilę luźno rozmawiamy. Oficer jest dość zasadniczy
w wypowiedziach. Wie, że nie powinien sobie żartować na temat
wspólnego popijania. W kontrakcie ma klauzulę: „zero alkoholu”i to
również w portach. Takich rygorów nawet ja bym nie wprowadził, a nasza
załoga za żadne pieniądze nie przesiadła by się na taki statek.
- No to do usłyszenia, OUT. - kończymy rozmowę.
Wracamy do obowiązkowego nasłuchu, bo rodak jest już daleko.
Bezwzględnie powinienem coś więcej przeczytać na temat łączności
na morzu, o naszej pławie ratunkowej, którą większość początkowo brała
za odkurzacz, o całym systemie ratownictwa morskiego. Trzeba
to wiedzieć, nawet przy pięknej pogodzie, będąc kilka kabli od brzegu.
83
Muszę w przyszłości uzyskać licencję PAR.
Spotkanie z polakiem „na falach” wprowadza nas w dobry nastrój.
Wszyscy wylegli na pokład, bo nie trzeba już oszczędzać sił przed kolejną
wachtą. W Trondheim będziemy mieli labę. Wypogodziło się, nie ma fali,
a płynięcie na silniku jest banalnie proste. Każdy zajmuje się tym,
co sprawia
mu
przyjemność.
Aśka próbuje
przekazać
nam
w anegdotycznej formie nieco wiedzy
żeglarskiej. Objaśnia co oznaczają
różne zestawy i „M27” raczy wiedzieć
co jeszcze. Nasza rozbawiona
młodzież wykonuje markowaną sesję
zdjęciową dla potencjalnego biura
podróży, lub producenta odzieży
sportowej, ja podśpiewuję jakąś
Może nam zapłacą
żeglarską szantę z dawnych lat.
Agnieszce bardzo spodobała się jedna
z nich, więc wyciągnęła kamerę i próbuje coś nagrać.
Beztroską atmosferę przerywa cicha uwaga pani Kapitan:
„No, ciekawa jestem co będzie z dzisiejszym obiadem”. Ta udręka
przypada każdemu co trzy dni i dla naszej wachty jest to niestety właśni
ten dzień. Całkiem zapomniałem o posiłku. Słowem „CIEKAWE”,
poczułem się „wywołany do tablicy”. Układam plan w głowie, który
mógłbym przełożyć szybko „na patelnię”. Wiadomo, najłatwiej pójdzie
z konserwami. Wygrzebuję więc zauważone gdzieś w zakamarkach jachtu
gulasze. Potrzebna jest jednak natychmiastowa mobilizacja pełnej wachty.
Z tym będą jednak problemy. Agnieszka zaangażowała się w filmowanie
refleksów na wodzie. Według mnie, jej ujęcia trwają zbyt długo. Chyba
będzie to cała etiuda o skarbach mórz wszelakich z diamentami w roli
głównej. Nawet rosyjska kinematografia dawnych lat na taką „poezję
długich ujęć” by sobie nie pozwoliła.
- Agnieszko... Agnieszko, powinniśmy... Agnieszko może byś tak....
Słuchaj, już najwyższy czas...
Czyżby całkowite rozprzężenie naszej wachty? Sam zawsze poddawałem
się rygorom obowiązującym na morzu, dlatego jest dla mnie rzeczą
niezrozumiałą taka niesubordynacja. Jednak artyści, gdy dopadnie ich
wena, tracą rachubę i poczucie czasu. Natomiast ja mam inną hierarchię
84
obowiązków.
-... Agnieszko, zaczynam się wściekać dopiero za trzecim razem...
- Ty mnie nie znasz, nic o mnie nie wiesz, jakim prawem mi rozkazujesz,
ja tylko chciałam sfilmować meduzę - Słyszę w odpowiedzi rozżalony głos
buntującego się kuka.
Nie wiedziałem, że poluje. Chyba nadmiernie przejąłem się
obiadowym wyzwaniem. Może powinienem ją w przyszłości przeprosić?
Obiad minął pomyślnie, jednak ujawniły się niejakie luki
w aprowizacji. Do końca rejsu pozostało jeszcze kilka wacht i trochę
głodnych gąb do wyżywienia. Dziś mamy dużo czasu, więc może
to ostatnia okazja aby zaopatrzyć się w świeże ryby? Nim dotrzemy
do brzegu, powinniśmy stanąć na wodzie, aby popróbować sił z pokładu.
Trondheim to zbyt duży port, nie powinniśmy plątać się tam z naszym
pontonem i wędkami.
Połowy są obfite. Nawet mnie udało
się coś złowić. Wprawdzie zdobycz
była mała, ale ją pozostawiamy. I tak
rybom wyciągniętym z dużych
głębokości rozsadza pęcherz pławny,
więc mają marne są szanse na
przeżycie.
Podobno w Malezji przysmakiem są
suszone meduzy. Zdecydowanie wolę
na kolację smażyć małe dorsze, niż
Czy będzie co na obiad?
nawet dużą
aretuzę, zwaną
„żeglarzem portugalskim”.
To zrozumiałe, to z powodu sentymentu do żagli i przychylności
żeglarzom wszelkiej maści.
***
85
Ostatni port
Nie wiem jak wytłumaczyć nagłą zmianę pogody. Na pewno nie była
to wieczorna bryza. Chyba przeszło nad nami centrum niżu. Świadczą
o tym wskazania barometru. Niedawno woda wokół nas była jak lustro,
a teraz mocno wieje i chmara jachtów opuszcza port. Zazdrościmy im
pięknej żeglugi. Najprawdopodobniej rozgrywane są jakieś regaty,
bo wszystkie łódki opływają dużą wyspę Munkholmen naprzeciw miasta.
My natomiast na motorku wchodzimy do portu.
Zaskoczono nas tu podwójnie. Mimo klarownego opisu zawartego
w locji, realne usytuowanie gościnnej kei jest inne niż deklarowane.
Dlatego jakiś jegomość w czapce przegania nas od z trudem uchwyconego
pomostu. Po drugie, nie możemy dociągnąć rufy przy prostym manewrze
cumowania. Powodem jest prąd, który uparcie odpychał nas od brzegu,
mimo prawidłowej pracy silnika i odpowiedniego ustawienia steru.
Niepozorna odnoga kanału, mająca swe ujście w basenie jachtowym,
okazała się bowiem rwącą rzeką
wymywającą wszystko z portu.
Dlatego prawdopodobnie zmieniono
usytuowanie strefy gościnnej, stąd
natychmiastowa interwencja obsługi.
Można powiedzieć, że rejs nasz
kończymy w sposób nietypowy.
Zazwyczaj
jachty
przychodzą
w ostatniej
chwili.
Robi
się
pseudoklar,
zostawiając
bajzel
Szkoda, że wchodzimy do portu
i wszystkie naprawy kolejnej ekipie.
My natomiast jesteśmy przed czasem. Można więc gruntowne posprzątać
i przymierzyć się do pewnych napraw. Trzeba kupić zapasowe uszczelki
do kingstona. Szukamy też jakiegoś warsztatu, gdzie można by zlecić
dorobienie drobnego elementu łącznikowego do naszego bezana.
To zaskakujące, że w tak wielkim mieście nie ma tradycyjnego ślusarza.
Musimy przemierzyć pół miasta, przepytać dziesiątki osób, aby natrafić
wreszcie na kogoś, kto przyjąłby nasze zlecenie. Natomiast nim kupimy
bardzo drogie uszczelki, lepiej sprawdzić powtórnie model naszej
jachtowej toalety. I całe szczęście, bo załoga uporała się w międzyczasie
z problemem. Winowajcą okazał się osobnik płci męskiej, który zamiast
papieru toaletowego, używał wiskozowych wilgotnych serwetek.
86
Nareszcie wyszło na jaw, że to nie księżyc, ale nasze „słoneczko”
zawiniło.
Jacht zaczął lśnić czystością jak nigdy dotąd. Zapanował porządek
jakiego nie było od początku rejsu. Nie przyśpiesza to jednak decyzji
o powtórnym wyjściu w głąb fiordu. Musimy czekać na zamówiony u
szkutnika element aż do następnego popołudnia. Jest okazja aby lepiej
przyjrzeć się miastu.
Zaskoczyć może mnogość faktów, które łączą ten zagubiony na
północny zakątek Europy z historią Polski. Trondheim to pierwsza stolica
Norwegii. Miasto zostało założone 997 roku przez Olafa Trigvassona.
Historycy spierają się ciągle, czy to siostra, czy też córka naszego
Mieszka I weszła do rodziny królewskiej. Nie przeczą natomiast, że to
z powodu pięknej Polki, Skandynawowie przyjęli chrześcijaństwo.
Gdy przeczyta się kilka informacji z przewodników, zwiedzi miasto,
obejrzy zabytki, odchodzi ochota wnikania w szczegóły. Przecież nie
odkryję tu nic nowego. Każdy mieszkaniec wie, że spiżowa postać pana
w kapeluszu, to król, a na niebiesko pomalowany dworek, to jego
rezydencja, największy budynek
drewniany Skandynawii. Można
kliknąć w „google-maps” lub
Wikipedię by udawać eksperta. Może
z jedynym wyjątkiem. Mianowicie
spacerując
po
przykatedralnym
cmentarzu, napotykamy mogiłę, gdzie
wyryte jest nazwisko Meinhardt. To
rzadkie w Polsce nazwisko nosi nasz
kolega, który właśnie w Trondheim
W starym stylu
rozpoczynał jeden z poprzednich
etapów naszego rejsu. Czyżby Wiking powrócił w rodzinne strony?
Samo miasto zaskakuje niską drewnianą zabudową. Przecież to
trzecie co do wielkości miasto Norwegii. Przez lekko przysłonięte okna
można zajrzeć do wnętrz ze stylowymi kandelabrami, kominkami
i tysiącem bibelotów, których wartość estetyczna ociera się o kicz.
Z racji poszukiwania szkutnika zapuszczamy się w strefę portową. Stare
barki cumujące przy Vestre Kanalkai przywodzą na myśl „Piaskarzy”
Gierymskiego. Ma się wrażenie obcowania z przeszłością znaną ze starych
pocztówek.
87
Każdy muzyk powinien obowiązkowo odwiedzić muzeum Ringve,
przejść po jego salach w towarzystwie przewodniczek odzianych w długie
stylowe suknie. Dziewczyny zasiądą do klawikordu, szpinetu, klawesynu,
wezmą do ręki violę d'amore, by zademonstrować dźwięk kolejnego
instrumentu. Instrumenty brzmią wyjątkowo w pięknych stylowych
wnętrzach. Zobaczymy tam również pamiątki po naszym Chopinie,
George Sand, jak również poczciwe drumle zawieszone, nie wiedzieć
czemu, na tle zdjęcia polskiego chłopa. Obok części pałacowej,
w rozległej szopie zaadoptowanej na cele muzealne, utworzono
ekspozycję poświęconą muzyce „metal”. W innym zakątku zaskakuje
współczesny „normalny” fortepian, który samodzielnie „gra”, korzystając
z elektronicznego podkładu przesyłanego drogą radiową. Tysiące
różnorakich instrumentów ustawiono w podświetlanych gablotach. Można
poczuć się zagubionym w tym lesie szklanych pojemników. Pytam
o najcenniejszy instrument kolekcji.
- Właśnie stoi pan przy nim - odpowiada przewodnik - to skrzypce
Amatiego.
Po zwiedzeniu muzeum można przysiąść w małej kafejce. Pod ścianą
ustawiono tam pianino, którego obudowę wykonano ze zwykłych
sosnowych desek z sękami. Mimo to instrument brzmi świetnie.
Do centrum wracamy miejskim autobusem. Na kolejnym przystanku
wsypuje się do środka czereda licealnej młodzieży. Gdzież jesteśmy,
czy to aby nie New Delhi? Ci chłopcy na pewno nie przypominają
rudobrodych wikingów. Norwegia zaskakuje mnie po raz kolejny.
Ostatnia mila
Mam wrażenie, że załoga czuje pewien niedosyt. Brak nam mil,
szczególnie tych pod żaglami. Obok „Jagielloni” pojawił się jakiś polski
jacht. Dopiero co zacumowali, a już ruszają w dalszą drogę. Napuszone
towarzystwo ustala w kręgu jaśnie panów oficerów szczegóły kolejnego
etapu. Podchodzę do nich i zagaduję o ilość przebytych mil, warunki
finansowe, ogólne wrażenia.
- Czy macie na pokładzie kompletny kod flag? - pytam na koniec - Tutaj
często potrzebny jest zestaw „M-O-C”.
-....? - Panowie oficerowie patrzą z zażenowaniem po sobie.
- A co to znaczy? - któryś z nich zagaduje niepewnie.
88
- To jedno z zestawu haseł medycznych, mówiące o tym, że „chory
choruje na chorobę morską” - wyjaśniam.
- U nas nikt nie będzie chorował - zapewniają z poważnymi minami.
- A zestaw M-L-K was nie dotyczy? To :”chory wypił dużo alkoholu”uzupełniam ich wiedzę.
Można się spierać, czy za cenę kilkuset dodatkowych złotych, rutynowy
komercyjny rejs dałby nam więcej satysfakcji. Nie sądzę. Mimo
„metalowego ducha” na pokładzie naszej „Jagielloni”, przeżyliśmy coś
niepowtarzalnego, czego jednak w przyszłości nie będę starał się powielać.
Wystarczy raz!
Przygotowanie ostatniego śniadania należy również do naszej
wachty. Agnieszka pomaga, robiąc równocześnie poranną toaletę. Na stole
lądują wygrzebane z zakamarków kulinarne ciekawostki, zapomniane
serki, konserwy z poprzednich etapów oraz... włosy z grzebienia naszej
panienki.
- Może wyszłabyś na pokład z czesaniem? - pada sugestia w jej kierunku. A co się stało, to tylko włosy - odpowiada.
Ktoś głodny dorwał się już do tubki pasty łososiowej. Ląduje tego
smakołyku na jego kromce chyba centymetrowa warstwa.
- Łeee! Jakie to wstrętne - odsuwa z niechęcią napoczętą kromkę.
- Szkoda, że nie zostawiłeś więcej dla innych, to i tobie bardziej by
smakowało - komentuję sytuację w myślach.
Do
ręki
wpada
mi
widelec
z powykrzywianymi na wszystkie
strony zębami. Podobno to harpun na
ryby, dzieło któregoś z naszych.
Diabli wiedzą co z tym zrobić,
podobnie jak z kontenerami pustych
butelek po piwie. Przypominają mi się
przechwałki kolegów z bardzo
wczesnej młodości: „fajnie było,
spiłem się tak, że nic nie pamiętam”.
„Wielkie żarcie” to nie jest
Na szczęście u nas takich sytuacji nie
było, jednak kryteria klasyfikujące imprezy, są chyba podobne. Nie dziwię
się pani Kaptan, że brak jej nastroju by wypłynąć jeszcze raz w morze.
Mnie też wystarczy, może prędzej popłynąłbym z inną załogą.
Na pokładzie leży wyciągnięty z achterpiku nasz dmuchany ponton.
Inspiruje to część załogi do zorganizowania ostatniej wyprawy tego rejsu.
89
Ładują dziesiątki kilogramów podgumowanego brezentu w pokrowiec,
by przenieść je w głąb miasta, gdzie wypatrzyli przystań w kanale.
- Trzeba było poczekać na przypływ, to uniknęlibyście tachania. Dwa razy
na dobę woda odwraca swój bieg. To, co wczoraj przy cumowaniu
sprawiło nam trochę kłopotów, teraz pomogło by wam w transporcie do
miasta - zauważam.
- Moglibyśmy płynąć dwa razy z prądem w przeciwnych kierunkach podchwytuje Błażej.
- Że co? - dopytuje się któryś.
Epilog
Tradycji musi stać się zadość
Fot. B.N.
Olewam kambuz. Nie poczuwam
się do serwowania obiadu dla
podwojonej załogi. Nie dość, że nasza
wachta
została
zredukowana
o jednego załoganta, to jeszcze
pojawiła się ekipa z następnego etapu.
Zostaliśmy
wyokrętowani
o dwunastej, a jest już czwarta, więc
najwyżej mogę pomagać innym, ale
na równych prawach - buntuję się.
- A więc
teoretycznie
jako
wyokrętowany nie masz prawa
do obiadu - odpowiada mi Aśka.
- Trudno, idę na dworzec kupić sobie
bilet, bo podobno wcześnie tu
wszystko
zamykają.
kończę
rozmowę.
Trochę nie mieści mi się w głowie, że podczas weekendu w tym
dużym mieście świat zamiera już o czwartej i kasy są pozamykane
na cztery spusty. Podmiejskie pociągi nie kursują przez cały dzień.
W praktyce okazuje się, że jest jeszcze gorzej. Okienka kasowe zostały
zamknięte kwadrans przed czasem. Piękny dworzec, nowocześnie
wyposażony, a takie zwyczaje! Automat do sprzedaży biletów ma na
szczęście obcojęzyczne menu. Z ufnością wrzucam więc ostatnie monety
do elektronicznego urządzenia, które niestety okazuje się zawodne.
90
Na monitorze pojawia się kółeczko świadczące o przetwarzaniu danych.
Po kilku minutach jego obserwacji próbuję znaleźć pomoc u pracownika
obsługującego pobliski butik. Potem przychodzi kolej na kogoś, kto
wygląda na zawiadowcę stacji, jednak bezskutecznie. Sugerują mi
interwencję u producenta, którego numer telefonu wypisany jest gdzieś na
szyldzie urządzenia. Można kupić nastepny, dość drogi bilet w sąsiednim
automacie. Nie ma głupich! Chcą, abym po norwesku dowodził przez
telefon swoich praw. Jestem wściekły. To już drugi automat, który mnie
dziś oszukał. Rano, mimo wrzucenia odpowiedniej monety przy wejściu
do umywalni w porcie, drzwi pozostały zamknięte, a teraz jeszcze to.
Uparte poklepywanie obudowy skutkuje. Zawiadowca obiecuje
poświadczyć konduktorowi, że opłata została dokonana.
Można spokojnie wrócić do miasta, bo do odjazdu pozostało jeszcze
nieco czasu. Restauracja połączona ze sklepem rybnym zaprasza. Wygląda
na to, że zamawia się tu upatrzoną w baseniku rybę. Warunkiem jest
kupienie jej w całości. Właśnie krzykliwa gromadka młodzieży odławia
wielkiego dorsza. Dla pojedynczego klienta wystarcza smażona makrela,
do tego frytki i jakaś sałatka. Szkoda że naszego ostatniego jachtowego
posiłku nie zorganizowaliśmy właśnie tu.
Zawiadowca przejął się moją sprawą, zaprowadził kierownika
pociągu do automatu, wciąż jeszcze mielącego moje monety. Facet
pokiwał ze zrozumieniem głową, ja mu odmachałem, aby było wiadomo
o kogo chodzi. Będzie ok.
Do lotniska mamy jakieś trzydzieści kilometrów wzdłuż fiordu,
którego nie udało nam się zwiedzić. Żal, bo widoki są bajkowe.
Nie wykluczone, że z pokładu wszystko wyglądałoby inaczej, może
ciekawiej, a może nie? Złocisty zachód słońca oświetla zatoczki tak,
że nawet odsłonięte odpływem błota, nadają pejzażowi dodatkowego
uroku.
Z zamyślenia wyrywa mnie znajomy konduktor. Wcale nie chce
mnie on teraz rozpoznać. Przywołany do pomocy Błażej tłumaczy po
angielsku sytuację na stacji. Facet w mundurze nie jest jednak do końca
przekonany. Upiera się, że człowiekiem z kłopotami miał być Francuz,
w środkowej strefie pociągu, a ja jestem z Polakami na końcu składu.
- Bien sur, c'est moi, mais je suis un Polonais. - powracam do języka,
którym posługiwałem się na stacji.
- Okej - odpowiada internacjonalnym zwrotem.
91
Mogę znów spokojnie kontemplować widoki za oknem. Kres podróży jest
już blisko. Jeszcze tylko jedna stacja, której nazwa brzmi tak jakoś
swojsko, jak znad naszego morza.
Marta podekscytowana przysiada się do mnie.
- Wiesz, byliśmy w piekle. Bo wiesz, Hell pisane przez dwa „l”, to po
angielsku znaczy PIEKŁO - obwieszcza.
Hmm... Tego się nie spodziewałem. Nie po to jechałem do Norwegii na
rejs. Po za tym, PIEKIELNIE nie lubię muzyki „metal”. To dla mnie tylko
mieszanina teatru i ideologii. Zdecydowanie bardziej wolę Bossa-novę.
KONIEC
Czy pozostał na niebie nasz ślad?
92
Spis treści
Pokusa...................................................................................................................................................3
Pierwszy sztorm....................................................................................................................................5
Sztokholm.............................................................................................................................................7
Niespodziewane spotkanie.................................................................................................................10
Ku jasnościom nocy...........................................................................................................................13
Biwakowy etap...................................................................................................................................15
Pierwsze chwile..................................................................................................................................17
Pod lupą..............................................................................................................................................19
Pierwsze mile......................................................................................................................................22
Na wyspę Bolga..................................................................................................................................24
Wyżej niż orły....................................................................................................................................27
Dyfrakcja............................................................................................................................................31
Pokładowy światek.............................................................................................................................33
Na powitanie lodowca........................................................................................................................36
Do jęzora............................................................................................................................................38
Ku śmiesznym ptakom.......................................................................................................................42
Mały hals w górę................................................................................................................................46
Świat kambuźników...........................................................................................................................48
Wpływ księżyca..................................................................................................................................51
Per aspera ad astra..............................................................................................................................54
Rowerem przez świat.........................................................................................................................57
Zapomniany skrawek lądu..................................................................................................................62
Asymetria doświadczeń......................................................................................................................65
Przez ucho igielne ..............................................................................................................................70
Do Rorvik...........................................................................................................................................74
W drodze............................................................................................................................................77
Zapach soli..........................................................................................................................................79
Ostatni fiord........................................................................................................................................82
Ostatni port.........................................................................................................................................86
Ostatnia mila.......................................................................................................................................88
Epilog.................................................................................................................................................90
93

Podobne dokumenty