wspomnienia z rejsu
Transkrypt
wspomnienia z rejsu
Rejs pod „burą suką” . . 1 Projekt graficzny strony tytułowej i zdjęcia: Lesław Taczuk Wykorzystano zdjęcia: Błażej Nadobny Fot. B.N. Marta Czubajewska Fot M.C. Korekta: Ewa Walawska Agnieszka Leśniewska © Copyright by Lesław Taczuk Kraków 2008 2 Zmysły są ułomne, ale świat jest trochę taki jakim go widzimy. Pokusa „Chłopaki, może popłynęlibyśmy tak z Wojtkiem do Norwegii?”. Treść otrzymanego z Senegalu maila jest intrygująca. Już od dawna staramy się zorganizować jakieś atrakcyjne wakacje w starym żeglarskim gronie sprzed ćwierćwiecza, ale zawsze brane były pod uwagę Mazury. Mieliśmy na dniach podjąć nawet pewne działania, poszperać po internecie w poszukiwaniu taniego czarteru na lipiec. Miał to być rejs emerytów i rencistów po spokojnych wodach. Natomiast nasza przyjaciółka, która wyemigrowała przed laty do Afryki rzuca hasło, całkowicie odbiegające od pierwotnych planów. Chce nagle na morze i na dodatek tak daleko. Nie wiem czy Wiga, dopytująca się poprzednio o możliwość noclegów w mazurskich hotelach, nie posądzi nas teraz o żarty. Proponowany rejs, to podobno jakaś poważna wyprawa za Koło Podbiegunowe. Czemu jednak nie pomarzyć? Można trochę poudawać i działać tak, jakby propozycja Basi była realna. Trzeba sprawę lepiej rozeznać. Internet prawdę ci powie: co, gdzie, kiedy i jak. Bardzo szybko można znaleźć garść informacji o wyprawie organizowanej przez Krakowski Yacht Club na „Jagielloni”. To jednak zbyt mało, aby rzetelnie ocenić atrakcyjność rejsu, rozważyć wszystkie za i przeciw. Należy dotrzeć bezpośrednio do uczestników, a najlepiej do Wojtka, który miałby nam kapitanować. No tak, w książce telefonicznej są chyba ze dwie bite strony ludzi z jego nazwiskiem. Łatwiej zasięgnąć języka u Aśki, która prowadzi inny etap tejże wyprawy. Będę udawał, że interesuje mnie jej rejs. W ten sposób dowiem się również wszystkich szczegółów i to z pierwszej ręki. No i stało się, Aśka potrafi omotać. - Musisz ze mną płynąć, potrzebuję „Pierwszego”. Mój etap jest bardzo atrakcyjny - zachęca przez telefon. - Jeżeli chcesz zobaczyć dzień polarny, to tylko ze mną.- dorzuca. Hmm..., to brzmi zachęcająco! Już w zeszłym roku kusiła mnie propozycją pokręcenia się wspólnie po Morzu Egejskim. Jednak wtedy sytuacja domowa pokrzyżowała mi plany. Tym razem nie ma przeciwwskazań. Mnie też od życia coś się należy. Decyzję podejmuję łatwo, gdyż moi „weterani”, mimo początkowo okazywanego zapału, ostatecznie 3 potraktowali hasło wyjazdu jedynie jako wdzięczy temat do konwersacji. Z nimi zdążę popływać po Mazurach zapewne w przyszłym roku. *** Przeczytać kilka słów o regionie, przejrzeć „C-mapy”, zapoznać się z programem nawigacyjnym zainstalowanym na jachcie, to zadania zlecone Pierwszemu oficerowi prze Aśkę. Wstępne informacje wcale nie są zachęcające. Książki z mojej żeglarskiej biblioteczki wspominają o poważnych przygotowaniach, jakie towarzyszyły wyprawom w tamte rejony świata przed ćwierćwieczem. Ostra selekcja wyłaniała wtedy ekipy złożone z samych sterników morskich, ludzi sprawdzonych w trudnych rejsach krajowych. Nie dziwota, bo sztormy, mgły, pływy, temperatury. My będziemy mieć natomiast na pokładzie podobno samych debiutantów. Na szczęście „zahaczymy” tylko o Koło Podbiegunowe i to w dość sprzyjającym okresie. Załoga będzie więc zdobywać doświadczenie sukcesywnie, Trzeba być dobrej myśli, to i morskie żywioły nas oszczędzą. Ostatnie spotkanie załogi przed rejsem jest krótkie i treściwe, gdyż większość spraw już załatwiono. Pozostało dokupić dwie żubrówki, jedzenia na cztery dni, nabić dwie butle gazowe, zorganizować namiot i można ruszać. W ramach oszczędności na miejsce dojedziemy wypożyczonym mikrobusem, traktując przejazd jako sposobność do zwiedzania Szwecji. Pierwsze spotkanie z morzem przypada w Gdańsku, skąd wypływa nasz prom do Sztokholmu. Miasto wprowadza nas dość niespodziewanie w żeglarski nastrój, bo zostajemy zaskoczeni potężną nawałnicą. Jednak jak przystało na „prawdziwych marynarzy”, zaabsorbowani szukaniem sklepu wędkarskiego, nie zważamy na nią. Podobno lepiej mieć wędki, niż nawet pokaźny zapas konserw rybnych. Dobrze jest posiadać odpowiedni sprzęt, nie mówiąc o umiejętnościach. Sprzedawca traktuje nas niestety bez entuzjazmu. Niby doradza, ale bez przekonania. Można nabrać nawet podejrzeń, że nie wie jak łowi się dorsze. Kupujemy jedynie jakieś błystki typu „minimum” licząc, że na miejscu w Norwegii okażą nam większą przychylność. Ulewa nie zapowiada ładnej pogody na najbliższe dni. Aktualny układ baryczny, siąpiący deszcz nad głowami, mogą popsuć nam szyki podczas rozbijania pierwszego biwaku po drugiej stronie Bałtyku. Z perspektywy rejsu pod żaglami nie musimy się tym jednak zbytnio przejmować. Tam dokąd zmierzamy, niże znad Atlantyku docierają zazwyczaj dość rzadko. 4 Pierwszy sztorm Promy tak wielkie jak nasz, sztormów się nie obawiają. Dlatego też patrzymy na tworzące się za burtami grzywacze niczym widzowie oglądający film morski w telewizji. Można powiedzieć nawet, że zła pogoda dopadła nas bardziej z ekranu pokładowego telewizora. W dzienniku podano bowiem, że nadciąga sztorm o sile 10 B. i wstrzymano wypłynięcie następnych promów. Mamy więc powody do zadowolenia. Jednak z niepokojem wsłuchujemy się Pierwsze mile na Bałtyku w kolejne komunikaty. To nie przelewki. Jakieś jachty na Zatoce Gdańskiej i Zalewie Szczecińskim wzywają pomocy. Z biegiem czasu można stwierdzić, że faktycznie mocno się rozdmuchało. Mimo że nasze pancerne pływające pudło daje sobie z tym radę, w głębi każdego z nas rodzi się pewna nuta niepokoju. Przecież za tydzień sami będziemy pływać w takiej łupinie, jak ci na zatokach. Oby Neptun i Eol oszczędzali nas, gdy będziemy już pod żaglami. Pasażerów można by podzielić na kilka kategorii. Łatwo odróżnić turystów, od tych z migracji zarobkowej, lub bardziej zasiedziałych, wracających z rodzinnych odwiedzin w Polsce. Odkrywam z niesmakiem, że i prom narzuca pewien nieformalny podział socjalny. Jest osobny sektor restauracyjny dla kierowców ciężarówek, osobny dla pasażerów z kabin sypialnych, osobny dla „turystów”. Wszystko to obsługuje jednak jeden bar z okienkami na trzy strony, gdzie obowiązują takie same ceny. Po co więc podziały? Pasażerowie usadawiają się w odpowiednim sektorze w zależności od mniemania o sobie. Popijają jednak tę samą kawę. Nasza grupka nie pcha się do żadnej ze stref. Oswajamy się z wiatrem na górnym, odkrytym pokładzie. Natomiast ekipa tynkarzy i posadzkarzy przeżywa pod pokładem, przy piwie, swój pierwszy wyjazd do pracy za granicą. Są dość głośni i treść ich rozmów sama wlewa się nam do uszu. - No powiedz jak tam będzie, zarobimy co? - dopytuje się starszy, sterany alkoholem góral. 5 -Ano, ano - niechętnie odpowiada kolega. -Ale powiedz, umiesz ty kłaść te płytki? - nalega pierwszy z nich i widać, że zależy mu na podtrzymaniu konwersacji. W tym przypadku odpowiedzią jest jednak milczenie. Trudno wyczuć czy nagła senność kompana spowodowana jest kłopotliwym pytaniem, czy też nadmiarem wypitego piwa. Układamy się powoli do snu, początkowo w wygodnych fotelach lotniczych, a potem wzorem innych pasażerów wprost na podłodze. Co mi tam sztormy, przecież jestem zaszyty w śpiworze kilkadziesiąt metrów nad powierzchnią wody. Mimo sztormu nie jest źle. Tylko jedna, jedyna potężna fala przeturlała pasażerów z boku na bok podczas tej nocy. Zostaję obudzony natomiast dość brutalnym tąpnięciem nierozpoznanej natury. Kuksaniec jest tak niespodziewany, że początkowo ignoruję zdarzenie. Wszystko zwalić można na niekontrolowane ruchy swoich, a może czyichś nóg. Po kilku godzinach podróży wszystko jest przecież możliwe. Kiedy jednak dziwne „tąpnięcie” dosięga mnie po raz kolejny, zaczynam zastanawiać się jak głośne musiało być moje chrapanie. Psioczę w myśli na mało wybredny sposób, jaki wybrano na jego przerwanie. Za następnym razem stwierdzam jednak, że miarka bezczelności się przebrała i daję rewanż podobnym kopniakiem oraz komentarzem skierowanym w stronę „aktywnego” kafelkarza. Od tego momentu jest spokój. Rano na wszelki wypadek udaję jednak, że wszystko to było przez sen i jako somnambulik niczego nie pamiętam. - Widziałeś co wyprawiali ci górale wieczorem i w nocy? - zagaduje Piotrek. - No tak, rzeczywiście pili bez umiaru - odpowiadam. - Nie to, widziałeś jak „ładowali” się na pokładzie? - kontynuuje - Ten elegancik w sportowych butach wyciągał po kolei kolesiów aby im złoić skórę. Popatrz jacy są teraz pokorni. Z niepokojem rozpoznaję we wskazanym herszcie gościa, któremu ostatniej nocy przywaliłem w odwecie „z trepa”. Moja nadmierna pewność siebie okazała się dość ryzykowna. Chyba chciałbym już być daleko od niego i nie spotkać żadnego kafelkarza na stałym lądzie. 6 Sztokholm Niepokojąco długo trwamy w rzędzie pojazdów przygotowujących się do wyjazdu. Z powodu sztormu prom przybił do brzegu z dwugodzinnym opóźnieniem. Niepewnie spoglądam więc na ekipę rześkich górali parkujących gdzieś ze dwa samochody przed nami. Czy aby herszt nie zechce budować swojego autorytetu również tu? Na szczęście siedzą zamknięci na cztery spusty w swoim mikrobusie. Widać, że ekipa jest bardzo karna. Można więc spokojnie przeanalizować mapę, aby start w „nieznane” odbywał się rozpoznaną drogą. Dywagacje na temat trasy przerywa nam starszy pan zagadując po angielsku czy aby nie mamy ochoty nająć się do zbierania borówek. A to ci historia, tak łatwo znaleźć tu pracę! Nie, tym razem nas to nie interesuje. Natomiast chętnie korzystamy z podpowiedzi jakiegoś rodaka, który sugeruje jak najlepiej dotrzeć na lotnisko. Mamy tam odebrać Agnieszkę, naszego ostatniego załoganta. Polak oferuje się pilotować nas przez miasto. Jedzie powoli i rygorystycznie przestrzega ograniczeń szybkości. Siedząc za kierownicą błogosławię go za to. Sztokholm to trudne miasto, a mandaty są tu podobno bardzo wysokie, natomiast fotoradary liczne. Dzięki za pilotaż, to było naprawdę przydatne. „Już wylądowałam, czekam na was przy kamieniu”. To dość lakoniczna informacja. Oczyma wyobraźni widzę więc Agnieszkę przy wielgachnym głazie na rozstaju jakichś dróg prowadzących z jednego terminalu na drugi. Przecież o małym kamyczku by nie wspominała. Na pewno będzie to coś, czego nie przegapimy. Na szczęście w kolejnym mailu uściśla miejsce i odnajdujemy ją w okolicy malutkiej i wątpliwej artystycznie ozdoby holu. Załoga w komplecie, można rozpocząć naszą lądową przygodę. Przed nami kilka dni, spędzanych pod płótnami namiotów. Powinniśmy znaleźć miejsce na najbliższy nocleg. z którego łatwo powrócimy nazajutrz do miasta. Propozycji jest wiele, nawet na trawniku, bezpośrednio między domami. Ostatecznie poza strefą lotniska natrafiamy na dziki ogród, niedaleko opustoszałego letniskowego domku. Gdyby nie huk startujących i lądujących co chwilę samolotów, określiłbym to miejsce jako pełne uroku. Chatę musiał budować tu wyjątkowy fascynat lotnictwa. Mimochodem poznaliśmy sylwetki wielu latających maszyn. 7 Co może być w Sztokholmie głównym punktem programu dla żeglarza? Oczywiście to, o czym czytało się w prasie fachowej przed laty, gdy tylko galeon „Waza” został podniesiony z dna. To niesamowita gratka dla każdego zafascynowanego morzem. Dojazd do muzeum wcale nie jest prosty, szczególnie gdy nie dysponuje się planem miasta. Jazda „na czuja” wyprowadza nas więc na dość odległe peryferie. Jednak poinstruowani przez sympatyczną Muzeum „Wazy” w Sztokholmie Szwedkę, opuszczamy labirynt dróżek i ostatecznie trafiamy pod sam budynek muzeum. Trudno go z resztą przeoczyć z uwagi na niesamowity kształt. Kadłub wraka obudowano wielką halą, nad którą sterczą symbolicznie maszty. Mimo dość wysokiej ceny biletów, nie wahamy się przed wejściem. Naprawdę warto. Stoimy z rozdziawionymi gębami wpatrując się w „namacalną prawdę historyczną”. To nie jest jakaś makieta, ani kadr z filmu, lecz prawdziwe deski pokładów, prawdziwe elementy wyposażenia. Giniemy w tłumie turystów, zwiedzających we własnym rytmie tę niesamowitą ekspozycję. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Zaskakuje mnogość akcentów polskich. Okazuje się, że „Wazę” budowano głównie z myślą o wojnie z Polską. Wodowano go jeden rok po klęsce Szwedów pod Oliwą. Właśnie tej bitwie poświęcona jest ogromna makieta, przedstawiająca losy zmagań. Sama konstrukcja kadłuba zawiera kilka frapujących „polskich” elementów. Kosz dziobowy wsparty jest na dwóch potężnych rzeźbionych belkach. Są to postacie polskiego szlachcica i jego żony, w pozach świadczących o całkowitej uległości. Aby nie było wątpliwości, obok na ścianie wisi portret wąsiastego szlachcica, opatrzony odpowiednim komentarzem. Oglądając wrak mam więc podwójną satysfakcję: dobrze, że ubył naszym wrogom tak potężny okręt, po drugie dzięki katastrofie dotrwał on do naszych czasów w tak dobrym stanie. Wiele tu autentycznych drobiazgów z wyposażenia załogi. Wrażenie robią również odtworzone z wosku głowy, nielicznych zresztą ludzi, którzy stracili życie podczas katastrofy. Warto przypomnieć przyczynę, dla której nowiutki statek zatonął podczas pierwszego zetknięcia z lekką bryzą. Dokumenty historyczne mówią oczywiście o pijaństwie załogi, malwersacji wykonawców. 8 Jednak dla specjalistów oczywistym jest fakt utraty stateczności, spowodowanej decyzją króla Szwecji. Ponieważ uznał on, że ilość armat na projektowanych pokładach jest niewystarczająca, zażądał dobudowania dodatkowego poziomu i uzupełnienia uzbrojenia. Podniesiony w ten sposób środek ciężkości zmniejszył wyraźnie stabilność konstrukcji. Nikt jednak nie śmiał przeciwstawić się decyzji władcy. Nie ma się z czego naigrawać. Jak traktować bowiem postępowanie beztroskich załóg w kolejnych rejsach słynnego jachtu „Zew Morza”, kiedy to ujmowano kostek balastowych, aby zwiększyć ładowność zęz, potrzebną na prowiant na dalekie wyprawy? Po rejsach kostki zazwyczaj nie powracały już w komplecie do kadłuba. W ten sposób środek ciężkości, wędrował niepostrzeżenie ku górze. Ostatecznie jacht ten zatonął, wywrócony wielką falą w okolicach Korsyki na Morzu Śródziemnym. Nawiasem mówiąc, był to pierwszy polski jacht, który przekroczył Koło Podbiegunowe. Nasza „Jagiellonia” do której zmierzamy, pływa teraz również za Kołem Podbiegunowym. Jak wygląda jej zabalastowanie? Przecież kiepska szczelność kadłuba dokłada jej sporo wody. To mało korzystny balast ruchomy, który będziemy musieli często wypompowywać, by uniknąć niespodzianek. Po kilku godzinach zwiedzania muzeum wychodzimy na miasto. Trafiamy pod mury pałacu królewskiego, gdzie piękna jasnowłosa Szwedka, licząca nie więcej jak szesnaście lat, pełni poważną wartę. Jest mocno zaniepokojona z powodu turystów, pragnących fotografować się przy niej. Kręci się niespokojnie, spoglądając wymownie na krąg wokół Jakie są te Szwedki? swej wartowni. Jak widać splendor służby pałacowej przyprawiony jest również przykrymi obowiązkami. Jest tu wiele zakątków godnych zwiedzania. Zachęca do tego zarówno dziedziniec, jak i piękny hol prowadzący do galerii obrazów. Ostatecznie każdy z nas wybiera jednak własną ścieżkę poznawania miasta. Piotrek z Martą utknęli w jakiejś księgarni i galerii sztuki współczesnej. Innych przyciągają dźwięki organów, zapraszając na mini koncert w przypadkowym kościele. W oknach świątyni podziwiać można 9 przepiękne witraże. Na „starówce” kuszą liczne antykwariaty, w tym również typowo żeglarskie, które mogłyby całkiem śmiało pretendować do miana „muzeów”. Sztokholm podzielony jest licznymi kanałami. Posiada wiele zabudowanych wysp, nie zawsze zaopatrzonych w wystarczającą jak dla turystów ilość mostów. Stąd też załoga naszego samochodu zbiera się dość powoli. Co poniektórzy musieli biegiem nadrabiać swoją ufność w istnienie domniemanych połączeń między wyspami. Musimy się śpieszyć, by znaleźć jakiś przyzwoity nocleg. Dobrze byłoby również wykąpać się po tak intensywnym dniu. Niespodziewane spotkanie Nie jesteśmy pewni obiegowej opinii o możliwościach biwakowania na terenie Szwecji. Niektóre przewodniki mówią, że wystarczy być kulturalnym i trzymać się w odległości większej niż sto metrów od mieszkańców, aby wszystko było zgodnie z prawem. Jednak gdziekolwiek wjeżdżamy samochodem, wcześniej czy później natrafiamy na jakieś furtki, bramy czy też zapory. Dlatego też po znalezieniu w miarę dogodnego miejsca, wolimy spytać o pozwolenie. - Oczywiście, w tamtym lasku jest miejsce. Nie przejmujcie się „elektrycznym pastuchem”, zaraz tam przyjdę i wam pomogę. - zapewnia jasnowłosy Szwed. Przychylność gospodarza zaskakuje. Odsuwa on druty, przynosi jakieś grabie, podpowiada co robić. Po chwili mamy już obozowisko gotowe. Do szczęścia brakuje nam jedynie odświeżającej kąpieli. W tej sprawie również napotykamy niezwykłą przychylność. Nie bacząc na klapki opinające stopy, pan prowadzi nas do uroczego kąpieliska, do którego broni dostępu błotnista droga, rozdeptana przez bydło. Można było poczuć się przy nim jak traper prowadzony przez lokalnego myśliwego wśród afrykańskich grzęzawisk. Bez jego pomocy zrezygnowalibyśmy z przeprawy już po pierwszych piętnastu minutach. Warto było jednak skakać z kępy na kolejne grudy nieco twardszego błota, bo na końcu tejże drogi, w świetle wiszącego nisko nad horyzontem słońca, jeziorko jawiło się bajkowo. - „Taka kąpiel to jak stan prenatalny w łonie matki” - filozofuje Piotrek. Faktycznie, było coś pierwotnie czystego w otaczającej nas scenerii. 10 Nawet dzikie ptactwo, towarzyszące nam podczas kąpieli, nie okazywało cienia strachu. Obserwował nas ten kormoran ze swojego kamienia, jakby odwiedzili go koledzy. Rankiem buszował tam potężny myszołów, lub może orzeł. Zataczało to ogromne ptaszysko wielkie koła nad taflą dziewiczego jeziora i widać, że czuło się całkowicie bezpieczne. Nasi gospodarze to fascynujący ludzie. Pani, nieobecna poprzedniego dnia z powodu pracy, przywitała nas teraz polskim „dzień dobry”. Okazuje się być Polką, jednak z bardzo powikłanym rodowodem. Urodziła się w Anglii, nieco czasu spędziła w Orzeźwiająca kąpiel Fot. B.N Indiach, ostatecznie osiedliła się tu wraz z mężem przed laty. Pani Żylińska twierdzi, że jej rodzina ma powiązania z rodziną Mickiewiczów. Mówi po polsku z pięknym wileńskim akcentem. Zdążyli wychować pięciu synów. Niestety żaden z nich nie mówi językiem matki. Mozolnie splecione dredy na głowie zastanego w domu potomka świadczą, że należy on do innego już kulturowo pokolenia. Pani wspomina o trudnych losach polaków w Szwecji. Pokazuje książkę jakiegoś podobno zdolnego literata, pod znamiennym tytułem „Ratujcie mnie, nazywam się Kuklewicz”. Faktycznie, tego nazwiska nie jest w stanie wymówić jej najmłodszy syn. Książka z białym orłem na okładce, podniesiona nad stołem zastawionym upieczonym przez gospodynię chlebem, gdzie obok sera, musiała być również i sól, zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Dowiadujemy się o niesamowitej intuicji pani domu. Nie dalej jak kilka dni wcześniej oporządziła miejsce, które tak się nam spodobało. - Dwa lata temu biwakowali tu Polacy, w zeszłym roku było pusto. Pomyślałam, że może w tym roku ktoś przyjedzie. - Tłumaczy się trochę zażenowana. Z prowadzonych rozmów domyślamy się, że wraz z mężem należeli w swej młodości do świata bohemy, a może hippisów. Są świetnie rozeznani w nazwach zespołów muzycznych, ich repertuarach. Można być zaskoczonym, jak szybko pani domu znalazła wspólny język z naszym, przecież o wiele młodszym Piotrkiem. Czyżby była tak na bieżąco z tym, czego słuchają jej dzieci? A może to Piotrek zna muzykę lat osiemdziesiątych? Trudno mi to ocenić, bo zarówno tamte, jak i obecne 11 lata umknęły mojej uwadze. Właśnie w najbliższą niedzielę w pobliskim mieście odbywać się będzie festiwal zespołów grających w stylu Rege. Nasi gospodarze wybiorą się tam wraz z synami. Pani nie kryje, że rodzina ma podobno wśród miejscowych mieszkańców opinię dziwaków. To z powodu pięknego warzywnego ogródka, gdzie znaleźć można pomidory, marchewkę, pietruszkę i seler. Hodują jakieś zwierzęta i myślą o szerszym rozreklamowaniu robionych w domu serów. Wielki serowy kołacz, który wylądował na środku stołu, zniknął w naszych żołądkach w zastraszającym tempie. Delektując się ich wyrobami, zagadujemy o specyfikę szwedzkiej kuchni. Gdzieś z pamięci wygrzebuję informację o śledziach przyprawianych miodem i wspominam o tym. - Nie, to nieprawda. - kategorycznie zaprzecza rozmówczyni - oni wcale nie jedzą śledzi z miodem, ale ich śledzie są takie jakieś... słodkie. kończy. Można w pełni zrozumieć gospodarzy, którzy wybrali to miejsce na swoje siedzisko. Tkwią tu okrągły rok, bo z pewnością trudno znaleźć gdziekolwiek indziej tak urokliwą okolicę. Obok, w odległości kilku kilometrów, współcześni magnaci pobudowali swe wielkie rezydencje, W polskim domu a daje to najlepsze referencje okolicy. Zresztą wystarczy wyjść przed namiot i zrobić kilka kroków. Las wygląda jak z landszaftu i tylko brak tu postaci małych niedźwiadków, aby poczuć się jak w bajce. Tak dorodnych brusznic prawdopodobnie nigdzie indziej nie uświadczysz. Tak więc, mimo odżegnywania się na pokładzie promu od możliwości zbierania leśnego runa, trudno tu nie ulec brusznicowemu obżarstwu. Oby słynne ze swej złośliwości Trolle, odstraszyły stąd wszystkie lisy, roznoszące po Europie wątrobową plagę. *** 12 Ku jasnościom nocy Żal odjeżdżać, jednak data rozpoczęcia rejsu ponagla. Powinniśmy zdążyć do Bodo na czas. Tam za trzy dni przejmiemy naszą „Jagiellonię”. Chcemy jednak zobaczyć po drodze jeszcze kilka zabytków, o których wspominają przewodniki. Mamy w planie miejscowości Uppsala ze słynną katedrą, gdzie pochowany jest ojciec Zygmunta III Wazy oraz córka Zygmunta Starego. To główny obiekt sakralny miasta, zaliczony mimo mocno okrojonego programu z powodu ulewnego deszczu. Niepokoi nas perspektywa pośpiesznego wyszukiwania miejsca na nocleg w strugach wody. Na dodatek musimy przemierzyć jeszcze kilkaset kilometrów nim rozbijemy obozowisko. Podróżowanie samochodem bez GPS-a wymaga wzmożonej uwagi. Dlatego też nikogo zbytnio nie dziwi, że pogubiliśmy się i po raz pierwszy nadkładamy nieco drogi. Dopiero krótko przed północą trafiamy w strefę sugerowaną przez naszego Szweda. Polecał obrzeża parku narodowego, gdzie miejsc do rozbicia namiotów jest pod dostatkiem. Biwak rozbijamy nad małą wartką rzeczką, niedaleko stanowisk wędkarzy. Tym razem nie pytamy nikogo o zgodę. To oni, „Gotyk” w Uppsala zobaczywszy nas, zwinęli swój sprzęt pozostawiając nam pierwszeństwo. Szwedzi wcale nie są tak wrogo nastawieni do obcych, jak popularnie się uważa. Dzięki ich uprzejmości możemy rozpalić dzisiaj ognisko pod porządnym stabilnym rusztem. Siedzimy opiekając kiełbaski, rozmawiamy, gadamy, gwarzymy, znów rozmawiamy, oczekując zmroku, który zazwyczaj wygania towarzystwo do namiotów. Mimo jednak uporczywego trwania przy ogniu nie doczekaliśmy się wyraźnego nadejścia ciemności. Przecież to tak blisko kręgu polarnego. Trzeba było wmówić sobie, że to już blady świt i na zdrowy rozsądek zadecydować o zakończeniu biesiady. *** 13 Z każdą godziną spędzoną w samochodzie oddalamy się od cywilizacji. Piękne pejzaże utkane z nizinnych lasów i rozległych jezior oraz fiordów, tylko z rzadka okraszane są teraz pojedynczymi budynkami. Każdy z nich mógłby służyć za lokum podczas urlopu, wymarzonego przez niejednego grzybiarza. Niewielkie osady stają się coraz mniejsze i trudno zorientować się, czy skupiska kilku domów, to pozamykane na cztery spusty dacze, czy też normalnie funkcjonujące wille. Mamy więc pewne wątpliwości podczas obierania dalszej drogi. Należy bowiem uwzględnić zarówno możliwość tankowania paliwa jaki i zaopatrzenia się w prowiant, gdyż wszystkim zaczyna powoli doskwierać głód. Niewielki przydrożny sklepik, wzbudza więc duże zainteresowanie. - Słuchajcie, to coś dla nas, świat cukierków uniprix i to wcale nie drogo. Wspaniały sklep! - podekscytowana Marta przybiega z wiadomością. Faktycznie, co najmniej kilkaset przegródek zachęca klientów do sięgnięcia po kolejną szufelkę, aby dorzucić nico nowych kolorów do trzymanej w ręce torebki. Paseczek, kamyczek, rurka, czarny, biały, łaciaty, tylko palce lizać. Aż trudno wyjść ze sklepu. Ściskamy w rękach swoje skarby i mimo że przydrożny bar obok zaprasza do swoich podwoi, nikt nie kwapi się tam zaglądać z naszymi łakociami. ...??? Łeee.... tego się nie spodziewałem. To prawda, że nieciekawie wyglądał ten kawałek żelka w kolorze myszy, ale żeby słony? Puder na wierzchu to przecież najprawdziwsza sól! No cóż, przy bardzo szerokim asortymencie, sprzedawca w ramach eksperymentu mógł zaproponować taką „niezwykłość”. A więc spróbuję „czarnego”. No, no, taki sobie anyżek, ale zaraz... z nim także jest coś nie tak! Ci Szwedzi chyba powariowali, śledzie jedzą jakieś „słodkie”, a do środka cukierków wsadzają kryształki czystej soli. Na dodatek wprowadzili całkowity zakaz sprzedaży alkoholu po godzinie 19-tej. Decydujemy więc jechać jak najszybciej do Norwegii, a przynajmniej za koło polarne. Tam powinno być może normalniej. To, co na mapie zaznaczone jest jako ostatnie przed granicą spore miasto, w praktyce okazuje się niewielką mieściną z jedną jedyną stacją benzynową, kilkoma sklepikami i małym supermarketem. Horrendalne ceny trunków wystawionych na półkach ostudzają natychmiast nasz zapał do uzupełniania zapasów na Norwegię. Jesteśmy zresztą pod presją zasłyszanych gdzieś opinii, że „przemyt” alkoholu przez granicę jest bardzo ryzykowny. Dlatego też rum pozostaje na półkach a jedyne co kupujemy, to zdrowy żytni chleb. 14 Biwakowy etap Drogi są tutaj znakomite. To zasługa świetnego kruszywa, którego Szwedzi mają pod dostatkiem. Poza tym sprawdzona technologia też ma swój udział. Są one w stanie przeciwstawić się skutecznie mroźnym zimom, które tak bardzo dają się we znak naszym rodzimym drogowcom. Nie ma tu śladu jakichkolwiek wykrotów, czy nawet łatania jezdni. Dlatego też noga sama ciśnie pedał gazu i łatwo zbagatelizować mokrą nawierzchnię na tej nieznanej nam przecież trasie. Moje ciche uwagi, że jedziemy na rejs, a nie spotkanie z ubezpieczycielem, nie znajdują zbytniego zrozumienia wśród młodych kierowców. Sto trzydzieści na liczniku, gdy w okolicy szwendają się łosie i renifery, to według mnie niepotrzebne ryzyko. - Jedźmy wolniej, bo chciałbym coś pstryknąć - sugeruję. Bezkrwawe łowy za pomocą obiektywu aparatu fotograficznego są jednak trudne, bo zwierzęta okazują się płochliwe. Dlatego ostatecznie nie możemy poszczycić się zbyt atrakcyjnymi fotkami. Na dodatek deszcz wcale nie uprzyjemnia brodzenia w gęstych trawach podczas prób pościgu za zdobyczą. Mamy jednak nadzieję, że jeszcze napotkamy kolejne stadko reniferów, bardziej przychylne fotoamatorom. „Zmrok”, jakież to mało precyzyjne pojęcie, szczególnie gdy trwa on tak długo jak tu. Dlatego też przestaliśmy sugerować się już jasnością nieba i „na rozum” decydujemy przerwać naszą podróż. Jest ku temu również dodatkowa okazja. Docieramy nad brzeg jeziora, przez środek którego przechodzi linia Gdzieś tu jest 66 °33' Fot. M.C Koła Podbiegunowego. To te sławetne 66 stopni i 33 minut, gdzie śledząc kartki z kalendarza, można oglądać słońce przez pełne 24 godziny. My, podróżując w sierpniu, możemy obserwować niestety tylko spotykanie się ostatniej poświaty zachodzącego słońca z nastającym świtem. Tak więc jest dużo czasu, aby spokojnie rozbić obozowisko, a nawet poświęcić nieco uwagi jeziorku. Mimo że woda ma temperaturę nie wyższą jak dziesięć stopni, ryzykujemy dokonać wieczorne ablucje. Grupka chętnych jest spora, 15 natomiast czas przebywania w wodzie – raczej symboliczny. Jednak liczy się sam fakt. Resztki powyrzucanych na brzeg korzeni i drzew pozwalają rozpalić ognisko. Można po kąpieli nieco się ogrzać. Gorzej z suszeniem, skuteczność tego zabiegu jest wręcz mizerna. Majtki bardziej się wędzą, niż oddają wilgoć, a przecież nazajutrz ruszamy w dalszą drogę. Mimo to jesteśmy zadowoleni. Może nawet jest zbyt fajnie, bo zasłyszane stwierdzenie: ”Słuchajcie, przedłużmy sobie nasz biwakowy etap”, gryzie się z moją osobistą chęcią stąpania już po pokładzie jachtu. Poranek wita nas deszczem i jedyne malutkie „okienko” wśród chmur pozwala zwinąć w miarę przewietrzone namioty. Droga pnie się nieustannie w górę, a okolica z kwadransa na kwadrans staje się coraz to bardziej odludna i surowa. Gdzieniegdzie pojawiają się nawet jęzory śniegu. Gdzieś tu w pobliżu powinna przebiegać granica. Robimy więc pośpieszny bilans zasobów alkoholowych. Okazuje się, że mamy nawet niewykorzystany limit, najprawdopodobniej spowodowany „niskimi temperaturami” podczas podróży. Granica chyba jakaś jest, bo świadczą o tym symboliczne wartownie z podniesionymi szlabanami po obydwu stronach przełęczy. Trudno jednak wypatrzyć tu pracowników służb granicznych. Skandynawowie korzystają jak widać z zagwarantowanego im przywileju nieograniczonego przemieszczania się po terytoriach sąsiadów. Natomiast takich nielicznych turystów jak my, najprawdopodobniej ignorują wierząc, że respektujemy ograniczenia celne. Teraz już tylko zjazd z górki. Ostrymi serpentynami tracimy dość szybko wysokość. Nie ma już wątpliwości, że oto zakończył się nasz lądowy etap podróży. Oby jak najszybciej znaleźć się na poziomie morza, gdzie od wczoraj oczekuje nas pani Kapitan na pokładzie „Jagiellonii”. *** 16 Pierwsze chwile Kogo by tu zapytać o miejsce cumowania jachtów. O! Od nabrzeża idzie jakiś żeglarze z worem na plecach. Ależ tak! To poprzedni kapitan „Jagielloni” wypatruje taksówki, która zawiozłaby go na lotnisko. Czego życzyć mu przed odlotem? Nam przyda się co najmniej „stopy Reklamę mamy dobrą Fot M. C wody pod kilem”. Mam nadzieje, że podczas naszego rejsu będzie jej zawsze zdecydowanie więcej. - Jak było? - stawiamy pytania tym, którzy jeszcze pozostali na łódce. - Jak będzie? - zastanawiamy się sami. W porównaniu do nas, poprzednia ekipa prezentuje się jak grupa szturmowa himalaistów, naprzeciw beskidzkich turystów. Nasi debiutują na morzu, oni to już z wyglądu twardzi żeglarze, których przemaglował wczorajszy sztorm. - Uważajcie przy stawianiu grota, bo kabestan się rozsypuje - padają istotne uwagi - Nam podczas manewrów rozleciał się w drobny mak. To prawdziwy cud, że udało się pozbierać wszystkie zapadki, zawleczki i pierścienie - dorzuca ktoś inny z boku. Może to przysporzyć poważnych problemów - niepokoję się. - A wyłącznik pompy zęzowej został zdublowany, więc nie używajcie automatycznej, zresztą wszystkie połączone są w jeden system.kontynuują chaotyczne wyjaśnienia. Nie za bardzo można zrozumieć o co chodzi, ale mam nadzieję, że później na spokojnie, dojdziemy jak funkcjonuje cała instalacja. - Poza tym normalka, rzygaliśmy, objadaliśmy się dorszami i makrelami. Powinniście kupić od nas ponton i sprzęt rybacki - zachęca rudobrody facet - to się wam opłaci. Wystarczy wypłynąć, nawet tu w główki portowe, spuścić nasze ciężarki z haczykami na czterdzieści metrów i od razu macie pyszny obiad na stole. *** Jakiż ten świat jest mały. Właśnie przed chwilą zagadałem do młodej kobiety w portowej umywalni. Ujawniła swoje francuskie pochodzenie, 17 więc mogę chwilę pogwarzyć w znajomym mi języku. Lepiej spytać jak wszystko tu funkcjonuje, by rozwikłać przyczynę strug zimnej wody, które zaskoczyły mnie pod prysznicem. Pani wie gdzie wrzuca się żetony aby coś wyprać, a gdzie do kąpieli, bo właśnie robi przepierkę. Od miesiąca pływa wraz z rodziną po morzu, a jutro wybierają się dalej. Kiedy skończą? Nie wiadomo, chcą rodzinnie opłynąć świat dookoła. Oho! Cmokam z zazdrości. Obok stoi nasza pani Kapitan, która również zaliczyła niedawno antypody. Czuję się mocno dowartościowany tak doborowym towarzystwem, co najmniej jak byśmy mieli się spotkać z tą Francuzką na Antylach. Po przeciwnej stronie kei cumuje jacht pod polską banderą. Ochłodzić to może nieco euforię, bo skoro nie jesteśmy ewenementem z racji przynależności państwowej, to skąd niby niezwykłość naszego rejsu? Nie ma co się chwalić, kto chciał, to przeczytał o naszym rejsie w Dzienniku Polskim, a dociekliwi niech grzebią w internecie. Rodacy przybili tu wczoraj, teraz odpływają. Gdyby nie ładna Warszawianka na pokładzie, być może nikt by ich nawet nie zauważył. Ich łajba to raczej maleństwo w porównaniu z naszą. Nawet nie pamiętam szczegółów konstrukcji, a tym bardziej jej nazwy. My, to dostojny „Opal”, szczycący się bezanem na rufie. Ileś tam metrów po pokładzie, niezliczone metry żagli, szlachetne mahoniowe poszycie. Takiego nie spotyka się często we współczesnych marinach. Są również mankamenty naszego jachtu. Ujawnią się one aż nazbyt liczne podczas rejsu, jednak póki co nie jesteśmy tego świadomi. Jedyne co można powiedzieć spoglądając na sylwetkę, to nadmierne podwyższenie burt, które szpeci nieco kształt rufy. Daleko jej do rasowych „zadków” regatowych łódek. Nieco inaczej wyglądał ten jacht 32 lata temu, gdy w gdyńskim basenie jachtowym naprzeciw Wyższej Szkoły Morskiej uczestniczyłem w jej chrzcie. Wtedy odbyłem też swój pierwszy rejs na jej pokładzie. Należało podpłynąć dostojnie z jednej strony basenu na drugą, pod obiektywy filmującej nas telewizji. Wymuskana świeżość „naszego” jachtu przyprawiała o zawrót głowy. Teraz ściskam w kieszeni breloczek talizman, zawierający kawałek szkiełka, okruch ówczesnych marzeń, podniesiony z pokładu po rozbiciu tradycyjnej butelki „rosyjskiego szampana”. Zatopiony w żywicy czekał on w mych szpargałach na prawdziwy rejs aż do dziś, gdy „Jagiellonia” jest już steraną morzami staruszką. 18 Pod lupą Kapitan odjechał - niech żyje kapitan. Jeden zniknął niedawno za wahadłowymi drzwiami miejscowego lotniska, drugi rozpoczął właśnie królowanie. Czemu ten pierwszy tak szybko zwinął manatki? To oczywiste, bo samolot nie poczeka na niego. Natomiast złośliwi mogą upatrywać przyczyny pośpiechu w kiepskim sklarowaniu jachtu. Mogłoby być lepiej i to nawet małym nakładem sił. Wiemy, bo po dwóch tygodniach sami oddawaliśmy łajbę. Reszta załogi również odjechała, a my pozostaliśmy z na wpół zapłaconym pontonem, zestawem do łapania dorszy, machiną do pieczenia chleba oraz kilkoma pomniejszymi problemami na głowie. Każdy ma coś do roboty, bo „Jagiellonia” ujawnia powoli swoje mankamenty. Jak wyczytujemy z zaleceń poczynionych przez poprzedników, na szczególną uwagę zasługuje osadzenie steru. Gdyby jego cięgna prowadzące do szturwału urwały się, to nie będzie szans na założenie awaryjnego rumpla. Schodzimy więc z Aśką w czeluście achterpiku aby przeprowadzić oględziny. Na szczęście ślady przetarć świadczą o stabilnej sytuacji. Zostawiamy go więc w spokoju z nadzieją, że w warunkach sztormowych nie przyjdzie nam forsować zbytnio płetwy sterowej. Zamocowany na maszcie tyfon, który w gęstych mgłach powinien anonsować nas tubalnym basem, rzęzi jedynie delikatnym pobekiwaniem. Nie dziwota, bo to klakson z wyposażenia fiata 126. Piotrek, nasz pokładowy linoskoczek, ma więc okazję popróbować swoich umiejętności pod salingiem bezana. Koledzy wywożą go na ławeczce bosmańskiej na maszt, by wymienił urządzenie. Niestety nie udaje się nam dopiąć celu, bo złącza na licznych przedłużeniach, bezpiecznikach, wyłącznikach, wprowadzają „Alpiniści” na start Fot. M C. tak duże spadki napięć pod obciążeniem, że nasz nowy buczek ani beknie. Zadowalamy 19 się więc jedynie rozprostowaniem zagięć mosiężnego rożka mgłowego, wydobytego z zakamarków kabiny nawigacyjnej. Lepsze to niż nic. Największy problem, jaki stoi w tej chwili jednak przed nami, to unieruchomiony silnik. Sprawował się zbyt dobrze, palił od pierwszego „kopa”i to prawie bez względu na stan naładowania akumulatora. Co może jednak zdarzyć się gdy zechcemy mieć baterie na full? Wiadomo, że najłatwiej dolewać wody do dzbanka trzymając drugie naczynie „ponad”. Podobnie jest podczas ładowania akumulatora. Prostownik również musi podawać pewne „ponad”, względem czternastu wolt akumulatora. Czy równocześnie włączony rozrusznik wytrzyma taki „nadmiar”? Nikt się nad tym nie zastanawia, a szkoda. Właśnie w takiej nietypowej sytuacji znalazł się on podczas przekazywania jachtu. Niestety stwierdził, że nadmierne napięcie jest zbyt „rozgrzewające” i ... się przepalił. Niby błaha sprawa, bo zapasowy egzemplarz czeka w magazynku już od początku rejsu. Na przeszkodzie jego wymiany stoi jednak mocowanie, cholerna śruba ze swoim „obgłaskanym” łbem. Poprzednia ekipa już się nad nią bezskutecznie pastwiła. Nam pozostały tylko środki drastyczne, silniejsze od osławionej coca-coli, którą bezskutecznie polewano rowki gwintu. Wyrażając się oględnie, powinniśmy zastosować metodę „szlifierka razy młotek”. Możemy oczywiście czekać na profesjonalistów, których uzgodniono na poniedziałek. To jednak dla nas dwa dni zbędnego postoju i ryzyko bezczynnego przyglądania się ich wysiłkom. Podczas weekendu pracują tylko idioci i zapaleńcy. Zapaleńcy to my, młotek mamy na wyposażeniu i jedynie brak nam szlifierki. Tylko ona poradzi sobie z zapieczoną śrubą. Wraz z upływem czasu wszystko idzie jednak ku lepszemu i powoli rozwiązujemy kolejne techniczne problemy. Aby zapobiec rozsypywaniu się kabestanu, wystarczyła drobna korekta zawleczki. Niezbyt szczęśliwe było jego obecne zabezpieczenie. Ono nigdy nie miało szans prawidłowo funkcjonować. Chemik, nie chemik, przecież budowę maszyn kiedyś miałem. Nawet sprawa silnika ruszyła z miejsca. Krótka przechadzka po zapleczu portowym zaowocowała nawiązaniem znajomości ze starszym panem szlifującym swój jacht. Zapewne to któryś z „zapaleńców”, bo o godzinie 22:30 nawet idioci nie pracują. Zrozumiał przedstawiony mu na migi problem. Obiecał pomóc i przynieść nazajutrz swoją domową szlifierkę. 20 To będzie przecież niedziela, dociera do mnie już po powrocie na pokład „Jagielloni”. No, ale skoro obiecał...? Mój Norweg okazał się słowny i mimo że z pewnym opóźnieniem, pojawił się przy swoim jachcie z obiecanym narzędziem. - Gdy nie będzie już potrzebna, to zostaw szlifierkę pod tymi szmatami pokazuje na migi. Tak więc trzecia wachta, tradycyjnie odpowiedzialna za sprawy techniczne, może ruszać do akcji. Sławek ma zdrową krzepę i wyciągnąłby silnik na pokład, nawet bez odkręcania linek sprzęgła i gazu. Na szczęście zaniechał tego w ostatniej chwili. Talia grota powoli unosi silnik znad zęzy. Potem tylko jedno bzzzyt i już po wszystkim. Zyskaliśmy wiele. Słowa pochwały należą się Sławkowi i jego drużynie. - Cholera, tylko odłączcie nas od tych 240 wolt, bo znów historia się powtórzy - przypomina Aśka - bez silnika można pływać na Mazurach, nie po morzu. Chłopcy złowili w główkach portowych kilka sporych ryb. Marta upiekła swój pierwszy udany chleb. Mnie udało się za kolejnym razem ściągnąć przez internet zapomnianą z Polski kartkę z zapiskami na temat programu nawigacyjnego zainstalowanego na jachcie. Rozlokowujemy pomału przywieziony prowiant. Jest tego sporo, bo zupki, bo przyprawy, trochę Po dorsze na obiad Fot. M. C. cebuli i czosnku, pełny wór „słodkich kisielowych chwil”. - Gdzie by tu upchnąć zgrzewkę piwa - zastanawia się Sławek. Jako niedoszły kucharz, rości sobie prawo do władania w kambuzie, więc bezpardonowo upycha ją w przegródce obok butli gazowej. Okropnie tam ciasno. A przecież nawet na Mazurach żeglarze za każdym razem kręcą zaworami na butlach, aby żadna odrobina zalegającego w przewodach gazu nie osiadła w zęzie. Kilka rozerwanych wybuchami ruf zapisało się już w historii światowego żeglarstwa. Koja „Pierwszego” przylega do kambuza, więc byłbym pierwszym poszkodowanym. A poza tym upychane piwo, to prywatne zapasy. Na szczęście dochodzimy do porozumienia i po ostatniej wieczornej herbatce zawory zostają zakręcone. No, teraz nareszcie można spokojnie zakopać się w koi. 21 Pierwsze mile Nawigacja - królowa wśród nauk nautycznych. Bez znajomości nawigacji lepiej siedzieć w portowej knajpce, spoglądając smętnie na swój jacht. Nasz kudłaty przodek, płynąc na kawałku kłody wzdłuż brzegu, błagał niebiosy aby nie stracić z oczu znajomego skrawka lądu. Jego potomkowie prawdopodobnie rysowali sobie kontury charakterystycznych nadmorskich wzgórz. Potem w basenie Morza Śródziemnego pojawiły się tak zwane „portolany”, podające kursy i odległości do okolicznych portów. Używano „laski Jakuba”, astrolabium, kwadrantu. Teraz na pokładach jachtów królują niepodzielnie C-Mapy, a sekstant, ostatni z rodziny „astro”, został wyparty przez GPS. Jagiellonia posiada oczywiście odpowiedni zestaw elektronicznych map oraz obsługujący je software. Problem jednak w tym, że elektronika wspomagająca wiedzę o otaczającym nas morzu, bardzo szybko ewoluuje, Kolejne współpracujące z nią programy posiadają mało intuicyjne interfejsy. Stwarza to każdemu nowo przybyłemu na pokład Pierwszemu pewne problemy. Nie ma co ukrywać, należy się programu nauczyć, gdyż konsekwencje błędu popełnionego w nawigacji, mogą być duże. Całe szczęście, że istnieją wersje demonstracyjne, pozwalające zapoznać się z funkcjonowaniem SOB'a (software on board), przed rejsem. Szkoda, że pozostaje tyle niejasności związanych z nadmiarowymi opcjami, gdy ilość urządzeń peryferyjnych jest mniejsza, niż przewidzieli to programiści. Taka sytuacja występuje niestety na „Jagielonii”. Dlatego też wielokrotnie słyszę z za pleców rozdrażniony głos pani Kapitan: - Wyłącz mi tę czerwoną ramkę - daj spokój z tymi „rutami” - za bardzo zdajesz się na elektronikę. - No jak to? Skoro możemy mieć, to miejmy - staram usprawiedliwiać swoje działania. - Będziemy widzieć wszystko jak na dłoni – odpowiada - wypływamy na noc, to według świateł zorientujesz się. Patrz na ekran jak na klasyczną mapę. - Nie będę się upierał, zaraz powyłączam to co zasłania mapę. Pozwól mi jednak trochę pobawić się - protestuję. - No dobrze, tylko po co? - dalej się niecierpliwi. Mamy dopłynąć na wyspę Bolga, odległą o kilkadziesiąt mil. 22 Jednak trzeba tam kluczyć pośród małych wysepek, szczególnie gęsto rozsianych u wyjścia z naszego fiordu. Chociaż niejedna z slalomowych ścieżek między nimi byłaby dopuszczalna, to jednak któraś z nich jest najkorzystniejsza. Kreślę więc na wszelki wypadek prowizoryczną „route'ę”, by później nie zastanawiać się. Aśka przeprowadza przed wypłynięciem małe szkolenie. Wieje bardzo słaby wiatr, więc można sobie pozwolić na przećwiczenie manewru stawiania żagli i ich refowania przy kei. Wszystko idzie jak z płatka, bo młodzi ludzie wczuli się w sytuację. Ostatecznie oddajemy ostatnią cumę i szpringi. Aśka sprawnie odchodzi od nabrzeża, skierowując dziób jachtu ku zachodzącemu słońcu. Nareszcie rozpoczęliśmy rejs!!! Przed nami złoci się horyzont. Na jego tle widać kilka ciemnych łatek. To wyspy, które musimy ominąć. Jakieś dwie małe majaczą po lewej, jedna niewielka po prawej, natomiast w centralnej części panoszy się dość duża czarna smużka. - Leszku, gdzie płynąć? - słyszę od steru. - Kurs 265 stopni - odczytuję z ekranu. - Czy na pewno? - dopytuje się dalej - przecież tam są wyspy. - Nie mam wątpliwości, to najszersze przejście między dwiema, a ta trzecia w tle jest bardzo daleko - analizuję na głos wygląd mapy - Zlewają się nam przed oczyma. Sprawdziłem to na ekranie. - Przydałby się nam podgląd na pokładzie - komentuje sytuację Pani kapitan. Na pewno ma rację, jest przecież „pierwszą po Bogu”. Gdzie płynąć? 23 Na wyspę Bolga Jest nas na jachcie dziesięć osób. Liczba ta w sposób naturalny narzuca podział załogi. Trzy wachty po trzech żeglarzy no i Ta, co nad nami wszystkimi czuwa. Mowa tu oczywiście o Aśce. Powinna ona dobrze zabiegać o względy Opatrzności, bo na nich obu spoczywa cała odpowiedzialność. Nie ma czego zazdrościć. Pokładowe bractwo patrzy po otaczającej nas wodzie jak po kompleksie połączonych ze sobą Śniardw. Z wyjątkiem Błażeja, pływali jedynie po Wielkich Jeziorach Mazurskich i to na „bardzo przyjemnościowych” rejsach, gdzie kumpelskie relacje eliminowały jakiekolwiek rygory. - A po co? - A czemu? - Dlaczego nie wolno? - A muszę? Jak będzie potrzeba, to zrobię. - Co poniektórzy wprost wyspecjalizowali się w swej kontestatorskiej postawie. Jak sprawić by było tu fajnie, ale równocześnie bezpiecznie i zgodnie z tradycjami? Tak! Żeglarze bardzo lubią tradycje, odwoływanie się do epoki „kliprów herbacianych”, drobne przesądy, zwyczaje, nie zawsze zrozumiałe dla szczurów lądowych. Jakże chętnie usłyszałbym z naszego odtwarzacza audio kilka żeglarskich szant, a nie rzężenie metal-rock'a. Przypomina się jednak stara maksyma: „Vox populi, vox Dei”, przyznająca większości natchnienie z niebios. Gdzie są jednak te niebiosa, skoro wodzirej towarzystwa wtrąca czasami swym ochrypłym głosem z kambuza: ”jestem Szatanem”. Mam wrażenie, że są tu z racji silnych powiązań muzyki metalowej z Norwegią. - To jest to, co nas kręci. My Polacy, też jesteśmy w tym dobrzy - dorzuca Marta z kubryku. Na szczęście nie jestem przesądny i traktuje takie odzywki jako młodzieżowe wygłupy. Przecież wybrałem się świadomie na rejs z „Jonaszem”. Skąd ten przydomek naszego kapitana? Należałoby zapytać samą inkryminowaną. Pamiętam, że już na Mazurach, przed wielu laty tak ją nazywano. Nie sądzę aby wzorem biblijnego Jonasza uciekała na naszym rejsie przed jakimś zleceniem od Pana Boga. Nie będzie więc gniewu niebios i nie przyniesie nam to pecha. Można zresztą spekulować dalej. Płyniemy w kierunku południowym, czyli z grubsza szacując w kierunku Niniwy, gdzie biblijny Jonasz miał swą misję. Tak więc chyba tym razem współpracujemy z Opatrznością. 24 Nie ulega wątpliwości, że nasza pani Kapitan na pewno mocno „współpracuje” z drugą i trzecią wachtą. Siedzi z nimi murem na pokładzie i aż mi głupio, bo przecież to kobieta. Więc też nadprogramowo pojawiam się tej pierwszej nocy na deku, by ją podmienić. Sprawdzam naszą pozycję na mapie, porównuję z położeniem i kursami innych jednostek, będących w zasięgu fal UKF. Zmyślne urządzenie zainstalowane na naszym jachcie odbiera fale radiowe z zakodowanymi informacjami o położeniu, kursach, szybkościach, portach docelowych, Aśka - Kapitan „Jonasz” wszystkich jednostek, które takie informacje ślą w eter. Następnie przetwarza to wszystko do postaci numerycznej i nanosi na nasze mapy. Dzięki temu wiem na pewno, że duży prom, skryty w tej chwili całkowicie za wyspą, pojawi się za chwilę przed naszym dziobem. Jednak zaraz zmieni kurs w kierunku wysepki położonej bardziej na południe. Powoli wstaje świt, a wraz z nim obudziło się nieco wiatru. Nocne buczenie silnika możemy zamienić nareszcie na ciszę pod żaglami. Dmucha dość umiarkowanie i mamy nieco bezpiecznej wody dookoła. Nie przywołujemy więc podwachty, by wspomagała nas podczas manewrów. Załoga pozakładała jednak na wszelki wypadek szelki bezpieczeństwa. To dla lepszego oswojenia się z nową sytuacją. Stawiamy grota i dużą genuę, opisaną w dzienniku pokładowym, z racji swego koloru, jako „bura Pierwsze manewry suka”. Świetnie ciągnie, bardzo dobrze pływa się pod „burą suką”. W międzyczasie podano z kambuza gorącą kawę lekko zabieloną mlekiem. Ma ona kolor podobny jak nasz żagiel. Wyspa Bolga do której zmierzamy wznosi się stosunkowo wysoko nad poziom morza. Wyróżnia się ona w krajobrazie swoim 25 charakterystycznym kształtem. Nazwałbym ją zębem lub raczej płetwą rekina. Wprost przyciąga wzrok. Sterujemy na nią kursem pilotowym, bo dryf i znos przy pełnych wiatrach są niewielkie. Nie ma ryzyka, że pomylimy ją z innymi, jedynie lekko zaznaczającymi się na horyzoncie. Tamte są bardziej płaskie, chociaż też posiadają dziwaczne kształty. W świetle budzącego się dnia przypominają pióropusze lub może raczej opasłe pieńki. Wynika to ze znanej żeglarzom „nienormalnej refrakcji”. Można ją obserwować w przypadku występowania inwersji temperatur na styku wody i powietrza. Gdyby stała tam latarnia morska, wprowadziłoby to pewne zamieszanie, podczas mierzenia tak zwanego kąta pionowego. W obecnych czasach to tylko ciekawostka nautyczna, niegroźna dla nawigacji. Odległość od domniemanej latarni mielibyśmy obecnie z niezawodnego GPS-a. Wszystkie odległości od brzegów są z resztą pod kontrolą. Jeszcze na tej wachcie do nich dotrzemy. Nic nie powinno nas zaskoczyć. Czas mija niepostrzeżenie i najwyższy już czas rzucić okiem do mądrych ksiąg. Znaleźliśmy się w szkierowym otoczeniu naszej wyspy, a ona sama rozrosła się do dość znacznych rozmiarów. Opis w locji zachęca do odwiedzenia małego portu z gościnną keją przy pływającym pomoście. Jednak zamieszczona mapka informuje, że dobrze osłonięte wnętrze basenu nie pozostawi nam zbyt dużo miejsca na manewry. Na szczęście wspomniany w locji pomost widoczny jest już z bardzo daleka. Biała „krecha” surowego drewna kołysze się na wprost główek wejściowych. Uzgadniamy z dużym wyprzedzeniem odpowiedni manewr. - Wszyscy na stanowiska - rozporządza Aśka - przygotować cumy dla „desantowca”. Piękny, nowy, puściutki pomost na wprost, zaprasza. Wprawdzie nie za bardzo można wypatrzeć polery do obkładania cum, jednak domyślamy się, że są tam zapewne jakieś kółka, pętle lub „cokolwiek innego”. Obserwujemy brzeg ze wzrastającym niepokojem, bo wraz ze zmniejszaniem dystansu do pomostu, staje się co raz bardziej oczywiste, że niczego podobnego tam nie ma! To duży problem. Nie będziemy przecież przeciągać grubych lin przez szpary między dechami pomostu. Na dodatek wszystko to zakotwione jest do bardzo nędznie wyglądającej bojki. - Ster lewo na burt, wychodzimy - decyduje Aśka - za mało tu miejsca, aby na szybko kombinować awaryjne podejście do innego nabrzeża. Powtórne wejście do basenu umożliwia cumowanie przy, jak nam się 26 wydaje, zdecydowanie bardziej przyjaznym pomoście. Niestety po zejściu na ląd dowiadujemy się, że pod wieczór przypłynie tam mała jednostka ratownictwa morskiego. Dla jednych mała, a dla „Jagielloni” będzie to jednak dosyć dużych rozmiarów sąsiad. Decydujemy więc zmienić miejsce po raz trzeci. OK! Emocje po przeprowadzonych manewrach już opadły. Gładko i sprawnie przycumowaliśmy. Bywało, że w takich okolicznościach kapitanowie uchylają drzwiczki apteczki jachtowej. Właśnie tam przechowywane są zazwyczaj załogowe specjały, tradycyjnie spożywane przy okazji spełniania toastu: „za szczęśliwe ocalenie”. Powinniśmy takie tradycje kultywować. Odpowiednią sugestię mam już na końcu języka. Otwieram usta, gdy nagle zza pleców dobiega mnie czyjeś dziwne pytanie: - Po co tu przyjechaliśmy? - Aby ręce załamać – odpowiadam. Wyżej niż orły Piwo w sklepiku okropnie drogie. Knajpka przy molo, do którego chcieliśmy zacumować, zamknięta na cztery spusty. Sezon kończy się tu praktycznie już 15 sierpnia. Zresztą cóż to za centrum, skoro w 2005 roku na wyspie było zarejestrowanych tylko 141 osób. Baza ratownicza, jakiś warsztat naprawczy dla kutrów, jeden mały sklepik i to wszystko czym może pochwalić się Bolga. Przepraszam jestem chyba niesprawiedliwy. Dziewczyny pożyczają ze sklepu pięknie zafoliowaną mapkę z której wynika, że zakątek oferuje dwie małe ciekawostki turystyczne: „zbójnickie okno” oraz wznoszący się prawie na czterysta metrów szczyt z pięknymi widokami. Mamy dzień luzu, więc decyzje wydają się oczywiste. Młodzi ociągają się jednak z wyjściem, dmuchają ponton, więc liczyć można tylko na siebie. Osada jest bardzo mała. Kilkanaście domków o drewnianych ścianach, pomalowanych na intensywne kolory, z dominacją brązu. Zaskakują na podwórkach maszty, przystrojone proporcami odwołującymi się do norweskiej flagi. Ludzi w obejściach jest mało. Staruszek, który już z pięć razy zaglądał dzisiaj do portu, aby sprawdzić co dzieje się u nas na pokładzie, wskazuje przybliżony kierunek do szlaku. Trzeba przejść wśród domostw, a potem wspiąć wzdłuż widocznego grzbietu. Norweg kiwa 27 przyjaźnie na pożegnanie ręką, potwierdzając kierunek. To miłe. Dróżka wiedzie początkowo wśród krzewów, ustępujących nieco dalej wrzosowiskom. Tu szlak, znaczony niewyraźnymi czerwonymi plackami farby, gubi się co chwila. Nie wykluczone, że poniszczyły się Czy to już zmierzch? kołki z krwawymi śladami, lub przykryły je chaszcze. Mało prawdopodobne by zrobił to wiatr, choć kto wie? Nawet na wysokości jakichś stu metrów nad poziomem wody można znaleźć tu kawałki pancerzyków krabów, muszelki, resztki jeżowców, co świadczy o tęgich wichurach hulających po wyspie. Niewinna początkowo ścieżynka okazuje się dość ambitnym szlakiem. Miejscami trzeba wspinać się po kamienistej ścianie, korzystając z własnych czterech kończyn. Pozostawiono tam na szczęście grube liny z supłami, które mogą spełniać funkcję drabinek. Na szczęście „płetwa rekinia” wytraca wraz z wysokością swoje nachylenie. Na szczycie ułożono pokaźny postument z kamieni. To uzupełnia wysokość wzniesienia do pełnych 340 metrów. Obok znajduję małą drewnianą budkę, do złudzenia przypominający domek dla ptaków. Można wpisać się w pozostawiony tam zeszycik. „Urra Rasija” bije cyrylicą po oczach dopisany na siłę tekst na pierwszej stronie. Lepsze to niż : „Jo tu był”. Ostatni gość złożył autograf trzy dni temu. A więc jednak ktoś do tego portu niedawno oprócz nas zawinął. Warto było się spocić, bo widoki są przednie. Przed oczyma, na wysokości gór ciągnących się po stronie stałego lądu, szybują dwa orły. Niżej rozpościera się tafla wody, gęsto pocętkowana małymi wysepkami. Jeszcze bliżej, u brzegów naszej wyspy, przyciągają uwagę dziwne kręgi. To baseny hodowlane Poidło dla orłów słynnego norweskiego łososia. Obok nich, nieco dalej od brzegu, unosi się na wodzie najprawdziwszy domek. Jest to prawdopodobnie baza 28 mieszkalna pracowników doglądających hodowli lub samotnia jakiegoś norweskiego dziwaka. Pora wracać. Trudno dopatrzeć się wyraźnego szlaku od strony szczytu. Wydeptane ścieżki świadczą, że wędrowano tu różnie. Czemu nie wykorzystać okazji. Droga powrotna innym szlakiem, to szansa wyszukania kolejnych ładnych ujęć fotograficznych. Dlatego też łatwiej skierować się ku wygłaskanym lodowcem powierzchniom skał, w kierunku widocznego pod stopami portu. Kilka dobrych zdjęć wynagradza podjęte ryzyko. Buty trzymają świetnie i można się cieszyć, że nie trzeba nadkładać drogi, wracając poznaną już wcześniej granią. To nie możliwe!!! Przecież nie zakończę tak głupio swego rejsu. Noga, która do tej pory pewnie trzymała się podłoża, traci z nią kontakt i osuwa się w dół. Muszę jak najszybciej obniżyć środek ciężkości! Przysiad jest chyba mało skuteczny - jeszcze plecy!. Ok. Leżę nieruchomo i zastanawiam się co począć dalej. To oczywiste, trzeba wycofać się i zmienić trasę. Lepiej nie ryzykować. Ale co w tej chwili? Najważniejsze, aby złapać jakiś uchwyt pod palcami. Macam nerwowo wokół siebie. Coś jest pod lewą, ale prawa głaska bezskutecznie wypolerowaną powierzchnię. Cholera, jest coraz gorzej. Nie mam możliwości podciągnięcia się w górę. Poprzednio cały nacisk mojego ciała napierał na gumowe podeszwy, teraz jego większość podparta jest śliską przeciwdeszczową kurtką. Jak to możliwe, że jeden krok do przodu wpędził mnie w takie tarapaty. Kiedyś przed laty, gdy Oleńka przyglądała się moim wyczynom na „Płetwie rekina” w Bolechowickiej, siła woli przyklejała mnie skutecznie do ścianki. Poza tym czułem na piersiach lekko naprężoną linkę asekuracyjną. Teraz nic!!! Co za zbieg okoliczności: w podkrakowskich skałkach „płetwa”, tę wyspę również przyrównywałem do części ciała rekina. Czyżby życiowe retrospekcje? Jestem sam, a przede mną ściana stromo opadająca w dół na przestrzeni jakichś kilkudziesięciu metrów. Piękna panorama, jacht na przystani i tylko te orły gdzieś się podziały. A przecież miałem być już za chwilę w żlebie obok. - „Po co tu przyjechaliśmy?”, - dzwoni w uszach bezsensowne pytanie. - Po co tędy złaziłem - stawiam sobie równie bezsensowny zarzut. Teraz należy skoncentrować myśli na tym jak wyjść z opresji, aby tu nie zakończył się mój rejs. Trwając w bezruchu niczego nie osiągnę. Trzeba się ruszyć, spróbuję trochę przesunąć... ... 29 Nagle zaczynam zdawać sobie sprawę, że definitywnie tracę podparcie. Uchwyt lewej ręki obraca mnie nieco na bok. Palce odginają się, a łydka zaczyna harować po, jak mi się uprzednio wydawało, wygłaskanej powierzchni skał. Na siły grawitacji i zmniejszone tarcie nie ma jednak sposobu. No to koniec!!! Ile metrów pode mną? Minęło już dwa..trzy...pięć.....osiem. Przede mną może czterdzieści. Noga z coraz to większym trudem stara się dać opór ześlizgiwaniu. Szybkość w zastraszającym tempie wzrasta. Stopa lekko podbita za kolejnym razem znajduje jednak zaczepienie. Chwała niebiosom! Chwała jakiejś roślince, która znalazła tu w zagłębieniu wystarczające dla siebie podłoże. Malutka kępka mchu zmieniła niespodziewanie moją sytuację. A więc jeszcze nie koniec! Nogi drżą lekko. Och jakaż ulga, jak dobrze, że skończył się ten koszmarny sen. Do piarżystego żlebu mam już teraz tylko jeden metr. To zdecydowanie lepsza sytuacja, jak ta przed chwilą. Oby znów nie popełnić jakiegoś błędu. Zdarty naskórek mocno piecze, ale nie to się liczy. Najważniejsze że jestem szczęśliwy. Do portu wracam na lekko roztrzęsionych nogach. Czy przyznać się przed innymi do swojej nieroztropnej przygody? Coś tam powiem ku przestrodze, ale oględnie, bo wstyd. Dla przezwyciężenia traumy postanawiam zaliczyć kolejną turystyczną atrakcję wyspy: „zbójnickie okno”. Tym razem, sympatyczna mała dziewczynka wskazuje drogę. Staram się na migi opowiedzieć jej swoją poranną przygodę. Być może zrozumiała, bo podprowadza mnie pod wyraźnie oznakowany szlak. Będę trzymał się go kurczowo i to w obu kierunkach. 30 Dyfrakcja Nasi panowie łowić ryby umieją. Czasu nie marnowali i kilka pięknych sztuk pojawiło się w kambuzowym kontenerku. Gorzej jest niestety z ich patroszeniem. Jako zdobywcy mają swoje niezaprzeczalne przywileje podczas oporządzania łupu. - Przecież niejednego pstrąga smażyłem mówi ten, co szkoły odpowiednie ku temu kończył. Pozostaje więc, modlić się w duchu, by nie uszkodził żółci podczas odcinania głowy patroszonej ryby. Brązową zawartość flaków, która przecieka mu przez palce, zawsze da się jakoś wypłukać. Z żółcią bywa niestety znacznie gorzej. - Nie powiem, ryby smażone na głębokim oleju są bardzo smaczne. Proszę o repetę, Nie wierzę w żółć Fot. B. N dopomina się Aśka. - tylko już bez tej przyprawy do pierników - dorzuca. - Ja poproszę również to samo, - dołączam ochoczo, widząc krzątaninę pani Kapitan. Aśka, zniesmaczona pokątnym popijaniem „prywatnego” piwa przez załogę, reprywatyzowała bowiem antałek swojego białego wina. Świetny zestaw pod rybkę. Nawet któryś z piwoszy załapał się na niego. Tym razem miał szczęście, nie tylko podczas patroszenia. Co by tu robić, zastanawia się załoga. Głucho wszędzie, pusto wszędzie i smętnie, bo piwo się skończyło. „Pierwszy” coś enigmatycznie przebąkuje o trudnej trasie na szczyt wyspy. Oni nie są gorsi i mimo zbliżającego się bardzo powoli zmierzchu, chcą sami sprawdzić jak to jest na prawdę z tymi hakami, linami i drabinami. - Tylko nie zbaczajcie ze szlaku, bo inaczej krew może się polać przestrzegam. Pozostajemy z Aśką sami na pokładzie. Co zrobić z tak pięknie rozpoczętym wieczorem? Do zachodu słońca pozostało jeszcze nieco czasu. Spacer brzegiem morza pozwoli zobaczyć z bliska odsłaniające się 31 podczas odpływu osuchy. - Popatrz, czy nie wydaje ci się, że te kolory robią wrażenie? - zauważam. - Rzeczywiście, czegoś takiego jeszcze nie widziałam - potwierdza Aśka. Góry po wschodniej stronie widnokręgu, częściowo zasłonięte przez naszą wyspę, barwią się powoli na dziwny malinowoczerwony kolor. Wrażenie jest niesamowite. Takie widzenie świata mógł wymyślić jedynie jakiś abstrakcjonista, pragnący wyrazić swoje przeintelektualizowane przemyślenia za pomocą nienaturalnych barw. Niezwykłym jest to, że oglądamy sylwetki wzniesień, a nie chmury, czy też niebo rozświetlane zachodzącym słońcem. Odległe zbocza tworzą jednolity ekran, na który padają promienie dziwnie zabarwionego światła. Fizyk nie będzie zaskoczony. Powie: „To skrajna długość z jego spektrum”. Niby zawsze i wszędzie promienie słoneczne są po trosze tak załamywane, ale tylko po trosze. Jesteśmy przecież za kołem polarnym i prawdopodobnie z tego powodu spektakl trwa tak długo. Można „strzelić” fotkę. Czy jednak w dobie komputerowej obróbki obrazów będzie to stanowiło niezaprzeczalny dowód? Załoga wróciła z wyprawy nie zdobywszy szczytu. To dobrze, bo nie przeczytali mojego bardzo osobistego wpisu, dokonanego w księdze gości nad chmurami. Minie prawdopodobnie wiele wichur nim kolejny Polak tam dotrze. Deszcz zmyje w międzyczasie niepotrzebnie napisane słowa. Odcienie szkarłatu 32 Pokładowy światek Co wiem o moim załogancie Kubie? Prawie nic. Może to, że ma wielki tatuaż na całej lewej łydce, prawdziwe „dzieło sztuki”. Student któregoś tam roku architektury, spokojny, bezkonfliktowy. Poproszony, wykonuje to co do niego należy. Dołączył do nas dopiero na jachcie, bo wraz z Tomkiem wybrali przyjazd na miejsce nie z całą grupą, lecz autostopem. Podobno drobna niedyspozycja przyspieszyła jego przejazd przez Norwegię. Dlatego pewną ospałość i brak werwy kładę na karb jakichś dolegliwości. Ma pewne kłopoty ze wstawaniem na wachty i widać, że najchętniej pozostałby ze swymi myślami w koi. Zatapia się w świat przywiezionej Sama „bura suka” nas ciągnie ze sobą konsoli, gdzie kciukami zdobywa kolejne gole w piłkarskim meczu. Kilka metrów powyżej, nad jego głową, pręży swe skrzydła wymalowany na grocie symbol naszej uczelni. Na dziobie „bura suka” wydyma swą pierś w podmuchach lekkiego wiatru, a kolejne wyspy pozostają za rufą. Jemu to nie przeszkadza. Nie przeszkadza mu również z mojego punktu widzenia kontrowersyjne przezwisko. To może nieco niepokoić. - Kuba, będziemy potrzebowali twojej pomocy, musisz już wstawać na wachtę - zachęcam najdelikatniej jak potrafię. - Już idę, zaraz wyjdę na pokład zapewnia ospale, i po pewnym czasie rzeczywiście wychodzi. Tym razem pojawiamy się wszyscy na deku, bo za chwilę odcumujemy od nabrzeża i opuścimy nasze przytulne schronienie. Bez problemów wychodzimy na otwarte wody. Skierowujemy się w przesmyk, który już wczoraj Żeglarze na dek! wieczorem wybraliśmy na mapie 33 i obejrzeli podczas spaceru. Wszystko zapowiada się tak, jak przewiduje nasza dróżka wykreślona niebieską linią na ekranie. Najbardziej odpowiedzialne manewry mamy już za sobą. Szturwał zdany sternikowi aktualnej wachty. Aśka schodzi pod pokład by rzucić okiem na ekran. - Skasowały się „route'y” !! - słyszę głos z nawigacyjnej - No to fajnie, wiemy gdzie płynąć - odpowiadam z przekąsem pędząc przed komputer. Że też takie awarie zdarzają się zawsze w najbardziej gorących momentach! Schodząc zastanawiam się czy aby pani Kapitan nie rozpoczęła właśnie lekcji uniezależniania mnie od wszelkich zbędnych kresek na mapie. Nie sądzę, zbyt poważna to sprawa. Faktycznie, jacht nasz „skacze” drobnymi kropeczkami po c-mapie, pomiędzy wyspami, niedaleko wyjścia z portu. Natomiast moje niebieskie linie zniknęły. Czyżby to ta cholerna konsola do gier, zasilana specjalną przetwornicą, wprowadziła niespodziewany spadek napięcia skutkujący wyłączeniem Windowsa? Zazwyczaj po zrestartowaniu systemu, opcje z ostatniej sesji ładowały się automatycznie. Nie wiem jednak jak wygląda sprawa w przypadku nagłego wyłączenia. A zdaje się, że takie miało niedawno miejsce. Nie czas na analizy. Na szczęście wyznaczona wczoraj „droga” jest w swoim folderze i wystarczy ją powtórnie wgrać w aktualną sesję. Już jest OK! - Sternik, kurs 170 stopni - pada komenda. - Jest kurs 170 stopni - odpowiada głos od steru. Idealna gładź wody nie daje wyboru. Musimy iść na silniku, aby posuwać się na przód. Pogoda jest ładna. Mimo to należy włożyć na siebie coś cieplejszego, bo aura odbiega od tej, do jakiej przyzwyczailiśmy się w Polsce. Szacujemy, że może być nie więcej jak dziesięć stopni. Jednak wilgoć robi tu swoje. Marta stoi za sterem opatulona skafandrem z mocno obciągniętą kapuzą wokół twarzy. Agnieszka ubrała nadprogramowo dół od Psychologicznie ujmując sztormiaka, co ułatwia jej 34 przyjmowania dziwacznych póz na klęczkach, podczas wyszukiwania ciekawych ujęć fotograficznych z poziomu mokrego pokładu. To nasza plastyczka - psycholog. Należy mieć się na baczności, by uwieczniony przez nią w pikselach psychologiczny portret, był korzystny. Bardzo z niej sympatyczna dziewczyna i cieszę się, że mam ją w swej wachcie. To jedyna poza Błażejem osoba posiadająca stopień żeglarski w tym towarzystwie. Często bierze do ręki jakiś podręcznik żeglarski, by nie pozostać na etapie „żeglarza jachtowego”. Nawet mimo flauty, szelki bezpieczeństwa opinają sylwetki dziewcząt. Widać, że odczuwają pewien respekt przed żeglarstwem morskim. No i na koniec prezentacji, nasza najważniejsza z trzech pokładowych Gracji: Pani Kapitan. Paraduje w ciepłej welwetowej czapeczce, której kolor, jak twierdzi za opinią lekarzy, pozytywnie oddziaływa na aktywność myślową. Nie sądzę jednak, by potrzebowała tak gorącej karmazynowej podniety. Bywało cieplej i mniej tłoczno Żeglugę mamy spokojną, a jedyne co może wzbudzić stan podwyższonej uwagi, to promy. Przecinają nasz kurs, spinając lądowe życie po obydwóch stronach fiordów. Ich „głupkowate” sylwetki zadają kłam staremu kawałowi o doświadczonym kapitanie, który wspomagał swą wiedzę zerkaniem do własnych notatek przed ważnymi manewrami. Podobno po jego śmierci, zaciekawiony spadkobierca przeczytał jedyny poczyniony tam wpis: „z przodu dziób, z tyłu rufa”. A więc norweskie promy mają z tyłu „dzioborufę” , a z przodu „rufodziób”. Dobrze, że przynajmnie w nocyj światła pozycyjne ułatwiają identyfikację. Teraz mamy dzień i korzystamy z podpowiedzi AIS-a, który naszym promom przypisuje na ekranie wyraźną zorientację. *** 35 Na powitanie lodowca Podczas dzisiejszego przelotu wpłyniemy do fiordu, na końcu którego czeka nas drugi co do wielkości lodowiec Norwegii. Jest on często wymieniany w opisach tras, proponowanych tym, co od pieszych wędrówek nie stronią. Fiord jest wyjątkowo urokliwy. Proporcje okalających go gór sprawiają, że ma się wrażenie bezpiecznego pływania po jeziorach typu rynnowego, oczywiście o znacznie większych rozmiarach niż na śródlądziu. Można bezpiecznie płynąć, jednak podróż niebezpiecznie zakończyć. Jak będzie z cumowaniem w Engen? Opisy zawarte w locjach nigdy nie są jednoznaczne. Dlatego też, gdy tylko jest szansa dojrzenia czegokolwiek istotnego na brzegu, lornetka pojawia się na pokładzie. To bardzo ważny instrument. Nie dziwię się, że co jakiś czas dokupywano kolejną, bo już lekko niesprawna jest bezużyteczna. Z tego powodu mamy małą ich kolekcję w nawigacyjnej. A więc po prawej jest „coś”... ale tam nie popłyniemy, bo zbyt płytko aby kotwiczyć. Na wprost inne „coś” odcina się od ciemnego brzegu, ale to chyba plaża. Po lewej są dwie „cośki”, jedna z jakimś domkiem, a druga jaśniejsza, to też prawdopodobnie plaża. Według map fiord jest głęboki. Jednak przy samym brzegu, w miejscu gdzie moglibyśmy ostatecznie stanąć, kryje się wielka niewiadoma. Z odległości jednej mili widać już, że pale przy domku nie są przewidziane dla nas. Z kolei to drugie wypatrzone poprzednio „coś”, W cztery oczy zaczyna się jawić jako wspominany w locji pływający pomost. Tylko dla kogo jest on przeznaczony, czy aby nie dla „kajaków”? Wielkość stojącego tam jachtu motorowego może być zwodnicza. Będziemy bardzo wolno podchodzić na silniku, sprawdzając głębokość na sondzie. Im bliżej brzegu tym czujemy się pewniej. „Oko” na dziobie również niczego nie sygnalizuje. Oby nie było niespodzianek. 36 Jest dobrze, ciągle mamy znaczny zapas głębokości pod kilem. Okazuje się, że jest to miejsce bezpieczne, nawet przy niskiej wodzie. Właśnie teraz mamy odpływ. Będzie więc można spokojnie wybrać się całą załogą do lodowca, nie bacząc na wahania poziomu morza. Analiza wykresów i kółek z c-map, na nic się tu zdaje, bo punkty im przypisane są bardzo rzadko rozmieszczone. Trudno uwierzyć, by we wszystkich, przecież tak różnych zatoczkach, woda reagowała podobnie na położenie Słońca i Księżyca. Na dodatek, nie wiedzieć czemu, na pobliskiej tablicy ogłoszeń umieszczono odbitkę tabeli pływów z odległej o kilkadziesiąt kilometrów miejscowości, słynnej z niesamowicie wartkiego prądu. Po jasną cholerę stresują takich jak my! A propos „prąd”, obyśmy nie zapomnieli podłączyć prostownika do prądu. Na eleganckich słupkach czekają gniazdka, do których można się teraz podpiąć. W każdym porcie obowiązują nieco inne normy końcówek. Jesteśmy jednak na wszystko przygotowani. Mamy zestaw wtyczek i gniazdek na każdą okazję. - Co, nigdzie nie ma? Przecież mieliśmy łącznik jeszcze w poprzednim porcie - trwa dochodzenie. - A to był nasz łącznik? Miał taki sam kolor jak tablica rozdzielcza, więc zostawiłem - tłumaczy się ktoś z załogi. Nic nie szkodzi, zaraz pokombinujemy i zrobimy inny. Biorę to na siebie, z racji wieloletniego doświadczenia nabytego w pracach domowych. Tylko dlaczego nie działa? Bo zero i uziemienie to nie to samo, a źle podłączona faza może mocno kopnąć. Pozornie bolce te prawie niczym się nie różniły. Na szczęście wykryto błąd, nim ktokolwiek odczuł to na własnej skórze. Skoro 240 V już w gniazdku, można nareszcie bezkarnie podłączyć konsolę do gier i nikt się nie będzie czepiał o zbędne obciążanie akumulatorów. Zapewne takie myśli krążą natrętnie po głowach tych, którzy słabo dokopali przeciwnikowi za pomocą kciuków w poprzednim meczu. - Ach, należy jeszcze podłączyć wodę? - „grajek”z niezadowoleniem przyjmują kolejne zarządzenia kapitana. - Niech już będzie, ale potem niech mi nikt nie przeszkadza. Przeciągamy na pomost kolejny przewód zasilający. Przynajmniej w tym przypadku gospodarze portu zadbali o odpowiedni łącznik, na stałe przypięty do kranu. Problemem okazuje się jednak korek wlewowy na naszym pokładzie. Cała męska część załogi sprawdzała już po kolei 37 swoje siły. Żaden majzel, ani młotek w naszych rękach nie były w stanie ruszyć opornej zakrętki. Nie było sposobu aby ruszyć ten kawałek mosiądzu. Wcięcie w nim jest tak wyrobione, że aż dziw jak otwieraliśmy go poprzednio. Chyba przyjdzie nam pływać dalej bez wody. Gdy tak zniechęceni odeszliśmy wszyscy od cholernego korka czekając Baby, ach te baby na natchnienie, do akcji cichaczem wkroczyła Marta ... i swoim tajemnym sposobem uporała się z problemem. Gdzie diabeł nie może, tam baby pośle. Do jęzora Pływanie pod żaglami sprawia każdemu żeglarzowi przyjemność. To oczywiste. Natomiast we fiordach dodatkowego smaczku dodaje poczucie przynależności do pewnej elity. Mamy świadomości, że miejsca do których zaglądamy i sposób w jaki tam docieramy, są trochę nietypowe. Świadczą o tym pustki w odwiedzanych zakątkach. Dziś, obok naszego jachtu pojawił się tylko jeden sąsiad. To jakiś Holender pływający wraz z córką i wnukiem. Zagadał do mnie facet, dla którego obojętne było czy mówi po angielsku, francusku czy niemiecku. Twierdził, że pływanie w Norwegii jest tak interesujące, że prawdopodobnie w przyszłym roku będzie kontynuował odkrywanie kolejnych fiordów. Miesiąc to zdecydowanie zbyt mało, ale musi niestety wracać już do kraju z uwagi na rodzinę. Jego opinia jest dosyć znamienna. Chyba nie bez powodu ten region świata zaczyna być modny wśród żeglarzy. Mimo że lodowiec Svartisen jest jedną z bardziej interesujących ciekawostek w regionie, to poza pustym hangarem zauważonym przez nas już z wody, Norwegowie nic więcej tu nie zbudowali. Może to i dobrze, bo piękno przyrody jest najważniejsze. Tylko gdzie uiścić odpowiednie opłaty za użytkowanie prądu i wody? Domyślamy się, że zielona skrzynka typu pocztowego przy wejściu na 38 keję temu służy. Koperty ułożone w przegródce, to deklaracje o okresie przebywania jachtu i podłączeniu do mediów. Wszystko na zasadzie pełnego zaufania. Czy będzie tak samo za kilka lat, kiedy w miejsce żeglarzy dotrze tu gawiedź, która tylko „pływa” pod żaglami? Nie dziwi też zbytnio fakt, że w autobusowej wiacie od dłuższego już czasu leżą dwa wielkie turystyczne plecaki. Też zdeponowane na odludziu na zasadzie pełnego zaufania. Trochę inny tu świat i może Norwegowie mieli rację ograniczając w przeszłości wydawanie wiz wjazdowych do swojego państwa. Nie ma co tracić czasu w porcie. Czeka nas przecież wędrówka do wiecznego śniegu. Trudno ocenić ile czasu potrzeba na dotarcie do lodowca. Podobno kiedyś jego czoło schodziło bardzo nisko, prawie do poziomu morza. W ostatnich latach lodu ubyło i to dość znacznie. Informują o tym turystyczne plansze. Zachęcają one również do krótkiej wycieczki. Dlatego też, nie patrząc na siąpiący deszcz, ruszamy w drogę. Liczyć można, że przewalające się co chwila nad głowami chmury ustąpią i we wspomnieniach z tego fiordu pozostanie coś więcej jak tylko rozterki podczas dobijania do brzegu oraz błaha rozmowa z przygodnym żeglarzem. Przed chwilą minęła nas nietuzinkowa rodzinka „cyklistów”. Ojciec ciągnie za swoim rowerem mały wózeczek typu „mleczarka”. W nim podskakuje na wybojach kilkuletnie dziecko. Obok niewiele starsza córeczka pedałuje na dziecinnym „bobo”. Za niecałą godzinę będę mocno zaskoczony, widząc grupkę wysoko w górze przed sobą, gdy wdrapywać się będą po wygłaskanych lodowcem skałach. Ich rowery, oczywiście z pełnym zaufaniem, pozostawiono przy ostatnim stoliczku spacerowej drogi, okalającej jeziorko u podnóża lodowca. Nikt mi nie mówił, a może nie zwróciłem uprzednio uwagi, że zamarznięta woda może mieć tak niezwykłe zabarwienie. Delikatny błękit na popękanej powierzchni lodu, w bezpośrednim kontakcie z bryłami, okazuje się bajkowo niebieski. To niesamowite, jeżeli wejść pod nawisy, tam gdzie tworzą się całe ociekające wodą jaskinie, to barwa lodu niewiele różni się od koloru niebieskiego skafandra, który mam właśnie na sobie. Wchodzę tam z duszą na ramieniu zakładając, że brak obłamków i oderwanych bloków na zewnątrz, świadczy o stabilności jęzora. To przeźroczysty i zbity masyw bardzo twardego lodu. Nic nie powinno gruchnąć niespodziewanie na głowę. Niestety lodowe okapy 39 okalające jęzor uniemożliwiają wejście w tej strefie na jego powierzchnię. A przecież całkiem inaczej brzmi zdanie: „byłem na”, a nie ”byłem przy” lodowcu. Dlatego też trzeba kontynuować wspinaczkę. Z jednej strony gdzieś na litej skale w górze majaczą mi dzieci z rowerowej wycieczki, po przeciwnej To złudzenie, tam nie da się wejść. stronie z powagą schodzi z lodowca ekipa turystów powiązanych ze sobą linami. Są w hełmach, z czekanami. Posuwają się powoli, a ich lider bada ostrożnie warstwę lodu przed sobą. Podobno takie wyprawy organizowane są dla przygodnych turystów odpłatnie, a koszt jej wynosi na polskie ok. 500 zł. Taką informację można wyczytać w schronisku nad brzegiem jeziora. Do innej strefy lodowca, dającej być może szansę wspięcia się na powierzchnię, jest około jednego kilometra stromo pod górę. Brak tu jednak oznakowanych tras, więc drogę trzeba wybierać na wyczucie, kluczącą pomiędzy wielgachnymi kamiennymi bochenkami. W strefie różniącej się morfologicznie, która intryguje z racji mocno popękanego lodu, jest lekkie przewężenie terenu. Widać tam duże szczeliny, a intensywność powierzchniowego zabarwienia jest większa. Ciekawe jak wygląda to z bliska. Trzeba tam dotrzeć. Będzie to również wyraźny punkt zwrotny wycieczki. Po skałach chodzi się super. Jedynie od czasu do czasu drogę przegradza głębsza szczelina, zmuszając do prawdziwej wspinaczki, lub obchodzenia rozpadliska. Jedno z takich obejść prowadzi powtórnie pod okap lodowca. Wchodzę śmielej niż poprzednio, jednak tym razem ogarnia mnie dziwny niepokój. Nagle uświadamiam sobie, że słychać coś, co nie pasuje do tej czystej ekologicznie scenerii. Jest to delikatne, jednostajne „chrumkanie”, które nie wiedzieć czemu kojarzy mi się z pracą bardzo oddalonego młyna do przemiału cementu. Chrum... chrum...chrum, - uderzają mielniki po wielkim cylindrze młyna o źle wyregulowanych obrotach. To bardzo niepokojący odgłos i należy uciekać jak najszybciej spod lodowej pokrywy. W tej strefie jęzora głębokie rozpadliny w lodzie kończą się ogromnymi blokami oderwanego materiału. Tutaj lodowiec „idzie” i lepiej już nie dociekać, czy jego „chrumkanie” to naturalny odgłos ciągłego przesuwania się po podłożu, 40 czy też powolne odrywanie się od masywu kolejnego lodowego bloku. Definitywnie kończę więc swoją wycieczkę. To satysfakcjonujący punkt zwrotny. Zrobię sobie na zakończenie zdjęcie w zimowym rynsztunku, drugie bez czapki i już schodzę w dół... bez czapki. - Basiu, zostawiłem pożyczone od ciebie nakrycie głowy między Niebo wcale nie musi być niebieskie blokami norweskiego lodowca. Kiedy zorientowałem się, było już zbyt daleko by powrócić. Może kiedyś spłynie wraz z jego wodami do morza. Prosiłem nawet aby poszukali jej dwaj młodzi ludzie, których spotkałem przy schronisku podczas drogi powrotnej. Siedzieli na ławeczce nieopodal, zagryzając kanapki. Polscy studenci pierwszego roku geografii z Olsztyna zaskoczyli mnie całkowicie. Skąd oni tutaj? Autostopem? Dlaczego bez plecaków? - Zostawiliśmy na dole we wiacie przystanku autobusowego - oświadczają. - Tak, widziałem. - potakuję - Nie baliście się jednak zostawiać tam swego dobytku? - Przecież jesteśmy europejczykami - odpowiadają. No właśnie, jakież inne to czasy nam nastały! Trudno w to uwierzyć, ale Kuba nie był zainteresowany turystycznymi atrakcjami. Wytrwał przy swoim, mimo nęcących opowieści. Nie wiem czy opisy były zbyt mało intrygujące, czy też konkurencja na jego displayu za silna. A przecież ekipa tak się rozgadała pod dekiem na temat wycieczki, że studenci z Olsztyna, których zachęciłem do odwiedzin na jachcie, zostali przywitani tylko zdawkowym „cześć”. Całe szczęście, że w porę nadeszła Aśka i nasza gościnność została uratowana. Byłem pełen podziwu dla odwagi tych tak młodych ludzi, którzy przywędrowali na to odludzie. Pożegnali się z nami przed zmrokiem, by w upatrzonym miejscu rozbić swój namiot. Miało to być w pięknym zagajniku, wśród niezbieranych tu przez nikogo grzybów. Nie wiem czy nie zmienili zdania w ostatniej chwili, bo wydawało mi się, że miejsce zostało niestety w międzyczasie zaanektowane przez stado baranów. 41 Ku śmiesznym ptakom. Wypływamy skoro świt. Goni nas czas, bo przewidziany na dziś przelot jest dosyć długi. Trzeba się spieszyć i skoro jesteśmy już na nogach, to odpalajmy katarynę. Nie ma co przejmować się składem wacht. Kto zaspał, to jego strata. A jest co podziwiać. Leżące nisko nad wodą poranne mgły, tworzą niesamowitą scenerię i ma się W bajkowy świat wrażenie, że zmierzamy ku nierealnemu światu. Po obu stronach burt cieniami odcinają się sylwetki wysokich gór. Z przodu majaczy przesmyk, gdzie kłębią się opary zamykające drogę ku bajkowej krainie. Jaka szkoda, że zbyt mało jeszcze światła, by fotografować. Wieje tak słabo, że nie warto stawiać żagli. Płyniemy więc na silniku, „na skróty” ścinając zakręty wijącego się fiordu. Możemy prześlizgiwać się w pobliżu hodowlanych klatek dla łososi. Intryguje wyraźne kotłowanie się wody w obrębie pływających zagródek. Trudno uwierzyć, że jest tam tak wielkie zagęszczenie ryb. To może raczej efekt napowietrzania, jak w wannach ze świątecznymi karpiami. Lepiej nie podpływać zbyt blisko, bo nie wiadomo jak kotwione są te baseny. Po wyjściu z fiordu napotykamy nieco lepsze warunki. Zaczyna wiać mocniej, co pozwala popracować żaglom. Zaprzęgliśmy „burą sukę”. Kurs mamy bliski fordewindowi, kiedy to nie lubi ona zbytnio współpracować z grotem. Zastanawiam się jak w takich warunkach wyglądałaby współpraca z bezanem na „motyla”. Jednak Aśce wyraźnie taka propozycja nie odpowiada. - Rufę nam będzie wozić niemiłosiernie, to bez sensu - karci moje zapędy na półwiatrach to co innego. Poza tym jesteśmy zbyt blisko brzegu aby nasza załoga sprawnie i szybko przeprowadziła manewr. Rzeczywiście, nie wiadomo na dodatek co przyniesie nam aura w najbliższym czasie. Nisko nad horyzontem przed nami zaczęła bowiem rozrastać się ściana ciemnych chmur. Szare smugi ciągnące się od spodu świadczą wyraźnie, że leje tam deszcz. Czy przejdą one bokiem, czy też podobnie jak przydarzyło mi się to rok temu na Śródziemnym, weźmie nas 42 w młyn zawieruchy? Nasz NAVTEX już od początku rejsu buntuje się i z uporem podaje prognozę sprzed dobrych kilku dni. Natomiast ostrzeżenia wysłuchane ostatnio na kanale szesnastym faktycznie wspominają o jakimś sztormie. Zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami, nasłuch mamy włączony non stop. Jednak każdy kto pływał po morzu wie, że ten pseudo informacyjny bełkot powszednieje z czasem. Większość komunikatów dotyczy korekty oznaczeń nawigacyjnych, które są zdrowo poza strefą naszych jakichkolwiek zainteresowań. Powinno włączyć się odpowiednie filtrowanie, czego jednak obawiamy się zrobić, by ostatecznie nie zablokować odbioru danych. A więc liczyć możemy głównie na swego nosa. Przeczucie mówi nam, że będzie wiało. Aśka zna wiele rymowanek o cirrusach, które właśnie są na niebie. Nie ma ona wątpliwości, że pogoda nam się popsuje, co każdy żeglarz „kapuje”. Cenzura chyba jakoś pomieszała słowa, ale sens jest podobny. Nareszcie mamy nieco szybkości, a załoga ufna w doświadczenie „Po co on tam wlazł ?” dowodzącej, może delektować się przyjemną żeglugą. Nie powinniśmy zwlekać i jak najszybciej dopłynąć na wyspę Lovund. A więc co? Zwiększać ożaglowanie, czy też „dołożyć” silnikiem? Zbyt mocno zaczyna już wiać, by nasza „bura suka” czuła się bezpiecznie. - Genua precz, silnik cała na przód - decyduje Aśka - Do portu już niedaleko. Sternik od dawna wspomaga się kursem pilotowym, bo wyspę widać jak na dłoni, a jej charakterystyczny kształt, nie budzi wątpliwości. To na pewno ona. Mnogość wyraźnych punktów odniesienia jest jedną z pozytywnych cech pływania w tym regionie. Sternik nie musi ślepić intensywnie we wskazania kompasu i sterowanie sprawia prawdziwą przyjemność. Opis portu też jest raczej klarowny. Będziemy mieli dużo miejsca osłoniętego bardzo długim falochronem. Już widać go nawet. Stoi tam przy nabrzeżu jakiś duży statek. Zbyt wielki to sąsiad jak dla nas, a poza tym niepokoi wysokość występujących tu pływów. Powinniśmy zacumować przy pływającym pomoście portu wewnętrznego. Jest on przeznaczony głównie dla jachtów. Szkopuł w tym, że opis znaleziony 43 w locji wspomina o jakimś podwodnym progu, oddzielającym obie strefy. Dziw, że do tej pory nie został on zniwelowany. Dla bezpieczeństwa powinniśmy więc wchodzić tam przy wysokiej wodzie. Brakuje nam do niej tylko jednej godziny. To nie wiele, decydujemy więc, że dłużej czekać już nie będziemy. - ”Oko” na dziobie melduj - hej tam na sondzie w nawigacyjnej, ile pokazuje? - denerwuje się Aśka. „Oko” na dziobie postawione jest w zdwojonej liczbie, a człowiek w nawigacyjnej dogląda sytuacji jako trzeci. Jesteśmy jednak świadomi, że sonda może ujawnić podwodny próg zbyt późno. A w ogóle co kryje się pod pojęciem „próg”? - stawiamy sobie pytanie. Całe szczęście, że jesteśmy już osłonięci od wiatru i możemy posuwać się z szybkością jednego węzła. Oby rewers w razie konieczności nie zawiódł. Jest już ok. Poruszamy się po wodach portu wewnętrznego, a przed nami Wypatrujemy progu Fot. M. C. kołysze się lekko pływający pomost do cumowania. Koniec manewrów, załoga spocznij. Chyba takie jachty jak nasz przypływają tu nieczęsto. Wzbudzamy bowiem natychmiast zainteresowanie ludzi na brzegu. Z rozmowy wynika, że są to turyści, a my to ich turystyczna atrakcja. Jak wynika z publikowanych danych, liczba mieszkańców tej wyspy to około 450 osób. Trudno ocenić ile może być tych pięknych kolorowych domków na brzegu. Locja dla żeglarzy wspomina o hotelu, dwóch kościołach i chmarze „śmiesznych” ptaków. Puffiny (Fratercula arctica), albo inaczej Maskonury, to ciekawa odmiana alk, które przybywają tu dokładnie 14 kwietnia, by złożyć po jednym jaju, wysiedzieć je i po odchowaniu młodych, około 10 sierpnia odlecieć. Zaopatrzeni w tę wiedzę zapuszczamy się w głąb wyspy. Mimo małej liczebności mieszkańców, odnosi się wrażenie, że ich aktywność jest duża. Dbają o swoje włości, o czym świadczy między innymi maszyna uzupełniająca żwir na poboczach drogi, czy też prawdziwa miejska śmieciarka wjeżdżająca na pokład promu. Tak, przecież wyspa jest zbyt mała i ekologicznie zbyt zadbana, aby urządzać tu lokalny śmietnik. Napotykamy również na skraju osiedla prawdziwe boisko piłkarskie oraz 44 strefę widowiskową z najprawdziwszą sceną. Cała ludność wyspy mogłaby się tam prawdopodobnie zmieścić. Najważniejsze miejsce na wyspie, czyli hotel, spełnia tylko połowicznie nasze oczekiwania. Kąpiel możemy wziąć podszywając się jedynie za gości hotelowych, co skwapliwie czynimy. Po uiszczeniu opłaty otrzymuje się piękną wydrukowaną na komputerze fakturę. Natomiast internet jest niedostępny, chyba że za pośrednictwem laptopa z bluetooth. Tak więc prognoza pogody na najbliższe dni w dalszym ciągu pozostaje dla nas tajemnicą. Niestety śmieszne ptaki już odleciały. Pani w recepcji hotelu wskazuje wymownym gestem kartkę kalendarza. Jest 12 sierpnia, spóźniliśmy się o dwa dni na spotkanie z punktualnymi ptakami. Pozostało nam jedynie podglądanie innych gatunków. No cóż, jak się nie ma co się lubi... Fascynować mogą przecież małe krzykliwe ptaki o długich dziobkach, brodzące po plażach odsłanianych podczas kolejnych odpływów. Inaczej widzi się również tutaj stada dzikich gęsi przygotowujących się do odlotu. Zaskoczyć może duża wydra przemykająca osiedlową drogą. Szukamy jednak uparcie miejsca, gdzie w torfowej glebie miały podobno organizować swoje lęgowiska maskonury. Zamiast nich natknęliśmy się tylko na przyczepioną do skały małą stalową statuetkę orła. Z daleka wyglądała jak UFO. Gdyby nie fakt, że wraz z odlotem głównej atrakcji wyspy kończy się tu definitywnie sezon turystyczny, mielibyśmy prawdopodobnie również okazję zwiedzić miejscowe muzeum morskie. Mimo deklarowanych godzin otwarcia, drzwi zastaliśmy zamknięte na cztery spusty. Mogliśmy więc tylko przez szybę podziwiać narzędzia pracy miejscowych rybaków oraz modele ich łodzi. Przykuły naszą uwagę piękne obrazy o tematyce morskiej, stylowy portret starego rybaka. Wracając na jacht zastanawiam się jak właściwie wyglądają obecni mieszkańcy tej wyspy. Wielu z mijanych to zapewne przyjezdni, bo przecież aż dwa żeglarskie sklepy w centrum, nie mogą być nastawione na handel z rodzimymi mieszkańcami. Dlatego też z zainteresowaniem zerkam na otwierające się właśnie drzwi jednego z norweskich domów. Na progu pojawia się jakaś postać. Chyba ją myślami przywołałem. O cholera! To na pewno nie jest opalenizna nabyta podczas polarnego dnia. Na podwórko wychodzi kobieta w średnim wieku o karnacji... czekoladowej Kreolki. Maskonury przylatują zza oceanu, ona niechybnie przybyła również stamtąd. 45 Mały hals w górę Sześćset dwadzieścia pięć metrów ponad głowami to duże wyzwanie. Jednak informacje zamieszczone na turystycznych planszach, wyraźnie zachęcają do zdobycia tego szczytu. Trzeba przyznać, że wycieczka nań była mordercza, choć zapowiadała się bardzo niewinnie. Pejzaż nadmorskich wydm, porośniętych niskimi trawami odpowiadał raczej wyobrażeniom o trasach dla emerytów. Trochę niewielkich jarów, trochę łąk na wzgórzach. Wszystko to mogło zapowiadać ulgowy spacer wzdłuż malowniczego brzegu, wzbogaconego gdzieniegdzie głębokimi zatoczkami. Poczynając jednak od samotnego Na przychylnym szlaku domu przyozdobionego rogami łosia, charakter trasy zmienił się diametralnie. Beskidzka ścieżka stała się poważniejszą „babiogórską”, a na niektórych odcinkach przeobrażała się ona nawet w strome podejścia zabezpieczane łańcuchami. Jak na tatrzański „Zawrat”. Cóż za pejzaże! Trzeba co chwilę obowiązkowo zwracać wzrok w kierunku morza, by nie uronić kolejnych widoków. Fiordy pokazują tu coraz to nowe oblicza. Czy wejście na szczyt jest możliwe? Ekspozycja żlebu u góry wydaje się tak duża, że mam obawy czy to rozsądnie porywać się nań w pojedynkę. Ani ekwipunku, prowiantu, nawet butelki zimnej wody. Trudno w to uwierzyć, ale los uśmiecha się czasami do strudzonego turysty. Spomiędzy skalnego rumowiska, jak na zawołanie, wychylają się gałązki pięknych czerwonych porzeczek. To prawda, było kilka krzaczków w ogródkach na dole. Nawet kusiły, by cichaczem podkraść się pod ogrodzenie, ale żeby tutaj? To wyraźna zachęta, aby zbyt wcześnie nie zawracać. Ścieżka prowadzi trawersem przez żleb i nie będzie na szczęście wspinaczki po ekstremalnych stromiznach pod granią. Mała to jednak pociecha, bo nachylenie góry wcale się nie zmniejsza. Teraz, po wyjściu ze żlebu, trochę wygląda to jak podchodzenie na Kopiec Kościuszki poza 46 wyznaczonymi chodnikami. Nawet trasa wije się podobnymi zakosami. Nie życzyłbym jednak nikomu ześlizgnąć się z wątłej ścieżynki, bo koziołkowaniu nie byłoby końca. Łyse zbocze góry niknie gdzieś w dole poza krzywizną terenu. Droga pod górę również wiedzie w nieznane, bez szans sprawdzenia ile jej jeszcze pozostało. Wspinaczka na czworaka na to nie pozwala. Rozsądek nakazuje oszacować czas powrotu, gdyż po zmroku trudno będzie odszukać drogę. Zaczyna również niepokoić mgła pojawiająca się poniżej. Jeżeli to cholerstwo rozwinie się bardziej, to bez wątpienia tu utknę. Jeżeli tylko sytuacja nieco się pogorszy, to należy natychmiast zawrócić. Daję sobie limit kilkunastu minut, aby zejść „na łeb na szyję”. Ciągle kusi jednak nadzieja, że za kilkadziesiąt metrów powinien roztoczyć się widok na morze z przeciwnej strony wyspy. Muszę tam dojść chociażby po to, aby zobaczyć czy lekkie zamglenie pode mną, nie rozrosło się z drugiej strony w potężną chmurę. Zdecydowanie wolałbym zobaczyć wodę oświetloną zachodzącym słońcem. Warto pomęczyć się jeszcze trochę. Po chwili droga staje się mniej stroma i można iść nieco szybciej. Właściwie to zrobiła się z niej nawet „ośla łączka”. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i stwierdzę, że to prawie płaskie pastwisko. Ostatnie dwieście metrów pokonuję lekkim truchtem. Jestem na szczycie!!! Hurra!! Znalazłem się w siódmym niebie, bo pode mną chmura, przede mną złote słońce. Błękit nad, zieleń pod. Biel snujących się na horyzoncie Jestem w niebie chmur tworzy gęsty nieprzerwany kożuch. Widok jak z samolotu. Jedynie małe wybrzuszenie białej warstwy chmur nad daleką wyspą burzy sielankę. Przypomina, że utworzenie podobnej waty wokół mnie jest wielce prawdopodobne. Rzut oka w przepaść pod nogami, drobny wpis do „księgi gości” i już pędzę w dół na złamanie karku. Im bliżej powierzchni wody, tym większa pewność, że wycieczka zakończy się szczęśliwie. Minąłem chatkę z rogami, jest zatoczka, jest plaża, będzie ścieżynka pod górę, jest... Zgubiłem drogę, wyprowadziło mnie na jakąś skalną półkę. O! Dzisiaj nikt nie namówi mnie na odkrywanie nowych dróg! Będę krążył do skutku, aż nie odszukam ścieżynki. Wcale nie było łatwo powrócić na właściwą 47 trasę. Na tej wyspie można być „emerytem”, ale bez objawów sklerozy. Dobrze, że dookoła wciąż względnie jasno, a zalążki mglistej chmury rozwiały się definitywnie już wcześniej. Błażej wraz ze Sławkiem i Tomkiem wyruszyli zdobywać górę zaraz po moim powrocie. Roztropnie zaopatrzyli się jednak przed wyjściem w radiotelefon i latarki czołowe. Długo nie wracali, nie odpowiadali na wywołania. Wypatrywaliśmy z niepokojem ich światełek. Gdy zabłysły rządkiem na wrzosowiskach, odetchnęliśmy z ulgą. Nie wiem dokąd doszli, chyba nie do szczytu, bo moje uwagi o łące na górze, potraktowali jako żart. Tak czy owak wymęczyło ich zdrowo. Miny mieli nietęgie, pojawiwszy się około północy na jachcie. Świat kambuźników Rano otacza nas zewsząd mgła. To, co wczoraj spowijało wyspy na horyzoncie, teraz dosięgnęło nasz skrawek lądu. Dobrze, że nie odłożyliśmy wczorajszej wycieczki na dzień następny. Teraz można tylko zadzierać głowy, a widać nie więcej jak jedną trzecią góry. Mamy dzień odpoczynku. To świetnie, bo nasza wachta kambuzowa odbędzie się w komfortowych warunkach. Zarówno godziny posiłków są mniej przestrzegane, bo nie muszą wypadać dokładnie na styku wacht, jak i część prac można przenieść z kambuza na inne, mniej ciasne miejsce. Gramolimy się więc z naszymi maszynkami gazowymi do kokpitu, aby było szybciej i przyjemniej. Na dole wszystko zawalone jest garami, pudełkami, butelkami i Pan Bóg raczy wiedzieć czym jeszcze. Mam już powyżej dziurek od nosa użerania się o jakąkolwiek systematykę w przechowywaniu Gdy kambuz zawalony wiktuałów. Wszystko upchane jest koło siebie „jak leci”: makaron, cukier, musztarda, herbata. Całe szczęście, że nikt nie zamyka szafek, to coś można kątem oka wypatrzeć. Oczywiście część tego wszystkiego wala się również po stole w messie, między 48 butelkami po piwie. Pełne „Vox populi...” Jeszcze gorzej jest z aprowizacją. „Słodkimi chwilami”, których mamy pod dostatkiem, można zaspokoić głodomorów tylko w wyjątkowych sytuacjach. Podobnie z przyprawami, jest ich tyle, że starczyłoby dla wielkiej restauracji na kilka miesięcy. Kolejne załogi dowoziły po kilkanaście główek czosnku i uskładało się tego chyba z kilkadziesiąt. Kostek rosołowych są całe kartony, a oprócz tego trochę w słoiczkach. Dotychczas raczono nas daniami typu: „zupa sztormowa”, w których łyżka mogła stać na sztorc. Talerz przypominał często paletę wściekłego malarza, który rozbabrał wszystko swym pędzlem. Zazwyczaj przeważał kolor bury, bo wszystko na bazie paprykarza szczecińskiego, lub jakiegoś sosu pomidorowego. Liczę, że dzisiaj panowie znowu nałowią dorszy. Jest ich w pobliskich wodach dostatek. Jeżeli nie będą mieli szczęścia, to można odwiedzić znajdującą się w sąsiedztwie przetwórnię ryb. - Dziś podamy rybę z ryżem, mam do niej specjalną przyprawę. proponuje moja załogantka. - A coś innego? Po tylu dniach rejsu sposób podawania „a la risotto”, może się już znudzić - marudzę - Poza tym, zawsze mam wątpliwości co do momentu tak zwanego „dojścia”. - Wlej drugie tyle wody co ryżu i gotuj, aż cała wilgoć wsiąknie - Aśka podpowiada prosty sposób jego przyrządzania. Co ja chłop będę się mieszał do garów. Jednak traktowanie spraw kulinarnych przez osoby poniżej trzydziestki, przeraża mnie. Estetyki nie odpuszczę. Forsuję odseparowanie na talerzach poszczególnych składników drugiego dania. Osobno chochelka ryżu polana pikantnym sosem, osobno konserwowy groszek, osobno ryba obtoczona w mące. Przygotować jeszcze ćwiartki cytryny. A przede wszystkim stół powinien być uprzątnięty, bo to nie przechowalnia prywatnych szpargałów. Agnieszka wyciąga ze swoich prywatnych bagaży jakiś żółty proszek, specjalną indyjską przyprawę o intensywnym aromacie. Będzie go dodawała do smażonych ryb. Dopiero teraz zauważyłem na jej ręce dziwną niebieską nitkę. To coś znaczy?... Sekta? - To żadna sekta. Jestem psychologiem i pewne systemy filozoficzno etyczne nie są mi obce. - mocno się oburza. - Jestem zafascynowana Indiami, to wszystko. - dodaje. - Pewnie w reinkarnację też wierzysz - napieram. - Czy moglibyśmy porozmawiać kiedyś o kosmologii i praprzyczynach naszego bytu? Milknie. Oj, zrobiłem sobie wroga przy patelni. 49 Jest zawsze pewna asymetria w układach wielopokoleniowych. Mam tę przewagę nad tym następnym, że też kiedyś byłem młody i łatwiej zrozumieć mi ich punkt widzenia, co wcale nie znaczy akceptować. Nie powiem, aby zgodności poglądów czasami nie było. Ale nawet wtedy gdy oceny są zbieżne, młodzi uważają, że muszą być kontra. Przy posiłkach dyskutujemy o tej nieszczęsnej muzyce metalowej, tolerancji względem mniejszości seksualnych, zasadach fotografowania i montażu filmów. Aśka jest świetnym gawędziarzem i sypie anegdotami jak z rękawa. Powinna napisać kolejną część Borhardowego „Znaczy kapitan”. Wiele z jej opowieści wytnie zapewne cenzura. Jak tu bowiem pisać o wykrzykiwaniu na środku jakiegoś Wiem już co wypiszę ci w opinii basenu jachtowego: ”Panie kapitanie, ja chcę się wreszcie puścić na cumie dziobowej”, albo o szczegółach uzyskiwania zwolnień na rejsy, u zaprzyjaźnionego lekarza... psychiatry? Jej autorytet trzyma całe to towarzystwo w jako takich ryzach. Wielokrotnie musi jednak iść na daleko posunięte ustępstwa. Chce pozostawić za sobą opinię kapitana, z którym pływa się fajnie. A tu: załoga beztrosko szurająca pontonem o szorstką powierzchnię kei, a to zagubione śmigiełko od machiny do pieczenia chleba. Uwagi muszą być delikatne, bo towarzystwo jest bardzo pewne siebie. Na szczęście Kapitan ma argumenty. Aśka jest oficjalnym przedstawicielem administracji państwowej na naszym skrawku Polski. Tak traktuje się pokład jachtu pod narodową banderą. Tę wiedzę załoga wchłania z niejakim zainteresowaniem. - Skoro nie możesz wydać aktu ślubu Piotrkowi i Marcie, to może akt zgonu dla mnie. - żartuje z wisielczym humorem Kuba. Oj, takie żarty na morzu są bardziej niż nie na miejscu! 50 Wpływ księżyca Mamy pełnię. Jesteśmy więc teraz w okresie pływów syzygijnych, kiedy „niska woda” może być bardzo niską, a „wysoka”, bardzo wysoką. To za przyczyną sumowania się oddziaływania Słońca i Księżyca na masy wody. Na mieszkańcach regionu najprawdopodobniej nie robi to większego wrażenia gdyż zżyli się z problemem od dzieciństwa. Co innego my. Wysokość pływu, skok pływu, Dower jako port odniesienia, porty dołączone, tabele, faktory, czas lokalny, czas GMT. Najlepiej zapomnieć o tym wszystkim i pływać po tak zwanym „zerze mapy”. Jednak nie zawsze można. Podczas wczorajszego spaceru w okolicach główek zauważyliśmy, że coś podejrzanego zwisa w strefie przesmyku między portem wewnętrznym i zewnętrznym. Jest to najprawdopodobniej podwodny kabel, ograniczający w istotny sposób swobodę poruszania się. Dręczą nas więc wątpliwości, czy podana w locji głębokość dotyczy tylko domniemanego progu, czy też dotyczy również kabla wiszącego powyżej. Lepiej nie ryzykować, bo nie wiadomo kiedy go położono. Dlatego, mimo że wszyscy już dawno gotowi są do drogi, tym razem wolimy doczekać najwyższej wody. Kto chce niech pędzi jeszcze raz kilometr do hotelu, aby dokończyć poranną toaletę. Na morzu pozostanie nam tylko kingston i umywalka w kambuzie. Z tą ostatnią ujawnił się przed wyjściem w morze mały problem. Nie wykluczone, że winne temu są tutejsze ryby. Mimo że wszyscy jesteśmy ich smakoszami, mimo że ograniczyliśmy do minimum zjadanie wszelkich dodatków na korzyść filetów, nie byliśmy w stanie przejeść Niech „Czarny Kanaka” to posprząta wszystkiego. Resztki z talerzy okazały się zbyt obfite jak na ograniczoną przepustowość zlewu. Skutkiem tego, sterta nieumytych naczyń pływa nam teraz w śmierdzącej braji. - Dajcie mi „usta murzyna”, są dobre w takich sytuacjach - sugeruje rozwiązanie problemu Aśka. 51 - Nie widziałem żadnego, w spisie załogi go nie ma - zauważam. Kuk pełniący wachtę w kambuzie nazywany jest czasami „Czarnym Kanaką”. Nawet jeżeli to półdzikus z wysp Pacyfiku, bez jakichkolwiek praw, to nie powód żeby od razu ustami miał sprzątać. - No gumy szukajcie - uściśla pani Kapitan. Rozpoczęły się więc poszukiwania „ust murzyna”, jak obrazowo nazwała przetykaczkę na kijku. Przy okazji szperania w kambuzie odkrywamy, że pod klapą, zazwyczaj przywaloną plastikowym koszykiem z wiktuałami, znajduje się pojemny schowek na garnki większych gabarytów. Tak poprzednio narzekaliśmy na ich brak, a tu okazuje się, że jest ich pełny wybór. Szuflady ze sztućcami można wysunąć bardziej niż nam się wydawało, a w głębi czekają kolejne zapasowe komplety. Gdybyśmy wiedzieli, to zapewne ich mycie odbywałoby się hurtowo raz na tydzień. Hurtowo traktujemy już śmieci Po kilku nieudanych próbach podwieszania w zejściówce małych reklamówek, przeszliśmy na wielkie kilkudziesięciolitrowe wory. Przynajmniej nic się z nich teraz nie usypuje, a i tak zapełniają się błyskawicznie. Śmieciarka kursuje po wyspie, więc Norwegowie dadzą sobie radę z naszymi odpadkami, nawet w takich ilościach. Po wybebeszeniu schowka pod zlewem, odkrywamy w okolicach zęzy poszukiwanego czarnego blindę. Schował się za kilkoma butlami oleju słonecznikowego oraz butlą detergentu, również przypominającego płyn do smażenia. Na szczęście czarna guma dała sobie radę z problemem. „Usta murzyna” w towarzystwie „Ludwika” wróciły w przynależne im miejsce. Bądźcie zawsze gotowi do usług panowie! Cumy i szpringi oddane, morskie „progi” przeskoczone, płyniemy do Igeroya. Wyspa zostaje powoli za rufą jachtu. Mgły i chmury gdzieś się rozwiały i mamy piękną relaksową żeglugę. Tym razem nigdzie nam się nie śpieszy i mimo słabnącego wiatru, pozwalamy sobie na komfort powolnego płynięcia pod żaglami. Można pokusić się o postawienie bezana, jednak na przeszkodzie staje zniszczone okucie przy bomie. Dotychczas tego nie zauważyliśmy, bo i warunków do jego stawiania nie było. Załoga też specjalnego „parcia na żagle” nie wykazywała. Chociażby teraz: Trzeci oficer, będąc na sterze, przytrzymuje szturwał nogami, aby mieć wolne ręce do gry na konsoli! Luzactwo!!! 52 Na pokładzie królują „słodkie chwile”, a pod dekiem trwa podgryzanie łakoci. Kto wie gdzie są schowane, ten korzysta. Kto nie wie, ten nie wie i dobrze mu tak. Może to zagrycha do piwa, prywatne zapasy? Nie wiem, bo nie byłem przy zakupach. Oby ich brzuchy nie rozbolały. Ktoś właśnie wraca z kingstonu. - Coś jest nie tak - zauważa - miska pełna wody i zaraz się przeleje na zewnątrz. Kingston, to jeden z bardziej newralgicznych elementów wyposażenia każdego jachtu. Nasze „JABCO” spisywało się dotychczas bez zarzutu. Dopuść wody, przełącz, zrób co masz Towarzystwo kapturowe do zrobienia, przełącz, wypompuj, przełącz, przepłucz, przełącz. - A mówiłam, że to co nie przeszło przez usta, nie ma prawa przejść dalej! - przypomina nasza Pani – Już raz „łowiłam” po którejś z was, ale nikogo nie wskazuję palcem, wszyscy są podejrzani. - To nie my, to uszczelki - broni się zgodnie cała załoga. - Niech wam będzie. Teraz do instrukcji obsługi, obok dotychczasowego: prze... prze...prze... dokładam: „podnieść greting i zakręć zawór główny, to główna sprawa. ...? Główna?? Cholera, zastanawiam się, czy nam „toto” kiedykolwiek przejdzie przez usta! - Zygi… sygi…gijne? Mówiłeś, że są pływy kwadraturowe i te … dopytuje się Agnieszka. - Syzygijne - poprawiam - to te, kiedy wpływ księżyca jest wzmocniony. 53 Per aspera ad astra Gdyby nie jasny dzień i pełnia lata, gdzieś tam wysoko nad naszymi głowami powinna przebłyskiwać Vega. To jedna z jaśniejszych gwiazd północnego nieba. Astronomowie wyliczyli, że szesnaście tysięcy lat temu, z powodu precesji, zajmowała ona w przybliżeniu miejsce obecnej Gwiazdy Polarnej. To ona byłaby odnośnikiem przy wyznaczaniu kursów na północ dla potencjalnych podróżników. Mało atrakcyjny dla nas to cel, bo odległość dwudziestu pięciu lat świetlnych stawia ją poza możliwościami poczciwej Jagielloni. Pragniemy natomiast osiągnąć archipelag Vega. Jest to dość duża wyspa wraz ze skupiskiem nieco mniejszych, dostępnych jedynie z pokładów niewielkich łodzi. To kraina, którą wpisano do rejestru UNESCO, jako miejsce wyjątkowo zgodnej kohabitacji mieszkańców z pierwotną i prosta naturą. Żeglarzy powinno to „kręcić”, bo oni również dobrowolnie wybrali współdziałanie z naturą. Trzeba być w zgodzie z morskim żywiołem, gdyż od niego zależy nasze bezpieczeństwo, żeby nie powiedzieć życie. Tak więc pomni tej zasadzie mamy się na baczności, mimo że ląd niedaleko a wiatr nieco osłabł. Jako że na pokładzie poglądy załogi na temat transcendencji są zróżnicowane, takież są też sposoby wabienia, czy też może odstraszania sił natury. Na relingach pojawiły się części damskiej spodniej garderoby, kosz rufowy przyozdobiono niezidentyfikowanymi gaciami, a na wantach zawisły buty o rozmiarze ewidentnie męskim. Sposób na zaprowadzenie porządku byłby prosty. Wystarczy podszyć się pod siły natury, powiedzieć, że chyba zdrowo przez chwilę zawiało i... zwiało. Trudno ustalić czy pokładowa „wystawka” to tylko wietrzenie, Z buciorami do nieba czy też suszenie. Przyczyn mokrej bielizny nie trzeba daleko szukać, bo mamy przecież nieco wody pod sobą. Coś jej ostatnio musimy zdecydowanie więcej odpompowywać z zęzy. Dziennik jachtowy powinien zawierać stałą rubrykę pod tytułem: „odpompowano ..n..litrów wody”. Jej nadmiar może spowodować zalanie silnika, a wiadomo, że bez niego... Zresztą nie będę się powtarzał. 54 Lepiej sprawdzić co z tą wodą. Kingston, po przeczyszczeniu pompki, działa już bez zarzutu. Zawory denne prowadzące od i do niego, mimo że nie pierwszej młodości, również są sprawne. Może szwankuje ich osadzenie w poszyciu? Przyglądam się wnikliwie strefie mocowania, w miejscu gdzie burta ciągle jest niepokojąco mokra od wewnątrz. - Ooo! Cóż to za szmata, przecież to „O” z zestawu flagowego. Upchany rulonik flagi kodowej wystaje z zakamarków przy wręgach. To właśnie stamtąd dość intensywnie sączy się woda. Czy to aby znów nie są jakieś przesądy? Flaga sygnałowa „O” oznacza ni mniej ni więcej tylko: „CZŁOWIEK ZA BURTĄ”. Tym razem sprawuje ona funkcję człowieka „PRZY BURCIE”, który walczy z żywiołem wdzierającym się do wnętrza naszego jachtu. - Tak, wiem to od początku - uspokaja Aśka - zaznaczono to w uwagach eksploatacyjnych podczas wcześniejszych etapów. Lepiej tego nie tykać Lepiej niech ten „człowiek” dalej tam siedzi i lepiej niech się nie rusza. - Mamy równie niepokojącą sytuację związaną z instalacjami, kontynuuje Aśka - coś mi okropnie śmierdzi gazem w kabinie. - No przecież dokręcałem, najbardziej jak tylko się dało, ale dalej się paliło. -Relacjonuje Sławek - A może zgasło? - Nie można tego tak zostawić - sugeruję demontaż butli i wymianę na nową. Niesprawna butla ląduje w kokpicie. Wprawdzie po odkręceniu wężyka i uderzeniowym przedmuchaniu zaworu, udaje się ją skutecznie zakręcić, to jednak uważam, że należy butlę opróżnić do końca. - Ale po co? Czemu się czepiasz! - upiera się przy swoim punkcie widzenia Sławek. - Dobrze jest, już ją schowałem do achterpiku - dorzuca. Odwracam się w drugą stronę, aby nie wybuchnąć. Wiem, że te buciory i skarpetki na wantach, to też jego. Znaczy sobą na jachcie wszystkie możliwe zakątki, jak kot obsikujący swój teren. Ostatecznie to człowiek nie z mojej wachty, a widać przecież, że wszyscy młodzi trzymają jego stronę. Bo to „swój chłop”. Nie zgadzam się z tym, przynajmniej częściowo. Wiatr wzmaga się nieco, co dokłada nam szybkości. Piękna żegluga. Przepływamy w sąsiedztwie pięknego łańcucha górskiego. To „Siedem Sióstr”, które w liczbie wskazanej nazwą, rozsiadły się wzdłuż 55 wschodniego wybrzeża. Mamy wymarzone warunki pogodowe, które pozwalają rozwinąć szybkość prawie siedmiu węzłów. Zapisy w dzienniku jachtowym tyle podają. Tyle samo co sióstr na brzegu. Jak widać „szczęśliwa siódemka” nam sprzyja. Nie znam szczegółów, bo z racji rytmu życia na jachcie przespałem w koi chwile bicia rekordu. Mieliśmy podobno również właśnie wtedy spotkanie z kajakarzami, którzy przywiosłowali nam na przeciw. Taki Siostry pozostawiamy za rufą Fot. M. C. to już dziwny jest ten morski, norweski akwen. Tak, nie ma wątpliwości, to nie woń kocich sików, lecz bez wątpienia zapach ulatniającego się gazu. Rozumiem więc skąd u mnie ten ból głowy po przebudzeniu. Kabina Pierwszego przylega do achterpiku, a tam właśnie posykuje sobie ta nieszczęsna butla. Teraz będzie totalne wietrzenie, od achterpiku aż po dziób. Kto ma coś do wietrzenia, niech korzysta. Do Igeroy dochodzimy o znośnej porze, pozwalającej przycumować w eleganckim stylu. Pijemy więc tradycyjny toast „za szczęśliwe ocalenie”. Na morzu zawsze należy mieć się na baczności. Szczęśliwie dopłynęliśmy do norweskiej Vegi, bo na tę w gwiazdozbiorze Lutni, czas jeszcze dla nas nie nadszedł. Tym razem naprawdę mieliśmy szczęście. 56 Rowerem przez świat Każdy lubi przywozić ze swoich wojaży drobne pamiątki. Raz jest to popielniczka, wazonik, kiedy indziej zaś szkic lokalnego artysty. Standardem jest przywożenie znad morza muszelek. To jednak zbyt proste i oczywiste. Osobiście lubię starocie i najchętniej u sufitu swojego pokoju podwiesiłbym stare czółno. Przewodniki po Norwegii opisują ten kraj jako surowy i prosty, który dopiero podczas ostatnich dziesięcioleci zrobił cywilizacyjny skok dzięki złożom ropy. U nas w Polsce podobno miały chodzić ulicami niedźwiedzie, tutaj zaś siedzieć na przyzbach wielorybnicy. Może czapka któregoś z nich byłaby dobrą pamiątką? Skoro wyspa wpisana jest do rejestru UNESCO, to może łatwiej tu o egzotyczne souveniry? Mija sobotni wieczór. Nic nie zakłóca nam spokoju. Laba, luz i pełna swoboda. Od nabrzeża promowego wraz z jego zapleczem dzieli nas dobrych kilkaset metrów. Rozpoczynająca się tam porządna asfaltowa droga sugeruje, że ruch w kierunku wnętrza wyspy może być znaczny. Jest jednak zbyt późno, aby zgiełk samochodów mógł nas Z dala od tłumów niepokoić. Ludzi też gdzieś wywiało. Kilka zadbanych domków przy naszej marinie sprawia wrażenie całkiem opustoszałych. Obok nich ciągną się alejki spacerowe z zapleczem dla piknikujących. Zapewne są to kwatery do wynajęcia. Nic nie potwierdza anonsowanej w przewodnikach „zgrzebności” tego zakątka. Można domyślać się raczej pewnego otwarcia na przybyszów. Przy zejściu na keję ustawiono stojaki z rowerami. Stoi ich tam kilka, bez jakiegokolwiek zabezpieczenia. Nie powinno to dziwić, bo jesteśmy przecież w Norwegii. Podobne, pomalowane na biało rowery, widziałem już na Boldze. Nie wykluczone, że są to wspominane przez przewodniki, wypożyczalnie rowerów. Prostej konstrukcji „damki”, lekko przyrdzewiałe od długiego stania na dworze, mogą być przeznaczone do bezpłatnego użytku. Są w pełni sprawne, a co najważniejsze, z dobrze napompowanymi kołami. Jest zbyt późno na dłuższy wypad komfortową drogą w kierunku miasta. 57 Można natomiast zafundować sobie krótką trasę do przystani promowej, lub nieco dalej do pobliskich wzgórz. Taka przejażdżka pozwala popatrzeć na morze upstrzone wysepkami, oświetlonymi światłem księżyca. Jak ustrzec się ckliwości mimo ewidentnych powodów? Wilkom morskim nie przystoi przecież „wyć z zachwytu”, nawet podczas pełni. Zachęceni wieczornym testowaniem rowerów, wybieramy się z Aśką następnego poranka na dłuższą wyprawę do miasta. Porządna droga zapowiada dużą metropolię gdzieś w środku wyspy. Po kilku kilometrach trasy wiodącej groblami, docieramy jednak jedynie do jakiejś małej osady. W centrum dwa dość duże typowe markety, budynek rady gminnej, kościół z cmentarzem, wielka szkoła, szpital, informacja turystyczna i sklepik z pamiątkami. Poza tym trochę domków wyglądających na letniskowe. To wszystko. Półtora tysiąca mieszkańców, rozproszonych jest prawdopodobnie po farmach, dobrze wtopionych w pejzaż. Nikną na tych 150 kilometrach kwadratowych powierzchni. Podobno funkcjonuje tu gdzieś prawdziwe Caffe-internet. Jednak po dotarciu na miejsce nie mamy pewności, czy aby dobrze zrozumieliśmy informację. „Caffe” wygląda nam na prywatne mieszkanie, zamknięte obecnie na cztery spusty. Jesteśmy mocno rozczarowani, bo bardzo liczyliśmy na aktualną prognozę pogody z sieci. Ostatnią szansę dotarcia do rzetelnej informacji o „światowej pajęczynie” daje otwarty w niedziele sklepik z pamiątkami. Trzeba przyznać, że babka za ladą jest super. Mało tego, udostępnia nam na zapleczu swój komputer podłączony do sieci. Rozmawiamy ze sprzedawczynią dobrą chwilę, zagadując o Norwegię. Opowiadamy również co nieco o nas. Jonaszka buszuje po witrynach meteo, ja między półkami zawalonymi wszelkiego rodzaju buteleczkami, ziołami, flakonikami i modelami żaglowców wprost z Hongkongu. Jedynie rybacka czapka przypaść może do gustu. Jej cena jest jednak zbyt wygórowana. Pani chętnie udziela informacji. Kogóż przygna tu wiatr? Wspomina o małym muzeum morskim, które warte jest odwiedzenia w pobliskiej osadzie. Kustosz prowadzi tam również mały sklepik. Może u niego znajdziemy jakieś 58 bardziej interesujące pamiątki. - To tylko dziesięć minut drogi stąd - informuje. - Ok, na rowerach będziemy tam jeszcze szybciej. - Kalkulujemy po cichu. Po dobrych kilkunastu minutach droga zaczyna nam się jednak nieco dłużyć. Może przegapiliśmy ten skansen? Przecież na dobrą sprawę w każdym z mijanych po drodze gospodarstw mogłoby znajdować się muzeum. Już na początku naszej wycieczki natrafiliśmy na jakieś zabudowania „Olsenów” z porzuconymi na poboczu starymi bryczkami i wiekowymi maszynami rolniczymi. Mimo kolejnych wzniesień i pagórków przemy do przodu, bo widać już brzeg morza. Obok płytkiego porciku dla jachtów natrafiamy faktycznie na jakąś szopę z dumnym napisem „muzeum”. Podwoje jej są jednak zamknięte. Zaglądamy we wszystkie możliwe zaułki, nawet do pobliskiej stodoły. To typowe składowisko rzeczy niepotrzebnych, normalna rupieciarnia. Po środku izby walają się zwoje lin, jakieś płachty, kanistry. Tam, gdzie z racji porządnych drzwi spodziewać by się można kantorka, natrafiamy na umywalnię wraz z rzędem pralek. Obok pozawieszane są znane nam aparaty wrzutowe. To wiele wyjaśnia, trafiliśmy na zaplecze nietypowej „mariny”. Tym śmielej niuchamy więc po kątach. Po przeciwnej stronie szopy widać rozciągnięte na grubym drucie zgrzebne zasłonki. Ciekawość jest przemożna i zmusza do uchylenia ich rąbka. - No no, niezły hotelik tutaj urządzili zauważam. - Chyba nie zostaniemy tu na noc, nasze koje na Jagielloni są zdecydowanie wygodniejsze -odpowiada Jonaszka. Przed nami piętrzą się pod sam sufit drewniane prycze przylepione do ściany. Są starannie pościelone zgrzebnym płótnem. Nie wiem Następny proszę s'ils vous plaits czemu, kojarzą mi się z tanim burdelem oglądanym gdzieś na jakimś filmie o Indochinach. Te łoża przed nami na pewno były miejscami dla turystów. Natomiast brak intymności nadawał im posmak prawie, że perwersyjny. - Uciekajmy stąd, nim ktoś nas zauważy - stwierdzamy zgodnie. 59 Nie jesteśmy zadowoleni, bo zbyt wiele czasu straciliśmy na przemierzenie całej wyspy. To pewne, tych dziesięć minut było kalkulowane na jazdę samochodem, a nie dla turysty pieszego. Poczucie porażki przypieczętowuje widok rzędu czapek poukładanych w zamkniętej szopie. Dostrzeżone przez okno karteczki informują o wyraźnie niższych cenach jak u pięknej Norweżki. Żal również zamkniętego muzeum. To już kolejne, które jest niedostępne podczas tego rejsu. Szkoda, bo dla żeglarzy mogło być ciekawe. Dlatego też w drodze powrotnej nie omieszkam wylać swoją gorycz do znajomej ze sklepu, z powodu daremnego trudu. - Jakże mi przykro - przeprasza, zdziwiona brakiem możliwości zwiedzania. - Sprzedam tą czapkę po cenie jak u konkurenta. Nie ukrywam, że to tylko dla pana - dodaje. Pomijając ekonomiczny aspekt naszych relacji, ta Norweżka podbiła mi serce. *** Mimo dość znacznego dystansu do pokonania, na jacht przybyliśmy o czasie. Obiad przygotować należy bez nadmiernych opóźnień. Nie można dawać złego przykładu. A więc do dzieła. Kolejny raz serwowane są ryby i mam wrażenie, że z dnia na dzień smakują nam coraz bardziej. Chyba nabieramy wprawy w ich przyrządzaniu. A może to Ryby nam się nie znudzą subiektywność ocen, bo dziś sam doglądam smażenia? Starsza „kadra” była na wycieczce rowerowej. Nasi, mimo że pozostali na łódce, również nie próżnowali. Piękna pogoda skłoniła ich do urządzenia sobie kąpieli w lodowatych wodach przystani. Nie ruszyli się nigdzie poza jej obręb. Jest ona zresztą dosyć dobrze zagospodarowana. Dyskretnie przeprowadzone rozeznanie terenu wykazało, że obok pomostu gdzie cumujemy, mamy świetnie wyposażone zaplecze gospodarcze. Zapewniono tam standard, jaki spotyka się w wynajmowanych kwaterach we Francji. Jest lodówka, kuchenka, szafka zapełniona nakryciami. Nawet kubki posiadają stylowe nadruki, 60 jak na souvenirach. Na półce znaleźć można książki traktujące o historii regionu, atlas ryb Morza Północnego i katalog jednostek aktualnie pływających wzdłuż wybrzeża. Wszystko to zamknięte na klucz... pozostawiony w zamku. Nasza załoga przeniosła się tam na cały, mocno przedłużający się wieczór. Nie dziwota, dobrze jest czasami odpocząć od własnego bałaganu. Mimo pozorów dbałości o wygląd, odczuwa się tu jednak drobne kontrasty. Z jednej strony robi wrażenie świetnie urządzona marina, ale na wpół zatopiony ponton straszy w samym wejściu do portu. Kole w oczy porzucony stół do oprawiania ryb, jeszcze dalej pogorzelisko po małej drewnianej łodzi. To ostatnie daje przynajmniej możliwość poszukiwań w popiele jakiejś niepowtarzalnej pamiątki. Pełno tam starych ćwieków i nitów. Agnieszka odkryła z kolei składowisko portowych odpadów. Jej artystyczne oko wyłuskało starą cynową kulę używaną do podtrzymywania sieci. Jest ona pokryty niesamowitym reliefem resztek pąkli. Świetny obiekt do fotografowania w skali makro. Jakiż atrakcyjny byłby to jednak souvenir. Oto świetna pamiątka z Norwegii i to bez przemierzania wyspy na wskroś. Na szczęście pływaków jest kilka. Taki kawałek metalu niesie w sobie zdecydowanie więcej emocji niż czapka z Gladstad Vega, nawet jeżeli została ona nałożona na głowę przez zgrabną panienkę. Jak jednak przewieźć samolotem do kraju taką rybacką „bombę”? W tej chwili gwiżdżę na to: Czapkę włóż na bakier, zejdź z pomostu w miasta gwar Każdy port jednaki i nie jeden jest w nim bar. Już dziewczyna wszczyna z nim w zaułku targ O cenę smukłych ud i krwistych warg. Czapkę nasadzę na głowę, a wielką metalową kulę dam do luku bagażowego. Może przemyt się uda. 61 Zapomniany skrawek lądu Można z pewną dozą prawdopodobieństwa przewidzieć co nas czeka, a przynajmniej domyślać się tego, co zobaczymy w najbliższej przyszłości. Są mapy, przewodniki, nie wspomnę już o wieloletnim doświadczeniu. Skoro wczoraj świeciło słońce, to jeżeli nie nadejdą chmury, zobaczymy je również w dniu następnym. Ten optymizm pomaga w podejmowaniu ryzyka, choć wiadomo, że każdy dzień będzie nieco inny. Naszą najbliższą noc spędzimy inaczej jak zwykle, bo na kotwicowisku. Tak wypadło z kalkulacji. Wybór trasy wcale nie jest łatwym zadaniem. Należy zorganizować przelot dobowy tak, aby o sensownej porze znaleźć się w jakimś schronieniu. Ten akwen jest zbyt niebezpieczny, aby ryzykować nocne pływanie, wśród mielizn, skał i przesmyków. Cóż to za przyjemność zresztą przemierzać malowniczą krainę nocą? Aśka stara się wynajdywać ciekawostki, szukać przyjaznych porcików i wybrzeży. Niestety kolejny, w miarę duży port w drodze na południe, znajduje się zbyt daleko od naszej aktualnej pozycji. Natomiast Vega jest w miarę dużą wyspą i można przewidzieć na niej jeszcze jeden dodatkowy nocleg. Locja norweskiego wybrzeża wspomina o kotwicowisku na krańcu wyspy. Podobno jest to ciekawe miejsce. Jedna z nielicznych dróg lądowych prowadzi właśnie w tamtą stronę. Przewodnik napomyka również o jakichś atrakcjach przyrodniczych, sygnalizując jednak potrzebę dłuższej wycieczki pieszo. W tym momencie jest to informacja drugorzędna, gdyż o wyborze trasy decyduje bardziej bezpieczeństwo jachtu. Czy wiatr nie będzie dopychał do brzegu? Czy wielkość zatoki pozwoli bezpiecznie chodzić jachtowi na uwięzi? Jaki jest charakter dna? A przede wszystkim ile będziemy mieć stóp wody pod kilem? W swoich notatkach zaznaczyłem uwagę: „ładna, spokojna żegluga”. Nic dodać, nic ująć. Szkierowe wybrzeże oglądane z pokładu jachtu jest może mniej malownicze niż z pokładu nisko lecącego samolotu, jednak i tak nie narzekamy. Koncentrujemy naszą „Gdy na pokładzie ja i ty” 62 uwagę na pokonaniu kolejnego przesmyku. Okropnie deprymują jęzory małych głębokości zaznaczone na mapie. Mimo że skala na ekranie jest dokładnie określona, to jednak dopiero w praktyce człowiek uświadamia sobie faktyczne rozmiary tych zakamarków. Zatoczka przed nami jest tak niewielka, że aż strach robić cyrkulację w obawie, że zawadzi się o dno. Można tu przedwcześnie zakończyć nie tylko nasz rejs, ale również wszystkie kolejne etapy. Jedyne co sprzyja, to kierunek wiatru. Wieje na szczęście wzdłuż wąskiej szczeliny, którą musimy się przeciskać. A więc do dzieła. Zgodnie z opisem w locji powinien być tam nabieżnik. Wyznaczy on linię prostą, po której prześlizgniemy się między niebezpieczeństwami nawigacyjnymi. Wpatrujemy się więc uporczywie w skaliste zbocza, szukając dwóch charakterystycznych masztów ustawionych w szeregu. Są jakieś chatynki, rybacki hangar, jest nawet maszt telefoniczny na szczycie. Lecz to za mało by wytyczyć poszukiwaną przez nas linię. W takiej sytuacji pozostaje zdać się tylko na GPS-a i płynąć pod jego dyktando. Trzeba zasiąść w nawigacyjnej przed monitorem, maksymalnie powiększyć mapę i patrzeć jak „pchełka” naszego jachtu powoli przemierza wąską rynnę zatoki. Jest ok. Dalej już nie można, bo przed dziobem równie płytko co po bokach. Teraz bierzmy się za kotwicę. Agnieszka i Kuba są już od dawna na stanowiskach manewrowych. Ułożyli odpowiednią ilość łańcucha w piękny dywanik wzdłuż burty tak, aby przeleciał on bezproblemowo przez kluzę. Manewr musi być niezawodny, kotwica powinna chwycić, nim zdryfuje nas na skalisty brzeg. Kable i stopy Fot. M. C. Z kolei odpowiednie do kotwiczenia głębokości są tylko przy brzegu. Pierwsza przymiarka kończy się niestety fiaskiem, bo ciągle dryfujemy. Handszpak musi obrócić się w windzie kotwicznej kilkaset razy, nim będziemy mogli powtórzyć manewr, tym razem już bliżej brzegu. - Kotwica trzyma - melduję z dziobu Kapitanowi. - Koniec manewrów - ogłasza Aśka - kto chce, niech rusza na ląd. Nikt się nie rusza, bo nie wiadomo czy warto. Musielibyśmy pompować ponton, odszukać trasę, by ostatecznie po długiej wędrówce zobaczyć prawdopodobnie jakąś paleontologiczną ciekawostkę. Wiemy z grubsza czego można się spodziewać, więc z lenistwa odpuszczamy. 63 Kotwiczka wygląda ładnie na rękawie harcerskiego munduru, marynarskich guzikach, lub czapce. Pod wodą jest inaczej. W zależności od rodzaju dna często tylko „wygląda”, że dobrze trzyma. Dlatego dobra praktyka żeglarska nakazuje ustalić wachty kotwiczne, aby móc reagować natychmiast, gdyby jacht przemieścił się podejrzanie na wodzie. W zastępstwie można by wykorzystać tu funkcję alarmową programu nawigacyjnego, który powiadamia dzwonkiem o niechcianej podróży. Nasza pani Kapitan nie lubi jednak takich komputerowych ułatwień. Jest zwolenniczką czystej wiedzy żeglarskiej. Może ma rację, bo zbyt zaawansowane funkcje komputerowe mogą spłatać figla. Licho nie śpi i licho wie co drzemie w tej elektronice. Jesteśmy odizolowani od świata pasem wody i lenistwa. Wiatr ucichł, na brzegu nie widać żadnych oznak życia. Siedzę na pokładzie spoglądając z daleka na ten zapomniany skrawek lądu. Przypłynęliśmy na drugi koniec wyspy, a jakby nas tu wcale nie było. To tak, jak po przejechaniu autokarem przez Wiedeń nie można twierdzić, że się go zwiedziło. Zapadł już zmierzch, jednak w żadnej z chatek nie zabłysło światło. Resztki tego odludzia sprawiają wrażenie całkowicie wymarłego. Rybacki kuter kotwiczący po przeciwnej stronie zatoki nawet nie zapalił latarni. Czemu tak ciemno? Przecież Księżyc powinien być w pełni. Wczoraj był w pełni, a dzisiaj jest go tylko połowa!? Przecież to nie możliwe, przecież to tylko dzień różnicy. Żeglarz na akwenach pływowych nie może mylić się aż tak. Powinna być wielka tarcza, jest jednak inaczej. Nawet z biegiem czasu wyraźnie jej ubywa. Mamy chyba zaćmienie. Czuję pierwotny niepokój, bo czy aby na pewno? Telefon komórkowy prawdę ci powie. Ufny temu, wysyłam SMS-a do syna w Polsce: „Czy to zaćmienie księżyca?”. Łukasz odpisuje: „Niesamowite wichury w Polsce, nad Opolem przeszła trąba powietrzna”. Ani słowa o zaćmieniu. Przypomina mi się mazurski rejs we wrześniu 2001 roku. Jesteśmy na jeziorze Roś, w najdalej wysuniętej jego części, wcinającej się w Puszczę Piską. Przy bezwietrznej pogodzie kiwamy się bezradnie w miejscu skąd skrawka cywilizacji nie widać. Nagle ciszę przerywa odgłos współczesności, sygnał przychodzącego SMS-a. Dopada nas hiobowa wieść: „Word Trade Center....” Na szczęście światła nabieżnika palą się. Trudno było je wypatrzeć 64 gdyż to, które powinno być w głębi, usytuowano aż w połowie góry. To już nie nabieżnik, który można złapać pelengatorem kompasowym, tutaj przydatny byłby pion zawieszony na długim sznurku. Zresztą i tak nie wiadomo do końca kiedy wzrok się myli, a kiedy oglądamy rzeczywistość. Filozofowie wiedzą coś na ten temat. Asymetria doświadczeń Przebudzenia na jachcie mogą być różne. Do najmniej przyjemnych należy lekkie potrząsanie, gdy słyszy się przytłumiony głos: „wstawaj na wachtę”. Agnieszka ma mi za złe, że wyganiając Morfeusza z jej koi, przy okazji uchylam firankę. Nie sądzę aby wolała szturchanie po przypadkowych częściach ciała. Lepszy sposób, to głośne zachowywanie się, które uświadamia, że pora już wstać. Wtedy zazwyczaj dotyczy to całej załogi. Tak jest i teraz, gdy wczesnym świtem ruszamy w dalszą drogę. - Załoga, wstawać do manewrów, za chwilę podnosimy kotwicę - anonsuje głośno Aśka. Słychać ruch pod dekiem i powoli kolejni zaspani pojawiają się na pokładzie. Czas mija, a tu ciągle brakuje naszego twardziela... ... Mam pustkę w głowie. Może to i lepiej. Może lepiej nie pamiętać kiedy to było, jak było, bo w ogóle nie powinno mieć miejsca. Niektórzy panowie zaczynają już myśleć o swoich sprawach na lądzie, wcześniejszym wyjeździe, chałturach po powrocie. Ich pobyt tutaj to jawna pomyłka. Atmosfera jest ciężka, a skutki tego niepokojące. Odmowa wyjścia na pokład do manewrów jest poważnym uchybieniem. Potem jawne olewanie komend, odmowa wykonania rozkazów, mogą być groźne. Granica między zabawą w żeglarstwo, a żeglarstwem jest jak Conradowska „smuga cienia”. Dlatego nie robi na mnie wrażenia rwanie kotwicy gołymi rękami przez Sławka. Patrzę nawet z niepokojem, czy nie skończy się to zmiażdżeniem palców przez łańcuch. Przypadkowe przychwycenie nogi pętlą bezładnie odkładanego łańcucha, może skutkować pogruchotaniem kości. Wolę tych, co brak siły nadrabiają inteligencją. Wolę też prawdziwy hart ducha. Pamiętam do dziś swój pierwszy w życiu rejs, gdy podczas sztormu w okolicach Bornholmu, siedziałem wraz z koleżanką na 65 pokładzie. Obydwoje byliśmy mocno zamuleni. Naprawdę było ciężko, inna dziewczyna złożona morską chorobą leżała w koi już od kilkunastu godzin. Z nami nie było lepiej. Po głowie tłukło się pytanie: „Po co nam te rejsy morskie”. Niespodziewanie słyszę jednak z ust mojej sąsiadki: „może pójdę do kambuza i przyniosę NAM coś do jedzenia?” Ta dziewczyna to był „twardziel”, którego do tej pory wspominam. Dlatego też czekam teraz ciągle na prawdziwie żeglarską pogodę, by w sztormie sprawdził się hart Jest winda kotwiczna ducha pokładowych twardzieli. Może wystarczyłaby delikatna „szóstka”, by nabrali szacunku do morza, by zaczęli respektować obowiązujące tu zasady. Nasza ulubiona „bura suka” ciągnie zdrowo, załoga rozeszła się do swoich podwacht i powoli zapominamy o porannych niesnaskach. Piotrek zaczytany w jakichś książkach, rozłożył się na międzypokładziu, Marta też krąży gdzieś w jego pobliżu. Całkiem sympatyczne z nich towarzystwo, świetny materiał na morskich żeglarzy. Każdego z osobna cenię za coś niepowtarzalnego, za inteligencję, błyskotliwość, humor. Szkoda, że nie zaangażowali się aktywniej w zgłębianie żeglarskiej wiedzy. Tylko Błażej nieodmiennie uśmiechnięty i pogodny, szuka okazji aby poznawać tajniki nawigacji. Z niego na pewno będzie kiedyś dobry kapitan. Klikamy więc wspólnie w ikonki naszego programu, wertujemy zawartość półeczki w kabinie nawigacyjnej. Mamy plik wydawnictw opisujących nasz akwen, amerykańską locję, takąż norweską ściągniętą z internetu za całych 40 euro, jeszcze coś skserowanego oraz jakąś żółtą książkę w niezrozumiałym języku. Tylko brać i wybierać. Przed nami sporo mil po w miarę osłoniętych wodach. Jedynym utrudnieniem jest to, że mamy dość ograniczony wybór tak zwanych „portów schronienia”. Pani Kapitan Byle by nie zboczyć wybrała miejscowość o nazwie Skei, port 66 leżący na jednej z wysp, od strony stałego lądu. Piękna ikonka w kształcie jachtu na elektronicznej mapie, zachęca żeglarzy do jego odwiedzenia. W sam raz na dzisiejszy przelot dobowy. Jeżeli wiatr nie zdechnie, to będziemy tam późnym popołudniem. Wybraliśmy go tym chętniej, że jest możliwość rzucenia kotwicy, co pozwoli zaoszczędzić na opłatach portowych. Opis w locji wspomina o możliwości podchodzenia tam od północy lub wschodu, w zależności od wiejących wiatrów. Będziemy schowani za ciągiem małych wysepek, odgradzających kotwicowisko od cieśniny. Mamy dokładnie przemyślane podejście kursem pod wiatr, bo od drugiej strony byłoby to mniej bezpieczne. Gdy wejście do portu jest już na trawersie, decydujemy się zrobić zwrot, tak aby jak najbliżej podciągnąć na żaglach. Przed chwilą jakiś duży prom opuścił nabrzeże portu, więc sytuacja wydaje się bardzo korzystna. Nic „wielkiego” nie zaskoczy nas tam przy wchodzeniu. Elektroniczna mapa powiększona jest już do granic możliwości i podaje wszelkie dostępne szczegóły. Drobny niepokój wzbudza jedynie fakt, że wraz z przybliżaniem się do brzegu nigdzie nie zauważamy cumujących jachtów. Keja jest przecież alternatywą dla naszego kotwicowiska. Jeżeli tam okazałoby się zbyt płytko, to zawrócimy by stanąć w porcie. Uspakaja świadomość, że nabrzeże może być po prostu puste. To maleńka marina. Poprzednio odwiedzaliśmy już takie i często byliśmy jedynym cumującym jachtem. Zachodzące słońce kładzie cień na brzegu, co pogarsza możliwość obserwacji. Jedyne co widać w tej chwili, to wysokie pale w strefie promowej, gdzie ściana jest pod innym kątem w stosunku do promieni słonecznych. - Nie, tam na pewno nie powinniśmy Kto wie co tu widać? cumować - oznajmia Aśka. - Cholera, okropny cień w tej strefiemówię do niej odkładając lornetkę. - Jak podpłyniemy bliżej, sprawa się wyklaruje - odpowiada pani Kapitan. - Słuchaj, nic się nie zmienia, widzę tylko ostrogę falochronu, ale prześwitu wejściowego na kotwicowisko... nie za bardzo - zaczynam się niecierpliwić. - Bez paniki, szkierowe niskie wysepki i cyple układają się często na 67 zakładkę i to co widać w głębi, zlewa się zapewne z pierwszym planem.mówi Aśka poprawiając okulary. Mimo szkieł, nigdy nie dawała powodów do podważania swych spostrzeżeń. Nie do jednego portu w najdalszych zakątkach świata przecież wchodziła. Przecieram oczy, bo moje również nie są idealne i wykazują czasami spory astygmatyzm. - Ta szara smuga ciągnie się nieprzerwanie na całej długości, aż po wyspy! Nie mam już wątpliwości!! - nerwowo przekazuję spostrzeżenia. - Jesteś pewien? Daj lornetkę... Chyba tak! Tam jest brzeg! - potwierdza Aśka. - Czy podpływać jeszcze bliżej? - stawiam pytanie - To nam bardziej wyjaśni sytuację. - Nie! To jest bez sensu - decyduje Aśka - odkręcaj na południe!! Nie będziemy sobie tym portem w ogóle głowy zawracać! - Jest „tak trzymać” - potwierdzam po wykonaniu manewru. ... Emocje już opadły. Może w sposób trochę nietypowy, ale nasz problem został rozwiązany. Stoję za sterem wypatrując najbliższej pławy farwateru. Gdzieś za moimi plecami siedzi spoglądający po brzegu mój załogant. Słyszę jego ciche mrukniecie: „Co jest grane? Nie potrafią wejść do portu tak małym jachtem, gdy wchodzą tam wielkie promy?” Czuję w okolicy karku nieprzyjemny dreszcz. To takie krzywdzące, zwłaszcza gdy mówi to osoba, której postawę starałem się tak poprzednio rozumieć. Czy powinienem mu cokolwiek tłumaczyć? W porządku, mamy w tej chwili ważniejsze sprawy na głowie. Co dalej? Rozważamy z Aśką zaistniałą sytuację. Jeżeli nie tu, to może powinniśmy płynąć nie zważając na zapadający zmrok? Gdzie jest nasz alternatywny port? Schodzimy obydwoje pod pokład. Trzeba wziąć pod lupę nasze mapy. Spoglądamy na ekran, gdzie ”Jagiellonia” zaznaczyła swą nieprzewidywaną zmianę kursu. ...? - Popatrz! Jak on steruje!! - dziwi się Aśka. - Kuba, trzymaj kurs! Co ty wyprawiasz!! -krzyczę w kierunku zejściówki. - Czego chcesz ode mnie, jest tak jak chciałeś, mam 175 - odpowiada. Spoglądamy z niedowierzaniem na ekran. Nasz jacht sunie z szybkością nieprawdopodobnych 24 węzłów, kręcąc przy okazji jakieś dziwne esy floresy! To nie możliwe! Wysiadła nam elektronika! Tego jeszcze brakowało. To wygląda na zemstę szatana. Czyżby czekała nas nocna 68 żegluga bez mapy, według tradycyjnych sposobów nawigacji terestrycznej? Na pewno nie! Będziemy musieli zawrócić i bezwzględnie wejść do zarzuconego portu. Trzeba popróbować od strony północnej, mimo niesprzyjającego wiatru. Byle za dnia! Jaka jest pozycja GPS? Jak to się ma do mapy? Czy to, co pokazuje drugie niezależne urządzenie, pokrywa się ze zwariowanym kursem na mapie? Same pytania, bez natychmiastowej odpowiedzi. Nasze rozbiegane oczy skaczą od ekranu do ekranu. Jest 65º 05,3' N 011º44,48' E i trzeba odczekać na zmianę położenia jachtu. - O! A teraz się uspokoiło - zauważa Jonaszka. Faktycznie, wyświetlana szybkość mieści się już w realnych wartościach czterech węzłów, a kurs jest zbliżony do deklarowanego przez sternika. Głębokie westchnienie ulgi wydobyło się z obydwojga naszych piersi. Chwała Bogu! Co się nam przydarzyło? Jakie były tego przyczyny? Na upartego można by szukać wyjaśnień. System satelitarny jest podobno niezawodny. Jego obliczenia uwzględniają ponoć korektę czasu wynikającą z szybkości geostacjonarnych satelitów, krążących w pewnym oddaleniu od Ziemi. Einstein' - owska poprawka na względność czasu! Podobno zawsze jest co najmniej siedem nadajników nad naszymi głowami. Czy to możliwe aby Amerykanie tak zawiedli? Aśka wspomina, że na którymś z atoli wysp Pacyfiku kiwała się zgubiona przez „system”na swojej Mantrze przez cały dzień. Inna możliwość, to niekontrolowane przełączenie się naszego programu na opcję „demonstracyjną”. W niej właśnie duży statek zmierza z szybkością kilkudziesięciu węzłów do tak zwanego punktu bazowego. Ustalony on został dla wersji startowej gdzieś w środku...Eurazji. A może to zemsta złych norweskich duchów, w odwecie za brak tolerancji dla muzyki „metal”? 69 Przez ucho igielne Na szczęście największy problem rozwiązał się sam. Ten mniejszy pozostaje nadal na naszej głowie. Musimy przecież wybrać cel dzisiejszego przelotu. Pierwotnie miał to być dosyć duży port Rorvik i jedynie przezorność nakazała nam rozłożyć etap na dwie części. Mimo że bez osiągania „demonstracyjnych” szybkości, to jednak zdrowo podgoniliśmy. Zastanawiamy się więc, czy aby nie kontynuować żeglugi. - Leszku, ile drogi zostało nam do Rorvik? - dopytuje się Aśka. Łatwo postawić pytanie i teoretycznie łatwo na nie odpowiedzieć. Program generuje przecież odpowiednie tabelki. Wiadomo jak poukładane są submenu, więc tylko klikać. - Pozostało nam jeszcze dobrych trzydzieści mil. Ale nie powiem ci dokładnie, bo w tabelce brak naszej obecnej pozycji - odpowiadam. - To zmierz „cyrklem”, przecież jest od cholery tych gadżetów. Chyba jesteś lepszy od siedmiolatka, którego miałam w zeszłym roku na pokładzie - domaga się pani Kapitan. Podobno chłopaczek potraktował nawigowanie, jako kolejną grę i pilotował spod pokładu jak zawodowiec. Mało tego szkolił potem z obsługi programu wielkich morskich wyjadaczy. - Tak, i dlatego nie będę „szedł na łatwiznę” i dotrę do odpowiednich zapisów - ambicjonalnie obstaję przy swoim. Wolę rozgryźć istniejącą już tabelkę, niż tworzyć dodatkowe linie, wędrujące na wskroś wysepek i półwyspów. Mieliśmy przed chwilą zbyt dużo kłopotów z elektroniką, by dalej ryzykować. - Coś mi tu nie pasuje. Sporo przepłynęliśmy już dzisiaj, ale skoro komputer wyliczył inaczej, to nie będę polemizować z faktami. - zmyka sprawę Aśka. Musimy więc szukać jakiegoś kotwicowiska w pobliżu. Odpowiednie informacje mogły być wgrane na naszą mapę z zestawu zakupionego wraz z locją. Były nawet wprowadzone do komputera. Zostały jednak usunięte już na początku rejsu. Setki czerwonych kropek tak zaciemniły obraz, że usunęliśmy wszystkie. Nie pokusiliśmy się wtedy na żadną próbę selekcji. Teraz musimy centymetr po centymetrze analizować brzegi wszystkich okolicznych wysepek. Zerkamy również do norweskiej żółtej książeczki. Jej układ jest dosyć przejrzysty, bo wszystkie charakterystyczne miejsca pogrupowane są zgodnie ze wzrastającą 70 szerokością geograficzną. Należy wejść w strefę naszego obecnego położenia i szukać na sąsiednich kartkach. A więc odszukujemy nasze 65º 05,3' N. Na odpowiedniej stronie odkrywamy rzecz nieoczekiwaną: mamy dokładnie wyrysowany plan portu Skei. To ten, który sprawił nam niedawno tak wiele kłopotów. Mamy jak na dłoni przedstawioną marinę, przystań promową, kotwicowisko i... ogromny Norweskie wydawnictwa falochron przegradzający całe południowe wejście !!! Sprawdzamy rok wydania żółtej książeczki. Na okładce widnieje data 2007. Komputerowe mapy, na których ostrogi jeszcze nie zaznaczono, są starsze tylko o rok. Tylko pogratulować Norwegom szybkości działania. Dokonane spostrzeżenie przekonuje nas ostatecznie o wyższości ignorowanego dotychczas papierowego wydawnictwa. Musimy zadowolić się jednak dość ubogimi opisami po angielsku, umieszczonym na marginesie stron. Mamy kotwicowisko w pobliżu! Cała naprzód. Po godzinie jesteśmy na krańcu naszej wyspy. Odszukujemy opisane pławy i tyki. - Czy jesteś pewien, że właśnie tędy prowadzi farwater? - dopytuje się Aśka. - Tak. - odpowiadam. - Przecież tu nie ma przejścia. Czy nie powinniśmy płynąć tam w lewo? zaczyna denerwować się lekko. - Jestem pewien, jeżeli czegokolwiek można być pewnym po ostatnich doświadczeniach - dorzucam. Pani Kapitan przejmuje ster, bo zgodnie z mapą jesteśmy już na samym podejściu do przesmyku. Mamy do wyboru jedno szersze, lecz z mniejszymi głębokościami, lub drugie, gdzie jest zdecydowanie głębiej. -Wolę po głębszym, ale właź pod pokład i powiedz dokładnie kiedy wykręcić - rozporządza od steru Aśka. No tak, na co mi przyszło! Będę jak ten siedmiolatek, co go posadzono przed „jachtową grą komputerową”. Dołączę w ten sposób do naszego „konsolowego” towarzystwa. Żarty na bok, ujmy na honorze wcale mi to nie przynosi, gdyż wiem że tak 71 trzeba. - Trzymaj się nieco prawiej, bo głębokości są nierównomiernie rozłożone. - relacjonuję sprzed mapy. - Masz pięć... cztery i pół..... pięć..... cztery.... pięć metrów - podaję głębokości odczytywane z ekranu sondy. Całe szczęście, że wiatr zelżał i nie przeszkadza nam w bezpiecznym korygowaniu kursu. Czuję powagę sytuacji, dlatego nie śmiem odwrócić uwagi od urządzeń pomocnych w sterowaniu. Kiedy wystawiam głowę na pokład, jesteśmy już w strefie wewnętrznego „jeziorka”. Za rufą „Jagielloni” prześwituje Alternatywne kotwicowisko wąskie ucho pomiędzy skałami. Czy na prawdę tamtędy przeszliśmy? Przecież obok otwiera się znacznie szerszy przesmyk z rozległym widokiem na morze. To ten alternatywny, z którego zrezygnowaliśmy. Patrząc na niego nigdy bym nie przypuszczał, że jest mniej bezpieczny. *** Hasła do wycieczek nie ma, bo wokół nagie skały i bezdroża. Uwięzieni na pokładzie, staramy się zapełnić jakoś czas. Dziś znów przypada nam wachta kambuzowa. Mimo późnej pory decydujemy się przygotować porządniejsze ciepłe jedzenie. Ziemniaki puree są bardzo dobrym pomysłem na „szybkościowy” składnik treściwego dania. Wielkie kilkukilogramowe puszki zapychają szafkę obok mojej koi już od początku rejsu. Zaskakuje mnie po raz kolejny, że są tak słabo rozpropagowane wśród ludzi. Mamy natomiast kłopot z wymyśleniem jakiejś oryginalnej sałatki. Szkoda że wyjeżdżając z Polski wypakowaliśmy w ostatniej chwili z samochodu ładny zapas ogórków konserwowych. Zielony groszek na obiad już był, teraz kolej na zielony groszek plus kukurydza w sosie majonezowym. Będzie dobry zestaw z kiełbaskami na gorąco. Dobrze, że uchowały się do dziś. To jeszcze zapasy przewidziane na szwedzkie kempingi. Odgrzebane podczas przeprowadzonej na własną rękę inwentaryzacji. Poza tym mamy 105 saszetek kisielu, dwa kilogramy przyprawy „kucharek”, pieprzu: - torebek siedem. Powinno się to wszystko ... popieprzyć i .... podać na stół. 72 Jest trochę czasu aby przeglądnąć powtórnie instalację tyfonu. Aura sprzyjała nam dotychczas i nie musieliśmy się martwić o to czy widoczni jesteśmy z pokładów innych jednostek. Może w kolejnym sezonie „Jagiellonia” będzie zaopatrzona już w nadajnik sygnalizujący nasza obecność na morzu. Póki co, powinniśmy spróbować przeczyścić zaśniedziałe styki naszego buczka mgłowego. Sprawdzając poszczególne złącza docieram aż na maszt. Piotrek, zwany „Pejterem” zabezpiecza mnie liną asekuracyjną. To człowiek któremu można zawierzyć bardziej niż innym jachtowym osiłkom. Zrównoważony, spokojny. Jeżeli nie znajdzie jakiegoś innego hobby, to może również kiedyś dołączy do grona rasowych żeglarzy. Słaby mam z nim kontakt, bo grafik wacht temu nie sprzyja. - Zahacz linę o knagę, potem przełóż przez plecy. - Daję dokładne instrukcje, bo tym razem mnie to dotyczy i mam prawo przeforsować swój punkt widzenia. Gdy w Bodo na maszt właził jego kolega, również Piotrek, zakrzyczeli mnie swoimi nieco ryzykownymi wersjami i trzymali linę bezpośrednio w rękach. Jestem przecież tylko oficerem na jachcie, a oni mieli podobno coś wspólnego ze wspinaczką. Różnica kilku metrów, a jakże inny wygląd zatoki. Każdy komu zdarzyło się znaleźć w okolicach salingu wydaje zazwyczaj westchnienie zachwytu. Z uwagi na bliskość brzegów perspektywa jest wyraźniejsza. Wydaje się, że brzeg jest bliżej. Natomiast ma się wrażenie posiadania większej kontroli nad sytuacją. Czy aby? Zaabsorbowany pracą na wysokości nie zwracam uwagi na to co dzieje się pod spodem. Jest śruba, podstawka, mocowanie, uszczelka. Żaden z elementów nie pasuje jednak do nowego urządzenia. Nic tu więcej nie zdziałam, pora zjeżdżać na dół - decyduję po chwili. Au secour! Asekuracja zniknęła? To beztroska, czy żart? Sami zapinali się w zdublowane liny, we dwójkę baczyli na tego pod chmurami, a teraz po prostu zaknagował i poszedł? Dobrze przynajmniej, że prawidłowo zawiązał węzeł. Może będzie z niego dobry żeglarz. 73 Do Rorvik Jeden z moich kolegów, którego pasją jest taniec, powiedział kiedyś: „co wy tam żeglarze, ciągle tylko płyniecie, płyniecie i tylko płyniecie”. Nie ma sensu przekonywać go, że wirowanie wokół własnej osi może być bardziej nudne niż taniec z żywiołem na fali. Dla żeglarza przyjemność tym większa, im „partnerka” bardziej nieokiełznana, gdy chwile zadowolenia ofiarowane są w prezencie, gdy dopisze pogoda, kierunek wiatru, akwen, atmosfera na jachcie. Niektóre z tych warunków bywają spełnione, na inne trzeba niekiedy przymknąć oko. Ale nie mogę odmówić mojemu koledze po części racji. Kolejny dzień rejsu umyka pamięci, gdyż nie wyróżnia się niczym szczególnym. Motylem być! Płyniemy, płyniemy i tylko płyniemy. Pogodę mamy słoneczną, wiatr od rufy nam sprzyja, więc rozwijamy nasze motyle skrzydła, ile tylko się da. Oby przygód nie było, tych ze sprzętem, ludźmi, akwenem. Oby szczęśliwie dotrzeć do portu. Jest nim Rorvik, jeden z większych portów rybackich Norwegii. Już z daleka przyciąga naszą uwagę potężny wiszący most, łączący wyspę ze stałym lądem. Również od strony portu epatuje swoim nowoczesnym wyglądem jakiś budynek wcinający się głęboko w morze. Jak nigdzie dotychczas główki portu przyozdobione są wielgachnym transparentem obwieszczającym nazwę miasta. W rzeczywistości miasto to, jak wiele położonych w Norwegii, ma drewnianą zabudowę. Nawet nowoczesne budynki utrzymane są w podobnym charakterze i podtrzymują wrażenie małomiasteczkowości. Jedyne co zrobiło na mnie wrażenie, to marina udostępniona cumującym żeglarzom. Tu, do komfortu opisywanego już poprzednio z okazji pobytu na wyspie Vega, dołożyć można funkcjonujący darmowy internet. Gdy wchodziliśmy do pomieszczeń socjalnych, był tam starszy facet, którego wzięliśmy początkowo za obsługę. Okazało się , że to żeglarz. Prawdziwa obsługa pojawiła się znacznie później. Prawdopodobnie pani miała jakąś przerwę, lub może przewidziano tu tylko sporadyczne doglądanie mienia powierzonego żeglarzom. 74 Nie jest prawdą, jakoby żeglarze stronili od mycia. Podczas dłuższych przebiegów w morzu ograniczają oni być może zakres ablucji tak, że w końcowym stadium używana jest tylko szczoteczka do zębów. Ale to tylko w warunkach sztormowych, lub gdy trzeba przyoszczędzić zapas słodkiej wody. Natomiast na pokładzie naszego jachtu jesteśmy zgodni co do jednego: nie lubimy norweskich automatów prysznicowych. Czas ich funkcjonowania ustawiony jest bowiem na nie więcej jak dwie minuty i trzeba dobrze się uwijać, by zdążyć. Dlatego też lepiej namydlić ciało, nim temperatura w rurkach się ustabilizuje. Wyraźnie automaty mnie nie lubią. Mimo wrzucenia przepisowych iluś tam koron, nie mogę doczekać się ciepłej wody. Mam więc przymusową polarną kąpiel, bo jak tu przeskoczyć nago z jednej kabiny do drugiej. Czujemy się również zawiedzeni odwiedzając muzeum morskie. Jego bardzo nowoczesny budynek oraz zachęcające witryny, obiecywały wiele. Niestety zaprezentowano tam tylko mały spektakl „światło- dźwięk”, labirynt korytarzy wijących się w mroku oraz wielki hol ze sklepikiem z souvenirami. Mimo to bilet wstępu wcale nie należał do najtańszych. Jedyną wartościową atrakcją był katalog ze świetnie opracowanymi danymi na temat ryb, sposobu ich połowu oraz wskazówkami kulinarnymi, dotyczącymi owoców morza. Nareszcie wiem, że łowione przez nas ryby to, obok dorszy i makreli, również żyjące na głębokościach Gdzie te placki szatana? Fot B.N.. pomiędzy 40 a 300 metrów pod powierzchnią, haddocki. Ryba ta była przysmakiem św. Piotra, który przyozdobił ją dwoma wielkimi czarnymi plackami po bokach. Jednak za sprawą diabła, gdy ściśnie się ją, to ryba ta podobno parzy. Może placki, które tak przyciągały naszą uwagę podczas skrobania, są śladami po parzących palcach diabła? Tak często sacrum ociera się o profanum. 75 Mimo częściowej poprawy nastrojów i posiłku zjedzonego w przyjaznej marinie, dojrzewa opcja przyspieszonego przebiegu rejsu. Chłopaki już się niecierpliwią. Dwójka indywidualistów chce opuścić nas o dwa dni wcześniej. - Jak ich to nie bawi, to pobawimy się na pełnym morzu podczas długiego nocnego przelotu - rozważa dalszą trasę Aśka. Jestem „za”. Prognozy mówią o wietrze w granicach „piątki”, co pozwoli szybko zbliżyć się do Trondheim. - Byłbym nawet zadowolony, gdyby nami nieco pohuśtało - dorzucam swój komentarz. - O! Widzę, że lubisz „niedźwiedzie mięso”, ale to ja jestem odpowiedzialna za bezpieczeństwo rejsu - odpowiada. - Ostatecznie to będzie twoja decyzja. Ja wyznaczę „route'ę” jaką sobie zażyczysz. Mnie też jest niespieszno do piekieł - staram się żartować. - A propos tras, powiedz mi Leszku jak wytłumaczysz fakt, że nasz dzisiejszy etap okazał się tak krótki? Miało być około trzydziestu mil, a wyszło nie więcej jak dwanaście. Już wczoraj mogliśmy tu dotrzeć. Twoje komputery kłamią! - podsumowuje Aśka. Rzeczywiście, jest coś nie tak z tabelkami. Trudno zaprzeczać, ale elektronika okazała się po raz kolejny złośliwą. Moje odczyty były błędne i niepotrzebnie straciliśmy jeden dzień żeglugi. - Na noc wychodzimy w morze - ostatecznie zarządza pani Kapitan. - „Jest, tak trzymać”! - odpowiadam jej w myślach. *** Już dobrze po fakcie znalazłem racjonalne wyjaśnienie rozmnożenia się mil. Moją „dróżkę” wyznaczałem dla wygody poczynając od punktu docelowego, wracając do miejsca startu. Przekształcałem ją następnie na drogę „pseudopowrotną”. W wyniku tych zabiegów błędnie odczytałem drogę już przebytą jako tę, która pozostała jeszcze do przepłynięcia. Te trzydzieści mil mieliśmy wtedy za rufą, a nie przed dziobem. Szkoda, że nie towarzyszył mi przy obliczeniach jakiś „siedmiolatek”. 76 W drodze Czuję delikatne potrząsanie i słyszę nad sobą przytłumiony głos Tomka: „wstawaj na wachtę”. Ach, to ten mniej przyjemny sposób budzenia. Dziękuję. Teraz ja z kolei muszę dobudzić swoich. Jest ciemno, do północy brakuje jakieś dziesięć minut. Najważniejsze, bym ja był na czas, a trzeba zrobić jeszcze wcześniej rozeznanie w nawigacyjnej. Gdzie udało im się dojść? Na czym idą? Co przed nami? Jest nareszcie w miarę normalnie. Dmucha trochę, idziemy pod marszowym grotem bez foka, siąpi słaby deszcz. Jak zwykle Kuba spóźnia się nieco. Pewnie śni o powrocie do Polski. Trochę kołysze nami na fali, lecz musimy żyłować ostrym kursem, aby zbytnio nie nadkładać drogi. Brakuje mi trochę przedniego żagla, lecz widocznie poprzednio mocniej wiało. Nie będziemy teraz nic korygować, bo do przewidywanej zmiany kursu już niedaleko. Po lewej stronie na skałach wyraźnie pobłyskuje światło, które musimy ominąć. Jak na warunki norweskie przeszkoda jest dosyć daleko. Poprzednio niejednokrotnie lawirowaliśmy w niewielkich odległościach między drobnymi wysepkami, więc teraz zapas trzech mil wydaje się wystarczający. Kurs został zresztą uzgodniony z panią Kapitan jeszcze wczoraj. Oby wreszcie wywindować się odpowiednio wysoko, tak żeby po zwrocie nie mieć skał na kursie. Pod tym względem Jagiellonia nie jest przyjemnym jachtem. Chodzi bardzo tępo do wiatru i nie dziwi wcale kąt martwy rzędu sześćdziesięciu stopni. Na dodatek wiatru zrobiło się jak gdyby nieco mniej, jednak fala pozostała. Załoga trzyma się całkiem dzielnie i moje obawy, że złożą tradycyjne daniny Neptunowi, okazują się przedwczesne. To dobrze. Po tylu dniach spędzonych na morzu oswoili się z wodą. Przecież głównym lekarstwem na chorobę morska jest mocna psychika. „Godziny wachty wolno płyną wypite w głowie szumi wino...”, lub może: ”wolno płynie wachtom czas gdy inni poszli spać czuwa nasza Stella Maris...” 77 Nareszcie lądu nie widać Słowa piosenek dobrze oddają odczucia stojących na wachcie. Zawsze jednak można doczekać się urozmaicenia. Tym razem jest to moment zmiany kursu. Nareszcie można zrobić zwrot i skierować dziób w stronę lądu. Manewr wykonujemy sprawnie, bo i dlaczego by nie. Zaraz uzupełnię nasze ożaglowanie o foka. - Agnieszko, podejdź ostro do wiatru, a my z Kubą postawimy żagiel - uprzedzam naszą sterniczkę. Dziewczyna całkiem dobrze daje sobie radę za sterem i nie zdarzyło się jej dotychczas „błądzić” po jakichś „zagapieniach”, tak częstych u debiutujących żeglarzy. Ma swoje okulistyczne tajemnice i poranne zabiegi, ale nigdy nie odbiło się to na sterowaniu. Zapięci pasami idziemy z Kubą na dziób odwiązać reflinki, rozbuchtować co trzeba. Rozpoczynamy manewr i fok sprawnie wystrzeliwuje w górę. Wszystko jest ok. z wyjątkiem tego, że obydwa żagle zaczynają niemiłosiernie łopotać. Cholera, za bardzo wyostrzyła, straciliśmy szybkość i lada chwila wejdziemy w bieg wsteczny. Czy da sobie radę? Czy wie, że należy wtedy przerzucić ster na przeciwną burtę? - Odpadaj, wracaj na kurs!!! - staram się przekrzyczeć łopot żagli. Pędzę z powrotem do kokpitu, potykając się o narożniki nadbudówki. Jestem już za sterem. - Co się dzieje? - dochodzi do mnie zaniepokojony głos Aśki, i jej głowa pojawia się w zejściówce. - Już wszystko w porządku, stawialiśmy foka i trochę..., ale jest już ok. - No to w porządku - stwierdza uspokojona. Po chwili jednak dorzuca: „ale wiatr trochę siadł, powinniśmy zrzuć całkiem żagle i pójść na silniku. Nie męcz się tym bajdewindem”. - Szkoda mi żeglugi, popatrz, trochę ciągnie - staram utargować co nieco. - Zobaczysz, za chwilę pewnie wiatr siądzie jeszcze bardziej, odpalaj katarynę i weź kurs na Uthaug - przekonuje mnie dalej. Pani Kapitan tu dowodzi, więc nie mam wyboru. Zamieniamy „SY” na „MS”. Motor ship „Jagiellonia” kontynuuje rejs. Po dobrej godzinie przyznaję Aście rację. Odpalenie silnika było nieodzowne. Wiatr siadł prawie całkowicie i na dodatek niekorzystnie odkręcił. 78 Co stało się przy zwrocie? Na spokojnie analizujemy wraz z Agnieszką zaistniałą przed chwilą sytuację. - Przecież stanęłam w łopocie tłumaczy swoje posunięcie. - Nie! Jest różnica między „stań w łopocie”, a „idź do wiatru”. Są niuanse, które odróżniają manewry na morzu od tych na śródlądziu. wyjaśniam. - Strasznie mi przykro, nie wiedziałam. - widać, że bardzo przeżywa ten drobny incydent. Wolno płynie wachtom czas - Nie przejmuj się, minęło - kończę. Zaczyna świtać, jest za dziesięć czwarta. Trzeba zejść na dół i poszturchać Błażeja. Niech on zajmie się budzeniem następnych. Potem zrobię ostatni wpis w dzienniku. Kolejnej wachcie zanucę na pożegnanie: ”wolno płynie wachtom czas...” Zapach soli Jest szaro i buro. Nad horyzontem kłębią się niżowe chmury. Mimo że nieco dmucha ciągle idziemy na silniku, bo pod żaglami byłoby wolniej. Byle szybko dotrzeć do portu. Już z daleka rozpoznajemy wejście. GPS potwierdza kurs, zresztą potwierdza go również wysoka wieżyczka z „czerwoną czapeczką” na szczycie. Zgodnie z międzynarodowymi przepisami kolor ten zarezerwowany jest dla lewej główki wejściowej. Tym razem mamy jednak wątpliwości. Nie możemy dopatrzeć się sparowanej z nią „zielonej”. Drugą główkę, wyznaczającą prześwit, powinniśmy wypatrywać po prawej. Tam jednak przegradza nam drogę falochron, przed którym kłębi się pólko o mocno zmierzwionej powierzchni. Gdzież jest więc wejście do portu? „Czerwona czapeczka” faktycznie pobudza nas do myślenia. Rzut oka do mądrych ksiąg wyjaśnia sprawę. Wieżyczkę można spokojnie wziąć prawą burtą. Wymalowanego antykorozyjną farbą daszka nie można bowiem kojarzyć z analogicznym 79 światłem. Czerwony daszek to nie to samo co czerwona latarnia. Niby wszystko jest zgodne z przepisami, a jednak można mieć pewne zastrzeżenia do Norwegów. Przynajmniej dla zasady powinni unikać czerwonego koloru po prawej. Oznakowanie portu, też jest niejednoznaczne. Czy możemy Czerwone czapeczki kierować się w dowolną odnogę? Płyniemy oczywiście w stronę gdzie stoją jakieś rybackie kutry, bo tam odpływ nie osadzi nas w błocie. Pusty pływający pomost zaprasza. Powinno być bezpiecznie, mimo że przy brzegu stoją same „mikrusy” i brak tu większych jachtów. Małe szalupy typu szpicgat posiadają ledwie mieszczącą się w obrębie burt sterówki. Po bokach sterczą gęsto kołowrotki od wędek, prawdopodobnie na tuńczyka. Łodzie są bardzo malownicze i kuszą by wleźć na jedną czy drugą, by z bliska poczuć się trochę jak Norweg. Gdzieś na dnie walają się resztki rybich łusek, rozsiewając wątpliwy zapach. Mówi się trudno, wszystko ma swoją cenę. Wkrótce po nas do kei zbliżyło się od strony morza cacuszko pomalowane na ostry czerwony kolor. Nawet nie zdążyliśmy zaproponować pomocy, gdy na brzeg wyskoczyła leciwa kobieta i zgrabnie obłożyła cumy. Za kołem sterowym pozostał jej partner, równie leciwy emeryt. Podobno w Norwegi zarejestrowanych jest tyle jednostek morskich, że statystycznie co druga rodzina posiada jakiś pływający weekend'owy dom. Tylko podziwiać. *** Jest wczesne popołudnie i będzie trochę czasu, aby zrelaksować się po nocnym przebiegu. Rozłazimy się w poszukiwaniu atrakcji turystycznych. Niestety, już bezpośrednio za opłotkami portu witają nas żniwa i sianokosy. Wiejska uliczka tylko z jednej strony zabudowana jest domami, z drugiej rozciągają się szczere pola. Na jednej z werand siedzi młody człowiek i stuka zawzięcia w swego laptopa. Na uszach ma słuchawki i chyba podkłada jakieś „parlando” pod odsłuchiwaną MP3-kę. Gdybym znał norweski, to poprosiłbym go o połączenie z internetem i o prognozę pogody. Zbliżając się do niego wpadam w zdumienie, bo słowa wydają mi się znajome. Niestety to Czech, który dorwał się do 80 urządzenia swojego pracodawcy. Nie za bardzo chce więc angażować się w buszowanie po nieznanych mu witrynach. Na dodatek mam u niego minusa, bo wziąłem go pierwotnie za Słowaka. „Nashledano”. Podobno Marta odnalazła bardziej zwarte skupisko domów oraz jakieś muzeum. Kierując się w stronę przeciwną miałem mniej, a może więcej szczęścia. Natrafiłem bowiem na zakątek z pięknymi nadmorskimi pejzażami. Odsłaniające się osuchy ułatwiają spacer w poprzek zatoczek. Chrzęszczą pod nogami muszelkowe namuły, dalej złocą się grube dywany Osuchy morszczynu. Resztki rozwalonego czółna przy kolejnej zatoczce przywodzą na myśl opowieści z gatunku „serca i szpady”. Czy można wejść bez zaproszenia do starej szopy na bezludnym brzegu? Nikt nie widzi, nikt nie będzie wiedział. Jestem zaskoczony wnętrzem, bo to prawdziwy skansen. W odróżnieniu jednak od muzeów, ten jest autentyczny. Wszystko tu jest prawdziwe, zapach smoły wymieszanej z kurzem, te dwa czółna podwieszone pod stropem, walające się pod nogami korkowe pływaki od sieci. Staram poruszać się tak, aby nie pozostawić najmniejszego śladu swojej bytności. Przewrócony stół pod którym walają się puszki po piwie oraz grillowy trójnóg, świadczą o żywotności tego naturalnego muzeum. Nie śmiem ruszyć niczego z „eksponatów” porozwieszanych na ścianach. Jestem tu przecież intruzem. Czuję się jednak usprawiedliwiony, bo to rekompensata za zamknięte podwoje muzeów na kolejno odwiedzanych wyspach. Można być usatysfakcjonowanym, bo w żadnym muzeum nie uświadczysz tak autentycznego nastroju. Nawet nie żal braku dokumentacji fotograficznej, z powodu zniszczonego przed kilkoma minutami aparatu fotograficznego na nadmorskich skałach. I tak nie byłbym w stanie zamknąć w pikselach niesamowitej atmosfery tego miejsca. Kiedy zamykam podwoje starej szopy, słyszę nad głową niesamowity łoskot. Ten dźwięk narastał już od pewnej chwili od strony morza, ale nim dotarł do świadomości, wielka wojskowa maszyna przeleciała mi nad głową. Tak nisko mógł być tylko samolot bezpośrednio przed lądowaniem. Za chwilę manewr ten powtórzyła druga, a potem 81 kolejna maszyna. Już wiem dlaczego miejsce to nie zostało wpisane do rejestru UNESCO. Organizacja ta nie toleruje urządzeń militarnych, w tym zapewne pasów startowych. Pika mi przy pasku telefon komórkowy, powiadamiając o nadchodzącym SMS-ie. Rodzina w Kraju doczytała się informacji prasowych o naszej wyprawie. Łukasza bardzo intryguje przebieg sygnalizowanych tam prac naukowych. Niestety przewidziane badanie zostały już dawno wykonane na poprzednich etapach rejsu. Nasza ekipa prowadzi także swego rodzaju prywatne badania, które zatytułowałbym : „wpływ... na wypływ...”. Świadczy o tym zapach unoszący się znad baterii kilkudziesięciu butelek po piwie, ustawionych w szereg obok naszego jachtu. Panowie siedzą na kei szturchając kijaszkiem miedzy deskami pomostu. Wpadła im tam zagrycha. - Dajcie Leszkowi czekoladę, on piwa nie pija - rzuca ktoś lekko bełkotliwym głosem. - Dziękuję, postoję... - odpowiadam. Ostatni fiord Po wyjściu w morze, kierujemy się na tor wodny prowadzący do jednego z największych fiordów Norwegii. Stamtąd nie wypłyniemy już powtórnie na pełne morze. Dotrzemy do Trondheim, gdzie wysadzimy część załogi, potem może wyskoczymy jeszcze gdzieś w głąb fiordu. Ale tak czy inaczej zakończymy nasz rejs w tym mieście. Jest ono jednym z największych w Norwegii. Stąd nie dziwi dość znaczny ruch na wodzie. Towarzyszy nam kuter „emerytów”. Wygląda jakby podążał śladem Jagielloni. Może staruszkowie ufają bardziej naszym urządzeniom pokładowym niż swoim. Płyniemy na silniku bardzo blisko brzegu, jednak po bezpiecznej, bo głębokiej wodzie. Co jakiś czas podróż uatrakcyjnia nam swą obecnością kolejna motorówka, prom lub większy statek. Uwaga na pokładzie! Jakiś wielki Śladem emerytów „MS Norweg” zbliża się od rufy. 82 Wykrył go system AIS zainstalowany w naszym komputerze i alarmuje ryzykiem kolizji. Nie mamy przywileju jachtu idącego pod żaglami, któremu to powinno dawać się pierwszeństwo. Możemy być jednak spokojni, bo jesteśmy „doganiani” i na pewno nas widzą. Po chwili wielkie cielsko kabotażowca przesuwa się wzdłuż naszej prawej burty. Niech sobie spokojnie płynie. - ”Halo, Jagiellonia” - słychać nagle w naszej ukaefce, ustawionej na nasłuch kanału szesnastego. Jesteśmy mocno zdziwieni. Przecież nas minął, czyżbyśmy mu przeszkadzali? Czekamy dosyć zdezorientowani na rozwój wypadków. - Przejdźcie na dziesiątkę - słyszymy po chwili w głośnikach polską mowę. Przechodzimy na żądany kanał, jednak nikt nie podejmuje rozmowy. To dziwne, przecież na szesnastce można powiedzieć coś więcej. Najwyraźniej ktoś mówiący po polsku płynie na mijającym nas statku i przesyła pozdrowienia. Aśka śpi, a nikt z nas nie jest zbytnio wprawiony w obsłudze radiotelefonu. Zresztą nikt poza nią nie ma odpowiednich uprawnień. Coś tam wiem piąte przez dziesiąte, że jest simplex, duplex, że są minuty ciszy radiowej. A no właśnie! Mamy dokładnie godzinę pierwszą i dlatego nasz rozmówca jest tak oszczędny w słowach. Przez te trzy minuty po pełnych godzinach, tylko sprawy gardłowe mają prawo być emitowane w eter. Faktycznie, po chwili „norweski” Polak jest już bardziej rozmowny. Podaje inny simpleksowy kanał, na którym nawiązujemy łączność. Marta dorwała się do mikrofonu i kręci gałkami. Oby tylko nie włączyła nam przycisku od DSC, bo będzie afera. - Skąd jesteście, gdzie płyniecie? - pyta. Facet jest mocno zaskoczony, gdy mówimy, że z Krakowa. Przecież to nie nad morzem. Chwilę luźno rozmawiamy. Oficer jest dość zasadniczy w wypowiedziach. Wie, że nie powinien sobie żartować na temat wspólnego popijania. W kontrakcie ma klauzulę: „zero alkoholu”i to również w portach. Takich rygorów nawet ja bym nie wprowadził, a nasza załoga za żadne pieniądze nie przesiadła by się na taki statek. - No to do usłyszenia, OUT. - kończymy rozmowę. Wracamy do obowiązkowego nasłuchu, bo rodak jest już daleko. Bezwzględnie powinienem coś więcej przeczytać na temat łączności na morzu, o naszej pławie ratunkowej, którą większość początkowo brała za odkurzacz, o całym systemie ratownictwa morskiego. Trzeba to wiedzieć, nawet przy pięknej pogodzie, będąc kilka kabli od brzegu. 83 Muszę w przyszłości uzyskać licencję PAR. Spotkanie z polakiem „na falach” wprowadza nas w dobry nastrój. Wszyscy wylegli na pokład, bo nie trzeba już oszczędzać sił przed kolejną wachtą. W Trondheim będziemy mieli labę. Wypogodziło się, nie ma fali, a płynięcie na silniku jest banalnie proste. Każdy zajmuje się tym, co sprawia mu przyjemność. Aśka próbuje przekazać nam w anegdotycznej formie nieco wiedzy żeglarskiej. Objaśnia co oznaczają różne zestawy i „M27” raczy wiedzieć co jeszcze. Nasza rozbawiona młodzież wykonuje markowaną sesję zdjęciową dla potencjalnego biura podróży, lub producenta odzieży sportowej, ja podśpiewuję jakąś Może nam zapłacą żeglarską szantę z dawnych lat. Agnieszce bardzo spodobała się jedna z nich, więc wyciągnęła kamerę i próbuje coś nagrać. Beztroską atmosferę przerywa cicha uwaga pani Kapitan: „No, ciekawa jestem co będzie z dzisiejszym obiadem”. Ta udręka przypada każdemu co trzy dni i dla naszej wachty jest to niestety właśni ten dzień. Całkiem zapomniałem o posiłku. Słowem „CIEKAWE”, poczułem się „wywołany do tablicy”. Układam plan w głowie, który mógłbym przełożyć szybko „na patelnię”. Wiadomo, najłatwiej pójdzie z konserwami. Wygrzebuję więc zauważone gdzieś w zakamarkach jachtu gulasze. Potrzebna jest jednak natychmiastowa mobilizacja pełnej wachty. Z tym będą jednak problemy. Agnieszka zaangażowała się w filmowanie refleksów na wodzie. Według mnie, jej ujęcia trwają zbyt długo. Chyba będzie to cała etiuda o skarbach mórz wszelakich z diamentami w roli głównej. Nawet rosyjska kinematografia dawnych lat na taką „poezję długich ujęć” by sobie nie pozwoliła. - Agnieszko... Agnieszko, powinniśmy... Agnieszko może byś tak.... Słuchaj, już najwyższy czas... Czyżby całkowite rozprzężenie naszej wachty? Sam zawsze poddawałem się rygorom obowiązującym na morzu, dlatego jest dla mnie rzeczą niezrozumiałą taka niesubordynacja. Jednak artyści, gdy dopadnie ich wena, tracą rachubę i poczucie czasu. Natomiast ja mam inną hierarchię 84 obowiązków. -... Agnieszko, zaczynam się wściekać dopiero za trzecim razem... - Ty mnie nie znasz, nic o mnie nie wiesz, jakim prawem mi rozkazujesz, ja tylko chciałam sfilmować meduzę - Słyszę w odpowiedzi rozżalony głos buntującego się kuka. Nie wiedziałem, że poluje. Chyba nadmiernie przejąłem się obiadowym wyzwaniem. Może powinienem ją w przyszłości przeprosić? Obiad minął pomyślnie, jednak ujawniły się niejakie luki w aprowizacji. Do końca rejsu pozostało jeszcze kilka wacht i trochę głodnych gąb do wyżywienia. Dziś mamy dużo czasu, więc może to ostatnia okazja aby zaopatrzyć się w świeże ryby? Nim dotrzemy do brzegu, powinniśmy stanąć na wodzie, aby popróbować sił z pokładu. Trondheim to zbyt duży port, nie powinniśmy plątać się tam z naszym pontonem i wędkami. Połowy są obfite. Nawet mnie udało się coś złowić. Wprawdzie zdobycz była mała, ale ją pozostawiamy. I tak rybom wyciągniętym z dużych głębokości rozsadza pęcherz pławny, więc mają marne są szanse na przeżycie. Podobno w Malezji przysmakiem są suszone meduzy. Zdecydowanie wolę na kolację smażyć małe dorsze, niż Czy będzie co na obiad? nawet dużą aretuzę, zwaną „żeglarzem portugalskim”. To zrozumiałe, to z powodu sentymentu do żagli i przychylności żeglarzom wszelkiej maści. *** 85 Ostatni port Nie wiem jak wytłumaczyć nagłą zmianę pogody. Na pewno nie była to wieczorna bryza. Chyba przeszło nad nami centrum niżu. Świadczą o tym wskazania barometru. Niedawno woda wokół nas była jak lustro, a teraz mocno wieje i chmara jachtów opuszcza port. Zazdrościmy im pięknej żeglugi. Najprawdopodobniej rozgrywane są jakieś regaty, bo wszystkie łódki opływają dużą wyspę Munkholmen naprzeciw miasta. My natomiast na motorku wchodzimy do portu. Zaskoczono nas tu podwójnie. Mimo klarownego opisu zawartego w locji, realne usytuowanie gościnnej kei jest inne niż deklarowane. Dlatego jakiś jegomość w czapce przegania nas od z trudem uchwyconego pomostu. Po drugie, nie możemy dociągnąć rufy przy prostym manewrze cumowania. Powodem jest prąd, który uparcie odpychał nas od brzegu, mimo prawidłowej pracy silnika i odpowiedniego ustawienia steru. Niepozorna odnoga kanału, mająca swe ujście w basenie jachtowym, okazała się bowiem rwącą rzeką wymywającą wszystko z portu. Dlatego prawdopodobnie zmieniono usytuowanie strefy gościnnej, stąd natychmiastowa interwencja obsługi. Można powiedzieć, że rejs nasz kończymy w sposób nietypowy. Zazwyczaj jachty przychodzą w ostatniej chwili. Robi się pseudoklar, zostawiając bajzel Szkoda, że wchodzimy do portu i wszystkie naprawy kolejnej ekipie. My natomiast jesteśmy przed czasem. Można więc gruntowne posprzątać i przymierzyć się do pewnych napraw. Trzeba kupić zapasowe uszczelki do kingstona. Szukamy też jakiegoś warsztatu, gdzie można by zlecić dorobienie drobnego elementu łącznikowego do naszego bezana. To zaskakujące, że w tak wielkim mieście nie ma tradycyjnego ślusarza. Musimy przemierzyć pół miasta, przepytać dziesiątki osób, aby natrafić wreszcie na kogoś, kto przyjąłby nasze zlecenie. Natomiast nim kupimy bardzo drogie uszczelki, lepiej sprawdzić powtórnie model naszej jachtowej toalety. I całe szczęście, bo załoga uporała się w międzyczasie z problemem. Winowajcą okazał się osobnik płci męskiej, który zamiast papieru toaletowego, używał wiskozowych wilgotnych serwetek. 86 Nareszcie wyszło na jaw, że to nie księżyc, ale nasze „słoneczko” zawiniło. Jacht zaczął lśnić czystością jak nigdy dotąd. Zapanował porządek jakiego nie było od początku rejsu. Nie przyśpiesza to jednak decyzji o powtórnym wyjściu w głąb fiordu. Musimy czekać na zamówiony u szkutnika element aż do następnego popołudnia. Jest okazja aby lepiej przyjrzeć się miastu. Zaskoczyć może mnogość faktów, które łączą ten zagubiony na północny zakątek Europy z historią Polski. Trondheim to pierwsza stolica Norwegii. Miasto zostało założone 997 roku przez Olafa Trigvassona. Historycy spierają się ciągle, czy to siostra, czy też córka naszego Mieszka I weszła do rodziny królewskiej. Nie przeczą natomiast, że to z powodu pięknej Polki, Skandynawowie przyjęli chrześcijaństwo. Gdy przeczyta się kilka informacji z przewodników, zwiedzi miasto, obejrzy zabytki, odchodzi ochota wnikania w szczegóły. Przecież nie odkryję tu nic nowego. Każdy mieszkaniec wie, że spiżowa postać pana w kapeluszu, to król, a na niebiesko pomalowany dworek, to jego rezydencja, największy budynek drewniany Skandynawii. Można kliknąć w „google-maps” lub Wikipedię by udawać eksperta. Może z jedynym wyjątkiem. Mianowicie spacerując po przykatedralnym cmentarzu, napotykamy mogiłę, gdzie wyryte jest nazwisko Meinhardt. To rzadkie w Polsce nazwisko nosi nasz kolega, który właśnie w Trondheim W starym stylu rozpoczynał jeden z poprzednich etapów naszego rejsu. Czyżby Wiking powrócił w rodzinne strony? Samo miasto zaskakuje niską drewnianą zabudową. Przecież to trzecie co do wielkości miasto Norwegii. Przez lekko przysłonięte okna można zajrzeć do wnętrz ze stylowymi kandelabrami, kominkami i tysiącem bibelotów, których wartość estetyczna ociera się o kicz. Z racji poszukiwania szkutnika zapuszczamy się w strefę portową. Stare barki cumujące przy Vestre Kanalkai przywodzą na myśl „Piaskarzy” Gierymskiego. Ma się wrażenie obcowania z przeszłością znaną ze starych pocztówek. 87 Każdy muzyk powinien obowiązkowo odwiedzić muzeum Ringve, przejść po jego salach w towarzystwie przewodniczek odzianych w długie stylowe suknie. Dziewczyny zasiądą do klawikordu, szpinetu, klawesynu, wezmą do ręki violę d'amore, by zademonstrować dźwięk kolejnego instrumentu. Instrumenty brzmią wyjątkowo w pięknych stylowych wnętrzach. Zobaczymy tam również pamiątki po naszym Chopinie, George Sand, jak również poczciwe drumle zawieszone, nie wiedzieć czemu, na tle zdjęcia polskiego chłopa. Obok części pałacowej, w rozległej szopie zaadoptowanej na cele muzealne, utworzono ekspozycję poświęconą muzyce „metal”. W innym zakątku zaskakuje współczesny „normalny” fortepian, który samodzielnie „gra”, korzystając z elektronicznego podkładu przesyłanego drogą radiową. Tysiące różnorakich instrumentów ustawiono w podświetlanych gablotach. Można poczuć się zagubionym w tym lesie szklanych pojemników. Pytam o najcenniejszy instrument kolekcji. - Właśnie stoi pan przy nim - odpowiada przewodnik - to skrzypce Amatiego. Po zwiedzeniu muzeum można przysiąść w małej kafejce. Pod ścianą ustawiono tam pianino, którego obudowę wykonano ze zwykłych sosnowych desek z sękami. Mimo to instrument brzmi świetnie. Do centrum wracamy miejskim autobusem. Na kolejnym przystanku wsypuje się do środka czereda licealnej młodzieży. Gdzież jesteśmy, czy to aby nie New Delhi? Ci chłopcy na pewno nie przypominają rudobrodych wikingów. Norwegia zaskakuje mnie po raz kolejny. Ostatnia mila Mam wrażenie, że załoga czuje pewien niedosyt. Brak nam mil, szczególnie tych pod żaglami. Obok „Jagielloni” pojawił się jakiś polski jacht. Dopiero co zacumowali, a już ruszają w dalszą drogę. Napuszone towarzystwo ustala w kręgu jaśnie panów oficerów szczegóły kolejnego etapu. Podchodzę do nich i zagaduję o ilość przebytych mil, warunki finansowe, ogólne wrażenia. - Czy macie na pokładzie kompletny kod flag? - pytam na koniec - Tutaj często potrzebny jest zestaw „M-O-C”. -....? - Panowie oficerowie patrzą z zażenowaniem po sobie. - A co to znaczy? - któryś z nich zagaduje niepewnie. 88 - To jedno z zestawu haseł medycznych, mówiące o tym, że „chory choruje na chorobę morską” - wyjaśniam. - U nas nikt nie będzie chorował - zapewniają z poważnymi minami. - A zestaw M-L-K was nie dotyczy? To :”chory wypił dużo alkoholu”uzupełniam ich wiedzę. Można się spierać, czy za cenę kilkuset dodatkowych złotych, rutynowy komercyjny rejs dałby nam więcej satysfakcji. Nie sądzę. Mimo „metalowego ducha” na pokładzie naszej „Jagielloni”, przeżyliśmy coś niepowtarzalnego, czego jednak w przyszłości nie będę starał się powielać. Wystarczy raz! Przygotowanie ostatniego śniadania należy również do naszej wachty. Agnieszka pomaga, robiąc równocześnie poranną toaletę. Na stole lądują wygrzebane z zakamarków kulinarne ciekawostki, zapomniane serki, konserwy z poprzednich etapów oraz... włosy z grzebienia naszej panienki. - Może wyszłabyś na pokład z czesaniem? - pada sugestia w jej kierunku. A co się stało, to tylko włosy - odpowiada. Ktoś głodny dorwał się już do tubki pasty łososiowej. Ląduje tego smakołyku na jego kromce chyba centymetrowa warstwa. - Łeee! Jakie to wstrętne - odsuwa z niechęcią napoczętą kromkę. - Szkoda, że nie zostawiłeś więcej dla innych, to i tobie bardziej by smakowało - komentuję sytuację w myślach. Do ręki wpada mi widelec z powykrzywianymi na wszystkie strony zębami. Podobno to harpun na ryby, dzieło któregoś z naszych. Diabli wiedzą co z tym zrobić, podobnie jak z kontenerami pustych butelek po piwie. Przypominają mi się przechwałki kolegów z bardzo wczesnej młodości: „fajnie było, spiłem się tak, że nic nie pamiętam”. „Wielkie żarcie” to nie jest Na szczęście u nas takich sytuacji nie było, jednak kryteria klasyfikujące imprezy, są chyba podobne. Nie dziwię się pani Kaptan, że brak jej nastroju by wypłynąć jeszcze raz w morze. Mnie też wystarczy, może prędzej popłynąłbym z inną załogą. Na pokładzie leży wyciągnięty z achterpiku nasz dmuchany ponton. Inspiruje to część załogi do zorganizowania ostatniej wyprawy tego rejsu. 89 Ładują dziesiątki kilogramów podgumowanego brezentu w pokrowiec, by przenieść je w głąb miasta, gdzie wypatrzyli przystań w kanale. - Trzeba było poczekać na przypływ, to uniknęlibyście tachania. Dwa razy na dobę woda odwraca swój bieg. To, co wczoraj przy cumowaniu sprawiło nam trochę kłopotów, teraz pomogło by wam w transporcie do miasta - zauważam. - Moglibyśmy płynąć dwa razy z prądem w przeciwnych kierunkach podchwytuje Błażej. - Że co? - dopytuje się któryś. Epilog Tradycji musi stać się zadość Fot. B.N. Olewam kambuz. Nie poczuwam się do serwowania obiadu dla podwojonej załogi. Nie dość, że nasza wachta została zredukowana o jednego załoganta, to jeszcze pojawiła się ekipa z następnego etapu. Zostaliśmy wyokrętowani o dwunastej, a jest już czwarta, więc najwyżej mogę pomagać innym, ale na równych prawach - buntuję się. - A więc teoretycznie jako wyokrętowany nie masz prawa do obiadu - odpowiada mi Aśka. - Trudno, idę na dworzec kupić sobie bilet, bo podobno wcześnie tu wszystko zamykają. kończę rozmowę. Trochę nie mieści mi się w głowie, że podczas weekendu w tym dużym mieście świat zamiera już o czwartej i kasy są pozamykane na cztery spusty. Podmiejskie pociągi nie kursują przez cały dzień. W praktyce okazuje się, że jest jeszcze gorzej. Okienka kasowe zostały zamknięte kwadrans przed czasem. Piękny dworzec, nowocześnie wyposażony, a takie zwyczaje! Automat do sprzedaży biletów ma na szczęście obcojęzyczne menu. Z ufnością wrzucam więc ostatnie monety do elektronicznego urządzenia, które niestety okazuje się zawodne. 90 Na monitorze pojawia się kółeczko świadczące o przetwarzaniu danych. Po kilku minutach jego obserwacji próbuję znaleźć pomoc u pracownika obsługującego pobliski butik. Potem przychodzi kolej na kogoś, kto wygląda na zawiadowcę stacji, jednak bezskutecznie. Sugerują mi interwencję u producenta, którego numer telefonu wypisany jest gdzieś na szyldzie urządzenia. Można kupić nastepny, dość drogi bilet w sąsiednim automacie. Nie ma głupich! Chcą, abym po norwesku dowodził przez telefon swoich praw. Jestem wściekły. To już drugi automat, który mnie dziś oszukał. Rano, mimo wrzucenia odpowiedniej monety przy wejściu do umywalni w porcie, drzwi pozostały zamknięte, a teraz jeszcze to. Uparte poklepywanie obudowy skutkuje. Zawiadowca obiecuje poświadczyć konduktorowi, że opłata została dokonana. Można spokojnie wrócić do miasta, bo do odjazdu pozostało jeszcze nieco czasu. Restauracja połączona ze sklepem rybnym zaprasza. Wygląda na to, że zamawia się tu upatrzoną w baseniku rybę. Warunkiem jest kupienie jej w całości. Właśnie krzykliwa gromadka młodzieży odławia wielkiego dorsza. Dla pojedynczego klienta wystarcza smażona makrela, do tego frytki i jakaś sałatka. Szkoda że naszego ostatniego jachtowego posiłku nie zorganizowaliśmy właśnie tu. Zawiadowca przejął się moją sprawą, zaprowadził kierownika pociągu do automatu, wciąż jeszcze mielącego moje monety. Facet pokiwał ze zrozumieniem głową, ja mu odmachałem, aby było wiadomo o kogo chodzi. Będzie ok. Do lotniska mamy jakieś trzydzieści kilometrów wzdłuż fiordu, którego nie udało nam się zwiedzić. Żal, bo widoki są bajkowe. Nie wykluczone, że z pokładu wszystko wyglądałoby inaczej, może ciekawiej, a może nie? Złocisty zachód słońca oświetla zatoczki tak, że nawet odsłonięte odpływem błota, nadają pejzażowi dodatkowego uroku. Z zamyślenia wyrywa mnie znajomy konduktor. Wcale nie chce mnie on teraz rozpoznać. Przywołany do pomocy Błażej tłumaczy po angielsku sytuację na stacji. Facet w mundurze nie jest jednak do końca przekonany. Upiera się, że człowiekiem z kłopotami miał być Francuz, w środkowej strefie pociągu, a ja jestem z Polakami na końcu składu. - Bien sur, c'est moi, mais je suis un Polonais. - powracam do języka, którym posługiwałem się na stacji. - Okej - odpowiada internacjonalnym zwrotem. 91 Mogę znów spokojnie kontemplować widoki za oknem. Kres podróży jest już blisko. Jeszcze tylko jedna stacja, której nazwa brzmi tak jakoś swojsko, jak znad naszego morza. Marta podekscytowana przysiada się do mnie. - Wiesz, byliśmy w piekle. Bo wiesz, Hell pisane przez dwa „l”, to po angielsku znaczy PIEKŁO - obwieszcza. Hmm... Tego się nie spodziewałem. Nie po to jechałem do Norwegii na rejs. Po za tym, PIEKIELNIE nie lubię muzyki „metal”. To dla mnie tylko mieszanina teatru i ideologii. Zdecydowanie bardziej wolę Bossa-novę. KONIEC Czy pozostał na niebie nasz ślad? 92 Spis treści Pokusa...................................................................................................................................................3 Pierwszy sztorm....................................................................................................................................5 Sztokholm.............................................................................................................................................7 Niespodziewane spotkanie.................................................................................................................10 Ku jasnościom nocy...........................................................................................................................13 Biwakowy etap...................................................................................................................................15 Pierwsze chwile..................................................................................................................................17 Pod lupą..............................................................................................................................................19 Pierwsze mile......................................................................................................................................22 Na wyspę Bolga..................................................................................................................................24 Wyżej niż orły....................................................................................................................................27 Dyfrakcja............................................................................................................................................31 Pokładowy światek.............................................................................................................................33 Na powitanie lodowca........................................................................................................................36 Do jęzora............................................................................................................................................38 Ku śmiesznym ptakom.......................................................................................................................42 Mały hals w górę................................................................................................................................46 Świat kambuźników...........................................................................................................................48 Wpływ księżyca..................................................................................................................................51 Per aspera ad astra..............................................................................................................................54 Rowerem przez świat.........................................................................................................................57 Zapomniany skrawek lądu..................................................................................................................62 Asymetria doświadczeń......................................................................................................................65 Przez ucho igielne ..............................................................................................................................70 Do Rorvik...........................................................................................................................................74 W drodze............................................................................................................................................77 Zapach soli..........................................................................................................................................79 Ostatni fiord........................................................................................................................................82 Ostatni port.........................................................................................................................................86 Ostatnia mila.......................................................................................................................................88 Epilog.................................................................................................................................................90 93