Wrażenia debiutanta rajdu górskiego
Transkrypt
Wrażenia debiutanta rajdu górskiego
Wrażenia debiutanta rajdu górskiego - Beskid Żywiecki Całe wydarzenie mogłabym za klasykiem (sor M. Konarski) opisać jednym słowem: „spoko”, lecz klasykiem nie jestem, więc potrzebuję nieco więcej słów. Dzień I. Po 10-godzinnej podróży z Kutna do Krakowa ekipa z I LO w Kutnie wylądowała w malowniczym miejscu na południu Polski. Jak się okazało tuż po opuszczeniu środka transportu, decyzja o powyższym była spóźnioną. Przystanek Skawica Górna, który był nam przeznaczony, pozostał daleko w tyle. Do nadrobienia mieliśmy jakieś 10 kilometrów do celu, jakim było wejście na właściwy szlak. Pomimo werwy i niezdrowego wręcz entuzjazmu, uczestnicy rajdu głośno i wymownie przełknęli ślinę, co nakazało opiekunom szybko zweryfikować pierwotnie błędną decyzję i naprawić ją poprzez wpakowanie nas do busa jadącego z naprzeciwka. Normy dotyczące limitu przewozu ludzi może i zostały lekko przekroczone, aczkolwiek zarówno u kierowcy, jak i przewożonych turystów wystąpiła wówczas wyłącznie postawa oportunistyczna, pozwalająca wszystkim ww. cieszyć się z osiągniętych korzyści. Po tym incydencie każdy, kto ma w głowie przysłowie ,,pierwsze śliwki - robaczywki”, nie miał już wątpliwości, że dalsza podróż musi przynieść oczekiwane, zdrowe owoce w postaci pozytywnych wrażeń. Zgodnie z życzeniem wejście na niebieski szlak prowadzący na Halę Krupową okazało się przyjemne. Co wymowne i odkrywcze dla stałych bywalców cyberprzestrzeni i galerii handlowych, żaden z uczestników rajdu nie obejrzał się tęsknym okiem za pozostającą w oddali cywilizacją, patrząc jedynie z nadzieją w uzdrawiającą moc gór. Nadzieja ta, w moim przypadku, nikła z każdym kilometrem pokonanym po stromym, kamiennym podejściu. Jakież myśli nachodzą osobę, która ostatnie pół roku spędzała w pozycji siedzącej przez ok 8 godzin dziennie, po czym przenosiła się na kanapę, gdzie przyjmowała pozycję półleżącą, aby na ostatnie kilka godzin doby realizować już tradycyjny model susła? Gdy tak przebierałam żwawo kończynami (tak, wszystkimi) moją głowę nachodziły 1 następujące refleksje: Co takiego nie pasowało mi w mojej kanapie? Co by to nie było, wybaczam jej każdą niedogodność i z gorliwością proszę o wybaczenie. Moje mięśnie nóg są jak śpiące królewny, które nagle i brutalnie zostały obudzone, a to, co zobaczyły, wcale nie jest wymarzonym księciem. Nie jest nawet Shrekiem. Jeśli jeszcze raz usłyszę od kogoś „to już musi być blisko”, to przysięgam, że zapoznam go z definicją słowa „blisko”. Przypomnę wtedy, że jego antonimem jest wyraz „daleko” . To drugie jest z całą pewnością stosowniejszym określeniem w zaistniałej sytuacji. Najodpowiedniejszym jest natomiast ,,za siedmioma górami…”. Czemu nie możecie być precyzyjni? Czy to, co teraz się ze mną dzieje, można nazwać zapaścią? Ok 18.30 dotarliśmy do Schroniska PTTK na Hali Krupowej (1152 m). Muszę przyznać, że niewiele dotąd budynków wzbudziło we mnie tyle pozytywnych emocji. Żeby była jasność - nie było to najwytworniejsze z miejsc, jakie człowiek chciałby odwiedzić, ale w tym konkretnym momencie, spełniało moje wszelkie oczekiwania tj. zapewniało kabinę prysznicową, a szczęściarzom nawet gorącą wodę, ciepłą herbatę, która w takiej chwili smakuje niczym nektar, łóżko, gdzie na kilka następnych godzin można przyjąć utęsknioną pozycję leżącą. Tak… Jeśli ktoś do tej pory czuł się jak royal baby, natychmiast weryfikuje swoje wymagania, porządkuje głowę, uruchamia tryb podstawowy - oszczędzający żywotność. Bez obaw - przełączenie trybu przychodzi gładko. Bez żalu, bo ten angażowałby energię, a coś w środku podpowiada mi, że ta się jeszcze może przydać. Tej nocy śpię jednak jak dziecko. Dzień II Dzień kolejny nie mógł zacząć się inaczej niż od jajecznicy. Ci bardziej bohaterscy, aplikowali sobie wafel ryżowy, co nie przeszkadzało im następnie czynić konkurencję zwierzynie górskiej pod względem mocy. Posileni, wypoczęci i wzmocnieni od strony teoretycznej przez sora P. Zawadzkiego, ruszyliśmy temperamentnie czerwonym szlakiem do Przełęczy Krowiarki. Początkowo, gdy kazano mi znów wchodzić pod strome podejście, zareagowałam: hę?!?! Hę? Nucąc sobie wpierw pod nosem szlagier „I’m a survivor, I’m not gon give up…”, następnie przeszłam już do jednostajnie brzmiących wdechów i wydechów (kojarzycie pracę starego silnika?) pozwalających utrzymać dotlenienie organizmu. Po raz kolejny zafrapowało mnie czym jest zapaść i czy łyczek wody ją uleczy. Pogrążona w swoim świecie hipochondrii, nawet nie zauważyłam, gdy osiągnęliśmy szczyt Policy (1 369 m n.p.m.). Pogoda nas nie rozpieszczała, ale jednocześnie dała odczuć to, co w górach mistyczne: przepływające wokół nas chmury! Wtedy po raz pierwszy poczułam, że jestem w innym świecie. Na tę chwilę nie był to mój świat. Przyznaję, że nie pokochałam gór od pierwszego wejrzenia. Nie było to nawet zauroczenie. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że góry te zadały dużo silniejszy cios niż nagłe, ulotne uczucie. Po prawie sześciogodzinnym, dość żwawym marszu, dotarliśmy do Przełęczy Krowiarki. Dalsza wędrówka wiodła już przez utwardzoną, zadbaną ścieżkę Babiogórskiego Parku Narodowego. Czas nas nie gonił. Po drodze uwagę przyciągnął Mokry Stawek, który, o ironio, wysycha w pewnych momentach roku. Wreszcie był czas na gawędy, wzajemne obdarowanie się frykasami, wśród których największą popularnością cieszyły się kabanosy. Jakże one tam smakowały! Uczestnicy rajdu mieli wtedy trochę czasu, aby robić wrażenie na sobie samych, koleżeństwie, kadrze i wierzcie mi, niektórzy szansę tę wykorzystali maksymalnie. Gdy moje kończyny znów dawały znaki, by przestać nimi do licha ruszać, pojawiał się zakręt, za którym według kadry, miało już na pewno pojawić się schronisko PTTK na Markowych Szczawinach. W 99 % zapewnienie to nie znalazło pokrycia w rzeczywistości. Gdy wreszcie na horyzoncie pojawił się budynek, modląc się, aby nie było to wrażenie na wzór fatamorgany, rzuciłam się do jego wejścia niczym wilk na winogrona. Jeśli powiem Wam, że wzięcie prysznica po takim dniu odczuwane jest mniej więcej jak kąpiel w ciepłym wodospadzie, powiecie, że mam skłonność do hiperbolizacji odczuć. Dla mnie oznacza to, że albo nie byliście jeszcze na rajdzie górskim, albo byliście tam, ale nie braliście prysznica J Wieczorem zasypiam z myślą: jutro nigdzie nie idę. Nie ma mowy. Dla obcokrajowców: No way. 2 Dzień III O 10.00 jesteśmy z powrotem na szlaku. Przed nami ostatni etap rajdu. Naszym celem jest szczyt Babiej Góry, zwanej pieszczotliwie Diablakiem (1725 m. n.p.m.). Kadra przestrzega: będzie ciężko, będzie ekstremalnie, momentami groźnie. W skrócie wyglądało to tak: 1344 m wędrówki po drewnianych i skalnych schodach po najbardziej stromym zboczu północnej Babiej Góry. 3072 schodów (179 z drewna, 2893 ze śliskich kamieni i skał, które trzeba pokonać, aby dostać się na szczyt). 545 m różnicy wzniesień. Trzy trudne punkty, zabezpieczone łańcuchami, w tym 50 cm półka skalna, po której należy przejść, bo w przeciwnym razie możesz zwiedzić przepaść. Następnie pionowa ściana, po której wchodzi się za pomocą 6 klamer oraz łańcuchów. Jak to określił jeden z uczestników rajdu: szlak z przytupem. Na wysokości 1335 m n.p.m. przekraczamy górną granicę lasów, z której oglądamy pierwsze wspaniałe widoki. Pisać o tym, to jak mówić o książce, że jest ciekawa. Nie przeczytasz, nie dowiesz się. Nie zobaczysz, nie uwierzysz. Proste. W międzyczasie nogi przyzwyczaiły się już do tego, że nie leżą na kanapie, nadążają. Wydolność płuc się poprawia. Myśl o zapaści już nie zaprząta mi głowy. Ta wypełniona jest wrażeniami. Pisać o tym, jak było tam przyjemnie, to jak próba odpowiedzi na pytanie: za co kochasz mamę. Tak jak mamę się kocha i już, tak w drodze na Babią Górę było cudownie i kropka. Na 2 metry przed szczytem ukazuje mi się Matka Boska. Na szczęście w postaci kapliczki, choć przez głowę przechodzi mi przelotnie inny pomysł. Na szczycie Babiej Góry słońce nas rozpieszcza. Biegniemy od krawędzi do krawędzi, aby porównać panoramy. Wybieramy scenerię z naszym schroniskiem w dole. Widok ten jest ekskluzywny – wyłącznie dla tych, którzy podjęli wysiłek. Możesz być zamożny, ale nie dostaniesz się tu, jeśli nie poświęcisz na to czasu i siły. Możesz być przebojowy i mieć piękny fryz, ale jeśli chcesz tu być, to musisz pokonać te 3.000 schodków w górę. Nagroda, jaką tego dnia otrzymaliśmy od natury jest ogromna. Smakuje wybornie, bo jest zasłużona. Jak często patrzysz na ptaki w locie od góry? I choć po tym leniwym południu spędzonym na szczycie Babiej Góry, czekało nas jeszcze zejście (dla niewtajemniczonych: zejścia są trudniejsze niż podejścia), po drodze były polany wykorzystane przez nas w celach wypoczynkowych. Uderzenie endorfin było jak prawy sierpowy boksera wagi ciężkiej prosto w skroń. Na końcu tej drogi było zaś schronisko (vide: akapit wyżej o przyjemności płynącej z wzięcia prysznica). Spostrzeżenia: schabowy czyni konkurencję kabanosom (mega pycha!). Inni wciąż smakują wafle ryżowe i nieźle na tym wychodzą. A ludzie? Ludzie w górach są najlepsi (i nie mam tu na myśli, że są smaczni). Dzień IV Opuszczamy Schronisko. Tym razem większość uczestników rajdu patrzy tęsknym wzrokiem za miejscem pozostawianym w tyle. Gdy schodzimy ze szlaku, oprócz paru otarć stóp, najbardziej doskwiera mi myśl…że to już koniec. 2 dni po powrocie Kanapa już nie cieszy tak jak dawniej. Rozpaczliwie szukam kontaktu z naturą. Może las wypełni pustkę po pożegnaniu z górami? Niestety las to nie to samo. Mięśnie krzyczą: obudziłaś nas, teraz się z nami baw. I chociaż wszyscy uczestnicy rajdu, wspominając mój grymas po pierwszym dniu wędrówki, wezmą mnie teraz za niestabilną emocjonalnie, przewrotną wariatkę, niniejszym oświadczam uroczyście, że mało prawdopodobnym jest kwietniowy rajd bez mojego udziału! M. 3