Powstrzymać Kowalskich
Transkrypt
Powstrzymać Kowalskich
Powstrzymać Kowalskich Autor: Joseph T. Salerno Źródło: mises.org Tłumaczenie: Marcin Moroń Robert Frank jest ekonomistą Uniwersytetu Cornell i autorem cyklu książek oraz artykułów, w których ubolewa nad potężnym uszczerbkiem społecznym spowodowanym rzekomo przez konkurencję w amerykańskim życiu. Jeden „nadmiernych z najbardziej szkodach” wartych uwagi spowodowanych argumentów przez Franka „spirale mówi o wydatków” zapoczątkowane przez bogatych. Przykładem takich strat są licytacje domów w dzielnicach z lepszymi szkołami. Według Franka w USA najlepsze szkoły najczęściej mieszczą się w najdroższych okolicach, ponieważ miejscowy podatek od nieruchomości finansuje lwią część szkolnego budżetu. Aby wysłać dziecko do szkoły o przynajmniej przeciętnej jakości kształcenia znajdującej się w droższej dzielnicy, rodzina w walce o dom musi przelicytować co najmniej połowę rodzin z dziećmi w wieku szkolnym. To kwestia czystej arytmetyki, jak przyznaje Frank, ponieważ druga połowa szkół oferuje przeciętny lub niższy poziom kształcenia. Mimo to, jak dowodzi, ma to jednak znaczenie, ponieważ jakość szkół jest wartością względną — „dobra szkoła” znaczy tyle co lepsza w porównaniu do innych. Tym samym ceny domów w droższych dzielnicach ze szkołami o wyższym poziomie wędrują w górę jeszcze bardziej. Niestety takie wydatki konsumpcyjne są czystym marnotrawstwem — podobnie jak w przypadku wyścigu zbrojeń, wydatki poczynione przez rywali nie zmieniają ich względnej pozycji wobec siebie: połowa uczniów będzie wciąż uczęszczać do szkół o ponadprzeciętnym poziomie, a druga połowa zostanie uwięziona w szkołach o niższym poziomie. Jaka jest w tym wszystkim rola bogatych? Pogarszają oni problem drogich dzielnic, generując szkodzącą społeczeństwu spiralę wydatków. Najlepiej zarabiający w USA, którzy według Roberta Franka przez ostatnie trzy dekady otrzymywali największą część dochodu narodowego, kupowali coraz większe i droższe domy. Nie byłoby w tym jednak nic złego lub społecznie szkodliwego, gdyby nie fakt, że takie zachowanie „zmieniało punkt odniesienia” ludzi nieco mniej zamożnych, obracających się w tych samych kręgach społecznych co bogaci. Ta grupa aspirujących do grona bogatych, niemalże należąca do elity, zaczęła czuć presję, aby także powiększyć swoje posiadłości w celu utrzymania społecznej pozycji. W ten sposób szał budowania zbyt dużych domów ogarniał wyższe i stopniowo także średnie klasy, które również uległy budowlanej gorączce. Oczywiście nikt nie stał się w ten sposób szczęśliwszy, gdyż — tak, zgadliście! — względne rozmiary domów i pozycja społeczna poszczególnych grup nie zmieniła się za bardzo. Jedynym efektem spirali wydatków jest olbrzymie marnotrawstwo rzadkich zasobów, które mogłyby zostać użyte do zwiększenia dobrobytu społeczeństwa. Niestety, zostały one bezpowrotnie stracone przez budowę niepotrzebnych zasobów mieszkaniowych. Frank przywołuje tutaj zasadę szkody Johna Stuarta Milla — rząd ma prawo legalnie ograniczać swobodę ludzi tylko wtedy, gdy zapobiegnie to krzywdzie wyrządzanej innym. Nasz profesor należący do Ligi Bluszczowej używa zasady Milla jako naukowego płaszczyka dla swojego akademickiego sądu wartościującego, według którego spirala wydatków mieszkaniowych zapoczątkowana przez bogaczy jest nie tylko marnotrawstwem, ale powoduje ponadto przesadne szkody u rodzin z klasy średniej. Według Franka, istniejące prawa własności, łącznie z obecnym prawem podatkowym, łamią tym samym zasadę szkody Milla i muszą być zreformowane w taki sposób, aby pobudzać efektywne wykorzystanie zasobów. Zasadniczo Frank uważa, że skoro „pogoń za Kowalskimi” jest społecznie szkodliwa, powinniśmy ściągnąć cugle i powstrzymać wszystkich „Kowalskich” na świecie. Odpowiednio wysoki progresywny podatek konsumpcyjny zaczynający się od stawki 10% i rosnący aż do skrajnej stawki 100% — tak, dobrze widzicie, 100% — stłumiłby wszystkie rozrzutne spirale wydatków. Co więcej, Frank uważa, że nie tylko skłaniałby on bogatych do budowania mniejszych posiadłości, ale spowodowałby, że byliby szczęśliwsi niż w czasach poprzedniego systemu podatkowego, ponieważ ostatecznie to względny rozmiar domu ma znaczenie. Zgubne i daremne spirale wydatków zostały zainicjowane przez bogatych także w innych dziedzinach — jak choćby śluby, których przeciętny koszt w USA po uwzględnieniu inflacji wzrósł w latach 1980–2007 trzykrotnie. Oczywiście, jak przyznaje Frank, rodziny z klasy średniej pokrzywdzone spiralą wydatków mogłyby odrzucić modę na coraz wystawniejsze wesela, ale w tym przypadku, jak ubolewa Frank, robiłyby to wyłącznie „rozczarowując najbliższych lub stwarzając wrażenie, że nie potrafiły docenić wagi wydarzenia, które świętowały”. I to przywodzi nas do Afganistanu. W ubiegłym roku afgańskie Ministerstwo Sprawiedliwości przedstawiło projekt prawa mającego zatrzymać Frankowskie spirale wydatków wpływające na rozmiar i wystawność wesel. Zamożne afgańskie rodziny potrafią zapraszać na swoje wesela nawet tysiąc gości, a niektóre panny młode zmieniają w ich trakcie swoje kreacje nawet dziesięć razy. Stanowi to przykład dla uboższych rodzin, a jednocześnie nakłada na nie presję organizowania bogatszych wesel, przez co niektóre rodziny popadają w długi, a dzieci innych w ogóle zniechęcają się do małżeństwa. Proponowane prawo ograniczałoby maksymalną liczbę gości do 300, a koszt imprezy na 5 USD od osoby. Dodatkowo panna młoda mogłaby posiadać jedynie jedną suknię na przyjęcie zaręczynowe i jedną na ślub. Prawo ustanawiałoby także komisje ślubne współpracujące z policją, w których skład wchodziliby członkowie Ministerstwa Religii. Pomysł ten przypomina zresztą komitety powoływane przez poprzedni reżim Talibów, których zadanie polegało na pilnowaniu przestrzegania prawa szariatu zabraniającego tańców oraz muzyki na weselach. Być może właśnie dlatego, ponad rok od złożenia projektu, ustawa ta nadal nie została uchwalona. Nawet jeśli projekt ten nie jest przykrywką dla ponownego narzucenia talibańskich, drakońskich restrykcji na śluby oraz inne przejawy afgańskiego społeczeństwa obywatelskiego — jak twierdzą niektórzy — w dalszym ciągu daje rządowi możliwość ingerowania w najbardziej intymne szczegóły planowania ślubu, takie jak: ustalanie liczby gości, wybór stroju dla przyszłej panny młodej czy określenie jego kosztów. Jeden z afgańskich studentów prawa zaprotestował: „Jestem przeciwko nadzorowaniu wesel. To niedopuszczalne, aby wtrącać się w osobiste lub rodzinne sprawy ludzi”. Całkowicie się z tym zgadzam. Nieważne, czy wystawne wesela będą likwidowane przez oddziały talibańskiej policji, czy przez 100% podatek Franka. Nieważne, czy tego typu polityka ma „chronić” biedne rodziny afgańskich rolników od popadania w zbyt duże długi, czy wprowadzać pseudonaukowe, społeczne standardy „unikania szkód” promowane przez Roberta Franka. Tak naprawdę tego typu projekty stanowią próbę siłowego narzucenia zasad arbitralnie ustalonych przez zadufaną w sobie, samozwańczą intelektualną elitę na najbardziej intymne sfery życia produktywnej większości, która chce wydawać swoje pieniądze zgodnie ze swoimi upodobaniami oraz własną oceną osobistej sytuacji materialnej.